Ozimina (Berent)/Część czwarta/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Ozimina
Wydawca Jakób Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nina podźwignęła się dłońmi i przysiadła na brukach, zdziwiona tak nagłą ciszą i pustką naokół.
— Koń! koń biegnie! — wykrzyknęła nagle w głos, widząc, jak okulbaczone bez jeźdźca zwierzę, wpakowawszy się tupotem ciężkim na trotuar, wącha łbem niespokojnym tę ślizką drogę, osadza się przed czemś i w nagłym młynku a iskier skrzesaniu rzuca się w cwał wyciągnięty: pędzi w ogromnym tętencie wśród ulicy głuchej.
Tuż, tuż przed jej stopami przeleciał, bijąc się po bokach rozkołysanem strzemieniem.
Czyjaś ręka wyciąga się za nim zdaleka. Porwał się ktoś prężnym skokiem z ziemi, przebiegł kroków kilka i zwalił się znów, a ramieniem wyprężonem drgawkowo zda się wciąż macać przed sobą wypuszczonej z rąk uzdy.
Na brukach, kędy okiem sięgnąć, widać czapki, kapelusze, laski, ciemne chusty babie i pstre parasolki. Pod płotem samym leży coś, jakby spadłe z niego: okrycie męskie długie, czarne, wzdęte nieco nad bruk...
Targnięta lękiem instynktu, patrzała z czujnością zwierzęcia nieomal.
Sterczą z pod tego palta nogi sztywne.
Serce jej ścisnęło się nagłym skurczem i zaparł oddech przerażeniem rzeczy najstraszniejszej, widzianej po raz pierwszy młodemi oczami. Powieki zapadły ciężko: jak gdyby dłoń jaka opiekuńcza i surowa przysłoniła jej oczy: »Nie patrz! W duszę nie bierz!«
— Koń! koń! — uradowała się znowuż żywemu stworzeniu w tej pustce grobowej. »Wraca!« myślała z ciepłą jakby otuchą, gdy głowa osłabła opadała równocześnie w tył. Ciemieniem uderzywszy o bruki, słyszy tem wyraźniej rytmiczne podrywy cwału...
— Nie, po co pod mur? Po co? — upierała się kapryśnie w czyichś ramionach. — Kiedy wszystko jedno. Zaraz wstanę. Dziękuję panu.
— Niech się panienka nie boi nic! — wołano nad nią śpiewnie, jak w polu: z akcentem na ostatniem słowie.
— Gdzie jest koń?
— A mnie on co?! Nie mój. I jest o czem myśleć teraz!
— Takie wszystko strasznie dziwne...
— Niby co? Boli głowa? Opatrzą.
Przyklęknął nad nią, by obejrzeć głowę ranną. Lecz gdy w twarz jej spojrzał, mimo surowości w oczach, błysło w nich coś przelotnego, jak to zawsze u mężczyzn, gdy który z nich znienacka na nią spojrzy. Już nie chylił jej głowy ku sobie, lecz sam się nad nią zginał; kapelusz zdejmował powoli i ostrożnie, aby jak najmniej bólu przyczynić. Patrzał uważnie, włosy rozgarniał, — dotknął raz i drugi: — syknęła z bólu. A on rozchmurzył się nagle, odjął ręce zakrwawione przy tej robocie i, powstając z kolan, chował je w kieszenie — z delikatności dla niej: by nie płoszyć.
— Że aksamit, — mówił, — to dobrze. I te szpilki. A potem włosów tyle. Na tem się i oślizgło. Ledwo co skubnął. Tylko wstrzochnął nieco głowę, stąd dygotka i gorączka. I opada stąd głowa podbródkiem... Dobrze, że się nie zasłaniało rękami, jak to młode kobiety najczęściej, wnetkie w ruchu. Mogłyby już ręce leżeć tam — w rynsztoku.
— Ach? — zdumiała się jakoś spokojnie, raczej ciekawością. — Takie wszystko jest strasznie dziwne!
A on tymczasem popatrzał chwilkę uważnie, odwiódł oczy i zamruczał pod nosem: »Matko Boska pomocy nieustającej, miłosierdzie twoje!...« I potem dopiero odpowiedział jej surowo.
— Nic dziwnego nie jest.
— Tańczyłam całą noc, — skoczyła jej dziwacznie myśl gorączkowa.
Jemu przerzucił się wraz blady i zacięty wyraz twarzy w roztargnienie przelotne:
— I to mi nie dziwno wcale! — parsknął krótkim śmiechem.
Popatrzał raz jeszcze na odchodnem. Czuć było, że stara się mówić najłagodniej, jak tylko potrafi:
— Niech się panienka nie boi nic. Przyjadą dochtory, opatrzą. A jeśli tam potem gdzie zabiorą, to dla sprawdzenia tylko. Bo to w tłoku przecie: z ciekawości mogło być, a nie z winy.
— Kto pan?
— Jur. I tyle... Nazwisko zgubiłem z paśportem, — zaśmiał się zębami.
— Niech pan ucieka! — rzuciła mu wraz domyślnością bystrą.
— Hę, już tam zagrodzone wszędy: ostępem.
Błysło jej w oczach przypomnienie nagłe: teraz dopiero spojrzała nań uważniej, z trudem podnosząc głowę:
— To pan był?!...
Wmiast odpowiedzi począł się rozglądać naokół.
— Muszę ja cosić z kieszeni podrzucić na ulicę... Ot temu niemrawcowi, co go z płota zdjęli, wsadzę. Papachę ma na łbie — o!... Na wojnę szedł. Takiemu będzie i do twarzy leżeć z tem oto w łapie. Z ciepłem jeszcze. Chocia sam już zimny.
Odszedł. Widziała tylko cholewy butów: tak nizko zwisała jej głowa.
Wcisnąwszy się głębiej w węgieł muru, starała się opanować drżenie nieustanne. Ręce wyciągały się przytem gdzieś przed siebie i rozkładały bezradnie, z piersi zrywał się płacz i zacinał sucho w gardle. Lecz oto zarzuciły się nagle te ręce na głowę, wczepiły się we włosy i nuż targać je na sobie w furyi bezsilnego gniewu. I wtedy dopiero, podrzucać nią jęły kurcze spazmu.
Gorączka nieprzytomna obejmować poczęła tę głowę i upajać szalejem mściwości kobiecej.
Ktoś podejmował łagodnie jej głowę, powieki rozchyliły się wreszcie, a ramiona zarzuciły się z całej siły na szyję klęczącej nad nią Wandy.
— Tam ktoś pod parkanem... został, — mówi po chwili przytomnie.
— Nie patrz! — podrzuci się Wanda raptownie przysłaniać ją całem ciałem. — Nie patrz tam! — woła, kładąc jej obie dłonie na oczach. — I przysłaniając ją tak, szlocha nad nią jak dziecko.
— Doktorzy zaraz przyjdą. Innych omijają, żeby do ciebie prędzej. Wyprosiłam, wyściskałam u kolan.. Idą, już! Idą. Patrz!...
— A konia złapali?



Na pustą niebawem ulicę wylegli z bram stróże z wodą, miotłą i piachem.
Do swej czynności nie pochopni, kupili się w tych głuchych pogwarach oddechu ciężkiego, z których padają pierwsze ziarna zasłychu, co potem po świecie chodzi i sieje niepokój w rzesze ludzkie. — A jednak, to najbliższe, co się przed chwilą tu stało, wplatano tylko ubocznie w opowieści inne, przypominane analogią: jak gdyby u tych ludzi była wstydliwość jakaś przed nagością chwil strasznych, widzianych na własne oczy: myśl ich odpychała wprost od siebie realizm zdarzenia nazbyt blizki, który ściskał już tylko żołądek i cnił zgagą po przełyku.
A przedewszystkiem gadać się chciało: głucho, cicho, sapliwie, — duszy na ulgę, na spędzenie tej niemrawoty z ramion ociężałych. Jakże tu imać się czego, kiedy za pierwszym ruchem człek westchnie, zasapie się i stanie gapiem, — zadumają mu się ręce same... Wojna! — owóż rzecz podobna, a większa jeszcze. Oto jeden z nich tu stojący już się dziś zrana gotował był do koszar. Buty za swoje kupił, — radzili społecznie, oglądali sumiennie, — łyżkę drzewnianą za cholewę wsunął, z babą i dziećmi się pożegnał i, złej doli na złość, zaciął się w sobie: zuchem szedł! Aliści zaskoczyło go to na ulicy. Chłopu zrzedła gęba, zgasł w oczach i roztrząsł się cały. Słuchał tedy ludzkiej mowy rad: niech gwarzą, niech zagadają rzeczy nagłość.
Mącił im rozmowę starowina suchy, stróżujący opodal lichemu domostwu robotniczej biedy.
— Z mikołajewskich ja! — bąkał raz po raz. — Dwadzieściam lat z okładem służył.
Skoro już stary gadać się napiera, pytali o »sewastopolską«: niech powie, co wie.
Staruszek drapał się w głowę, szperał w niej, wreszcie wygrzebał coś z pamięci:
— Bywało, że, z onych ich brzuchów, cośmy ich nadźgali, tak kapustą śmierdziało, że hu!... No, mówię.
Zadumał się, rozkiwał głową, wreszcie podniósł ku nim swe królicze oczy:
— A z nas co śmierdzieć miało? Razowiec? Kasza?... Gdzie my co innego kiedy widzieli!
Tyle tylko pozostało na starość we łbie wojownika. Ruszały się tylko w zadumie wole jego szczęki, które nie dość się napracowały w życiu nad jadłem i nie mogą tego światu darować nad grobem.
— Medal mam! — poprawił się przecie. — Niedzielą, do kościoła to go se i zawieszam.
Urągnęli ludzie nad nim.
— Tobieby kiełbasę w zęby na niedzielę dawać.
— I zsobaczeć tak! — mruknął ten, co na wojnę dziś szedł.
Zapędzili go w złości samego do tej roboty, która tu na nich wszystkich czekała. Wziął miotłę, piachu kosz i ruszył obojętnie sprawować swoje. A oni zagadali między sobą.
— A pani co uważa?! — rozległ się niebawem za nimi głos tegoż staruszka, lecz tym razem surowy, stróżowski: na urzędzie. — Tu nie wolno wcale! Ja mam prawo areśto... Co ona będzie za taka? — wracał do swej gromady, wskazując im jakąś pomykającą się przy parkanie białą postać kobiecą. — I skąd ona tu się wzięła? Toć bramy zamknięte z przykazu, a ulica puściutka. Skąd ona? Z pod ziemi wylazła?...
Zamilkli i patrzeli uważnie na tę kobietę, sunącą pod parkanem: drobna była z siebie i szeroko przysłonięta jasną rotundą z białym futrzanym kołnierzem; jakiś strojny błękitny czepiec osunął się z włosów płowych.
— Co ona będzie za taka?... Jakby z tancbudy szła.
— Wszelaki dziwny naród na taką okazyę dyabeł z całego miasta sprasza.
— Te, pani! co pani tam uważa?...
Ruszyli ku niej krokiem prędkim.
— Mnieby tam do niej... — dreptał za nimi staruszek, wlokąc za sobą wielką miotłę, — mnie tam do niej nie skoro było. Lepiej zdaleka postraszyć. Powiem wam: tu nad kałużą stała bialuśka, jakby się przezirała w czerwonem.
— Tfu! — spluwać jęli po kolei.
I przystanęli z obrzydliwością na twarzach.
A staruszkowi podbiegły nagle oczy blaskiem: ruszyła się pamięć i wyrwała coś niespodziewanego:
— Powiadali, których za umarłych na polu ostawili, że gdy wszystko ścichnie, po nocy osobliwie, chodzi takie po polu. Białe jest i mkłe jak ognik: to siu, to tam, — za wiatrem. Które ciało jeszcze drga, nad niem kucnie: i głaska, i pieści: Mora, latawica!... I za dnia się trafi, gdy po bitwie... A który ją przed bitwą zobaczy, temu znak, że się jej spodobał chłopiec.
— Strasz siebie, dziadku durny!
Nie śpieszyli się już jednak, szli raczej baczyć tylko zdaleka: — co jest?!...
— Nie daj Bóg, przy broni, na warcie, — strzeliłbym.
— Strzelali bywało! — machnął dziad ręką. — Jej to śmich. A temu, kto strzelał, kula w łeb za alarm próżny. I owóż tak go sobie upatrzyła: — a co!...
— Pomieszana ona, i tyle, — mówił surowo ten, co na wojnę wyruszyć miał. Ruchy jej som... nieakuratne — baczył na nią i uważał Mazur roztropny. — Właśnie, jak w takich... Struchliła ona duszą pod kopytami i zmyliła się w sobie. I chłopu w bitwie pono się zdarzy. Dziwić się! — panienka przecie. Taż widzę.
— Panienka ona i jest, — mruczał stary, — kochanica, piękna bardzo.
— Kto?
— Smirć taka.
Mazur aż przykucnął przed nim w pasyi czerwonej:
— Już cię ona kochanica nie obłapi, dziadu! Jeno ta starucha kościana. Więc nie czmuć strachaniem ludzi, co im na wojnę trza!... A no! żebyś wiedział, żebyś znał naszych.
Poprawił się gniewnie w pasie i ruszył na oną zmorę.
Rychło jednak sapnął tak, że mu się piersi jak miechy podjęły: tam pod parkanem, gdzie nie patrzano z umysłu, gdzie, — wiadomo, — pozostał jeden, nad paltem czarnem i szyją — głowy nie dojrzeć, — widać takąż baranią czapicę formy wojennej, jaką mu już dziś Żyd wmówić chciał, by za swoje kupił. Zatem i ten szedł się meldować na wojnę. I tu się ze śmiercią pośpieszył. Ramię, wyciągnięte z pod tułowia, przykrywa dłonią płaski rewolwer.
Aliści ona właśnie ku tamtemu sunie i przyklęka mu nad głową, jak ta kopa jasna pod peleryną swoją. A rękę bieluśką kładzie mu na te czarne barany czapy. »Po prawdzie: pieści!« — pomyślał.
I zagrały mu zęby w gębie.
Stanął.
Ona ściągła tymczasem tamtemu czapę ze łba. Spojrzy na jego głowę kruczą, przyczesaną głaciutko, z pańska, wstrzepnie się jakoś cała, za skronie uchwyci, pohuśta tak głową w żałości i nuże dźwigać tamten łeb: w gębę zajrzyć chce trupowi.
— Pan Bo-le-sław! — jękło wichrowym zaszeptem, jako wiatr zagada zestrachanemu.
Więc się pewnie osłyszał, myśli, bo i uszy nie chwyciły, jak trzeba, akuratnie: nie wie, coby znaczyć mogło.
Tymczasem już go samo z miejsca rucha bez postanowienia: już nienawiść zdążyła zalać serce; już i garście same imać się czegoś rwały: musowo!
Podjęła się, podhycła i nastawiła mu się w oczy jak to zwirciadło złe: — ujrzał twarz krasolicy popielną i złote oczy ogromne...
Więc na tych butach, dziś świeżo na wojnę kupionych, zadudniał Mazur po brukach ostrych jak ten koń zhukany. Tamci już się pomknęli ku bramom. Tupotał tedy pędem do żony i dziecisków swoich.
— Onaż to jest prawdziwie: Mora na poboisku! Nie wrócić mi już pono do was moiściewy! nie wrócić z onych Wschodów za Dalekich!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.