Ozimina (Berent)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Ozimina
Wydawca Jakób Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby pył powietrzny i ogromne zmatowanie barw w głębi. W tem dla oka oddaleniu tonowała się jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn. Tylko na krześle najbliższem odsadą barw mocnych — widniała jakaś bluzka o wodnej zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się kontrastem do tej hebanowej czerni fortepianu, z ponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na hebanie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonemi na kolanach dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek. Czoło spokojne, prawie kamienne, z odgarniętym zuchowato ciemnym włosem, oczy zmrużone, a żywe jak u węża, rzucały aż na skroń wibrującą zmarszczkę uwagi. Rozmigotanie ciekawości, pytań i półuśmiechów przepływało, zda się, z pod oczu przez pełne jak jabłka policzki ku ustom i wracało falą pod zmrużoną powiekę; zaciśnięte wargi rzucały od kątów w stronę uszu drgające rysy swawoli, czy czegoś gorszego. Zastawiał się za ten wyraz głupkowaty podbródek o migdałowym owalu i miękkości dziecięcej. Siedziała nieruchoma jak posąg, półkręgami ramion obejmując wydatną pierś; pazury krótkich łapek, rzekłbyś miękko złożone, tkwiły w rękawiczkach — pod to przymrużone, wężowe zapatrzenie skośnych oczu.
Gdy po niejakim czasie wyszedł do dalszych pokojów, w małem przejściu za salonem spotkał się oko w oko z tym uśmiechem na wibrujących policzkach. Dłoń spokojnie złożona w dłoni zamykała toczone półkręgi ramion nieruchomych.
»Cóż to znów znaczy?« myślał. — Obcej kobiety uśmiech dobrze mi znany zastępuje mi drogę jak w wizyi.
— Pan mnie nie poznaje? — pytały oczy zmrużone.
— Nie. Ponieważ rzecz dziać się powinna w ponurym wąwozie.
Roześmiała się niemo: białym błyskiem zębów oraz niewolnem podrzuceniem piersi wydatnej, a cała postać rozbłysła życiem w tym uśmiechu. W blizkości tej kobiety uderzył w niego wiew świeżyzny jak od owoców, a zarazem skwaru, w którym one dojrzewają; jakaś tryumfująca wegetatywność bujnego życia, leniwa do słowa, ciężka do głosu i gestu — jak w letnie południe.
Urażona, czy też zbyt opieszała, aby się przypominać w rozmowie, zwróciła się ku drzwiom sąsiedniego pokoju; na znak że wyszła tu jedynie dla poprawienia uczesania, wyjęła szpilkę rogową i wbijała ją po drodze niedbale w włosy jak widły w snop.
»Amalteo!« — zaczął już było, gdy ten gest ostatni tajemniczem kojarzeniem drobiazgów naprowadził go na dawne wspomnienie. »Czyżby ta mała ze wsi? Czyżby ona?«
— Panna Nina? — zgadywał tedy, zapatrzony w sowitą jędrność i pełnię kształtów, które, rychło patrzeć, staną się przelewne.
— Ja!
Krwiste wargi rozchyliły się w uśmiechu długą szczeliną jak pękający owoc granatu, a słowo z nich wyłuskało się ciężkie, soczyste, jak purpurowe tego granatu ziarno; zakwitły policzki.
Roześmiał się. »To dumne samopoczucie tego »ja«! Ta smakowita błogość tego słowa, jak u murzyna. Wierzę, tu można być zwięzłą w słowie; wszystko inne jest zresztą zbyt wymowne«.
— Już?! — krzyknął. Już »ja?« Ależ to poszło w tempie tropikalnem! Kiedyż przeniesiono do miejskich cieplarń?
— Pan utył.
Ta lapidarność powitalnej konstatacyi obcięła mu odrazu słowa i myśli wszelkie. Czuł się tak samo oglądany i ważony nieomal, jak sam to czynił; bodaj że z jednym wynikiem. Jego ostatnie pytanie i jej konstatacya zbiegały się na jednym motywie. Myśl ruchliwa utkwiła mu nagle na wzajemnych uśmiechach.
»Doświadczam lakonicznego szczęścia młodego padyszacha, — pomyślał, splatając dłonie na dołku. — Odzyskawszy kontenans, pozostawałoby już chyba tylko siąść na tym miękkim jak puch dywanie, wesprzeć głowę o taboret z poduszek, jeść sorbet i całować się słodkiemi wargi«.
»Cóż za ubikacya przedziwnie leniwego nabożeństwa!« — mówił do siebie, rozglądając się po tem spiętrzeniu dywanowych poduszek, taboretów, otoman, foteli, portyer, kotar, kobierców i wezgłowi. Cóż za wykwint kaukaski! Jakaż profuzya tapicerskiego geniuszu i perskiego natchnienia!«
Poczęła wyłuskiwać z rękawiczek pięści małe i twarde jak orzechy, ogromnie żywe tem ogorzeniem i połyskami jak na miedzi. Ręce, w sobie krzepkie, zdały się jeszcze jędrniejsze z pod rękawiczek.
— Pani musi być silna?
W odpowiedzi wystawiła mu na zgiętych łokciach swe szpony. Zanurzył palce w ich ciepło żywe i pozwolił sobie oczywiście przegiąć dłonie. Lecz w tejże chwili pożałował tego. »Na tę głupią stawkę gotówem na samym wstępie przegrać wszystko«.
— Jaki pan słaby! — rzekła, odymając wargi.
Podeszła wreszcie do lustra, by poprawić włosy.
— Któż to jest ta panna Ola? — pytała wzgardliwie. — Och, jak ja jej niecierpię.
— Za co?!
— Ona pewnie jest taka sztuczna, a wy ją wszyscy może tak adorujecie: — artystka!
Odpowiedź rozprysła mu się w śmiechu. »Pewnie« i »może« — powtórzył.
— A ja wiem o tym panu Tańskim. A co!
— Już?
O, kobiety wszystko o sobie wiedzą! Ja mu się tam dobrze przypatrzyłam.
— Wcześnie! — mruknął. — Ile też panna Nina ma lat?
Pokazała mu czubek języka w lustrze.
— No, o pani domu, — drażnił dalej, — pani Lena? Ta jest naprawdę piękna.
Panna Nina stała się uważającą; źrenice pod zmrużonemi powiekami spłynęły na boki. »Och, te palce pod pięściami!« zauważył mimochodem.
— Panie, co to było z nią i z tym poetą? — zadygotała cała z nagłej ciekawości.
— Z Woydą? Nie wiadomo. Dwa lata temu na takiem jak dziś zebraniu przyszedł tu oto, do tego pokoju, chodził długo po tym miękkim jak śnieg dywanie i dziwił się pewno, czemu śnieg jest tak purpurowo czerwony, jakby krwią nasiąkły. Nalał sobie wody — ot z tego dzbana, który trzyma ta wielka kukła murzyna, — nalał wody, połknął coś, wyjętego z kieszeni od kamizelki, popił i siadł tu... w tym oto kącie... Tak usiadł.
— Niech pan przestanie! — krzyknęła nagle i przysłoniła oburącz oczy. — Fe, i ten dywan! — kaprysiła pod grą wyobraźni, podgarniając czemprędzej suknię. A gdy uległ temu wezwaniu i zaniechał opowiadania:
— No, i co było dalej?
— Tu usiadł. A tam na sali grano właśnie kwartet jakiś jemu na rozmarzenie, więc mu się głowa tak oto w tył pochyliła w zasłuchaniu, otwierały się oczy. Tak. A z salonu wymknęła się tymczasem piękna pani i przy siadła się do niego marząca.
Tym razem wstrząsnęła się całem ciałem i poczęła przysłaniać sobie naprzemian oczy i uszy. Im dłużej myślała, tem większego impetu nabierała wyobraźnia. »Nie! nie! — krzyczała coraz gwałtowniej. — Niech pan nie mówi!« A do zadyszanej piersi przyciskając obie dłonie, pytała wnet tłumionym szeptem przerażenia:
— I co było dalej?
Ale on kończył już niechętnie.
— Piękna pani poczuła rychło, przy kim siadła. I pierwszem jej uczuciem był pewno wstręt, drugiem strach, trzeciem groza, że z człowiekiem, z nami, tak łatwo stać się to może. I wtedy zapewnie zemdlała. Po ocuceniu się, oczywiście, rozpaczała. Gdy zaś w samotności o rozpaczaniu zapomnieć musiała, wtedy zjawił się może nawet i żal. Dziś gdy samej siebie zapyta, czy go aby jeszcze pamięta, odpowiada sobie bez wątpienia: »o, tak.« — Ale pani, panno Nino, wcale już mnie nie słucha?
Ocknęła się z zadumy podrzutem ciemnej grzywy zuchowato odgarniętej z czoła. I wtedy dopiero ujrzał te skośne oczy po raz pierwszy otwarte: ich źrenice małe jak grochy: złoto-czarne złe, niespokojne oczy.
— Dla niej?! — krzyknęła. — Dla niej?!... Oo!
I jęła chodzić nagle po pokoju; zrazu ociężale, przelewnie, jak gołąb; potem stawał się jej krok miękkim na dywanie, szukającym rytmu, nerwowym i czujnym, jak u kota.
— Co?! — Zatrzymała się nagle, jakby przerażona wibracyą swych wyobrażeń, czy też jego zapatrzeniem się badawczem.
— Ni — ic, — odpowiadał przeciągle. Ja nic nie mówiłem.
— I czemu pan tak na mnie patrzy? Nie, — ja nie chcę! — kaprysiła, otrząsając z siebie jego spojrzenie. — Czy ja co powiedziałam? A może co złego? — Pan tylko ze mnie wyciąga...
— Liszkę. Policzki ma panna Nina jak jabłka.
W nagłym opadzie w nieufność co do siebie powróciła smętnie pod lustro, do kominka. Jakaś chusteczka, tegoż wodnego koloru co i bluzka, znalazła się w dłoni, potem między dłonią a zębami, w upartem widocznie postanowieniu nie obcierania oczu. Czego on od niej chce?
Dopiero kiedy ujął ją za rękę, wlało w nią to ufność do siebie, a wraz z nią i zaczepność.
— Niech mi pan lepiej zapnie rękawiczki, — mówiła obrażona, wyciągając ramię w tył, by nie widzieć go na oczy.
Ale jemu splątały się rychło palce; zapiął krzywo, krzywe rozpiął i rozchylił szczelinę rękawiczek aż po za łokieć. A gdy spiżowej zwartości i chłodu ciała dotknęły jego wargi, ramię wydłużyło się niewolnie: mięśnie same prężyły się pod pocałunkiem.
— Jacy wy wszyscy jesteście nieznośni!
— Już »wszyscy?!« — mruknął smętnie. Lecz w tejże chwili drobna garść schwyciła go za czarny czub włosów nad czołem.
— Zawsze się ze mną drażni, — jak wtedy na wsi! — Zawsze mnie tylko na słówkach przyłapuje. Niejedno mi wyskoczy, bo ja sobie nic w głowie nie układam. Mnie wszystko samo przychodzi.
— Tam do dyabła, wierzę!
W gwałtownem pod uściskiem w tył pochyleniu pierś i szyja dziewczyny zdały się jak z granitu ciosane. A uśmiech jej ust rozedrganych rozpłynął się w pocałunku długim i powolnym jak łza. Zaś to warg roztkliwienie przelotne przeniosła wibrująca fala na jabłkowe policzki pod rzęsy długie w czujną ciekawość wciąż przymrużonych oczu. A gdy głowa szarpała się raz w raz: »Dosyć!... Ludzie!« — pulsujące przy ustach rysy pytały ze złośliwym spokojem: »co dalej?«...
»Rzeczywiście, ludzie!« — krzyknęło w nim niepokojem. — Ładniebyśmy wyglądali potem«. — Wyrwało się z ust głośno.
I odskoczył.
Rozbieganymi palcami zapięła w mig rękawiczki na ramionach. Lekkie przygładzenie włosów przed lustrem, wraz spokojne i kokieteryjne, chwyt boczny za suknię, i, ku temu chwytowi lekko podana, oddalała się do salonu swym gołębim krokiem wśród suchego turkania sukien. Wargi szeptały coś. Już w pół ukryta za portyerą zwróciła ku niemu usta i tę rysę przy nich, w profilu tak jawnie złośliwą.
— »Potem?« »potem?« O tem nie myśli się przedtem.
Parsknął suchym śmiechem jak ryś i poskoczył. Zaplątany w ciężką portyerę, targnął ją w pasyi i uderzył się z całym rozmachem w czoło.
Drzwi za portyerą były już zamknięte.



Przez szczelinę ledwo uchylonych drzwi przemknęła się niebawem osóbka malutka i cicha jak ćma, i cieniem zapadła w głęboki fotel najmroczniejszego kąta pokoju. Coś jakby skrzydła tej ćmy zatrzepotało się koło głowy płowej, — splotły się dłonie na twarzy i przysłoniły oczy. — Kształtem drobnym wsiąkła w fotel, ledwo płaską plamą w krzyż znaczyła się na szerokim kadłubie oparcia i w wysokich jego ramionach jak w skrzydłach nietoperza, — jasna główka i przezrocze dłonie jakby poświatą muśnięte. I tak oto wniosła ze sobą oćmę, księżyc, ciszę i to trzepotanie się stworzenia nocnego.
»Oto jest przeciwny biegun — myślał, przerywając swą zadumę, — oto i artystka! Do gorączkującej główki przykłada sobie kataplazm z swych rąk zimnych zawsze jak lód; swe małe, udręczone ciałko, o którem sama nie dowiedziałaby się nigdy, chce nieść w mrok, w zapomnienie — i składa je w nietoperzowe objęcia nocy: w rojenia okrutne«.
Przysłuchiwał się oddechowi dziewczyny, — w zrywanem jego tempie trzepotało się serce znużone. Lecz w miarę słuchania i jego piersi stłaczać coś poczęło i przyśpieszać pulsy w rytmy nierówne. Nieznośne uczucie fizycznego jakby niestatku wszystkich organów rozlewać mu się poczęło cierpkością po żyłach. »Dziwna rzecz, — mówił do siebie, że ja przy niej zawsze czegoś podobnego doświadczać muszę. Jak się te rzeczy potwornie udzielają!?
Otrząsnął z siebie to licho i powstał z miejsca, aby wyjść z pokoju.
Poświatowa przepaska splecionych dłoni usunęła się z czoła: spojrzenie oczu dziwnie okrągłych o zaprzepaszczonym gdzieś błysku, niby płomyk tlejący gdzieś w głębiach czaszki, pod siwą źrenicą. Wpiły się w niego te sowie oczy i zatrzymały odchodzącego we drzwiach.
— I pan jest taki sam! — rzekła głosem kobiecej goryczy: apatycznym, a przecie z upartym akcentem pewności, z przyśpiewem na ostatniem słowie. — Taki sam, — powtórzyła, — jak ja.
— Co?! — żachnął się mimowoli i nie opanował nawet wydęcia warg.
Pod dłońmi rozległ się wymuszony śmiech. Opuściła wreszcie ręce z przed twarzy i wsparła je szeroko na poręczach fotelu. — »Że też ona zawsze pozować się musi«, — przemknęło mu ubocznie w myślach na widok tej hieratyczno-egipskiej posągowości układu na siedzeniu ciemnem, jak tron bazaltowy. »I te ręce! — dodał w duchu, — wysztywnione i prężne na oparciach, dłonie boleśnie smukłe, o długich, prześwietlonych palcach: ręce królowej z dwunastej dynastyi Faraonów, lub memfijskiego Ptaha«.
— Jak pana oburzyło to przyrównanie do mnie! — próbowała się uśmiechnąć. — Ja sama nie wiem, skąd mi się i to wzięło... Wie pan, — mówiła z tym impetem kobiet nerwowych, które, gdy raz przerwą swe uparte milczenia, wpadają wraz w nową inercyę, — wie pan, ja zawsze o sobie myślę; ciągle, nieustannie. Obrzydliwe to jest! — wiem. Ale przy tem wszystkiem myślę inaczej: nie osobą, nie postacią. — Gdy ujrzę chałupę omszałą w smugach deszczu, oślizgłą, brunatną, opłotek przy niej rozpadły, krzyż bez ramion ulewą ociekły, jakiś szmat drogi błotnej, wiodący po pustkowiu pewno nigdzie, — wówczas myślę aż do bólu w piersiach, że to ja. Nie w przenośni żadnej, ale tak, poprostu, w pierwszej chwili. Nie myślę nawet wcale, czuję tak. I cóż ja na to poradzę... Gdy maluję kwiaty... Powiadają, że moje kwiaty są jakby dreszczem zatulone, pąki zawsze zwiędłe...
»Uch! — westchnął w duchu. — Brunatne, rude, rdzawe, żółtawe, oślizgłe, ociekłe, dymne, nadgniłe, błotne, zwiędłe: — cała słota miejska! Przed chwilą widziałem dziewczynę, której milczenie mieni się wszystkiemi barwami słońca.
I przysiadłszy się do niej, mówił z jakąś głuchą i bezceremonialną już pasyą:
— Wyobraźnia jest dla kobiet niebezpieczniejszym ogniem od zmysłów, zwłaszcza ta wielkomiejska: sztucznie hodowana i już w dziecku boleśnie znużona.
Szare jej źrenice rozbiegły się w niepokoju jak krople rtęci.
— Po co pan to mówi? — wyszeptała zaledwie.
I nagle łzy sypkie i podłużne jak perły poczęły się ścigać z ogromnym pośpiechem po policzkach.
Zagryzł gniewnie usta, które się przegadały i pochylił się czemprędzej nad nią.
— Panno Olo, ja dalibóg...
Opuszczała głowę coraz to niżej. Miał wrażenie, że gdyby musnął dłonią te jej płowe włosy, z suchego ich puchu sypnie mu się w palce grad drobnych iskier. Ujął ją za rękę, — i oto chłodnym prądem poczęło mu się rozlewać po żyłach poprzednio już zaznane uczucie jakiegoś przygnębienia, fizycznej jakby niechęci do samego siebie, goryczy wewnętrznej, która podejmowała się niby suchą i palącą zgagą, właziła mu w szczęki i zamykała je twardym zaciskiem. — »Nerwy!« — myślał. — Ta jest wyładowana tą energią czyśćca! A te jej siły wewnętrzne, wymknięte z ślepych konieczności organicznego ładu i z panowania woli, siepią się oto bez sprzęgu i wybijają na zewnątrz jakąś potępieńczą władzą bolesnych odgadywań, przeczuć, wróżbnoczucia. Czarownica!
Oto opadła ta gorączkująca głowa dziecka w chłód splecionych dłoni, chyli się coraz niżej, zwisa coraz to bezsilniej, zginając w pokurcz rozpaczy jej postać drobną. Jemu na ten widok krew uderzyła do głowy, a wraz z nią i ta myśl nagła:
»Ratuj głowę chłodnem upieszczeniem dłoni. Spaląć ludzie twym własnym ogniem!«
I nie patrząc już na nią, wyszedł szybko z pokoju.
— Przepraszam, — usłyszał słowo rozlewne, szerokoustne, które owiało go jak zasapany oddech. Z tamtej strony drzwi natknął się na pana Tańskiego.
— Proszę! — krzyknął nieomal z pasyą, rozchylając przed nim skrzydło drzwi, które był zamknął przed chwilą.
I przemykając się przez tłumy w salonie, wydostał się do gabinetu, gdzie palono. Wraz z dymem tytoniowym wracało opanowanie myśli.
»Uspokój się, — mówił do siebie, — tam się łatwiej zgodzą, niźli przypuszczasz... Niema takiego nieprawdopodobieństwa, któreby w podświadomem po mrokach bytowaniu takiej ćmy dojrzeć nie mogło. Cóż łatwiejszego niż takiej bierności narzucić sposób odczuwania. Niewolą sama się zamota. Zażycie takiego stworzenia jest przecie tylko przebolesnem składaniem ofiary z ciała chłodnego za głowę gorącą.
Ktoś wychodzący nie zamknął za sobą drzwi do przedpokoju. Tam w głębi stała ona w rotundzie na ramionach. Złota głowa o migdałowym owalu i ustach dziecka spoczywała na białem futrze podniesionego kołnierza jak na misie ofiarnej, cała w dymach od cygar jak w kadzidłach obrządkowych; tymi kłębami buchnęło ku niej powietrze androceum przez uchylone drzwi palarni. — Ilu mężczyzn tu było, oczy wszystkie roziskrzyły się ciekawością. — »Tak to czyściec w duszy kobiety, — pomyślał, — magnesem was pociąga, — i obiecuje gnuśności waszej rozkosze dziwne: spalenia tej ofiary jej własnym ogniem.
»Przecież to jest chyba samnambula! — krzyknęło w nim coś, gdy poczuł na sobie jej wzrok. Wielkie kręgi tych oczu świeciły w tej chwili blaskiem żółtym jak u sowy.
I to przez okna źrenic jakby widne, złowróżbne żagwienie się tego mózgu przylgnęło do niego spojrzeniem czarownicy. Tym blaskiem oczu dziwnym w niego zapatrzona, zda się mówić, wróżyć mu uparcie:
»I pan jest taki sam!«
»Co?!« — szarpnął się cały. I doskoczył ku niej mimowoli z za progu palarni.
Podobno panna Ola zasłabła, podobno pan Tański jest tak uprzejmy, że odprowadza ją — podobno do domu. Pono drzwi zatrzasnęły się w tej chwili za nimi.
Stał oto przed temi drzwiami i powtarzał urągliwie:
»Zaszczytne jest dla mnie przyrównanie do takiej osóbki żeńskiej! Co ta somnambula mogła mieć na myśli: »i pan jest taki, jak ja?!«. Trawiony zimną gorączką wielkomiejską? Wleczony biernie w tej gorączki rozpustę? Spalony przez innych ogniem własnym?«...
Do przedpokoju wpadł w rozwianym fraku młodzieniec, przez niego tu dziś wprowadzony: muzyk, o którym już tyle mówiono, że pani chciała go widzieć u siebie i popisać się nim przed swoimi gośćmi. Wpadł oto, zawiał połami, przebiegłszy do palarni, wichrzył tam długie włosy i zaglądał ludziom niespokojnie w oczy. Po chwili znów się we drzwiach ukazał.
— Nie widział pan przypadkiem panny Oli?
Że zasłabła i powróciła do domu, odpowiedział w dymie.
— Z kim?... To jest, kto odprowadził? — z przymilającym się uśmiechem poprawiał czemprędzej impet pierwszego pytania. — Nie wie pan? — uprzedzał w arcynaiwny sposób cierpkie ociąganie się z odpowiedzią.
Był tak dalece nieopierzony w doświadczenie, że oszczędził mu wogóle odezwania się, decydując w pośpiechu za niego:
— Pan nie zauważył!
I oglądał się, aby zagadnąć kogoś ze służby.
Chłopak miał w oczach desperacką bezradność, jak zbłąkany pies.



O framugę drzwi wsparty, mdły tem ustawieniem niedbałem, w stroju frakowym wysmukły i wiotki, jakby rozchwiany w nonszalancyi swojej, zwracał ku ludziom swą twarz białą z uśmiechem warg nigdy niedomkniętych, podgarniał dłonią kruczą czuprynę.
W tem zbiorowisku mijał szybko oczami kobiety surowe, suche na twarzy i rękach, ubrane sztywno i bez gustu, — niewiasty o charakterze żadnym w postaci, stroju i obliczu: młode reprezentantki posagów, matki skrofulicznych dzieci, osoby bez płci i wieku; przyschłe w hugonockiej cnocie bogobojne małżonki solidnych mężów.
Lecz oto inne: gładkie ciała wszelkich sfer, małżonki, nabywane po wszystkich targach: białogłowy cieliste o miękkiem wejrzeniu i pulchnych policzkach, rzekłbyś, jak to na wschodzie: ciastem karmione i zopierzałe na tej strawie. Twarze lekko obrzękłe, mleczne i przezrocze, — przedziwne tło dla oczu ciemnych, w których tli się życie monotonne w lubieżności cichej. Ręce nie z tych, co się do rozkazywania lub marzycielskich bezczynności rodziły, raczej kuse, forsownie pielęgnowane, przebiałe; dłonie, które chyba nigdy niczego się nie dotykały i służyły na to tylko, by obładowane w pierścionki spoczywać przed oczyma ludzi na materyach sukien. Wszystkie te kobiety, rzucało mu się i to w oczy, siedzą nieco za szeroko na krzesłach, — nie domykały się kolana nóg krótkich; sprawia to może pulchność osób, lub co prawdopodobniej, ta, w bierności zawsze półsenna, egzystencya hodowanych stworzeń, to ich nieustanne poczuwanie się do kobiecości — fizycznej.
Siedzą tedy luksusowe małżonki i dyszą perfumami, promieniują w powietrze fluidum cielesności białych, — wytwarzają atmosferę cieplarni.
Przytrafia się wśród tych ciał wystawnych niewiasta dorodna, jak ta, na której zatrzymało się jego spojrzenie. Lico gładkie wykrzywia lekki wyraz semicki, lub może nuda zastygła oto w tym kwaśnym grymasie ust rozchylonych w dziób ptaka na posusze. Ułożyła się melancholia tej głowy na przegięciu szyi smukłej, wsparła w czarnym opuchu włosów przebujnych i spogląda przed siebie mdło — purpurowych warg kręgiem, zębów perłowych błyskiem i płowiejącym jakby aksamitem oczu.
Tych to oczu opieszałość i chłodne wyszczerzenie zębów zatrzymały się na nim, gdy stanął we framudze drzwi; a zwrócone ku niemu zdały się mówić: »podziwiaj«! Pod tych to oczu hypnozą podgarniał mimowoli czuprynę, poprawiał wąsa, i uśmiechał się niedomkniętemi wargi, oraz nonszalancyą postawy całej, opływając równocześnie spojrzeniem wszystkie kształty tej najdorodniejszej. — I tak oto wystawiali się oboje na jarmarku narcyzowych próżności, czyniąc beznamiętnemi oczy kłamne po salonach tokowiska.
Z drugiego końca spoglądała nań tymczasem swą długą twarzą pani domu.
Siedzi jakby niedbale, postacią swą pełną giętko zagłębiona w fotel głęboki. Jej suknie, w chodzie tak powłóczyste, mąciły się teraz w kapryśne fałdy, opadały ciężko na jeden bok, wyciskając obciśle sowity kształt biodra. Z włosów bursztynowych pokrętnego snopa wywijał się splot łukowy i opasywał grubą liną szopę nad czołem: włosy, które, wchłonęły, rzekłbyś, w siebie cały nadmiar wegetacyjnych soków wspaniałego ciała i zaskrzepły lśniącą żywicą. »I pomyśleć, — mówił do siebie, że dla tej kobiety, rozhukał ktoś swoją wyobraźnię aż do granic samobójczych«.
Lecz oto spogląda ku niemu wciąż z chłodnym i długim uporem, aż póki się nie domyślił i nie przystąpił.
— Chciałam pana o czemś uprzedzić, — mówiła głosem, jakim porusza się bardzo drażliwą sprawę. Na jej długiej twarzy i szerokich wargach błąkał się uśmiech zakłopotania.
— Już wiem! Nieboszczka moja ma tu dziś śpiewać u pani, więc w wielkiej swej dobroci wolała mnie pani uprzedzić, aby mię nie przeraziło widmo postarzałe.
Uśmiechnęła się miękko szerokiemi wargi. — Takie przeszłości nie umierają nigdy. Najlepszy dowód, że przybył tutaj, — a teraz dopiero przychodzi jej do głowy, że nie mógł wiedzieć o tryumfalnym przyjeździe — nieboszczki. Co zaś do postarzenia się, czeka go miłe rozczarowanie.
Po chwili, nie mogąc pohamować lekkiego dreszczyku:
— Ogromnie ciekawa jestem waszego spotkania!
— Czy pani zna bliżej pannę Olę? — przecinał dosyć ostro tę sprawę.
— Ach, jak ona ślicznie dziś wygląda!
— Westalicznie, — mruknął pod wąsem, nie spodziewając się wcale, że wywoła tem to zadrganie dziwnego uśmieszku wokół ust pani.
»Więc i tu wiadomo! — mówił do siebie. Zresztą prawda: kobiety zawsze wszystko o sobie nawzajem wiedzą, — powiadano mi dziś. I szeroko tolerują, o ile rzecz nie dochodzi do jawnego skandalu. A co ważniejsza chłoną wszystko w indolencyę dusz. Jakie warstwy cynizmu układać się w nich muszą!
W tym błędnym uśmieszku wokół dużych warg była gotowa pobłażliwość na wszystko, co jej powiedzieć zechce, a nawet pewne wezwanie. Zjawiało się to zawsze, ilekroć miała sposobność do krótkiej z nim rozmowy. »Hm«! — pomyślał — więc tak?«
I częstował dalej tą tabaczką:
— Wyglądała rzeczywiście cudownie. Pan Tański musiał sobie nadzwyczajnie pochlebiać wyrzutami sumienia.
Krótki wyraz oburzenia wyparł przemożną siłą ów kaprys, wibrujący nie pochwytnym uśmieszkiem wokół warg.
— Pochlebiać sobie wyrzutami sumienia! — pani załamała białe ręce: Przecież to jest straszny cynizm!
I w tejże chwili nieco ciszej z tymże uśmieszkiem koło ust:
— Więc pan Tański pochlebia sobie tylko wyrzutami? Może Pan śmiało powiedzieć, — mówiła wobec jego milczenia. — Uszu moich pan wprawdzie nie oszczędza...
Zbliżył się do nich jakiś brodacz wysoki i nawiązywał rozmowę z panią. Pozostawił mu ją tedy i, ustąpiwszy, rozglądał się dalej po gwarnym wokół ulu.
Od tego roju oderwana błąka się zdala miodna pszczoła — w miód marzeń rozkładowych na życie zasobna: młody muzyk o bezradnym niepokoju w oczach snuł się po kątach.
W drugim końcu sali bzyka gestami wśród kobiet postać kosmata i niespokojna, o ruchach niby roztargnionych, a dopraszających się uwagi oczu kobiecych: bzyka jak bąk wśród kwiatów. Wreszcie spada na kwiat upatrzony. Oto lilia o wątpliwem panieństwie w oczach, osóbka myjąca raz po raz kocią łapką swą czarną główkę, tak wdzięcznie, tak poduszkowo w ramionach pochyloną, że gest ten o miłych horoskopach przywabił do niej żuka. Przysiadł i zapuścił ryj w kielich, czy miodu w nim jeszcze wiele: wszczął rozmowę o sztuce i literaturze, by przemycać w niej rzeczy ślizkie. Zawisł kosmaty nad kielichem, wystawia różki, maca płaty, eterycznych olejków szuka. Rzuca powiedzenia, które byłyby sprośne, gdyby nie powaga przedmiotu: gdyby nie sztuka i literatura. Trysnął tedy łatwy miód i dla niego. Żuk kosmaty zawiesza się nad kielichem, sięga w najwstydliwsze dno kwiatu i ssie wonne etery słów lubieżnych.
Młodzieniec flirtuje z panną.
Tuż obok małą i pulchną mężatkę o rozbieganym języku i niespokojnej nóżce zdobywał obcesowo dziennikarz, eksploatując jej specyficznie wielkomiejską, erotyczną ciekawość do popularnych ludzi dnia. Pytała równocześnie o kilku; był najhojniejszy w informacyach, nie tracąc spokojnej nadziei, że wszystko skończy się na nim.
Oto pani o długiej twarzy i bursztynowych włosach wsunęła się w fotel jak w sedyę kamienną. Ramię od łokcia wsparło się na nizkiej poręczy, zwisła opieszale ręka pani duża. Układem swych pełnych kształtów władna, zmysłami cicha, spoczywa niedbałym gestem wyniosłości cielesnej jak rzymska matrona. — Wsparty ramieniem o nizką kolumnę, chylił się nad nią wielki brodacz i świeci szkłami okularów. Rozpowiada jędrnie, jak ktoś ożywiony towarzystwem kobiety, mówi z tą przekonywającą mocą powściągliwego gestu, jak to czynią starsi, uduchowieni mężczyźni. Pani ledwie brwi ściągnie, lub rozchyli usta; półsłówka rzuca, spokojem nęci. Pochlebia jej ta rozmowa, nie przeraża natarczywy raz po raz wybłysk okularów, ani cierpkie od czasu do czasu uwagi rzucane pod adresem innych ludzi. Przyjezdnemu z Krakowa niejedno nie podoba się tutaj, a że wypowiada się to przy niej tak ostro, sprawia to właśnie siła kontrastu. Wybacza mu tedy przelotne akcenty surowości, czy też karcenia, rozumiejąc, że jest to przełamanie się głosu pod wrażeniem chwili, jak u młodzieniaszków dyszkancik koguci w chwilach, gdy im coś piersi rozpiera; — starsze koguty pieją wtedy basowym podrywem godności. — Więc tylko, gdy chmurniał zanadto, zwracała ku niemu uprzejmiej głowę jasną na półłęku szyi powolnym.
Wówczas milkł. Długimi muskularnymi palcami głaskał i grabił wielką brodę, a zezem oczu ponad szkłami wpatrywał się w nią nieufnie. Poczem rozglądał się po obecnych, tu i ówdzie dłużej wzrok zatrzymał, — wtedy gwałtowniej targał brodę.
I nagle, pochylając się do niej:
— Pani, — zaczął impetycznie, jakby ze środka swych myśli, — wiek jeszcze nie minął, kiedy w takich oto salonach niewiasty zwracały się do mężczyzn z pytaniem: »Ileś waćpan harmat zdobył?« Jakże inne wiodą tu dziś gawędy!
Odpowiedziały mu jej brwi, wygięte nagle jak łuki. »Co to ma znaczyć?« pytały. Wreszcie pochyliła się ku niemu bokiem przez poręcz i, przeplatając powoli palce białych rąk:
— A więc, ileż waćpan tych harmat zdobył — profesorze?
Szarpnął okulary otwartą dłonią. Nie po myśli była mu w tej chwili szermierka z kobiecym języczkiem.
— Pani! — wybuchnął po raz drugi, — onego czasu, przychodzili tu ludzie po kontakt czuciowy ze społecznością. Każdy nić własnej przędzy wplatał w tę tkaninę duchowego stylu czasów. Tu się rozpłomieniały serca i umysły przy rozumie i wdzięku kobiet. Nawet lekkomyślność tych pań wzbogacała życie. Bywały bo wtedy namiętności i uczucia, które nawet kaprys kobiecych względów potrafiły ponieść w niespodziane zupełnie ujścia czynu i ducha.
Brwi pani ściągnęły się chmurnie, a spojrzenie z pod oka pytało nieufnie: »Co tobie właściwie po głowie się snuje? Czy nie tamten: nieboszczyk?«
— Ha, — mówiła po chwili, rozplatając ręce, — żyjemy w czasach bardzo niearmatnich. A mężczyźni? Niech się pan przyjrzy ich dzisiejszym namiętnościom...
Urwała nagle. I, przeprosiwszy go niemo błędnym uśmiechem, powstała szybko z miejsca.
Bo oto z szelestem ogromnym, jakby wleczonej za sobą gałęzi, sunęła ode drzwi kobieta w srebrzysto białym stroju, o włosach jak miedź, cała od lśnień sukni i od brylantów na szyi jak od rosy połyskliwa. Gestem ramienia skrętnym podejmowała tren sukni z tyłu, nieco niżej stanu i, niby łabędź nastroszony, płynęła środkiem salonu, piersią i osadą bioder wypięta, kształtem litery S, łączącej dwie wysady nazbyt sowite i sobą jakby pyszne. Sukniami szumna, jakimś szalem, czy też puchowem »boa« w barokowe arabeski obramiona, zwracała ku ludziom bardzo białą twarz i zimny na niej uśmiech, który jawił się i zamierał jak w automacie. Od nagiej piersi szedł wiew perfum mocnych.
Nieco zapóźniony wkraczał za śpiewaczką jej towarzysz światowych tryumfów: chłop nieco przytęgi, lecz doskonałym frakiem jak koń dobrze stroczony. Rozdawał swe szczęście w ukłonach, rozsiewał je w uśmiechach. Gdzie przeraźliwie lśniący gors jego koszuli ludziom w oczy zaświecił, tam ukłon, uśmiech i krótki rzut ubrylantowanej prawicy zdawał się mówić: »to ja!« zaś zwrócona ku śpiewaczce dłoń lewa: »to my!«
Z lic kobiet, co ładniejszych, tryskała ciekawość na pierwszy widok śpiewaczki i jej sukni, lecz wnet potem odbiła się na nich jakby niechęć i osadzenie się nieufne. Starsze damy z ciekawością okrucieństwa szukały po sali Bolesława Zaremby, młodsze oglądały się za nim ze smętkiem w oczach, ogromnie w tej chwili kobiecych.
Lecz jego nie było już w salonie, przepadł gdzieś za drzwiami.
Młodzież męska doświadczała tymczasem obiecującego dreszczyku poznania sławnej diwy. Gradem tedy posypały się wersye, plotki i świństwa, szeptane na ucho.
Profesor miał wrażenie, że z wejściem tych egzotycznych ptaków buchnęła na salę woń jakby z areny: zapach ostrych perfum pomieszany z powiewem od końskiego nawozu. I myślał, że temu panu w nienagannym traku byłoby zupełnie do twarzy z eleganckim biczem w ręku.
Lecz oto widzieć musiał, jak pani domu, zwykle o tak wyniośle ociągającym się kroku, teraz oto pośpiesza nerwowo i, chwytając podaną szeroko dłoń sławnej diwy, zmniejsza się jakby w fałdach sukien, przykuca nieomal dygiem. Widzi nadto, że zwykle tak chłodno odbierająca hołdy otoczenia, miesza się najwyraźniej i chce jakby cofnąć swą rękę, gdy sławny śpiewak w sztywnym ukłonie podnosi niezgrabnie do wygolonych szczęk swoich.
Profesor targał brodę. Bo wśród tych tu kauczukowych kobiet, na których odciskało się każde zaciekawienie elastyczną przymilnością wdzięku, ta jedna wydała mu się z kręgosłupem i mającą w sobie jeszcze jakąś nikłą resztkę rasy, jakiegoś ładu w instynktach: w tym pogodnym bodaj spokoju wejrzenia i giestu, któremi schlebiała dotychczas wszystkim zmysłom jego.
»Zgnuśniała, zmieszczała Helena z Komierowskich baronowa Nieman!« — mruczał gniewnie w brodę.
Nie zauważył, jak tuż nad nim stanął długą postacią o łysej głowie charmeur niewiast tutejszych: pan Horodyski. Na ostrych wąsikach i w oczach świdrujących wisiał już jakiś koncept o kobietach, czy też sekret którejś z nich. Jakoż wskazując na trzy postacie zdala, jął coś opowiadać o mamie i dwuch córeczkach, o krótkich sukienkach i lekarzu. »Tfu«! — przerwał mu w myślach profesor, nie siląc się nawet na zrozumienie, o co idzie. Omierzły był dlań ten typ wielkomiejskich doświadczonych, a jeszcze wstrętniejsze to przeświadczenie, że one właśnie, kobiety po miastach, bywają wprost fascynowane przez takie typy.
»Grzyb« — myślał, spojrzawszy po chwili na tę łysą głowę na długiej szyi. — Dosyć pajęczyny gnuśności rozsnuwa się tu po kątach, aby z tej plechy nie miał wreszcie wyrosnąć właściwy plemnik cynizmu. A jest ich tu pono więcej: ilu zniszczonych i wytlonych w młodości bezambitnej, ile słabizny sentymentalnej, tyle purchawek zastoju, tyle grzybów z plemnią gatunkową jak one — we łbach! — Bo ta szaruga brzydliwości w słowach i myślach, zohydzająca nieomal oblicza ludzkie, wżera się przecie w niejedne oczy jak gęsta mgła, gotowa oślepić najniezawodniejsze w człowieku instynkty: zaszczute upiorami domniemanej życia brzydliwości, egoizmy nie czynne a tęskliwe, podlegają najłatwiej takiej właśnie sugestyi. W ten sposób pleni się to licho zastoju: od przegniłych ku najwrażliwszym.
»Niech się pan przyjrzy namiętnościom dzisiejszym tych mężczyzn«, — przypominały mu się jej słowa ostatnie.
»Tak! — dodawał w myślach, — gdy fala energii powszechnych opada, kobietom przedewszystkiem leniwieją dusze i zatruwają się wyobraźnie próżne. Już nie ci, co »harmaty« zdobywali, królują w marzeniach, lecz egzystencye na atmosferę pokojów najczulej wrażliwe — artyści; dokonywają im oni władz uczuciowych rozkładu, lub też sami w tchnieniu dusz leniwych i wyobraźni zatrutych giną. To z Woydą nie było tylko egzaltacyą uczuć zawiedzionych, lecz może głębszym sensem tego tu życia, jego koniecznością nieomal: — tu sztuka sama zatruwa się dziś swą niegdyś podnietą romantyczną. — Duch w kobietach z towarzystwa, szersze tchnienie ich wyobraźni i głębszy nurt marzycielstwa pozostanie pono na zawsze pogrzebaną legendą romantyzmu: kiedy to muzy sielskie, pełne szlachetnie stylowej pozy, pozwalały się ubóstwiać czarnym wieszczom, interesując się jednak bardziej harmat kolorowymi zdobywcami. Zepchnięte z koturnów romantycznych, rozsznurowane z katolicko-salonowego gorsetu empirowej mody, »równouprawnione« przedewszystkiem w pogoni za dosytem, te biedne niewiasty jałowieją poprostu z samego poczucia swojej dziś pospolitości. Taki ot grzyb wielkomiejski lub śpiewak przejezdny: oni to rozbudzają jeszcze ich ciekawość do życia, rozgrzewają wyobraźnie«. —
Wśród wielkich czołobitności przystawiono tymczasem śpiewaka do fortepianu. Nad klawiaturą chylił się młody muzyk, znoszący z determinacyą taką tu rolę, oraz protekcyjną rękę na swojem ramieniu. Tylko gdy na nuty okiem rzucił, szarpnął się niechętnie i z tym większym impetem uderzył w pierwsze akordy. Śpiewak poprawiał mankiety, chrząkał. Ramiona zwiesił jak atleta, obłąkiem ku sobie, lekką nóżką kozła przed się wystąpił i — rozpromieniał.
Zaśmiały się ku niemu dziesiątki kobiecych oczu roziskrzonych ciekawością. Śpiewak chrząknął raz jeszcze, akordy władnym spojrzeniem przeciął, pierwszych nut czekał. Odął wreszcie grdykę indora, miechy podjął, łeb czarny na krótkiej szyi w tył chylił, wyrzucił ramię i uderzył jak w róg alpejski:

Niech ryczą! — niech ryczą! — niech ryczą!! —
wzburzone fale...

Jeszcze rozedrgane dźwięki pulsowały w sali, gdy śpiewak już zęby radośnie szczerzył, podziw zbierał. I ku oczekiwaniu wdzięcznie pochylony, oddawał echo z piersi zasobnej, rozsiewał je ludziom na zachwyty:

»Wzburzone fa — le...«

Tak żywioły uśmiechem zwyciężywszy, szczerzył zęby dalej.
I ryczał za żywioły.
Gdy uciszono się wreszcie na żądanie bisów, gdy nawet pogwarki kobiet milknąć już poczęły, wiotka dama z wyrazem nudy na ustach rozszerzonych w dziób ptaka, chyląc powoli w stronę śpiewaka swój stan giętki i długą szyję, szepnęła prośbą smętną:
— Chanson du Torero. — Z Carmeny.
On widząc przepych perłowej kolii na tej szyi, kłaniał się z wielkim szacunkiem. I krótkim ruchem dłoni nakazał odpowiedni akompaniament.
A gdy padły pierwsze nuty, chylił się wraz ku słuchaczom, twarz jak księżyc uśmiechnięty obracał za tłumem i szerokim kołem ubrylantowanej prawicy wodząc po gościach, uderzył w dzwonną pierś:
Il circo e pien di festa!
Il circo e pien di su, di giu!
Gli spettator perdon la testa...
— wpieszczało się aksamitnie w rozkosznem dla północnych kobiet połechtaniu niezrozumiałych słów włoskich.
Wywabiony śpiewem z dalszych pokojów stanął Bolesław Zaremba we framudze drzwi i wbił spojrzenie w podłogę. Powoli, jakby zmagając się ze sobą, uniósł głowę i zawiesił spojrzenie na niej. Zdziwiło go przedewszystkiem mroźne tchnienie obcości, jakie owiało go w tej chwili. I równocześnie zastanowił rudy jej włos. »Jeszcze bardziej się przebarwił, myślał z zastanawiającą dla samego siebie apatyą. I przybyło tych włosów dziwnie na te spiętrzenia pokrętne, oploty i węże skłębione. Chociaż przy ogromnej bieli twarzy i marmurowym chłodzie piersi obnażonych niemal po brodawki niespokojna pokrętność tych włosów, oraz ich barwa gorąca robią dobrą plamę — myślał patrząc zimno jak na dziw obcy, — przy tych szatach zwłaszcza o srebrzystej bieli i łuskowych refleksach, oraz białych rękawiczkach aż po pachy.«
Gestem królującej w salonie diwy bokiem o oparcie rzucona, słała sobie podnóże z spiętrzonych fałd trenu, bardziej jeszcze połyskliwych od sukni. Pochylona ku śpiewakowi, skręcała się w sobie jak łodyga słonecznika, prężąc w tem przegięciu pychę i chłód nagiej piersi i wytłaczając niemal w przeciwną stronę obciśnięte sukniami biodra. Puchowe »boa« opadające z ramion ujmowało ją w białe ramy wirowych, niespokojnych skrętów, wężowem wychyleniem gięło się sztucznie i ramię wsparte na łokciu. I tym kształtem rysowała się cała: w kapryśnych essach, zygzakach, arabeskach, — w barokowej fanfarze wielkostołecznego szychu.
I biła od tej kobiety fanfarą owa melodya wartkiego po stolicach życia, gdy roziskrzą się światła wieczorne i roztworzą najjaskrawsze kramy podniet nerwowych dla tłumów, gdy sztucznych świateł podnieta gorączkowa zagra jakby do ataku wszystkim pulsom woli w tym podwieczornym niepokoju wibrującego wprost czasu, gdy bruki same niosą elastycznymi kroki w świetliste chromy tłumnej żądzy użycia.
Oto widzi wspomnieniem te wylęgające na podwieczerz ciżby. »Circenses!« — grzmi w tym gwarze i rozhuku wieczornym. Walą tłumy z burzą tej żądzy tajemnej, co chleb życia na chleb wyobraźni mieniać im każe, te same nieomal, co ongi za widowiska sprzedawały imperatorom wolności dusze, a dziewkę cyrkową wynosiły na tron justynianowy. — »Teodora!« — ryczał taki sam tłum może, jak ten, który pcha się oto w na tłokach po marmurowych schodach świetlistego pałacu, a szum swój głuchy przycisza nagle w szepty, rozstępuje się na boki; gdyż oto po marmuru stopniach, ścieżką purpurowego dywanu wstępuje lekką stopą, szelestna i wonna, w puchach zarzutki jak w piórach ptaka białego, czubem włosów miedzianych i lodowatą dla tłumów twarzą widna...
Ona!
Zaś dołem, w cieniu teatru — te z wieczornego przypływu tłumów na ulicach, z niezliczonych gorączkowych twarzy na schodach pałacu wyłaniające się w półmroku sali postacie spokojne jak robaki w burzy: te gentelmeny z mdłego Cosmopolis, te fraki i smokingi bezlicowe, którym zwierciadło twarzy chyba nie powtórzy; wejrzenia poprawno nijakie, nienagannie żadne; ten stołeczny patrycyat użycia, te bezkręgowce miękkie, których najburzliwsza fala miękko niesie, te czarne robaki, żerujące z flegmą w barwnych burzach namiętności tłumnych.
»Ah, — bravo Toro! urla la gente... — wpieszczał się tymczasem w salonie głos śpiewaka bogaczom przymilny.
Tak było i wówczas! Taki sam głos, o temże brzmieniu i barwie rozlegał się był wtedy na scenie, gdy zatopiony w morzu głów ludzkich w samym środku frakowych gentelmenów kurczył się i jeżył na fotelu w swej kurtce aksamitnej — pierot chyba? — myślały monokle. Oto wtula głowę w ramiona, jak sowa w pióra, ręce wbił po łokcie w kieszenie szerokich rajtuzów, a białą twarzą i oczami wilka spogląda na nią, jak w kostyumie cyganki, czy też Colombiny jarmarcznej przemyka się oto ptakiem nieuchwytnym przed pożądaniami tysięcy — śmiechem i szydem śpiewająca.
I zdawało się monoklom, że nad krzesła wyrzuci się ramionami pierot i krzyknie temu rywalowi o wejrzeniu tysięcy:
»A jednak moja! moja! moja!«
W stonowanym blasku marmurowej hali, gdzie bronzowe świeczniki rozlewały czerwonawe światła, jej postać zatulona w białych puchach zarzutki, włosów miedzianych błysk, twarzy sztuczne zlodowacenie przed blizkiemi oczami i uśmiech prawie bolesny, gdy jej podawał rękę do powozu. Drzwi ledwo słyszne zapadnięcie w zamku, cwałem a lekko ponoszona po brukach kareta.
»A jednak moja! moja! moja!«
Oddechy obojga gorące w usta sobie przerzucane, warga o wargę. Przed nimi koni lekki cwał, za nimi szum odpływu głuchy: wezbrane morze tłumnej namiętności wraca w swe łożyska, bujny tłum rozpływa się po ulicach, rozszczepia w gnuśne jednostki.
»Patrzy!« — krzyknęło w nim jakby na alarm, gdy diva, poruszywszy się nieco na krześle, teraz dopiero spojrzała po raz pierwszy w jego stronę.
Szarpnął się w tył i wywinął za portyerę do sąsiedniego pokoju, omal nie nastąpiwszy na czarną kukłę murzyna, wyciągającą ku niemu swą tacę mosiężną, a na niej dzban kryształowy i czarę: te same, które onego wieczora podawał było Woydzie.
Pamięta! Burza egzotycznej po świecie namiętności wyrzuciła go w życie rodzime jak rybę na piachy — w onym właśnie czasie gdy tu Woyda skończył ze sobą.
Pamięta! Karawan brzydki aż do załkania kołatał i zgrzytał chwiejnemi kołami pod zakasaną spódnicą żałobnego wozu, pluskał po kałużach, kolebał trupem w pudle i podążał głupkowatym truchcikiem indolencyi w grzęzkie piachy podmiejskie. Chowano marzyciela. — Ta smętna karykatura rodzimego pognębienia wrażała mu w mózg jakby brunatno-żółtą barwę rdzy, co przeżera zda się tę nędzę okolną i rzuca się nieomal na ludzkie oblicza, stępia nagle marudą bezduszną, która jest na tych twarzach beznadziejnym smutkiem apatyi. Przez te nędze, halizny i piachy, pod spojrzeniem ludzi ponurych wiedzie droga do czyśćca... chyba, — myślał — w jakiś buddyjski koszmar dzisiejszego świata. — I wlokąc się tak za trumną z owstrętnionemi usty, spostrzegał ze zdumieniem, że takich jak on jest tu więcej: ludzi, porozumiewających się niemo wyrazem niesmaku i pogardy dla wszystkiego, co ich otacza, dusz czyśćcowych, które zaprzepaściły w sobie impulsy do życia. Jak ten oto, którego chowają! I zdawało mu się, że temu samobójcy z miłości zaśpiewają jego żałobnicy to Requiem krucze: »Ohyda fałszu i obłudy, pakość jadowita porasta dziś te niwy, na których ongi młodsi znajdowali zachwycenie i poryw, starsi — wolę i dokonanie. Zatrute jest źródło ochoty wszelkiej! Nie warto niczego chcieć! Nie warto ku niczemu marzeniem nawet wybiegać! Zaś ta nędza, ten smęt, to ponure niedołęstwo naokół: wszystko to pozostać widocznie tak musi«.
»Nie jedenże to sercu rezultat, — myślał teraz, — i nie jeden życiu okolnemu zysk: to moje spalenie się w żądzy egzotycznej i to ich wytlenie w uczuciach rodzimego zastoju?«
I nagle stanęła mu przed oczami ta mała — Ola: to ciche marzycielstwo dziewczyny, zakażone gnuśnością okolną; jej drobne, zimne ciałko, spalone przez gnuśnych żarem własnej zmylonej duszy; jej słowa wreszcie, niby tego żagwienia się wnętrznego dymy fatalne: »brunatne, rude, rdzawe, ociekłe, błotne, zwiędłe, zmurszałe«...
Otrząsł się całym ciałem.
A gdy oczy podniósł wzdrygnąć się musiał po raz drugi.
Spozierały na niego ślepia białe tej wielkiej kukły murzyna, wyciągającej w swych łapach goryla tacę mosiężną, a wniej dzban kryształowy i lodową niby czarę: te same, które onego wieczora podawał było Woydzie.
Bydlęcą powagą nieodpartej jakby siły spoglądał na niego stróż zastoju, jak sam czas niemy, uczuć i namiętności rozkładowych świadek ponury, eunuch czarny z ślepiami jak przerażenie.
Ocknął go z tego otępienia głos śpiewaka donośny:

Perche la festa e del valore,
Perche la festa e del va — lor!!

»O czemże to on śpiewa? — zamyślił się nagle. — O »valore«: — dzielności! że jej to świętem radosnem jest miłość — tam na świecie: gdzie krew z żył gorąca i w ramiona skore niby żelazo roztopione wpływa, gdzie każda namiętność czyni się sama życia potęgą zwycięską.

Andiam! — Andiam in guardia! — Andiam!
Andiam! — Ah...

Śpiew wzbijał się wciąż! — jak gdy ostatni na wiosnę słowik w klask ostatni uderzy, gardłem czas jaki przebiera, nutę wyciągnie i zapamięta się śpiewakiem: za echem własnym śląc głos już nie swój — w te gwiazdy po nocy migające; by tam aż, w gwiazd obliczu, przełamać głos podniebny w krzyk żądzy najniecierpliwszy!...
Cieliste kobiety z dobrobytowego opasu, panie o miękkich spojrzeniach i pulchnych policzkach, luksusowe małżonki siedzące zawsze z apatycznym ruchem kolan niedomkniętych i te wiotkie, z cierpkim grymasem nudy na licu zopierzałem, — wszystkie te kobiety spięła iskra życia w jeden łańcuch oczekiwania, przez który przebiegał niespodziany prąd namiętności egzotycznej. I uderzył w nie ten prąd raz w raz! raz w raz! łechcąc, drażniąc, podrywając nerwy w ciałach tłustych aż do zachwytliwego bólu.
A gdy się śpiew skończył, oczywista na nucie efektu wysokiej, rozdartej, samego śpiewaka podejmującej na palce, wówczas stał się z kobietami szał.
W długim grzmocie oklasków szelest sukien kobiecych podrywny, w zaszum mgły zerwanego stada kuropatw, skłębienie się szelestne barwnego wieńca kobiet wokół śpiewaka, gwarne rozkołysanie złotych i ciemnych główek, ramion w białych rękawiczkach wyrzucanie się w górę i kwiatów pęki przez nie miotane.
— Och, jakiż to artysta! — wzdychały zasapane na krzesłach matrony.



Od strony gabinetu poczęły wchodzić do sąsiedniego pokoju grupy starszych panów w gęstej dymnicy od cygar i w basowym pomruku rozmów.
Zjawił się i gospodarz: gorzko uprzejmy, grzecznie wyniosły, ubrany z wyszukaną sztywnością. Czarny i tłusty włos okalający łysinę na ciemieniu miał coś z nadmiernego połysku i martwoty peruki, zresztą i niepokalany gors koszuli był trupiego blasku: wszystko jakby martwiało na tym człowieku, niby na uroczystość dworskiej żałoby. Najsztywniejsze wszakże były szeroko rozwidlone szpakowate baki, nadające obgolonym wargom w tej jamie włosów coś z rybiego wyrazu. Pan powrócił dopiero co z Petersburga, miał dużo do powiedzenia i jeszcze więcej do przemilczenia: świeżym kontaktem ze stołecznemi sferami wzbudzał większy niż kiedykolwiek szacunek wśród swoich gości.
Teraz oto prowadził pod ramię wielkiego, jak piec, chłopa o podgolonej jasnej czuprynie i ostro rozstawionych wąsach. Profesorowi powiedziano, że jest to podobno korespondent do gazet berlińskich i że na opinii europejskiej zależy nam wszak bardzo. Suchy i sztywny wygląd gościa wywołał na pół ironiczne zaciekawienie gości do koszarowego fashion. Jego bardzo lakoniczne odpowiedzi wzbudzały jednak poważanie dla prasy europejskiej, zaś ostre i krótkie gesty znalazły już naśladowców.
Koło gospodarza i berlińskiego gościa krystalizowała się tedy powaga. Ten stateczny korowód panów, zahaczywszy o profesora z Krakowa stał się jeszcze bardziej poważny i surowy. W milczeniu gości, oraz w ich chrząchaniach czuć było chwilę oczekiwania: wiadomo było z doświadczenia, że zebrania w tym domu mają zawsze swoje clou sprawy publicznej.
Z salonu biła tymczasem pełną falą muzyka. Gospodarz z lekkiem zniecierpliwieniem zamykał cicho wielkie skrzydła i zasuwał portyery, ktoś usłużny uczynił to i przy drugich drzwiach. Półmrok ogarnął panów: rozpłomieniły się w nim zarzewia cygar, rzucając ostre, czerwone błyski i głębokie cienie na twarze starcze. Lecz wnet zapłonęła lampa u góry, ścieląc po twarzach zimniejsze półświatło i łagodniejsze cienie: to lokaj zgasił świecę na kominku i rozniecił elektryczność, by oddalić się wnet krokiem bezszelestnym i tajemniczym. Panowie chrząchali coraz twardziej, na nieomylne świadectwo, że niejeden z nich się czuł niezręcznie; ten i ów doświadczał nawet interesującego dreszczu spiskowca.
Wśród wysztywnionych białych gorsów i dymiących cygar panowała skrzepła, sucha atmosfera wysilonej powagi po tak swobodnych rozmowach przy preferansie. Ta nakazowość chwili schlebiała najwidoczniej wszystkim instynktom gospodarza, bo uznawszy wreszcie moment za stosowny, powstał i, unikając najstaranniej wszystkiego, coby mogło trącić stylem i okrasą, wygłosił w starannie oglądane paznokcie swej ręki, że obecne kłopoty rządowe w czasie, kto wie, czy nie przedwojennym, czynią go bardziej pokojowym na wewnątrz. I tak, naprzykład, w rozmowie z pewnym »miarodajnym czynnikiem« wyniósł gospodarz wrażenie, że pewna finansowa inicyatywa społeczna w zakresie użytku publicznego, przy umiejętnem przepchaniu jej przez niższe dekasterye, nie natrafiłaby na zbyt silny opór u góry. Miano wprawdzie na myśli herbaciarnię, lub przytułki, lecz przy umiejętnej formalistyce i zręcznem argumentowaniu interesem rękodzieł, eksportu, zdolności można nakierować pozwolenie na Muzeum sztuk pięknych, o którem była już tylokrotnie mowa w gronie panów. Wypadałoby również skorzystać z jakiej okoliczności galówkowej, okazyi, czy egidy, dla których mają tam smak.
Po tem obwieszczeniu wszczął się gwar bezładnej rozmowy. Uwagę wszystkich pociągali dwaj panowie: stary o czerwonej twarzy i siwych wąsiskach, oraz pan smukły o długiej pogarbionej szyi, maskujący zakłopotanie niezmierną dla wszystkich uprzejmością. Wiadomo było, że stary jegomość, bogacz ukraiński, »pragnie coś zrobić« i że hrabia zamierza zerwać z bardzo przewlekłą i nieco płochą młodością w sposób równie obywatelski, jak hojny. Kilku publicystów miało za to pomysły i ambicyę. Stanęła tedy rada tajna przy zachowaniu zwykłych ostrożności, to jest pod osłoną hucznego przyjęcia u gospodarza.
Oto wystąpił pierwszy publicysta z wielkim rękopisem w dłoni.
— Panowie, — zaczął z szerokim gestem, — pierwszą troską cywilizowanych narodów, powiada mądrość...
Gospodarz ujął go bardzo delikatnie za łokieć i z cierpką uprzejmością tłumaczył, że nie wystarczy czasu na wysłuchanie kilku, interesujących skądinąd, prelekcyi. Rozległ się pomruk aprobaty.
— W takim razie wycofuję się z moim referatem! — obwieścił wyzywająco rzecz przez innych już postanowioną.
— Wielmożni panowie, — odezwał się z kolei głos ochrypły i, wyłamując z trzaskiem palce zakłopotanych dłoni, wystąpił uwędzony w dymie tytoniowym niezmiernie długi i zaschły pod żółtą skórą jegomość. — Prawdziwie wielmożni panowie! bo fortuna w rzeczach publicznych dobrze użyta całemu narodowi adjuvat, a jego dobrodziejom chwały i godności przysparza. Gdy głód w Polsce panował, otwierały się królewskie i pańskie śpichrze. Otwórzcie duchowe śpichrze dobrodzieje nasi! Ten głód ciężką klęską nam grozi, wysiewają się już tylko chwasty i co jałowsze ziarna. Użyczcie książek! Dosypcie grosza! — błagał i trzaskał palcami suchotniczy pan. — Załóżcie śpichrz pod zasiewy nowe: stwórzcie bibliotekę!...
»A niech wam tak Bóg fortunę podwoi, oraz w tem i przyszłem życiu nagrodzi, — amen!« zakończył ktoś półgębkiem i pociągnął suchotniczego pana za rękaw tak silnie, że posadził go z impetem obok siebie. »Jak pan może w ten sposób!«
— Ależ drogi i najmilszy! — Suchotniczy pan pochwycił sąsiada za obie dłonie, kierując w jego stronę impet swego wzburzenia. — Pan który bywałeś w Paryżu!... Pan, który także nauką się zajmujesz!...
Gdy nagle zakasłał ciężko i musiał wyjść z pokoju.
— Proś ty ich, młody panie! — wykasłał w chustkę na pożegnanie. — Proś!
Jakoż młody pan głaskał czas jakiś swą kozią bródkę, układając w myślach przemowę, wreszcie osadził nerwowo binokle i poprosił o głos:
— Tradycyjne to wprawdzie kolumny polskiej oświaty: pańska i mieszczańska łaska, a młodzież nasza od wieków nie wychodzi z żebraczej roli żaka z misą na progach cudzych kuchen...
Kilku starszych i mniej ruchliwych panów zadowoliło się wypuszczeniem gęstych kłębów cygarowego dymu i wzgardliwym okrzykiem: »Ba! ba! ba! Wszakże z ust bardziej krewkich padały pod nosem i obelżywe słowa. »Także owoc pańskiej łaski w czasach demokratycznych! — syknął w kącie starszy głos. Pan Karski z Wójtówki posyłał ,to’ do szkół. Ekonomem u pana Karskiego był ojciec oratora«.
Gdy niespodzianie wyskoczył na środek student, i opinając szczupłe piersi w mundurek:
— W imieniu! — obwieszczał, — uczącej się młodzieży! — Okrzykiwał, — protestuję! — roznamiętniał się nerwowo.
— A idź pan do stu par dyabłów! — Zniecierpliwił się ostatecznie starczy głos.
Gospodarz ruchem desperackim obu dłoni głaskał tłusty włos na skroniach. Warcholi i smarkacze zburzyli na samym początku całą powagę zgromadzenia. »To są sympatye żony!« myślał z goryczą.
Nadomiar od strony salonu przemycał się raz w raz ktoś obcy. Oto wpadł młodzieniec z ostrym wąsikiem, krótkowzrocznemi oczyma, oraz nosem człowieka najwidoczniej zawsze krzętnego; wpadł, rozejrzał się, powąchał i w pas się kłaniał.
— Jestem przyrodnikiem! — mówił z ukłonem, — asystentem stacyi biologicznej na Białem Morzu. Korzystając z bytności w kraju i tak szczęśliwego trafu na rady szanownych panów, przybiegłem umyślnie, by rzucić myśl, projekt, który tylokrotnie zaprzątał na obczyźnie moją ambicyę Polaka. Od czasu gdy stopa polska dotknęła lodów podbiegunowych (mam na myśli pana Arctowskiego) projekt naszej ekspedycyi w arktyczne regiony stał się marzeniem przyrodnika i patryoty. Okręt ochrzciliśmy czcigodnem imieniem »Jana z Kolna« w pamięć tego, który przed Kolumbem dopłynął pono do brzegów Ameryki. Nie wątpię, że znaleźliby się u nas ludzie hojni i nauce w duszy oddani, których fascyonować musi myśl, aby sztandar duchowy naszej stolicy zatknąć na biegunie kuli ziemskiej.
Czerwony wąsal z Ukrainy wypuścił z ust cygaro i otrzepywał impetycznie płonące jeszcze popioły na swoich i cudzych kolanach.
— Bój się pan Boga!
— Panowie! — panowie? — piszczał cienko i wymachiwał rękami jakiś frasobliwie niespokojny osobnik. — Toż dyskusya się rozprasza! Proszę o głos w sprawie formalnej.
I zwracając się do korespondenta niemieckiego:
— Nie mamy wyrobienia parlamentarnego.
Allerdings. Ja. Leider.
Te twarde z berlińska odbębnione słowa stropiły zupełnie nieświadomie wielomówny temperament zebrania. Nastała cisza.
— To — to! — podrzuciła się z basowym pomrukiem otyła osoba o rozlanych szeroko na kanapie brutalnie tłustych udach. — Muzea!... A tam jeszcze: i sztuki piękne!... W porę ktoś skoczył w arktyczne aż regiony. To są, panie, arktyczne regiony na dziś: te wasze muzea i sztuki piękne. I równo mi z tymi sztandarami na biegunach. Śmiech i wstyd! Ot, zrób który expedycyę na powiat: popatrz, powąchaj! Sprawa krajowa ma być powszechną... Chyba! Nie?... Ot, któryś z sąsiadów już dobrze mówił: »a to drogi! a to szosy! — a to spławy! — a to melioracye! — a to kredyt rolny!
Wyliczając to wszystko trzymał sztywno do góry palec wskazujący, a raczej kusy pierst z ciężkim sygnetem herbowym. — Ot, wam dobro publiczne! Jest nad czem głowy suszyć i debaty wszczynać. — A tamto? — zamyślił się i, opuszczając powoli wyroczny palec, kończył tonem minorowym: — Dobre, serdeczne słyszano tu mowy gorącej młodzieży. Szanuję młodzież i ja. Ale gdzie męże do rady?
Podrzuciwszy ciężkie ciało na dłoniach, dał nura w głąb kanapy, wystawiając na salę podeszwy krótkich nóg. W tej pozycyi machnął wzgardliwie ręką:
— Człowiekowi nieraz za swój naród »wstydno«!
I tłusty pan przytłoczył sobą całą sprawę. Jak pierzyna wielka stłumił sobą gwary. Tylko na podtrzymanie jego autorytetu rozlegały się w ciszy już twarde i pewne siebie, wyzywające wprost chrząkania panów ze wsi. Milczano.
Gospodarz zwiesił z niesmakiem rybią wargę.
Gdy wąsal czerwony, siedzący obok tłustego pana, począł opozycyjnie trzeć grzbietem o kanapę. Jego autorytet nabaka, mający ostatecznie rozstrzygnąć wszystko, czynił ciszę napiętą. Stary przedewszystkiem splunął gromko w kraciastą chustkę, chrząkał, wreszcie jął mówić:
— Krowy są — zaczął odrazu od najniedelikatniejszej aluzyi do siebie, spoglądając zarazem i na hrabiego. — I dójek nie brak. Boję się tylko, że nas w dziurawe beczki wydoić pragną: każda tu sprawa głodna, każde cielę przepaściste. Głodnyś — sadowią cię przed misą i mówią: »weź bracie, ale jedną tylko krupkę jedynieńką«. Co ja mówię! — kup sobie krupkę, powiadają, ale jedną, nie śmiej więcej! Myślę gąb głodnych dziesięć posadź z takim nakazem u misy, każda inną krupkę wybierze: ta moja, pomyśli, najtłuściejsza. Zgody między nami, najmilejsi moi, nie będzie. I nie będzie nigdy zgody między nami o te krupki. Nad siły to i możności ludzkie. Gdyby na rady jawne przyszło, o krupki, najmilejsi, sprzeczalibyśmy się wiek cały. Najswarliwszym narodem na świecie uczynią.
Zaczem wyjął z kieszeni kraciastą chustę, strzepnął szeroko, ujął pośrodku garścią i ukrył w nią nos wielki. I trąbiąc przeraźliwie długo, przemagał w tem ukryciu twarzy swe wzburzenie wobec tak uporczywego wpatrzenia się ludzi. Wreszcie wychylił twarz czerwoną z za chusty i podgarnął chmurnie wąsa. A że ludzie wciąż jeszcze oczu z niego nie spuszczali, jakby oczekując dalszego ciągu, więc się stary ofuknął:
— No, gadaj, który z panów wiesz lepiej!
Druga krowa, którą wydoić miano, stała tymczasem cierpliwie na uboczu: hrabia o długiej szyi darzył uprzejmem baczeniem każdego, kto tylko przemówił. Gospodarz cierpki i niezadowolony z obrotu dysputy, prosił tymczasem panów o powrót do gabinetu: tam miał nadzieję ująć rzecz w swoje dłonie; tu naprzykrzała się wciąż muzyka i raz po raz wchodził z salonu ktoś niepożądany.
Wszakże narada panów rozbijała się już w liczne gawędy grup.
Profesora zatrzymał suchotniczy pan, który tymczasem powrócił był do grona. Nazwał się Downar, Antoni Downar, podkreślał imię, jako niezmiernie ważne widocznie i, schwyciwszy jego rękę, ściskał mu ją gestem ponurego braterstwa — jak mason. Przed laty kilkunastu miał nawet zaszczyt przesłać mu swoją książkę. — »Aha, także uczony!« — tłumaczył sobie profesor, to dziwne powitanie.
Pan Downar westchnął:
— U nas panie...
I splatając kościste palce o martwych, białych paznokciach, rzęził monotonnie o tem, jak to swego czasu sprzedał zaledwie kilka egzemplarzy swej książki, a wydał własnym nakładem. Ma już od lat sześciu gotowe dzieło »O czytelnictwie w Anglii«. W ostatnich czasach dopiero zajęli się wreszcie wydawnictwem tamci ludzie zacni, mówił, wskazując na wychodzących panów. Gdy dzieło ukaże się na półkach, nie omieszka przesłać je profesorowi. — Panowie uścisnęli sobie ręce. »Głównie brak książek profesorze! Bo zresztą robimy i my tutaj, co się da. Wydajemy Encyklopedye...
— Jakież to? — przerwał profesor.
— Niezliczone i nieskończone — wtrącił z ubocza jakiś głos.
— Niech pan tak nie mówi — prosił łagodnie pan Downar, przeginając z trzaskiem długie palce. Jest w tem tyle rzetelnej »pracy« w nieprzespanych nocach, po »czynności« biurowej. Niech pan powie o tem komu należy, — pan żyje z dziennikarzami... Właśnie dwaj moi niegdyś uczniowie pragną prosić pana o doradę — zwrócił się tymże żałosnym głosem do profesora.
»Mikulski«, — »Bogdanowicz«, — przedstawiło się wraz dwuch młodzieńców. Z bezładnego nieco wstępu dowiedział się profesor przedewszystkiem, że młodzi panowie zdążyli już wydeptać bruki i omieszkać poddasza wszystkich stolic. Z nieustannych zaś komentarzy pana Downara i kłótliwych opowieści młodych wyrobił sobie rychło jaki taki obraz ich życia: oto młodzi panowie za swe ubóstwo, lichą schludność odzienia i nieukładność wschodnią lekceważeni wszędzie przez swych »burżuazyjnych« po Europie kolegów, napastowani brutalnie przez obcą policyę, wycierali ławy po aulach wszystkich cudzoziemskich i pogardliwie wobec nich obojętnych duchowych »mater«. Kryjąc się zaś ze swym niedostatkiem po stołecznych getach wszelkiej biedy, nasiąkali, — jak przypuszczał, — nie tyle kulturą, ile krzywdą i fermentem nędzarzy całego świata. W obecnej prośbie o doradę szło im o »studya społeczne« dla osłodzenia sobie omierzłej »techniki«, której uczą się dla chleba.
— Panie! — akompaniował im pan Downar westchnieniem, — u nas trzeba być bohaterem, żeby »uprawiać pole nauki«, — wołał, nie zapominając w swem wzburzeniu i o obowiązkowej kwiecistości wyrażenia, skoro mowa o nauce.
— Nauki? — powtórzył profesor mrukliwie, patrząc z ponurą niechęcią na »encyklopedystę« pana Downara za tych dwuch jego adeptów.
Tłusty szlachcic z Litwy baczył na to wszystko zdaleka jednem okiem i uchem, wreszcie rozkiwał głowę, zasapał złośliwie i zanucił niespodzianie na nutę: »Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę«:
— »Tysiąc zżydziałych włóczy się po świecie!...«
— Panie! — nastąpił na niego pan Downar, z impetycznym trzaskiem swych poplątanych jakoś palców, — panie, tą drogą dochodzi do nas dziś trzy czwarte niezarobkowej wiedzy. Tą drogą dojdzie kiedyś...
Zakasłał i nie mógł mówić dalej. Hrabiego zagadywała tymczasem zręcznie i zatrzymywała przed obrazami na ścianach osoba duchowna: ksiądz wielkomiejski w wytwornie skrojonej sutannie; w pasie cienki, w uśmiechu słodki, jak stara panna.
— Ach, z tego Muzeum zwykłym trybem nic nie będzie, — machnął ręką na wychodzących panów. — Ale kiedy mowa o sprawach publicznych pozwoli sobie hrabia przedstawić kilka ziaren, nie chcę powiedzieć lichych lecz drobnych, skromnych ziarenek, rzucanych przecie z wiarą w naszą ubożuchną glebę.
Dzwonek loretański — odczytywał hrabia grzecznie, wetkniętą do rąk gazetkę, — »pismo dla sług«.
A że nie przemawiano do niego, wyczytując wciąż z oczu wrażenie, więc obracał gazetkę w palcach, przewrócił ją do góry nogami. »O, bez wątpienia...« — rzekł nieokreślenie i z niezmiernym szacunkiem zwracał księdzu te pobożnie zadrukowane ćwiartki papieru.
Wówczas ksiądz jął mówić o poniechanym biednym ludzie, o fermentach w nim współczesnych, nie znajdujących przeciwwagi w duchu obywatelskim, który odgraniczył się od maluczkich wyniosłością. A wszak służba i lokajstwo ma u nas tradycyę pierwszego związku ludowego, (niestety jakobińskiego!) za czasów Sejmu Wielkiego. Obyż teraz było inaczej! A wszak każdemu z nas zależyć musi przedewszystkiem na usposobieniu i przychylności tej służby, która go bezpośrednio otacza. Wszakże to pisemko, podtrzymywane jedynie wdowim groszem ludzi najbiedniejszych, będzie musiało upaść dla braku środków. Więc zanim księdzu ręce nie opadną, choć z przykrością, choć przemożeniem się, pomny na niezachwianą cierpliwość błogosławionej pamięci księdza Boduena...
Skończyło się rychło na tem, że w rękach hrabiego znalazła się książeczka czekowa, a jedna jej kartka przed opuszczonemi oczyma księdza.
— Tylko — mówił hrabia nieco zakłopotany, — prosiłbym, (o dyskrecyę, — chciał był powiedzieć) — o bezimienność, — poprawił się rychło. — Bo właściwie co ja... ze służącemi? — rozmyślał głośno już dla siebie. To jest nawet trochę rigolo! — Zresztą nie mogę, uważa ksiądz, ze względu na mego Józefa, który jest widocznie innych przekonań, bo przemyca mi nieustannie jakieś odezwy między listami.
— Hm! Jakież to przekonania i odezwy? — zaniepokoił się surowo ksiądz.
— O, nie wiem. Zresztą, choć młody, robi najpoprawniej starego sługę i analfabetę. Więc mi to jest obojętne.
Tak to hrabia, oryentując się nieco późno, dolewał sporo żółci do zbyt pochopnego daru. Poczuł to ksiądz i starał się czemprędzej zamknąć sprawę, dziękując za dar tak królewski, który stawia pismo na trwałych i szerokich podstawach. W następnym numerze »Dzwonka« znajdzie się najwdzięczniejsze pokwitowanie...
A wobec przerażonych oczu hrabiego łagodził czem prędzej:
— Niby dla uczczenia pamięci... na zlecenie nieboszczki hrabiny matki.
— Właściwie... (hrabia stawał się nerwowy). — To już lepiej na imię nieboszczki ciotki. — O tak! świętej pamięci Moniki.
Nasz związek nie omieszka w dniu świętej patronki prosić na mszę zaduszną, — rzekł ksiądz, chyląc głowę.
I drobnym krokiem ruszył ku drzwiom gabinetu. Tknięty po drodze jakby inną myślą, odbił się wzniesionemi nieco dłońmi o warstwę powietrza, wejrzał ku górze, złośliwy uśmiech szerokich ust zwrócił na drzwi, z za których dolatywał gwar męski, — i cofnął się.
— Raz jeszcze dziękuję w imieniu moich tercyarzy! — rzekł, podając rękę doskonale krągłym gestem światowego człowieka. A gdy mu dłoń ściskano, wtulił się w ramiona i pochylił postać długą, jak osoba duchowna.
— Ależ to ja, księże kanoniku, dziękować winienem, — odparł hrabia najpoprawniej. Był na tyle uprzejmym, że zechciał zakończyć rozmowę akcentem towarzyskim, aby zatrzeć wzajemne może niesmaki po tych nudnych sprawach pieniężnych.
Mówił tedy:
— Nasz gospodarz jest w zachowaniu się, w atitiudach w sposobie ujęcia sprawy i wytrwałości całko wicie ministrable... Aa, — zupełnie ministrable!
Ksiądz zwrócił się tym razem ku przysłoniętym wciąż jeszcze drzwiom do salonu i wślizgnął się giętki za ich portyerę.



W grupach panów ukazywał się mundur wojskowy, witany zdumieniem w oczach i przesadną wnet potem uprzejmością gestu. Pułkownik obracał się w tej atmosferze z wschodnią dyplomacyą: był dobrodusznie zażyły, poczciwie niedbały, nie oszczędzając sobie po wschodniemu i cichej złośliwości w akcentowaniu swej prostoty wobec tego nadmiaru cudzej gentilezzy. Odnalazłszy na kanapie tłustego obywatela z Litwy, przysiadł się do niego, a raczej dał za jego przykładem nura ku poduszkom i szeptał mu do ucha:
— Z tymi tu ludźmi nigdy nie zażyjesz! Coraz to grzeczniej między nimi i coraz to bardziej ślizko. Każdy masło uprzejmości z oczu i ust sączy, byleś się o niego nie otarł odrębnością jaką, byle życie samo prześlizgnęło mu się gładko po duszy. Żadna ręka tu drugiej mocno nie chwyta, żadna myśl cudzą się dolą nie zatroska. Poodgradzali się tu ludzie od siebie grzecznością, każdy w skorupce swej gładkiej. I wszyscy, rzekłbyś, jednacy. U nas choć ćwieki w głowach — a wyróżniają ludzi. I tem życie pociąga, że ludzie w niem wszelacy; a każdy tem stoi, że od innych odmienny. Wszystko ludzkie jak kleszcz ciebie się tam u nas chwyta: ciekawa bo rzecz, przeciekawa, »człowiek« to! I ona to, ciekawość nasza do ludzi, w dole ludzkie nieraz wirem pociąga, każdego żyć zmusza, i, chcesz nie chcesz, twoją prawdę życia z ciebie dobywa. Zaduszewniej żyją ludzie nasi!... Tu się każdy jak robak w sobie zwija, swoje namiętności pod ziemią chowa, jak grób o sobie milczy i jak grób dla drugich się wybiela. Spojrzysz — życia nie dopatrzysz, słuchasz — westchnienie chyba usłyszysz.
— Jak na cmentarzu, — hę?
— Toż mówię. Jest u mnie Sasza, syn. Ten zawsze na mnie nastaje: »Czego ty, papa, do nich leziesz?« Mało czego! — przywyka człowiek do ludzi. Ileż to lat od 63-go? I kamień na polu jego trawą porasta. Swój ja język zepsuł, waszego się nie nauczył. Śmieje się ze mnie Sasza.
— Nie lubi nas syn?
— A czort go wie, lubi, czy nie lubi! I nie w tem rzecz między ludźmi. Tu on się rodził, tu chował, a bardziej on wam obcy: »No, co u nich? — pyta — No co? Czego leziesz? — Młodości i życia nie czuje on w was: ot co!
Tłusty pan nabrał powietrza w policzki i wypuścił je z odętej twarzy jak dym.
— Tak, — wydmuchał wreszcie. — Gdy ojcowie współczuwać już zaczynają, synowie już lekceważą. Zwykła kolej.
— Nu, Wojciech Stanisławowicz! — mitygował go pułkownik, położywszy mu rękę na kolanie. — Tu to was szlachtę — na honorze połechtaj. Dziad jenerałem był napoleońskim, — wiadomo.
Siwe oczki pułkownika dokończyły zezem: »Zatłuściał wnuk!«
Ujrzawszy tymczasem kogoś w tłumie, począł się przyglądać, przechylać bokiem, wreszcie zerwał się z miejsca. Dobrozacna złośliwość w siwych oczach zgasła natychmiast, zatliła się w nich iskra szczerej życzliwości; a na siwych wąsach i rudawej brodzie osiadła ta powaga prostoty, z jaką tamtejsi ludzie starsi umieją się jeszcze zbliżać do kobiet i dzieci. Kłaniał się z początku z rezerwą, lecz uradowany wraz wyciągniętą ręką dziewczyny i krzepkim uchwytem dłoni, zatrząsł mocno jej ramieniem.
— Bóg zapłać, że poznała?... Ot i panna zrobiła się tymczasem. Ile to lat — tam na wsi?... Sześć? Cała wieczność w tym wieku!
Nie wypuszczając jej ręki, odstąpił nieco w tył i ogarniał ją całą wzrokiem.
— Wszystko, co w dziecku brzydkie było, ładne się stało i »ważne«. Znaczy się, kobieta cała była w tej główce małej. I dola! Bo ja znachor potroszę. Tylko nie z ręki wróżę, a z oczu, gdy jasne, z ust, gdy nie kwaśne. Ot i ten uśmiech! Dla kogo psotny, dla kogo niespokojny, komu co obiecujący, a dla mnie »ważny« — jak życie, jak młodość sama... Daj Boże jak najwięcej radości! — wołał, ściskając jej rękę aż do bólu.
Nina sprężała się niewolnie w poczuciu rzeźkości wielkiej, jaka wstępowała w nią przed temi oczami, tak szczerze radującemi się jej młodością. Człowiek ten, widziany niegdyś w dzieciństwie, był mimo wszystko tak dziko obcy jej życiu i stosunkom, że najprostsze słowa powitania z trudem przychodziły na usta. A jednak krzepkość tej poważnej postaci, ukłon jej chrzęstny, krótki pobrzęk szabli, munduru nawet barwa i połyski narzucały jej jakby rytmy szparkie. Wstrząsnęła bezwiednie grzywą i, wciąż jakby urastając, rozpłomieniała cała uśmiechem otuchy... do samej siebie: — rzekłbyś powitanie ojcowskie, które żwawy puls jej krwi błyskiem w swe oczy chwyciło, jej uśmiechem roziskrzyło się całe, za bary jakby chwyta, w górę podnosi i na konia chyba posadzi.
Hej! ochoty w życiu jak najwięcej!



Jedna z dam w stroju ni to empirowym, ni to w szacie dla osoby brzemiennej — w sukni »reformowanej«, znudzona mdłą gawędą kobiet w salonie i nie odważająca się wejść do gabinetu pełnego nizkiego rozgwaru mężczyzn, snuła się tęsknie w pobliżu, wdychając pełną piersią dymy od cygar. Siadła wreszcie skromnie tuż przy drzwiach palarni, dobyła z wielkiej na przodzie kieszeni swych sukien całą garść notatek i zapisanych skrawków papieru, odnalazła wśród tych szpargałów zapałki, bagaż swój spakowała z powrotem w kieszeń chłonną i, przybrawszy obronny wyraz twarzy, zapaliła papierosa.
Przepuściwszy mimo oczu uważnych całe szeregi panów, stała się nagłe czujną. »Kto to jest?« rzuciła niecierpliwie w pusty pokój, ledwo drzwi zamknęły się za jednym z przechodzących.
— Były przyjaciel naszej diwy, — podwinął się nie wiadomo skąd p. Horodyski.
— Ach, tak! — rzekła głuchym altem. — No, to się rzecz tłumaczy. Artystki zabierają tym klempom z salonu zawsze najlepsze kąski.
Pan Horodyski rozpromieniał w oka mgnieniu. I, rad tej znajdzie niespodzianej, zatarł suche ręce, gotując się na dobrą rozmówkę.
— Dlaczego to, proszę pani, wśród tylu tu »kąsków« ten jeden ma być najlepszy? Nerwy kobiece są wprawdzie przedziwnym dynamometrem...
— Serce kobiety doznaje w życiu więcej zawodów niżli jej nerwy.
— Ale te ostatnie bywają dla niej bardziej nieukojone.
Parskał i chichotał sam, bo dama z niezmąconym spokojem na twarzy pogodnej otrząsała popiół z papierosa. Jego ogarniał już entuzyazm dla otwartego wejrzenia niewiasty świadomej. Nie prędko spostrzegł, że tuż przy nim trząsł brzuchem dostatnim jegomość o dziwnie lśniącej pełni roześmianych w tej chwili policzków. Pan Horodyski poznał znajomego fabrykanta Szolca i przedstawił go wnet. Dama spoglądała nie bez aprobaty, jak między wyłogami fraka wyciskał się ten brzuch śmiejący, niby dojrzały kasztan z pękniętej łupiny. »Rond point«, nazwała to sobie w myślach. A gdy ją zaleciał błękitny dymek cygara rozchyliła nozdrza.
— Ogromnie lubię, kiedy mężczyzna pali cygaro, — rzekła swym nizkim altem.
Pan Szolc w odpowiedzi na ten niespodziewany awans wyprostował krępą postać, wystawił swą małą nóżkę z pod brzucha i zaciągnął się mocno cygarem. I to nieoczekiwane podrażnienie fantazyi skojarzyło się w nim rychło z łatwą pobudliwością apetytu. Pomyślał tedy, że z tą panią miłoby było spożyć na osobności kolacyę, gdyż takie zwykłe jadać dużo i ze smakiem, nie pijąc, podniecają się dziwnie samem jedzeniem i bywają wtedy najciekawsze w sprośnych rozmówkach nad talerzem.
Dama tymczasem wychylała się ku drzwiom do dalszych pokojów, kiwając na kogoś zdaleka.
Na progu zjawiła się Nina. Jej jasnych sukien szmer i zwinność przyniosły jakby wiew ochłodny w duszną dymnicę cygar. Po niedawnej rozmowie z pułkownikiem w poczuciu wciąż jeszcze w dwójnasób lekka, tą rzeźkością niemal harda, śmiała się ku nim całą postacią, jakby wstrzymaną w skoku: głowy podrzutem pytającym, włosów zuchowatem odgarnieniem z czoła i twarzy otwartej roziskrzeniem ciekawem.
— Ot, jaką ja sarnę wywabiłam na progi, — rzekła dama.
Szybkością ptasiego odruchu podrzuciła się głowa dziewczyny w stronę głosu. Zasłyszane słowa i ich sens znalazły się w tej głowie o wiele później. I wtedy dopiero zaniepokoiła się: tem zapatrzeniem się wszystkich i tą ciszą, jaką witano ją tutaj. Teraz osadziła się rzeczywiście jak sarna: wyciągnęła się szyja zdziwiona, zaokrągliły się oczy, na nozdrzach zapulsował niepokój.
— Państwo śmieją się ze mnie?...
— Panno Nino!... Proszę pani!... Ależ, skądże? — wołali jedno przez drugie, jak gdyby budząc się kolejno z zapatrzenia w tej bezwiednej adoracyi — dla instynktu.
Pan Szolc częstował damę papierosem, zwracając się na psotę i ku Ninie z cygarnicą otwartą. »Właśnie że poproszę!« sięgała zuchowato.
— Pani nie byłaby tak mało zazdrosną o swoich chłopców? — nawiązywała tymczasem dama przerwaną łaskotliwość dyalogu.
— Kiedy ja nie mam... — wyrwało się z ust już nazbyt prosto i niemądrze.
Zaczerwieniła się w pierwszej chwili, ale gdy przyłożyła usta do papierosa wydało jej się nawet zabawne.
— Jabym się z panią nie podzieliła moim, gdybym miała.
— »Nie podzieliła!« — pisnął dyszkantem pan Horodyski. I zacierał ręce, strzygł oczy.
— Dlaczegoż to nie? — pytał alt.
Właściwie nic już nie wiedziała, co ma powiedzieć. Do podnoszonego w widłach palców papierosa wyciągały się usta zdaleka w długi i niemądry dziób. I tak się do niego przykładała ustami, cmokała w munsztuk, ku coraz to rozkoszniejszemu błyskowi w oczach panów. Wreszcie chwyciła dym.
— Bo... — próbowała nawiązać zerwane nici w myślach, wypuszczając z fantazyą smugę dymu.
Już i papieros dawał się łatwo; kłębił się dym w ustach i szczypał język niecierpliwy. W podrzucie głowy i upartym uśmiechu, który z warg mimo wysiłku spędzić nie dał, był taki rezon i hazard na słowo, że panu Horodyskiemu aż się przymrużały oczy i pulsowały żyły na łysem ciemieniu. W bezinteresownej aż ekstazie gotów był milczeć, stulić się, nie istnieć, byleby módz słyszeć, jak to w takiej główce myśli sprośne jawią się nieomal intuicyjnie. Czerstwiejszy w swej tuszy elastycznej pan Szolc uwijał się żwawo koło dziewczyny; w instynktowej potrzebie praktycznych wszędzie oryentacyi życiowych, »kalkulował« pan Szulc swe pytania. Zagadując ją gwałtownie, odparował niejako od reszty towarzystwa, przyparł do kąta i rozpowiadał coś ochoczo, a prędko, przemycając w tej gawędzie raz po raz jakieś pytanie ukryte.
Nina zapalczywie pociągała papierosa.
A on rozpowiadał coś w te dymy przed jej twarzą, mówił póty, aż się dziewczyna żachnęła.
— Z chłopcami?! I ciągle o nich! E, już mnie to znudziło! Czy widuję się na spacerze? Czy mam znajomych? Nie rozumiem.
Zaczęły się w niej budzić jakieś zastanowienia nieokreślone. »Et!« — żachnęła się nagle i odrzuciła precz papierosa. Szybkimi ruchami głowy zwracała spojrzenie na wszystkich po kolei i, nie mówiąc ani słowa, skierowała się ku wyjściu. Lecz pan Horodyski rozkrzyżował ramiona na progu. I tak się obaj zakrzątali koło niej gorliwie, z tak zabawnie zatroskanymi ruchami, że zagadali wraz i rozproszyli wszystkie jej myśli.
Parsknęła śmiechem.
Wobec tego zakrzątali się jeszcze gwarniej. Słyszała zaledwie piąte przez dziesiąte....»Tyle pań prosiło (na uboczu oczywiście), a pan Szolc nie chce pokazać. W Aix-les-Bains kupił ten breloczek, dokąd co roku jeździ«.
— I obrazek znowuż jakiś! — wydęła wargi na nich obu. — Byle głupstwo niewymyślne służy za haczyk...
— Na ten najczulszy nerw w kobiecie: nerw ciekawości.
— Och, te niemądre kobiety!
— Takie oburzanie się na wszystkie powiększa tylko gorączkę ciekawości u każdej.
Tym razem spojrzała na nich z zabobonną już nieufnością. Wyciągnęła się znów szyja i rozchyliły wargi niemądrze.
— Ot! — machnęła nagle oburącz.
I zakręciwszy się na pięcie, wybiegła z pokoju.
Nie śpieszyła się jednak do salonu — w nudne, jak jej się teraz wydało, gawędy kobiet między sobą. W sąsiednim pokoju zatrzymała się przed lustrem pod pretekstem poprawienia włosów.
Ramiona wzniesione splotła dłońmi w tyle, na ciemieniu i zamyśliła się nad sobą przed zwierciadłem. Od kominka biła łuna na pokój, a przesycona mglistym pomrokiem wnętrza osiadła zaledwie nalotem czerwonym na tafli lustrzanej, nie wnikając w jej głąb ciemną.
Otrząsła się ze swych myśli i z wyrazem niechęci ku sobie jęła szybkimi ruchami upinać włosy.
Na palenisku osunęło się kilka brewion, dobywając z zarzewia płomienie ostatnie, tak wartko trzepoczące się ognistemi skrzydły, tak żwawe w iskier warkoczach, niby w tańcu rozwianych, że ta ich chyżość i swawola zadrwiły, — wydało się Ninie — z jej smętku. I póty szydziły z niej, aż nie ujęły wargom tego odęcia w zasępieniu. Zaśmiała się jak dziecko: wraz ze łzawym podrywem — w piersi niewiadomo skąd zabłąkanym, a myślom zgoła obcym.
Jakby z dalekich mroków zwierciadła wynurzona, skoczyła w lustrzane odbicie w przypochlebnych ruchach postać długa, zaświeciła w odbiciu białą plamą gorsu i kolącym błyskiem małych oczu.
— Ach, to znowuż pan? — Boże, jak ja się przestraszyłam, — mówiła zupełnie spokojnie. — Pan chyba myszą wyskoczył z ciemnego kąta, lub nietoperzem przypadł od świecy tam.
Nie odwracała się nawet ku niemu, obserwując tylko z pod powiek jego odbicie lustrzane. Ruchliwe i ostre jak świderki oczy łysego pana śmiały się jakby chytrem posiadaniem jakichś sekretów, a na zajęczych jego wąsach dygotały przemilczenia ciekawe. I koło ust dziewczyny naprzekór pogardliwemu wejrzeniu błąkać się znów począł uśmiech, niby żuk natrętny, przypadać do kątów warg i przemykać po policzkach ku oczom zawsze wpół przymkniętym.
Jego stać było na razie tylko na nieokreślone pomruki aprobaty: w czerwonej poświacie bijącej od komina złocił się śniady puch na szyi dziewczyny i prześwietlały zwiewne kosmyki włosów pod uszami.
— Niechno pan spojrzy! — krzyknęła nagle. — Tam w głębi lustra coś się rusza. Jeszcze naprawdę nietoperz... Ha! ha! — zaśmiała się mimo drgawki niespokojnej w gardle. — Lub może drugi, taki sam.
— Przeciąg — mruknął — i płomyk świecy drga w odbiciu — tłumaczył, spojrzawszy niechętnym zezem na to jej zatrzepotanie się dziwne.
— Ha!-ha!-ha! — chichotała, zła równocześnie na siebie, że tego śmiechu opanować nie potrafi.
Przez uchylone drzwi wsunął ciekawą głowę pan Szolc, a ujrzawszy ich oboje, wywinął się elastycznie na środek pokoju.
»Już pan tu jest?« — witał Horodyskiego chytrem przymrużeniem oczu.
Obaj ci panowie wydali jej się w tej chwili tak ogromnie, tak niewypowiedzianie zabawni, że... Ha-ha-ha! i Ha-ha-ha, — zataczała się od śmiechu.
— Ale, — doskoczył pan Horodyski do pana Szolca i pochyliwszy się w pałąk, ściskał jego krępą figurę ponad brzuchem. — Mój kochany panie, ten obrazek w breloku! Pani wyrażała już pewne zaciekawienie.
— Ja nic nie mówiłam! — krzyknęła jakby w przerażeniu. »Nie, — pomyślała równocześnie, — ci dwaj panowie, ściskający się jak czuła para: Ha-ha-ha!...
— Ja tego pokazać nie mogę, — zażegnywał się i zastawiał dłońmi pan Szolc, by wnet potem wyjąć z kieszeni kamizelki złoty zegarek z krótką dewizką i uwieszonym na niej brelokiem w formie gwiazdki. — Chyba tak na dłoni. Niech Bóg broni pod światło.
— A drażnią kobiety jak koty, — spadło z warg Niny w nadąsaniu nagłem.
— Jak kotki, — poprawił pan Horodyski. — Że też ja nigdy jeszcze nie widziałem pani oczu, że też pani ma zawsze przymknięte powieki.
— Nie! — szarpnęła się nagle całem ciałem w kurczowym prawie podrzucie. — O, ja nie mogę znieść tego spojrzenia! — doskoczyła do pana Horodyskiego. — I tych pańskich wąsów: długich, rzadkich, ostrych, — właśnie jak u kota... O, jabym pana biła! — wyskoczyło z ust z przerażeniem dla niej samej.
Łysy pan parsknął w krótki śmiech i zdławił się nim, bo, opadłszy w fotel, zamilkł prawie: w tak częstych i tłumionych drgawkach śmiało się całe ciało jego. A ramiona wywijały mu się w tej radości ponad głową jak skrzydła wiatraka.
— Ależ temperamencik!...
Wszystko co Ninę bawiło jeszcze przed chwilą tak niepomiernie w szalonych wybuchach niemądrego śmiechu, wszystko to stało się nagle nieznośnem, dokuczliwem i drażniącem aż do łez hamowanych, do spazmu chwytającego za gardło. Wystarczył jeden rzut oka na pana Szolca, aby się w wargi zacisnęła uparta nagle zawziętość: im, sobie, światu całemu na złość.
— Teraz niech mi pan pokaże ten obrazek, — rzekła, siląc się na spokój.
A że się certował i jak fryga koło niej kręcił.
— Teraz ja chcę! — krzyknęła nagle, tupiąc nogą. I sprężyła się cała przed nim.
Panowie przerzucili się znaczącem spojrzeniem, bo oto powieki dziewczyny rozchyliły się po raz pierwszy, ukazując małe jak grochy, złoto-czarne, złe, niespokojne źrenice.
W skok znalazła się przy panu Szolcu i wyrwała mu z kamizelki zegarek z brelokiem; lecz ledwo ramię podniosło się z nim do świecy, opadło gwałtownie, — rozeszły się palce ręki, opuszczonej w sprężeniu odrazy.
Pan Szolc schylał się po swą zgubę. I, jakby nie prostując się wcale, przepadł z pokoju. Panu Horodyskiemu podrzuciły się aż długie nogi na fotelu, a ptasia głowa dziobała w torsyi śmiechu własne kolana, kłuła je jak sęp padło, kołysząc tylko łysem ciemieniem.
Ktoś poruszył drzwiami, — długi pan stropił się wnet, zakręcił i znikł: myszą skrył się do nory, nietoperzem utonął w mrokach zwierciadła, z których był wystąpił. I jak mysz, jak nietoperz pozostawił po sobie tylko odór swój: woń pomady i tłustych perfum, męski zapach, starokawalerski »bukiet«.
Na kominku dogasały tymczasem głownie, osuwała się ze zwierciadła pulsująca łuna, pozostawiając na niem tylko żółty blask świecy, a na tej chłodnej powierzchni odbicie jej twarzy, jak gdyby nagle nie do poznania zmienionej.
Pulsujące płomienie policzków przyblakły, odbite w zmąconej toni; psota, co błąkała się po nich nieustannie, zgasła niby płomień zdmuchnięty; w brózdach, jakie pozostawiła po sobie, osadzała się przekorność wzgardliwa, spoglądająca przed się otwartemi oczami i twarzą, rzekłbyś, nagą; — jak gdyby te spojrzenia i gawędy rozdarły niedostrzeżony przez innych woal, szeroko rozchyliły powieki, przygasiły lica, by z pod tęczowych baniek pustoty i rojenia wywabić niepokój cielesności dojrzałej.
Otrząsła się gwałtownie grzywą i imała włosów przed lustrem. Lecz ramiona opadły wnet jak ołowiane ciężary. Przysiadła na fotelu, szukając w tem osłabieniu oparcia; głowa zwisła na piersi.
Znikła gdzieś ta rzeźkość rytmiczna z przed niedawna, to urastanie w lekkości radosnej, ta krwi otucha serdeczna. Jej rytmy szparkie z tętnic na nerwy przeskoczyły oto i, trzepoczące się przed chwilą w śmiechach niepohamowanych, pulsują teraz w drgawce wewnętrznej, rade jakby rozprządz wszystkie spoidła cielesnego ładu, i stępiwszy myśli, wyostrzeć, przeczulić zmysły niespokojne, każąc im słyszeć, czuć, przeczuwać przez ściany dziesiąte — wyolbrzymiać wrażenie każde.
Oto myślą bezładna, czuciem apatyczna — wszystkimi zmysłami natomiast w dwójnasób czujna, słyszy zdaleka kroków miarowych chód tak siebie pewny, że wszystko naokół drgać zlekka poczyna w ten rytm, zwiastując niby marsza tłumioną muzykę tych kroków stęp coraz to bliższy.
Mocno wybija się idący takt, drzwi pchnięte rozwarły się wszerz. Szabli do boku przyciśniętej szczęk, ostróg zberknięcie krótkie i u siwego czoła wystawiona dłoń:
— Cześć — mam — kłaniać się!


Pułkownik zachwycił w oczy bystre ten jej gest mdły, spojrzenie niepewne, oraz rumieniec przelotny. — »Hm! — mruczał w brodę, gdy minął już pokój, — naszego tu brata, co wróbli na tę wisznię! Wiadomo: owoc dojrzały musi być zerwany, inaczej zwieje go pierwszy wiatr i zdepcze pierwsza stopa. Nie daj Boże zostanie na drzewie: robak stoczy. A na gniłki urodzaj to u nich sławny!«
Ktoś ujął go pod ramię. Ta łaskawość protekcyjnego gestu zjeżyła go odruchowo, lecz ujrzawszy nad sobą rozwidlone baki gospodarza, jednem drgnieniem »ułożył się« cały w ruch i wyraz człowieka, obiecującego zabiegliwość. Patrzał tedy czujnie w te rybie wargi w jamie włosów, cedzące słowa tak skąpo i blado, że trzeba było je sobie w myślach dopowiadać i dobarwiać za pana, który tylko myśleć raczył i chrząkać niecierpliwie, gdy jego intencyi w lot nie pochwycono.
Dowiadywał się tedy pułkownik z tej żmudy, że korespondent berliński ma sobie polecone od grupy kapitalistów, »interesujących się sprawą komunikacyi u nas, wybadanie gruntu w rzeczach tej kolei okolnej, — nie tyle finansowego, ile...« — Wprawdzie koncesya wydana jest »spółce obywatelskiej, w tym charakterze pragną ją tam widzieć, ale miejscowe czynniki może będą bardziej ustępliwe dla tej nowej, berlińskiej kombinacyi... »Mój kochany pułkowniku...!«
— Zrozumiałem.
— Jest i druga sprawa. Ludzie zaangażowali się w te place w śródmieściu majątkami całymi, a o ulicy ani słychać. (»Zresztą i pułkownik masz przecie swój dział.«) Należałoby tę sprawę pchnąć, argumentacyą, jaka tam trafi do przekonania. Ulica otworzy okazałą perspektywę na cerkiew, przesunie ku niej niejako dzielnicę całą i nada miastu przez to pożądany może charakter. »Et caetera i tam dalej!« — brzmiało najwymowniej z tego wszystkiego.
— Zrozumiałem.
— Mój kochany pułkowniku!
I gospodarz położywszy mu rękę na ramieniu sterował pułkownikiem, jak nawą, holując go przez rojny od gości pokój do sąsiedniego bufetu.
— Mój kochany pułkowniku...!
— »Zrozumiałem!« — zaśmiał się pułkownik tym razem. Ale gospodarzowi nie było do jego złośliwości. Zaczepił go kilkoma słowami do kogoś z obecnych, mrugnął na służbę i wymknął się rychło.
Pułkownik wolał jednak pozostać sam.
— »Ty, bracie, potrafisz żyły wyciągać z człowieka! — rachował się w myślach z gospodarzem«  . I teraz dopiero, jak gdyby prostował grzbiet, otrząsał się cały, wyciągał garścią sumiasty wąs. — I naprowadza taki »tasku« na duszę, że człowiek samemu sobie mierźnie. To jest u nich najwyższa szkoła dyplomacyi: być tak bardzo interesującym: słowo żadne nie śmie zadrgać życiem. Piesby mój zaskowyczał, gdybyś ty go pogłaskał. Żonce to twojej powinszować... Nu, i czort z tobą! — odmachnął się ręką.
I tak wypił za zdrowie gospodarza.
Rozmyślał cierpko, wystając po kątach z talerzem pod brodą, to przysiadając przy rozstawionych gęsto stolikach, to snując się znowu między ludźmi. — »Masz przecie pułkownik i swój plac. Masz, powiedział. Nahał! A masz, boście mi go wetknęli gwałtem... Chadatajstwo, — mruczał, — machlerstwo po waszemu. Czort i z wami«.
— Nalej!
I pił tak samotnie dalsze zdrowia.
»Czego ty papa do nich leziesz? — mruczał w brodę, siadłszy gdzieś na uboczu. — A ty nie leź!... Dobrego tu w nich mało, a zło jest za mądre, za chytro-kryte jak na nas. Oba my przy nim durne jak chłopy. To korespondent zagraniczny, to agent kapitalistów berlińskich, »interesujący się« podmiejską komunikacyą. A tam i fortami przedewszystkiem... Oto czego on miłośnik! — mruczało mu basem w piersiach, gdy wargi zacinały się zawzięcie, a złe, nieufne spojrzenie ogarniać poczęło wszystkich obecnych w pokoju.
— Jaśnie pan każe?
— Niczego nie każe. Chcesz, nalej. Tylko mnie nie rozpytuj o swe »wódeczki«; wolę już: nalej z jakiej chcesz »flaszeczki«. Że też u nich każde słowo musi być ckliwe i fałszywe! Ty służył w wojsku?... U, obraził się za »ty«! I poniechał »jaśnie panem«. Honorni oni tu wszyscy!
— A ot, — mruczał dalej do siebie, — założyli »spółkę obywatelską«, ale gdzie tu u jaśnie panów dziś tych milionów znaleźć; wiadomo Niemiec przyjść musi. Za miliony swoje i jaśnie panów wnet znajdzie i »spółką obywatelską« się nakryje. Będą i grafy, jest i baron, będzie i ruski pułkownik. Akcyami przecie obdarzą. Widzisz, Sasza, pajęczyna to jaka!... Ni! — odmachiwał się wskazującym palcem, na którym nosił obrączkę, — pułkownika tam nie będzie. A akcye to wasze przepiszcie sobie na muzeum, na bibliotekę, na stypendya, czy na ekspedycyę polarną: jak tam z sesyi wypadnie. Oj czmucąż, czmucą głupim ludziom głowy! Dwuchby zechciało: zrobiliby. Ale im nie o to przecie. Po wierzchu muzea, sztuki piękne, biblioteki, stypendya, ekspedycye polarne, — to żeby swoim głowy zadurzyć; pod spodem »spółki obywatelskie«, — to żeby nam piaskiem w oczy rzucić; a na spodku, na dnie samem: — Niemiec.
— Puh! — wydymał pułkownik powietrze z piersi wzdętej; czerwieniał i bladł naprzemian.
»Widzisz, Sasza, do czego oni tu doszli... O ulicy nowej chcesz wiedzieć? Na cerkiew to naszą Żydy z nowych kamienic patrzeć będą i ubłażać się, i umilać. Widzisz: tak to oni za jednym ręki obrotem: i swego Boga się wyparli i cudzym pohandlowali.
Po chwili nie zapiąwszy nawet mundura, przeciskał się szerokimi bary między ludźmi. A że gniewny i nieufny w tej chwili, więc mówił już tylko po francusku: »Pardon!« — roztrącał i przepychał się bez ceremonii. Wydostawszy się z zapachu jadła i napojów, wstąpił w dymną atmosferę cygar. Jeszcze jedne drzwi, i owiała go ledwo uchwytna woń perfum, ochłody i świeżyzny pełne tchnienie kobiece. »Zażywnie tu u nich«, — pomyślał.
I równocześnie dogoniła go tutaj melodya rozchwiejna.
»Tańcują«, — rzekł do siebie znacznie łagodniej.
A gdy stanął na progu salonu, gdy w roztopie światła zaroił mu się przed oczami, niby karuzela barwna, ten wir rozkołysany, jakby w rozmarzeń gestach łagodnych pod muzyki i pogwarków kobiecych kapryśnie cichnące rytmy, — wówczas pułkownik począł głaskać brodę.
»Elegancko!« — pomyślało mu się niespodzianie po polsku.
Z drugiego końca salonu gospodarz złowił go spojrzeniem i zbliżył się wnet do żony, — pochylał nad jej uchem. Wstąpiła między pary wirujące i w mimowolnym rytmie walca przemykała się lekka przez labirynt taneczny. Liniami sukien smukłych, rzekłbyś, pląsająca, jak wąż giętka na tej błędnej ścieżce, wychyliła z tłumnego zamętu wprost na pułkownika uśmiech twarzy jak zorza jasny i otwartą dłoń przyjaźni.
Przerzucony z bufetu w to oślepienie świateł, przed barwną karuzelę zwiewnych szat i otwartych biustów kobiecych, podrażniony widokiem tej giętkości niewieściej, która w rojnym tłumie wężem się przemignie i maskę obłudy z taką lekkością na oblicza wkłada, — odymał się pułkownik coraz to nieufniej.
»I na co to wszystko?! — Po co tak przechytry krok ich tu każdy? Jakie sprawy tu zawiłe, jakie losy tu się ważą? Po co te przyjaźnie, umizgi, świadczenia i obłudy? te stosunki szerokie, te sławnych śpiewaków po swych salonach prezentacye, te sesye o sprawach publicznych i cała ta szkoła dyplomacyi... parszywej! — zerwała się w nim wreszcie pasya tłumiona. — Czego ty, papa, do nich leziesz?!... A ty nie leź! Młodości ty u nich szukał!...
Z tanecznego zamętu wywinęła się tymczasem jakaś para tuż koło niego. Młodzieniec kłaniał się pannie, rękę jej wypuszczając, i cofał się powoli; muzyka wiodła go lekkim krokiem wprost na inną, pochylała przed nią, w pół ujętą zatrzymać kazała w oczekiwaniu taktu, by stopy zwrotem mocnym wkołysać ją miękko w rytmy walcowe.
A pierwsza ani spojrzała za nim, cała w sobie pulsująca, wichrem własnej uciechy wciąż jeszcze owiana. Niby skrzydło motyla trzepał się w dłoni chybkiej wachlarz niecierpliwy pod te nozdrza pulsujące i oczu przymrużenie czujne.
Pułkownik poznał Ninę i kiwał głową:
»Nie wysiepiesz ty w tem ochoty swojej, — mruczał pod wąsem, — nie wytańczysz jej całej, nie wybłyskasz uśmiechami!... A wścibskie to musi być! A ciekawe życia jak sroka gnata!... Żal twej ochoty i sił daremnych!... Czemu ty nie ruska! Zażyłabyś duszoj!« 
To też nie długo tu zabawił: ledwie muzyka ścichła, wracał chmurny do bufetu.
Pogonił za nim wiolonczeli ton podrywny, zaczepny, za poły jakby targający i basetli chichot nizki, niby pijanego śmiech; a ponad nimi skrzypiec zew aż łkający w rozśmiechach radosnych: — musowała lekka pianka powierzchnego życia, pianką jeno pustą wypełniając czarę młodości niejedną.
»Dziś!-dziś!-dziś!« — łaskotała wiolonczela wszystkie wyobraźnie krótkie na tokowy dzisiaj pląs. »A bo my to jacy-tacy! jacy-tacy!« hukała inna basetla jurnym śmiechem sylena. A skrzypce ochotą aż rozełkane przynosiły jakieś strzępy pieśni podarte spazmem niecierpliwości — niby bachicznego chóru echo idące.
Wyrywały się tymczasem pary na ochotnika i harcowały bezładnie. Powściągał te animusze i ustawiał szyki wodzirej tak lekki i posuwisty w kroku, że zda się kółka miał u stóp, gdy się tak snował bezszelestny i obiegał uśmiechnięty kolisko całe.
Nina już się tu znalazła. A że stopom zbyt długo czekać wypadło, więc pod muzykę niecierpliwą pląsała w biodrach kibicią giętką.
Oto basetli pohuki rytmiczne i wiolonczeli rozmarzyste tony wiodą naprzeciw niej tancerza wyzwaniem twarzy otwartej, jakby przy wąsa podgarnieniu, przy kontuszowego wyłoga podrzucie, pasa ujęciu hardem i nóg zatupotaniu. Odpowiadała na to wezwanie wdziękiem starodawnym, ustawiona w cichość warkoczową, w dzierlatki płochliwej wtulenie się dziewczęce. — Za ręce ku górze wyrzuceni sunęli przed się: on głuszcem poszumnym, ona kokoszą drobiącą.
I wiedli za sobą klucz par długi w rozruchu tanecznym.
»Dziś!-dziś!-dziś!« — naganiały ich rytmy dziarskie w boisko ochoty. »Abo my to jacy-tacy! jacy-tacy!« — wydymała piersi i gardziele pycha basu pijana. A skrzypce tej ciał młodych fantazyi rzucały pod stopy melodye jakby z łopotu proporców dalekimi wichry zdmuchnięte: piosnki dawnej ochoty, co krwi własnością już się stały i na żyłach chyba grają, gdy tak w uszy wichrem uderzą i wskroś przez całe ciało przelecą jak skry.
Tańczono mazura.



Przez szparkę drzwi rozchylonych ręką nieśmiałą przemknęły się chyłkiem dwie dziewczyny i przysiadły ciche na uboczu. Stropiła je powaga wnętrza: rozglądały się w potulnem zaciekawieniu po tych półkach, czyniących z wielkiego pokoju labirynt stosów książek, sięgających aż po sufit. Siedziały milczące, wyprostowane w namaszczeniu kościelnem. Zoryentowawszy się jednak, że niema tu nikogo, jęły szeptać między sobą, zrazu cicho i lękliwie, potem coraz to swobodniej.
— Jak pani cudownie tańczy! — westchnęła z zachwytem osóbka w białej wełnianej sukni zapiętej surowo pod szyję.
Nina przyjęła tę pochwałę niechętnie, nawet się ręką zlekka odmachnęła.
— Ile w pani życia! — wzdychała dalej blada osóbka. Tak dawno nie widziałam ludzi pogodnych, że gdy patrzałam tam na panią, ciągnęło mnie coś, żeby się z panią poznać. Och, i tańczy pani inaczej niż te wszystkie kobiety. O, ja chciałam w ręce klaskać!
Nina kręciła się na miejscu... »Ech!« — miała w myślach za całą odpowiedź. Nie lubiła żadnej przesady, a tej kobiecej, to już instynktownie znosić nie mogła. Zresztą gdyby jej taniec chwalił mężczyzna jaki, słuchałaby pewno uchem czujnem, ale kobieta, chwaląca wdzięki innej, to był dla niej sąd żaden i egzaltacya tylko.
— Niech się pani nie gniewa, — głaskano ją po ręku, widząc Niny sztywność wobec tych pochwał. — Ja tak ździczałam, tak od ludzi odwykłam, że mam wrażliwsze spojrzenie na to wszystko od innych. I za nic na świeciebym tu nie przyszła, gdyby nie Lena poczciwa, która mnie siłą prawie do siebie ściągnęła, mówiąc, że mnie to właśnie uleczy. I miała słuszność: Ale, prawda, jaka Lena jest piękna, jaka wspaniała! — O, ja mogę zrozumieć nieboszczyka Woydę, — westchnęła.
I zapatrzyły się gdzieś nagle, zaszkliły jej ciche fioletowe oczy.
Nina na tajniki cudzych sentymentów czujna po kobiecemu jak detektyw, spoglądała z pod oka na tę skromną i wątłą osóbkę, nie biorącą udziału w zabawie i rozpływającą się w ubłożeniach i tęsknotach cichych. Leczy się tam nie wiadomo z czego, — »ze ździczenia« powiada sama.
— Gdzie pani była ostatnimi czasy? — zagadnęła ją tedy.
— Dziwnie mi przed panią o tem właśnie mówić, — odpowiedziała ze swym dobrotliwym i jednostajnym uśmiechem. Mnie wczoraj dopiero puszczono.
— Skąd? — Niecierpliwiła się Nina.
— No, z więzienia, — kończyła zdziwiona potrzebą tak wyraźnych tłumaczeń.
Nina podrzuciła głowę. Patrzała milcząca w bezwiednem rozchyleniu nozdrzy:
— No, za malców z ulicy — tłumaczono jej, — że się schodzili u mnie.
— Ach, że pani dzieci uczyła, — zrozumiała Nina wreszcie.
— Dzieci! — zaśmiano się w odpowiedzi. Oni chyba w kołyskach dziećmi nie byli. Wie pani, że oni mnie okradli. Skąd to wszystko na jaw wyszło. Ja ich mimo to bardzo lubię, — mówiła wszystko jednym tchem i ciągiem.
Rozpłynęły się jej słowa, rzekłbyś w zaśnięciu nagłem. I ta jej twarz w ramce zapadniętych skroni i wystających kości policzkowych zapatrzyła się przed się swym łagodnym uśmiechem bezprzedmiotowej tęsknoty.
Nina kręciła się wciąż na miejscu, nie zdając sobie sprawy z dokuczliwego niestatku swego. Coś ją odpychało wszystkimi instynktami od cichych ubłożeń i biernych zachwytów bez krwi nadmiaru i jej pulsu niecierpliwego. Zaś pod tą niechęcią czaiła się trwoga przed dalszem dziś jeszcze upokorzeniem siebie. Gdy serce przypomniało jej się dokuczliwym na chwilę ukłuciem pod piersią, wyrzuciła się ta trwoga z głębi duszy tym obrazem:
Wydało jej się, że to zakonnica siedzi nad nią, chorą w tej chwili, i swym pobożnie łagodnym uśmiechem zachwyca się Niny urodą, tańcem jej niedawnym, by tak jej zaufanie pozyskawszy, spleść na piersiach suche dłonie i opuściwszy powieki, poprosić ją o trzy »Zdrowaś« dla wspólnego odmówienia: bo nigdy nie wiadomo, co nam sądzono; — zaś święta Brygida, córka królewska, była jeszcze ładniejsza, tańczyła jeszcze piękniej, a jednak...
Otrząsła się cała. I sprężyła za chwilę, jak gdyby tą piersią obfitą odpychając od siebie wszystkie smutki życia. Bo pacierz pokutny był jak smutek, smutek, jak śmierć sama ludziom obiecana, a niedola życia czemś najgorszem, bo każącem ukochać wszystkie te okropności.
»O nie — nie — nie!«
A jednak wbrew woli fascynować ją poczęły tamtych oczu głębie fioletowe, opal tego czoła, żyłki błękitne na wklęsłej skroni, gładziutkie przyczesanie włosów miękkich o barwie niby kora schnącej krzewiny; a w tej włosów firance rysów marmurowa szlachetność i spokój jak z pod dłuta.
»Przecież ona jest daleko ładniejsza ode mnie! — pomyślała Nina z przerażeniem.
I teraz dopiero zainteresowała się nią żywiej.
— Moja panno Wando, — przysunęła się do niej bliżej z nagle przypomnianą ciekawością. — Jakże tam było? jak? — W więzieniu?! — rzekła mimowoli ponuro. I przeraziło ją teraz samo słowo w własnych ustach. — O, mój Boże!
— Wie pani, — mówiła Wanda spokojnie, — właściwie bardzo źle było tylko przez pierwsze kilka tygodni, zanim nas nie posegregowano. I po nocach. Kiedyśmy w długiej celi na kilku zaledwie siennikach pod ścianą ułożonych leżały jedna przy drugiej i z głowami owiązanemi tak mocno, że aż bolało, żeby tego najgorszego chociażby robactwa do włosów nie dopuścić. I kiedy drzwi się czasem po nocy otwierały, a te białe głowy podnosiły się z ziemi jedna za drugą. Najczęściej wpychano taką z ulicy — wie pani! — Ta, pijana najczęściej, klnie przedewszystkiem strasznie, za chwilę opowiada coś wesoło, czka, z ust oddaje i znów opowiada. A potem, bywało, że położy się tuż obok. Wtedy całe ciało zamiera poprostu ze wstrętu w kłodę drzewa, w kość, a w głowie tylko jeden jęk w odpowiedzi na to wszystko, co się słyszało przed chwilą. I znów się drzwi otworzą: biorą po nocy na śledztwo.
Ninie wysunęła się szyja, jakby w stężeniu nagłem. Wargi wystawiły się w dziób niemądry, a powieki mrużyły się migotliwie, jakby pod światło. Gdy nagle rozciągnęły się szeroko jej usta i w tym kurczowym grymasie poczęły dygotać, chlupać śliną, połykać ją, a policzki zatrzęsły się przy tem jak w febrze. A gdy spojrzała w dodatku na te jej skronie wklęsłe, żyłki na nich błękitne, przygładzonych włosów uczesanie... brzydkie, — chwyciła Ninę taka łez tłumionych niemocność, że zerwawszy się z miejsca, rozchwiała się w sobie, jak na wichrze gwałtownym.
Za chwilę była już w drugim końcu pokoju twarzą zwrócona do książek na półce, dla podbiegłej Wandy twardo opryskliwa, stopą jakieś rytmy sobie dla fantazyi przytupująca przy upartem sylabizowaniu oczami łacińskiego tytułu na grzbiecie którejś z książek.
— Taka jestem dziś rozdrażniona, — bąknęła wreszcie na usprawiedliwienie. — Ogromnie niemądra jestem.
Aby złagodzić swą opryskliwość dała Wandzie krótki pocałunek, uderzyła ją w policzek tym pocałunkiem, — tak tylko, dla przyzwoitego zatarcia swej szorstkości. Lecz za chwilę, jakby w skoku, ujmie nagle te jej skronie w swe krzepkie ręce, odsunie od siebie tę twarz wątłą i patrzy pod pełne rozchylenie przyróżowionych zawsze powiek: spogląda błyskiem małych, jak grochy złotoczarnych, złych niespokojnych oczu.
— Ach, ty!...
I nuż ją zasypywać pieszczotą najtkliwszą, całunkami najłagodniejszymi, ugłaskaniem jej twarzy opalonej.
— Moja ty najcudowniejsza jaka jest na świecie!
Teraz Wanda przeraziła się z kolei tą egzaltacyą.
Lecz Nina już otrząsła grzywą swe oszołomienie. I uderzyła w śmiech krótki, łzami jeszcze chlupiący.
A gdy powróciły na miejsce i rozmawiały dalej, trzymały się już za ręce.
Lecz Wanda poczęła się jakby wstydzić jaskrawości swych przejść, które tak wzburzyły jej nową przyjaciółkę. Pośpieszyła tedy łagodzić wszystko: — Tak źle było tylko na początku, bo gdy przenieśli gdzieindziej, siedziała już sama; a gdy się do szpitala potem dostała, było już zupełnie doskonale.
— Do szpitala?!...
— O, — przypomniała powoli swe przejścia, najgorsze były zawsze wspomnienia tych pierwszych czasów. Potem gdy przychodziła gorączka, to mnie w niej zawsze prześladowało wspomnienie jednej z tych... wie pani!... Żeby pani wiedziała, jakie te kobiety są straszne!
— Które? — pytała Nina.
— No, — prostytutki. Taka ciężka, otyła, — wspominała Wanda z odrazą, — Mańka »Kalosz« nazywali ją, — bo one wszystkie mają przezwiska.
Nina otrząsła się ze wstrętem: jakaś nieuchwytna dla niej ohyda wyzierała z tego przezwiska.
— Ta Mańka »Kalosz« naprzykrzała mi się swoją opieką. Usługiwała, zabiegała, pobiła się raz o mnie z drugą, ale za to ciągle rozmawiać chciała: »Pocoś pani w tę robotę lazła?«
Więc jej mówię prosto, tłumaczę, jak umiem; — myślę: także przecie człowiek, — zrozumie. A ona pozwala mi tak mówić z pół godziny, kiwa głową, potakuje, a gdy skończyłam, zwiesza wargę i klepie mnie po ramieniu: »Mnie starej... (no, nie mogę powtórzyć!) mnie starej będziesz pani powiadała. Za facetami lazłaś w tę robotę, albo przez nich zapędzona. Przecież każda kobieta, cokolwiek w życiu robi, to tylko przez tych... no, znów nie mogę powtórzyć, przez tych... (no, »drani« powiedziała). A my przecie we wszystkiem, w co oni nas pchną, mamy więcej i wytrwania i chytrości i wszystkiego co trzeba. W naszych sprawach złodziejskich, czy tam w waszych: słyszała pani, żeby kobieta kiedy zdradzała? Chyba że się zemścić chciała. A oni? Hej! Oni wszystko złe w życiu robią, oni siebie nawzajem niszczą. A i waszych sokołów napatrzyłam się przecie, gdy tu pod kluczem w sępów się zamienią. A my do nich, takich, czy innych, jak te ćmy. I do ostatka. Bo my same z siebie to nic. Chyba za mąż się dać, lub... się. Tyle tylko potrafimy z siebie.
Obu dziewczynom omiękły blade w tej chwili twarze, jak gdyby ich oblicza nie znajdowały jeszcze wyrazu dla takich wrażeń i myśli. Wanda tymczasem przypominała tego grubego, o niegolonej twarzy, z oczami wilka, — cywilnego, który naprzód łaził za nią przez kilka dni po mieście, a potem trącał i popychał, jak cielę, gdy wiózł przez miasto w dorożce wśród nocy głuchej. Potem wróciła znów do wspomnień o Mańce »Kalosz«, o jej »chłopcu szykownym«, który Mańce wszystkie pieniądze zawsze zabierał i bił ją strasznie. Mańka miała pierś niegdyś nożem przez niego rozprutą. Pokazywała: takie wielkie, obwisłe, obrzydliwe piersi!
I tak oto Wanda rozgawędziła się prawie ochoczo; choć mówiła ze wstrętem, widać było, żeby chętnie tak do jutra opowiadała. Z równym wstrętem i równą ochotą słuchałaby i Nina. W oczach dziewczyn zapaliły się niedobre błyski: nie ciekawości bynajmniej, — przelała się już dawno przez brzegi wyobraźni, — lecz jakby zaszczepianej w tej chwili żądzy za nękiem i udręką duszy własnej w tem musowem zafascynowaniu ostatnimi dołami człowieczeństwa i rozkładającymi się w nich trupami dusz: jak fascynuje przepaść wrażliwe zmysły dziecięce, jak to czyni w ich snach gorączkowych jama wężowa.
Lecz oto Wandzie przeskoczyła myśl na pogodniejsze wspomnienia, na tych jej chłopców z ulicy, których uczyła. »Och, jacy oni żywi!... »Wie pani, że powagą nic z nimi nie zrobi, a pogodą wszystko. Oni mi się nieraz przyznawali, gdy który z nich co chapnął.
— Co znaczy chapnąć? — pytała Nina.
— No, — ukraść, — zaśmiała się Wanda. — W więzieniu poznałam dwie złodziejki, ale młode i naprawdę miłe. O, te się nikogo nie bały, każdemu odpowiadały hardo i z każdego drwiły. Raz się pobiły z dozorcą. Och, jak się pobiły! — klasnęła Wanda w ręce w przypomnieniu. Potem poznałam jeszcze, wie pani, tynglówkę, piętnastoletnią zaledwie i ładną, bardzo ładną! Ta także okradła gościa w hotelu. Och, ona była zepsuta strasznie! Ale śpiewała ciągle. Ona dała w twarz... Ha! — ha! — zaśmiała się oto Wanda po raz pierwszy serdecznie, całem ciałem, — dała w twarz!...
Obu dziewczynom oziębły, czy też opierzchły zęby w ustach suchych między zgrabiałemi teraz wargami. A w oczach paliły się wężowe błyski. Nina drżała w sobie; a że serce przypomniało się przytem bólem niewyraźnym, więc się poczuła niepewnie na krześle. Sięgnęła po jakąś poduszkę skórzaną, opodal, rzuciła ją pod stopy Wandy i przysiadła tak u jej nóg na ziemi. Ujęła jej rękę długą i jak lód zimną i położyła ją sobie na czoło.
— Nie kasłaj! — mruknęła po chwili w zadumie.
A gdy tamta sięgnęła po chustkę, podrzuciła uważnie głowę. »Mój Boże!« — szeptała po chwili w pełnem przerażenia współczuciu.
Milczały obie.
I zmory życia najplugawsze, wszystkich nędz i krzywd pognębienia otoczyły rojem ciemnym te głowy dziewczęce. A przez tę chmurę przebijały się przecie dla ich wyobraźni promienie pogodniejsze: o roześmiane, o niepotulne, gnuśności sporne, o mszczące się za krzywdy: a hazard i wyzwanie, fascynujące dusze młode, wyrosłe w pognębieniach duszy a gnuśności okolnej.



W sali bilardowej, służącej zarazem jako gabinet do palenia zbierali się panowie, prostując swe członki, oraz instynkty po nazbyt długiej wobec dam gentilezzy. W szerokiej tedy niedbałości ruchów i w pilnej potrzebie opowiadania sobie rzeczy sprośnych zawiązywały się przy papierosie łatwe kamractwa: brudne gniazda męskiej plotki, pierwsze instancye życiowego sądu, przez które przechodzi imię każdej kobiety z towarzystwa.
W żółte stożki światła nad zielone sukno bilardu wychylały się tymczasem głowy na potylicach od pomady lśniące i krótkie przy nich rzuty ramion. Słychać było kul grzechot, stukanie liczników, czasem jakieś urywkowe słowa w echowym wtórze ust innych, w dziwnie upartych glosolaliach i przyśpiewach nieustannych: dymna atmosfera ekskluzywnie męskiej czczości w koncercie wygłosów bezmyślnych.
W kącie pod oknem zebrała się inna gromadka. Tam zwracał uwagę ktoś o wyglądzie nieco zakrystyańskim wobec frakowych panów: — jegomość w tużurkowym stroju o szerokim, szpakowatym zaroście wokół kościstej twarzy. Uwijał się koło niego zabiegliwie i opowiadał coś żwawo nizki blondynek z bródką francuską i paryskim pośpiechem w mowie i gestach. Rozpowiadał z entuzyazmem o jakiejś nowej »L’affaire« paryskiej i dziwił się niepomiernie powszechnej tu obojętności dla niej.
— Piasek to przecie! — mruknął tużurkowy jegomość. Przesypuje się to w ich klepsydrach i czas im znaczy. A nam co z tego?
— Tam gazety umieją i z tego piasku ukręcić bicz na życie. Trudno, taką jest już zależność wielkomiejskiego życia od wytworzonej atmosfery. Tam rządzi ludźmi potęga, o której my tu pojęcia nie mamy: zaraźliwość rytmem życia. Tam ustakratnia ludzi potęga widowni życia jawnej. To jest scena obowiązującego gestu: du grand geste! — entuzyazmował się nizki młodzieniec szerokim wyrzutem ramienia i mimowolnem wspięciem się na palce. — My o jego wpływie pojęcia wprost nie mamy. Jest to widownia piorunowych odruchów tłumnej wrażliwości, momentów uzacniających nawet łotrów, gdy na nich spojrzy oczekiwanie publiczne: — inspiracyi scenicznej! Na tym wulkanie ziemia jest trampoliną dla skoczków, u nas wsysa ona każdy krok jak torfowisko.
Rozległ się z kąta głuchy pomruk aprobaty; oczy wszystkich zwróciły się w stronę tużurkowego jegomościa, leżącego bokiem przy stole. Ale on wygłosił w tym pomruku wszystko co miał do powiedzenia; dopiero poczuwszy na sobie wyczekujące spojrzenie kilku panów, przewinął się na krześle i, zsunąwszy ciężar ciała na brzeg siedzenia, plecami o poręcz zawisły, zdecydował się mówić.
— U nas, — rozpoczął głosem opieszałym, gdy po orce całodziennej wyjdziesz na ulicę, zastąpi ci drogę kaleka lub sierotka i zanosi się szlochem: »Ga-ze-ta swojska. Niech pan kupi, bo jeszcze nic nie jadłem.« — Kupujesz tedy i wraz z temi kilkoma wiadomostkami ze świata musisz przełknąć jakieś piołunki i ulepki arcylokalne, wreszcie pocznie cię cnić. Ciśniesz gazetę i szukasz czemprędzej czegoś, coby po tej lekturze ożywiło. Przejdziesz jedną ulicą: poprostu jak przed hotelem gubernialnym; — dziewki, żydy, alfonsy, policya i trochę publiki za dziewczynami. Przejdziesz drugą: pyszny i rojny bazar powiatowy. A reszta ulic — jak głębokie kamieniste dna kanałów. Wracasz tedy na »czwartak«  , uśmiechasz się do swego szpiega, który się portyerem nazywa, dostajesz za to klucz i sam się dobrowolnie zamykasz między te żłoby »kawalerskie«, ten świat trywialnej rozpusty, sekretnych chorób, brutalnej nędzy, szpiegostwa, wstrętu i brzydoty.
Wyliczeniem tych rozkoszy ożywił się najwidoczniej, bo wyjął kułak z kieszeni.
— Tej brzydoty nachajnej, która zastępuje ci drogę na każdym kroku i policzkuje każdą twą pogodniejszą chwilę! — wśród tych samodurów ckliwych: przywykli przecie, polubili, ucackali sentymentem wszystkie te »swojskie« brzydotki i wstręciki... Idziesz tedy do sąsiadów, w ich nędzarne »stancye« studenckie, między te gaduły ciepło-serdeczne: pysk pyskowi rad, a nuda dobroduszna kuma. Wstępujesz w tych stancyi woń zatęchłą, gdzie dymią bez końca brudne samowary i cuchnące papierosy — na te ich dysputy: na żar gadania i zamór ducha. A gdy taki sam zostanie, na tapczan się wali: nie ma sił samemu stać, wszystko z duszy wygadał precz, słowami postrzępił; nawet nie uszom, pyskom wszystko rozdał. Powtórzą to jutro innym gębom. Duszę na kisiel rozdygotał w sobie tą potrójną trucizną: z wschodniego samowara, wschodniego papierosa i wschodnich doktryn. A teraz choć łapę własną ssij, ochoty do życia ci znikąd nie przybyło; a na dnie duszy goryczy tyle, że świat by zatruć mogła... Wylegniesz tedy w okno i patrzysz w bezsłoneczną studnię podwórza, gdzie między brzemienne baby, rachityczne dzieci i rozgadane sługi weszła katarynka ze szpakiem i całem pudłem wróżb w życie nęcących, — losów bujnych, bohaterskich przeznaczeń. W te kilka gwiazd na skrawku nieba wyje dusza beznadziejna. Ot wam atmosfera! Ot rytm życia!
Te słowa ponure zaciążyły ludziom poprostu na piersiach: oddychano sapliwie w milczeniu.
Ten i ów nie wytrzymał: zrywał się z miejsca i dreptał po pokoju w nadmiernej obfitości ruchów, jakby w instynktownej nagle ich potrzebie.
Opowiadający tymczasem postanowił wstać: krzesło, wyprzedzając jego opieszałą wolę i nieskore ruchy trzeszczało pod nim już od kilku minut. A gdy się wreszcie podniósł, zdał się niedźwiedziem na tylnych łapach. Kołysał się tułów na rozchwianych nogach, oczy przymykały się przytem, nos wtulał w policzki, a usta chciały się jakby na całą twarz rozedrzeć: ziewał całem ciałem, wydłużały się prężnie wszystkie ścięgna, kurczyły wszystkie mięśnie zastałe, rozłaziły się stawy zakrzepłe, — przeciągał się sam kościec w ciele zależałem. A ten ziew epicki przechodził w chytre, kose wejrzenie oczu i złośliwe rozedrganie warg.
Odszedł wreszcie.
Ludzie patrzyli już z pod oka, trącając się łokciami. Niejeden mrużył się podejrzliwie: »Czyś ty aby, bracie, przy zdrowych zmysłach?« Gdy jeden z drepczących po pokoju zatrzymał się przed kompanią, zacierając ręce wciąż z tą pasyą ruchliwości w gestach, zwrócił się do wszystkich:
— Hm, pokazuje się, że nawet i czas, sam Chronos we własnej osobie uciekł od nas do Paryża, gdzie skacze po trampolinie ziemi francuskiej. W zastępstwie jego nawiedziła nas Sybilla Kaługi, Kostromy, Tweru, oraz innych grodów sympatycznych: nuda bizantyjska, matuszka udręki i okrucieństwa.
— No dobrze, — przerwał znów inny — czemu ten pan w takim razie sam nawet siedzieć nie zadaje sobie trudu, tylko leży zawsze na krześle.
— Bo niegdyś brał zanadto żywy udział »w ruchu«. Zesłali go przeto między swoje »bohatery najmłodsze«, które, jak wiadomo, w oczekiwaniu »czynu« leżą na zapiecku. Tam też odzwyczaił się od siedzenia i spoziera na świat, jakeś pan słyszał: — no, nie à vol d'oiseau. Zresztą, jakeś pan również słyszał, stracił wiarę w samowar i doktrynę: pozbył się kręgosłupa.
Ale w kompanii znalazł się ktoś, potrafiący coś więcej opowiedzieć o ponurym niedźwiedziu, który ich opuścił przed chwilą.
— Wczoraj właśnie — jął opowiadać — spotkałem go na ulicy, jak się tak błąkał niby »po dnach wyschłych kanałów«. Żal mi się zrobiło tego luzaka, zaciągnąłem go do knajpy. I dacie panowie wiarę, ten siwizną przyprószony człowiek wchodził do pospolitej restauracyi, jak smarkacz do dziewek: tak się rumienił, tak opinał w marynarkę. Wreszcie przyznał mi się na ucho, że on »do knajpy, to nigdy!« A w głosie miał przytem drżączkę, wzruszenie grzechu najwyraźniej. Po kilku kieliszkach był już gotów. Sam powiada, »jedyneńki« w miłej ojczyźnie jestem, psa koło mnie niema. I tak w nim to zwierzę towarzyskie zaskomli, że wbrew wszystkim swoim instynktom stara się być nawet frywolny, — niby, że mnie przypuszczalnie tym dogodzi. Oto wchodzi ktoś z dziewczyną niebrzydką, mój kompan nietrzeźwy mruga na mnie i czyni gest, aprobujący jej urodę. A jest przytem taki figlarny, taki zuch, że dość spojrzeć na tę szpakowatą głowę, aby odgadnąć, że nią nigdy nie rządziły kobiety. A ta brawura z przed chwili podnieca go najprzód swawolnie, za chwilę roztkliwia wspomnieniem. Niebawem zwierza mi się po pijanemu:
»Kochałem ja się, bracie, w panience. I jak to w każdej ciasnej kompanii, w każdem bractwie smarkaczy, gdzie jeden drugiemu łapęby w serce wsadził: obstąpili mnie jak to kukułczę. I tyle było mego w życiu! Później nie zdarzyło się kochać w panience. Za twarde na to życie nasze«.
Z cierpką żałośliwością dolewam mu tego wina. »Stare dziecko« — myślę. I aby coś powiedzieć pytam: »No i cóż się potem stało z panienką?«
Spojrzał na mnie temi zmatowanemi oczami, potem gdzieś ponad moją głową błąkać się niemi począł, a twarz wykrzywia mu się w jakiś uśmiech kosy, chytro melancholijny, niby współczucia pełen, a nękiem i udręką samego siebie, rzekłbyś, prawie ubłożony: wstrętny uśmiech! Maskę jakąś obcą człowiek na twarz włożył. I zamruczał wreszcie w brodę, jakby sobie tylko:
» Ofelio, idź do burdelu, powiedział Hamlet słowiański. «
Zmroził mnie ten człowiek. Już teraz nic nie wiedziałem, co on za jeden. Obcy on! — to tylko czułem. Niebawem władowałem go do dorożki. Kiwał się, drzemał. »Patrz — mówił po chwili, rozglądając się naokół — wszystko mi było takie uśmiechnięte, rade, skoczne w życiu: panienką miasto mi było moje, kochaniem świat cały, gdy własna krew w żyłach krążyła, gdy mnie z ławy szkolnej...
Uwiesił mi się na szyi. »Wylej mi bracie ten ołów roztopiony z żył! Spala mózg ten ich ogień ciężki, spala nienawiścią do życia!«
I znowu dumał długo. Wreszcie wali się przodem na dorożkarza: »Masz trzy ruble, — śpiewaj. Smutno zaśpiewaj!“ Uważają panowie, żeby mu zaśpiewał... dorożkarz. Słowo daję!
— Fiaker?! — pisnął młodzieniec z dwubarwną wstążeczką na kamizelce pod frakiem. I zatrząsł się śmiechem.
— Fiaker?! Nie! — Podkreślając jakby fizyologiczną gamę rozkoszy, jaką daje śmiech, śmiał się szeroko, rozpasanie, trochę dla siebie, o wiele więcej dla innych: zapraszająco dla wesołych, arogancko i bezczelnie dla tych, co śmiać się nie chcą: śmiał się gemuetlich. Trząsł brzuchem, ślinił się, słaniał głową i szukał dla swej pulchnej rączki oparcia o kufel: ale kufla nie było.
— Ho-ho! Fiakry śpiewające! — I krotochwilna wyobraźnia knajpianego w Niemczech bywalca, na pismach humorystycznych wypasiona, klownicznie niewybredna przedstawiła mu asfaltową ulicę wśród pałaców, rojną od pojazdów, a na ich kozłach fiakrów rozwalonych w ceratowych cylindrach na tyle głowy, z lewą ręką wraz z lejcami na piersi wezbranej z biczyskiem w gestach patetycznych.
— Fiakry śpiewające!... O tempora, o mores!...
I na ten własny koncept burszowski ryknął z gardła, piersi i brzucha zdrowiem i weselem karmnego ciała.
Lecz oto przez uchylone drzwi wpadły do palarni odgłosy wszczętego tańca: — panowie rzucili się do wyjścia.
Przy poniechanym bilardzie zabawiał się ksiądz potrącaniem kul nieudolnem. Zaszedł go tak pułkownik i, jakby zmieszany za niego tą nieprzystojną dla osoby duchownej rozrywką, chciał go wyminąć niepostrzeżenie. Lecz ksiądz wyciągnął do niego dwornie rękę, ścisnął ją z lekka i powrócił do swej obojętnej rozrywki.
— Ksiądz gra? — odpłacał się pułkownik tymże uprzejmie niedbałym tonem.
— Gdzietam! — roześmiano się w odpowiedzi, odrzucając kij na sukno.
Zaś aby tego nie wzięto przypadkiem za troskę o brak namaszczenia przed chwilą, jak to łatwo mógł sobie wyobrazić człowiek inowierczy, skłonny może w duszy ku wszelkiej pompie prymitywnej powagi, — ksiądz podsadził się lekko i przysiadł na rampie bilardu, rozkołysany nogami.
Pułkownik ujrzał pod suknią pantofelki z klamrą. Ta postać giętka, o rękach długich i nerwowych, o subtelnych rysach wygolonej twarzy i uśmiechu niedbałym przyniosła mu znów to tchnienie féminin, jakiem się przesycił w salonie. W dobrozacnych oczach zapaliła się iskra szydu, gdy w myślach stali mu ciężko obuci i chmurni brodacze w swych tułubach szerokich, z wielkim metalowym krzyżem na piersiach, ich ręce krzepkie, pod niemi zwisie torby rękawów: ramiona, jakby do błogosławieństw i przekleństw zawsze gotowe. I tak mu się zarysowały głucho te dwie postacie, niby symbole dwojakiego napięcia energii gromadnych na tej odwiecznej rubieży dwuch światów, na jakiej mu żyć przyszło.
I choć swego obrazu do Bizancyum nie odnosił, tu wraz z pasyą o Rzymie pomyślał. I wnet dodał w duchu:
»Wy tu nie tylko na swoją niemoc chorujecie, lecz i na Rzymu zgrzybiałość, na Francyi zniewieściałość, na Niemiec gruboskóre zmateryalizowanie... Czorci wszystkich nacyi swarzą się o duszę waszą«.
Przez pokój kroczył ciężko ku drzwiom jegomość w tużurku i odciągnął ku sobie uwagę pułkownika.
»Myślałbyś nasz brat!« — Któż to jest? — zapytał księdza.
— Komierowski. Brat pani.
— Komierowski, — powtórzył pułkownik jak echo. I coś mu się w przypomnieniach snuć widocznie poczęło, bo marszczył czoło. — To ona tak z domu będzie? A rodzina z Radomskiego — hę?
Łowił w pamięci przypomnienia widocznie dalekie, wreszcie mruknął jakby do siebie: »Stryj to jej chyba będzie. Michał — a jakże! — Michał mu było na imię«.
I rozgadał się nagle:
— Pan Komierowski Michał ojcu dwadzieścia koni ukradł i wszystkich ludzi folwarcznych pociągnął. Pocztem wielkim szedł pan Komierowski Michał — »do lasu«. A fantazyę pańską miał! — List do nas grzeczny po francusku napisał: jeńcem wojennym chciał się mieniąc (Trzech kozaków gołych w kąpieli raz przyłapał). Jenerał! Glównokomandujuszczy! A ludzi miał: dmuchnąć! A co się z nimi nadokazywał! No, ale też i czortowscy ludzie to byli! W polu — jastrząb o nich wiedział, w lesie — sam bies ich zgubić musiał.
Urwało się nagle pułkownikowi, oczy zmrużone błąkały się czas jakiś po suficie, a potem, jakby w pogoni za czemś pierzchłem, wybiegły zda się jeszcze dalej.
— Gdzie te lasy dzisiaj!... Gdzie te dwory!...
Przerwał mu nagły śmiech. Ksiądz ześlizgnął się z rampy bilardowej i, ująwszy się w talię wazką, aż się za taczał w rozgłośnym śmiechu.
— I dałby kto wiarę: na tem skończył, że... że zatęsknił!
Ksiądz osunął się w wielki dziadkowy fotel, plecami rzucił się w jego głąb — i śmiał się wciąż.
Pułkownik błąkał się jeszcze gdzieś spojrzeniem, a draśnięty tym śmiechem i ocknięty z zadumy żachnął się cały i mruknął cicho w brodę:
»Śmiej się, czuczeło
Lecz śmiech księdza urwał się nagłe jakby w czkawce nerwowej. Wiotka jego postać zsunęła się po siedzeniu ślizkiem, wysunęły się z pod długich sukien pantofelki z klamrą, głowa, na oparciu pozostała, wtłaczała się w piersi, ręce, o poręcze łokciami wsparte, splotły się na piersiach.
I tak się zapamiętał, zastygł w tym ruchu Stańczyka.


W gabinecie gospodarza leżała sina chmura nad pochylonymi grzbietami. Pracowały cygara i wyrzucały się karty z dłoni. Cisza zalegała tutaj, podkreślana pomrukiem rozwagi i stateczności ludzi dojrzałych. I świece na zielonych stolikach paliły się surowo; żółte ich płomyki stygły za dymnicą siną, płonęły twardo jak oczy panów pod hazard już wszczęty.
Do tej komnaty skupienia wtargnęła nagle fanfarą muzyka szeroka, rytmami posuwista i tak w swym umiarze stateczna, że panowie pojęli ją odrazu, jako apel do swych stanowisk i godności. Bez przeciwiania się tedy i bez zwłoki powstawali wszyscy po kolei i, chrząkając zwracali się za gospodarzem w stronę najgodniejszego z obecnych — siwego nababa z Ukrainy. Zrozumiał. Podczesawszy tedy dłonią czuprynę i podgarnąwszy wąsiska, ruszył do salonu.
Za chwilę kroczył w czole korowodu, by fantazyą głowy siwej i gestu powagą przyjmować pięknej pani skłonienia i łaskę w jej płynnych ruchów pochodzie. Wiodąc jakby rozmowę niemą jeno szlachetnego gestu wyrazem, stawali raz po raz oboje, obzierając się na panów tym oto progiem nie gardzących i na dobrodziejki dziś tak łaskawe. Póki zaś najmilszych gości połączone pary po sali wodzić raczyli, kapela, w dalszych grająca pokojach, nie śmiała uderzać w instrumenty głośne; dopiero gdy służba drzwi na ścieżaj otwarła, muzyka echem wszystkich komnat zagadała nagle.
Snuła się poloneza wstęga, aż do stołu białej podkowy w świateł, kwiatów i zastawy rozbłyskach.
Do wielkiego jak tron fotelu u czoła stołu podprowadzała już była służba z drzwi niedalekich sędziwego starca, dygocącego głową, ręką i kijem w niej trzymanym.
Damy surowe, małżonki solidnych mężów, siedziały przy wieczerzy w uroczystem skupieniu, przyjmując potrawy i wina, jak ciało i krew pańską. Te inne, mniej uroczyste: panie białe i pulchne, o miękkich wejrzeniach istot leniwych dorzucały przez głęboko obnażone biusta swych piersi ciepłą woń do chłodnego kwiatów tchnienia, win meszkowego zalotu i do potraw zapachów pikantnych; jedząc i pijąc dosytnio, promieniowały w powietrze fluidum ciał luksusowych.
Brunetka w skromnej białej sukni, niby w koszulce dziewiczej, pana Szolca jedynaczka, o poduszkowym układzie okrągłej twarzyczki na czarnym jedwabiu swych włosów słuchała, coraz to bledsza, nieustannych rewelacyi z zakresu sztuki i literatury. Pan Horodyski obrabiał tymczasem realiami płową blondynkę o karbowanej grzywce; słuchała jego rebusowych jednoznaczników z dużem zadowoleniem, miała wszakże tę wadę organiczną, że rumieniła się raz po raz na widoku ludzi. Młoda mężatka o rozbieganym języku i niespokojnej nóżce znalazła się szczęśliwie naprzeciwko aż dwuch ludzi popularnych. Przypatrując się rzadkiej minie i niezbyt starannie golonemu obliczu poety, oraz udręczonej nerwowem roztargnieniem twarzy młodego muzyka, podniecała swą ciekawość do tego stopnia, że aż zamilkła, pozwalając zresztą siedzącemu tuż obok dziennikarzowi położyć sobie rękę na kolanie; czynił to pod stołem gestem cierpliwej i łagodnej wymówki, jak kładzie ojciec dłoń na głowie niedoświadczonego dziecka.
Panu Szolcowi natomiast szczęście mniej służyło: minęła go sposobność spożycia kolacyi przy damie. Tę panią zabawiał hrabia o długiej szyi, z początku nieco odęty na towarzystwo całe i nie wiedzący o czem mówić, po kilku jej ślizkich »powiedzeniach« żywo zainteresowany i »wcale jeszcze niczego kobieta«, — mówiący zezem i szyją skręconą. Lecz jego sceptycyzm zużycia drażnił wolnomyślność starszej małżonki, wybujałą raczej na tle pewnych prywacyi w życiu spokojnem. Wywikłała się z tego cynizmów przeciwieństwa ogólna dyskusya — rzecz oczywista — »o kobiecie«. Hrabia podniecany do coraz to drastyczniejszych powiedzeń przez hazardowny język pani, mówił w doświadczonej niewiasty oczy bystre:
— Kobieta wprawdzie ma duszę, jak nam kościół wierzyć każe, lecz duszę swego stada, moralność atmosfery, jaka ją otacza, a zmysły swych wielbicieli.
Temperamentowa dama aż się na krześle podrzuciła wobec tych słów, a, odpowiadając mu z impetycznem oburzeniem energii radosnej, rzuciła żywość i swobodę na zgromadzenie całe.
Gwarno czyniło się przy stole biesiadnym.
Pułkownik znalazł się w kącie wyłącznie męskim, mając za sąsiada tłustego obywatela z Litwy; gawędził tedy z Wojciechem Stanisławowiczem. Obu panów zaciekawiła bardzo królująca przy stole postać starca o soplach siwych wąsów zwisłych niżej podbródka, zadartego ku górze pod zakrzywiony nos: sędziwość wielka wyzierała z tej twarzy zwiędłej w dziób ptaka niedomknięty i woskowego czoła o trumiennym połysku.
— Któż to jest taki? — pytał pułkownik.
— Dziad pani. Major.
— Hm? rozszerzyły się pułkownikowi oczy. — Czyż by taki żył jeszcze?... Wojsk polskich?
— Kampanię trzydziestego roku odbył jako oficer. Majorstwa dosłużył się na Węgrzech pod Bemem.
— Pod Bemem, — oryentował się pułkownik szybkiem potakiwaniem głowy.
— Za Garibaldiego niósł w roku wolność Neapolowi pod jenerałem; tamże ranny. Brał udział w 63-im roku. Bił się jako ochotnik w wojnie francuskiej, w franctireurach pod jenerałem Lipowskim.
Pułkownik potakiwał szybko głową.
— Wnet potem walczył przeciw armii wersalskiej pod jenerałem Dąbrowskim Jarosławem.
Pułkownik drgnął i roztworzywszy już usta kazał długo czekać na słowo zdumienia.
— Komunard?! — szepnął wreszcie.
W energicznym zwrocie w stronę sąsiada pchnął mocno czyjeś ramię: ujrzał wielką rękę w białej nicianej rękawiczce i wygoloną twarz.
— Beaujolais? — Pontet Canet? — Mouton Rothschild? — usłyszał recytacyę pytającą. Lecz że całą uwagę miał w tej chwili zwróconą gdzieindziej, machnął tylko niecierpliwie dłonią na znak, by zostawiono go w spokoju.
— I jemu wolno było wrócić? — zagadnął wciąż jeszcze wzburzony.
— Beaujolais? — Pontet Canet? — Mouton Rothschild? — usłyszał tylko po raz drugi i nieco dalej, gdyż Wojciech Stanisławowicz zajęty był właśnie rozważaniem tamtych pytań.
Więc przeniósł oczy na to czoło gromniczne i wąsy zaporoskie pod niedomkniętym dziobem twarzy. »Oni tu jak Egipcyanie z mumią do stołu siadają, — pomyślał po chwili. — Nie dziw, że takiemu pozwolono wrócić, — tłumaczył sobie bezwiedną udrękę dezoryentacyi w rzeczach prawa.
Pozostawiony przez chwilę sobie (Wojciech Stanisławowicz wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować na markę i flaszę), pułkownik obiegał spojrzeniem obecnych, szukając Niny po zapamiętanej barwie sukien. Lecz oto w drugim końcu stołu ujrzał wyniosłą postać gospodarza i ostre jego baki. Stoi sztywno i, udając zajętego szeptaną rozmową z gościem tyłem do niego siedzącym, kierował służbą zaledwie oka jednem zmrużeniem i lekkiem wykrzywieniem rybich warg w jamie włosów. »Jak to u niego tu sprawnie wszystko idzie — podziwiał pułkownik, i jak spokojnie. Także „jenerał!“ — ichniego tu dziś życia«.
I z dobro zacną złośliwością w siwych oczkach rozglądał się dalej, zatrzymując wzrok tym razem na pięknej wnuce starca. Niebawem zadumał się nad tem, jak ta kobieta urasta, szlachetniejszą i jeszcze piękniejszą się wydaje w chłodnej pozie reprezentacyi. — »Tu dziad! — myślał — tam stryj! tu brat! kto wie, czy nie z takichże. A tam jeszcze przodkowie pod Jeną czy Samo-Sierą; dawniejsi może i na Kremlu byli... Nu i baronowa Nieman! — zakołysała mu się broda, — reprezentująca męża geszefty i pychę«.
— A ty mi z twą łapą w pieczątce nicianej pod bok nie leź! — wybuchnął nagle w purpurowej pasyi. — I nie gadaj mi w koło to samo: wszystko jedno, ja się nie znam. A ja nie Polak: udawać nie będę. Wyuczyliż papugę po francusku!... Ot Wojciech Stanisławowicz niech poradzi. On na Litwie znawca pierwszy; po przodkach ma piwnicę sławną.
Wojciech Stanisławowicz wystawił swój kusy pierst z ciężkim herbowym sygnetem. I wskazał na omszałą butlę przed sobą, którą już był zaanektował w całości, wskazał, a raczej pogroził tym palcem flaszy.
— Radzę! — rzekł.
Nie odszukaną przez pułkownika Ninę przysłaniał pęk kwiatów w wazonie, siedziała obok Wandy, z którą nie rozstawała się już ani na krok; pomiędzy niemi znalazł się Bolesław.
Burza wyobraźni, jaką tu Nina ze sobą przyniosła, sprawiła, że otrząsem gwałtownym witała samą myśl ujrzenia przy stole któregoś ze swych tancerzy, pana Horodyskiego, damy, lub pana Szolca. Drżała na samą możliwość jakiejkolwiek rozmowy towarzyskiej, czując instynktownie, że lekka pianka pustoty nie poniesie w tej chwili ciężkich myśli, że gotowa je rzucić odrazu na mętne dno wstrętu. To też z ulgą prawdziwą ujrzała się u boku »Bolka«, jak pomyślała w tej chwili z wdzięczną łagodnością w oczach dla tego towarzysza młodości, którego tu witała tak swawolnie. Podjęła wiązankę, jaką zastała na talerzu i zanurzyła w nią twarz, topiąc poprostu w kwiatach ponure obrazy opowieści słyszanej niedawno.
Wanda siedziała sztywno, blada na twarzy jak chusta, splecione ręce wspierając o brzeg stołu. Uchylała również potrawy wszystkie, zanurzona jeszcze wyobraźnią w obrazy wspomnień ponurych. Podjęła kielich, z którego nie piła i, spoglądając znacząco na Ninę:
— Za zdrowie tych, o których myślę:
Nina spłonęła w mig zachwytem dla tej tajemniczości tego toastu.
— O kimże to paniątka myślą? — pytał Bolesław opieszałym głosem.
— O, to jest zupełnie co innego! — odparła któraś z nich surowo.
Ciężar tamtych opowieści tak oto z serca sobie zdjąwszy, oddały wnet całą duszę łagodnemu współczuciu dla niego. Podbijał dziewczęce wyobraźnie w tym kierunku widok diwy, królującej w słońcu. Majestat cielesny tej kobiety, luksus wielkostołeczny, bijący od niej, oraz jej aureola sławy światowej zgniatały poprostu obie dziewczyny. Więc zakrzątały się przy nim, jak przy rannym, któremu winne były troskę i opiekę.
Nie spostrzegły, jak porozstawiano wszystkim wysokie czarki i jak cisza czyniła się powoli naokół. Tuż naprzeciw nich powstał z miejsca jakiś pan uprzejmy i, szeroko rozstawionymi palcami wspierając się o stół, pochylał respektownie w stronę diwy.
— Dostojna pani! — rozległo się w ciszy.
Profesor, siedzący obok czczonej diwy, począł trzeć sobie dłonią twarz. Puszczał ten toast mimo uszu; pod koniec jednak nie wytrzymał i wychylił z za dłoni okulary złote i zez oczu ponad niemi. Słuchał:
— ... Pozwól tedy, czcigodna pani, która chwałę imienia polskiego roznosisz po świecie, abym w twe ręce wypił na cześć sztuki polskiej!
Nina instynktownym odruchem chwyciła Bolesława z całych sił za rękę, i tak go przykuwała do miejsca, bojąc się nawet w twarz mu spojrzeć w tej chwili.
A gdy się trącić wypadło, diwa uchylając się od kielichów, wyciągających się ku niej, zwróciła się, jak należało, do starca, który kazał służbie podjąć siebie z fotelu. I czy te oczy ludzkie w nią zapatrzone, czy też tchnienie wielkiej sędziwości tej postaci, targnęły w niej niespodzianie nerw starej aktorki. Przy stole pychą wielkiego biustu pod brylantami chłodna, teraz jakby różdżką czarodziejską tknięta, zdrobniała w oczach, zatuliła się cała wdziękiem nieśmiałości doskonale zrobionej: Małgosią, Halką, dziewczyną się stała, przypadającą ustami do ramienia sędziwego starca. W głębokich dołach kości osadzone orle oczy zapatrzyły się w nią swym szklanym blaskiem: starzec zdał się wiedzieć i rozumieć to jedno tylko, — że ta u jego ramienia »dziewczyna« chwałę imienia polskiego po świecie...
Suche jak szpony ręce chwyciły tę pochyloną głowę, ściskając z drżeniem wielkiem miedziano-złoty czub aktorki.
Goście podziękowali obojgu aplauzem wzruszenia. Ręce Wandy nie zdołały się złożyć do oklasku: musiała je czemprędzej zarzucić na twarz, by ukryć łzy, tryskające do oczu i drżenie warg niepohamowane.
Swobodny rozgwar przy stole, muzyką bezwiednie kołysany, kaprysił mimowoli w jej rytmy ciche. Nawet damy surowe zarumieniło wino i długi wysiłek sztywności. Mężatki białe i pulchne, syte ucztą i w energie cielesne zasobne, chyliły ochoczo biusty otwarte ku młodzieńcom bladym, niby na wety rozmarzeń. Zaś ta najdorodniejsza, z semickim wyrazem nudy na ustach, słaniała lica mleczną urodę w rozpuchach i czerni swych włosów, jak w kirze smutku co najgłębszym.
Dla niej to chyba zdmuchiwał te tchnienia żałoby muzyk skrzypcowy ze strun jakby wibrujących czyjeś namiętności dla niej daremnie przebrzmiałym w życiu krzykiem: zwiewał jakby tęsknotę z maski pośmiertnej, jakby z ust zastygłych westchnienie, jakby spazm z piersi, których... wcale nie było. I niby lokaj wysłużny podawał ten romantycznie zagrobowy pocałunków żar w walca rozkołysanego rytmach, w pieściwej serenady tonach i jakby w słowach co najtkliwszych dla uczuć biesiadnych. Pod smyczkiem muzyka przypochlebnym pulsował ten walc na wety uczty podany głębokim oddechem sytości. I płakały równocześnie struny w serenady zew, jakby przed tą dwoistą czarą kobiecej pieszczoty podawanej bladym młodzieńcom na pół obnażonych piersi ponętą:

»Do Ciebie płyną te rzewne tony,
O wymarzony
Błogi śnie«.

Cichy fiolet Wandzinych oczu wysączył z głębi swej najczystszej łzy ubłożenia.
Nina nie wypuszczała dłoni Bolesława z swej garści krzepkiej.



Bajukać umiecież wy tu życie! — rozległo się nagle głośnym basem, — mistrze wy tu jesteście w dusz usypianiu: stare głowy odurniać, młode oczadzać!... Sam czortby głowę na kolanach kobiecych cicho złożył, ogonek by przez ramię przerzucił, kieliszek by wąchał, pókiby nie zasnął — »O, wymarzony, błogi śnie«. — Ot i szczęście wasze dzisiejsze!
— Kwietyzm, — uzwięźlał to wszystko Wojciech Stanisławowicz lakoniczną abstrakcyą. Mruknął ją sobie w nos.
Ktoś zadzwonił nożem w kielich, a głos w tłumie zagubiony obwieścił biesiadnikom:
— Łaskawie tu obecny i przez nas wszystkich ukochany poeta pan Wawrzyniec Warski przeczyta na powitanie diwy wiersz okolicznościowy.
— Ślicznie! — rozległo się wesołym basem (pułkownik nie zachował miary w winie).
Równocześnie z za wielkiego bukietu w wazonie wyjrzała chyłkiem ukryta dotychczas głowa Niny:
— Gdzie?!... Który? — który? — gdzie?!
U boku pułkownika zatrzymał się tymczasem starszy z tej tu służby, niegolony i noszący się z większą powagą. Stał i czekał cierpliwie, a gdy zwrócono na niego uwagę, pochylił się od ucha, jak człowiek zaufania:
— Ordynans do pana pułkownika, — meldował.
A pułkownik, przechylając się w tył wraz z krzesłem:
— Z armii wielkiego Napoleona? — Hę? Jak to u takich wszystko wysokoparnie być musi: A to prosto: deńszczyk, lub kozak. Niech poczeka na schodach. Proszę zanieść mu tę moją ordę.
Lecz on nie odstępował z miną zatroskaną i szepnął jeszcze ciszej: »To coś bardzo ważnego: kazano natychmiast odszukać. Konia widzę w bramie zostawił. Z sztabu jeneralnego będzie, czy też plackomendantury.« — Pułkownik skoczył jak sprężyną podrzucony i, zapomniawszy nagle o wszystkich tu ludziach, ruszył chrzęstnie ku drzwiom. Człowiek zaufania postępował za nim krok w krok, jakby tajemnicy strzegący.
W zgiełku, jaki panował przy stole, mało kto zauważył to wyjście hałaśliwe. Zaniepokoił się niem tylko gospodarz i, odrzuciwszy się na poręcz krzesła, szarpał dłonią bak jeden w oczekiwaniu na powrót służącego. Jakoż człowiek zaufania, nie wiadomo którędy wróciwszy, znalazł się wraz nad jego głową.
Starzec, który przy głuchocie swojej w towarzystwie był jakby nieobecny, obserwował uważnie tę całą scenę. A gdy baron szybkim teraz krokiem podszedł do żony i szeptał pochylony, gdy coś nagłego przemknęło się po twarzy wnuki, stary wpił się w nich szklistemi oczami; wreszcie wczepił się w jej rękaw i z niecierpliwością dziecka począł ją targać ku sobie.
— Wojna japońska?!... — bełkotał.
A wnuka, złożywszy swe blade dłonie w tubę, huknęła dziadowi w ucho:
— Wszczęta!
— Aa...?! — wrzasło chryple w gardle starca. I rozdziabiły się zdumieniem szczęki bezzębne. A oddech zaparł się na chwilę. — Aa!... — chwycił go wreszcie z powrotem. I zapadła mu się twarz, zwarła w dziób niedomknięty. Głowa na wyschłej szyi kolebać się poczęła nad piersią.
Zmieszał się nagle gwar ludzki i przycichł w zapatrzeniu niemądrem. A gdy wszedł pułkownik, blady jak ta koperta, którą trzymał w dłoni, te wszystkie oczy zdziwione zwróciły się w jego stronę. On otwierał już było usta w odpowiedzi na te nieme pytania, lecz słowo polskie nie chciało się w tej chwili przecisnąć przez nie: »za eleganckie«, za wykrętne, za »śliczne« wydało mu się jak na okazyę. Nagle podrzuciło mu się ramię. I przybił jak kułakiem twardym słowem rosyjskiem:
Wajnà!
A gdy usiadł, wydał się wszystkim zupełnie innym człowiekiem. Inaczej spoglądała na niego i służba: stojąc opodal, wyciągała się mimowoli w strunę. Pułkownik tymczasem z surowym marsem twarzy gonił przypomnienie jakiejś tu twarzy, która najbardziej zaniepokojonem wejrzeniem zatrzymała się na nim przed chwilą, już kilkakrotnie tego wieczora mignęła mu przed oczami ta głowa. Wstrzepnął palcami: przypomniał.
I począł zaglądać za ten wazon, z za którego wychyliła się niedawno głowa Niny. Bolesław bladł pod tem czającem się wejrzeniem i przygryzał wargi.
— Pan w moim pułku służył, — ha? — Nas panie wzywają pierwszych. Jutro wyruszyć już wypadnie.
Odpowiedział mu kobiecy okrzyk przerażenia, a po chwili z innych piersi cichsze łez tłumionych zachlupanie krótkie.
Bolesław uśmiechał się jakby nieprzytomny, — nie odpowiadał nic.
Brzydki nieład zapanował tymczasem przy stole wśród gorączkowych rozmów i przekrzykiwań się grup dalekich. Już i telefon dzwonił na pokojach, przynosząc z którejś redakcyi szczegóły wieści. Stateczniejsi panowie chrząchali niecierpliwie, spoglądając na miejsce stołu naczelne, aby im wreszcie wstać pozwolono. Lecz czyje spojrzenie tam się skierowało, ten milkł natychmiast. Niebawem nowa cisza, tym razem bardziej jeszcze głucha, zaległa wśród biesiadników.
Sędziwiec zapadł się w fotel, kiwała się tylko na piersiach czaszka jego gromniczna. Na stołu biel poza nakrycie i kwiaty wyrzuciła się ziemistą plamą jego ręka zwiędła o przegubach palcy ostrych jak gwoździe.
I kuła twardymi pazurami jakieś rytmy błędne: targała się jak wielki szpon, by za chwilę opaść bezsilnie. Wówczas rozłaziły się jakoś miękko palce brunatno-żółte, długie, niby wypełzłe z trumny robaki.
I kiwało się to truchło na fotelu, natrząsało jakby nad ludźmi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.