Oszczędność

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Oszczędność
Część Satyry
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór satyr
tylko Oszczędność EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SATYRA V.
Oszczędność.

Naucz, panie Alexy, jak to zostać panem?
Nie o takim ja mówię, co wysokim stanem
I wspaniałym tytułem dumnie najeżony,
Albo jaśnie wielmożny, albo oświecony:
Cotydzień daje koncert, codzień bal w zapusty,
A woreczek w kieszeni maleńki i pusty:
Ale o takim mówię, co w czarnym żupanie,
I w bekiesie wytartej, rano na śniadanie
Skosztowawszy z garnuszka piwa z serem ciepło,
Lub wczorajszą pieczonkę przypaloną skrzepłą,
Na saneczkach łubianych do Lwowa się wlecze,
Trwożny, czy z prowizyjką panicz nie uciecze:
A tymczasem w szkatule dębowej, okuty
Nowy więzień pośpiesza na pańskie reduty.
Jam mniemał, że to wielkich włości dziedzic będzie,
Ma wieś jednę w zastawie, a dwie na arędzie.
Skądże on ma te zbiory? czy jadących złupił?
Czy skarb znalazł, że tyle pożyczył i kupił?
— Nie. — Może jakim szczęśliwym przypadkiem,
Po nieboszce małżonce wziął majętność spadkiem?
— I to nie. — To zapewne pieniając zuchwale,
Wygrał w ziemstwie fortunę albo w trybunale?
— I to nie. — Może, żeby zbiorów przysposobił,
Wynalazł alchimistę, co mu złoto robił?
— Nie. — Skądże ta szkatuła, co niosą na drągach?
— Zgadnij. — Nie wiem. — Skąd przecie? znał się na szelągach.
— Cóż stąd? — Oto stąd wszystko. — Pewnie bił w mennicy?
— Ale nie, wszak jej nie masz w całej okolicy.
— To, nie to. — Bądź cierpliwy, albo nic nie powiem;
— Słucham, już będę milczał, niech się tylko dowiem.
— Wszak w groszu trzy szelągi? — Cóż stąd. — Ale proszę,
Wszak w groszu trzy szelągi? — W trojaku trzy grosze.
— Ale nie, nie to mówię: zamilknę albowiem
Kto mi nie da dokończyć, ja mu nic nie powiem.
— Już milczę. Więc zaczynam. Nie każdy bogatym
Urodził się, lecz szczęście nie zawisło na tym;
Owszem, według mnie, zawdy szczęśliwsi są tacy,
Których nie los zbogacił, ale skutek pracy.
Ten co jechał do Lwowa na saniach łubianych,
Ażeby dostał zysku bogactw pożądanych,
Zbyt je drogo zapłacił. Na co sobie szkodzić?
Na co zbiory, jeżeli nie mają dogodzić?
Dla nas są, nie my dla nich. Niech dogodzą miernie.
Ten co żądze w zapędach rozpuszcza niezmiernie,
Światem się nie nasyci: jak ów, który stękał,
Że nie stało narodów, któreby ponękał.
Mówmy więc, o czem pierwsze mówienie się wszczęło,
Zostać panem, największe, prawda, to jest dzieło.
— Cnota teraz za złotem. — Tak i przedtem było!
Ale nie, nie tak złoto, jak teraz mamiło.
Cokolwiek bądź, powtarzam, com mówił: a zatym
Poznaj się na szelągach, a będziesz bogatym.
Z małych się rzeczy wielkie sklejają i wznoszą,
Z szelągów się, nie złota, ubodzy panoszą.
Nim się skleci z odrobin małych pieniądz złoty,
Nad miedzią zastanowić trzeba się nam póty;
Poki ten lichy kruszec srebru nie wyrówna.
Od srebra aż do złota praca niewymówna,
Pierwsze kroki najcięższe. Skoro złoto błyśnie,
Do kruszca wybornego podlejszy się ciśnie:
Łatwo już reszta idzie. Tak początek mały
Z pracą, czuciem, staraniem, rośnie w kapitały.
Trzeba więc czcić szelągi; nieznaczne wydatki,
Potoczne ujścia, te są utraty zadatki.
Zbierał Piotr, z aręd Żydów przenosił i zsadzał,
Ten ciemiężył poddanych, ten w percepcie zdradzał.
Niedbały na rozkazy ścisłe jegomości,
Wziął pięćdziesiąt gumienny, sto plag podstarości.
Nieustannie powtarzał, co rano przykazał,
Co dzień nowe rozkazy i pisał i mazał.
Do gumien, obor, stodół, porozsyłał sługi,
Chodził rano i wieczór, gdzie orały pługi.
Jedne zyski wyprosił, a drugie wyfukał;
Zwiozł wcześnie, przedał dobrze, i kupca oszukał.
Rok się skończył: perceptę gdy z expensą liczył,
Poszedł handel z intratą i jeszcze pożyczył.
— To pewnie były zbytki? — Źle jadł, źle się nosił:
— Pewnie w święta? — I to nie: w dóm gości nie prosił?
— Może jejmość? — Ta zawżdy siedziała nad przędzą,
Przy niej kapłony tuczą i pieczenie wędzą.
— Cóż tę stratę przyniosło? — Szelągi i grosze.
Nie znał się na nich, dawał, upuszczał potrosze,
Zrobiły się z nich złote, tynfy i talary:
I tak za małe fraszki, za drobne towary
Wyszła summa; a ten co poddanych uciskał,
Pracując, stracił jeszcze, zamiast coby zyskał.
Nie tak czynił pan Michał. — Jakże? — Ale proszę,
Proszę mi nie przeszkadzać. Znał pan Michał grosze,
Znał szelągi. — Któż nie zna? — Ale nie, nie znacie,
Nie jest to znać, kto małej nie zabiega stracie.
Pan Michał nim dał szeląg, pierwej się zatrzymał,
Obejrzał go dwa razy, a chociaż się zżymał,
Choć już rękę wyciągnął, nazad w kieszeń schował,
Został szeląg z drugiemi, w grosz się porachował:
Przyszło więcej, woreczek coraz się dął spory,
Aż nakoniec z woreczka zrobiły się wory.
Pierwszy szeląg schowany, co się w grosz pomnożył,
Ten grunt milionowej fortuny założył.
Złoto się samo strzeże, miedź wstrzymać należy,
Czerwony złoty siedzi, ale szeląg bieży:
Trzeba go mieć na oku, a gdy zbieg uciecze,
Zwracać nazad; bo drugich za sobą wywlecze.
Tak mówił nasz pan Michał, co krocie rachował.
— Nic też nie jadł. — Jadł dobrze, sobie nie żałował.
Żył uczciwie, wygodnie, chociaż nie wspaniale;
Lepsze miał wino w kubku, niż drugi w krysztale:
Tuczniejszy jego kapłon, niż pańskie bażanty.
Wydawał on, gdzie trzeba, ale nie na fanty,
Nie na fraszki, co z wierzchu sklnią się, wewnątrz puste,
Nie na zbytki kosztowne, lub modną rozpustę.
Brał rzeczy, jak brać trzeba, i cenił istotą:
Znał on, co jest pozłota, znał co szczere złoto.
Tym sposobem zgromadził, wspomógł się i użył;
Godzien szczęścia, bo na nie gruntownie zasłużył.
Nad nasz polor, prostotę ja dawną przenoszę,
Niegdyś za naszych ojców rachowano grosze.
Trzymały się też lepiej. Szły w liczbie na kopy;
Bogatsze były pany, majętniejsze chłopy.
Teraz modniejszą jakąś przywdzialiśmy cnotą,
Rachujem na talary, na czerwone złote.
Nie masz ich też, a jeśli niekiedy zabrzęczą,

Napłaczą się poddani pierwe i najęczą.
Wstydzimy się szelągów, złota trzosy nosim,
Cóż potem, kiedy z lichwą ledwo je uprosim.
Albo czyniąc bezwstydną zyskowi ofiarę,
Przedajemy za złoto ojczyznę i wiarę.
Zły to handel, o bracia! nikt na nim nie zyska:
Choć ostatnia potrzeba gnębi i przyciska,
Lepiej być i żebrakiem, ale żebrać z cnotą,
Niż siebie i kraj wieczną okrywać sromotą.
Zbytek nas w to wprowadził, z nim duma urosła;
Ta z kraju krwawą pracę poddanych wyniosła;
Ta panów ogołaca, ta poddanych gnębi,
Ta naród w przepaścistej klęsk zanurza głębi.
Chcieć być, czem być nie można, duma to jest podła;
Chcemy bogactw, wróćmy się do dawnego źródła:
Niechaj się każdy zbytków niepotrzebnych strzeże,
Nie szpeci wstrzemięźliwość i proste odzieże.
Lepszy szeląg z intraty, chociaż jest miedziany,
Niż pieniądz złoto stemplny, ale pożyczany.
Takiemi się ojcowie nie obciążywali:
Po szelągu, po groszu, oni rachowali,
I mieli co rachować. My z pozoru drodzy,
Choć tysiące rachujem, przecieśmy ubodzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.