Ostatnie wcielenie Vautrina (1933)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Ostatnie wcielenie Vautrina
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Ostatnie wcielenie Vautrina

BIBLIOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11

Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie


OD TŁUMACZA

W r. 1825, Balzac, dwudziestopięcioletni, ubogi, zupełnie nieznany jeszcze adept literatury, eks-pisarz u adwokata, wydał bezimiennie książeczkę p. t. Kodeks przyzwoitych ludzi, cały poświęcony, w żartobliwej formie, — pokrewnej Fizjologji małżeństwa, której pomysł datuje też z owej epoki — kwestji legalnej i nielegalnej kradzieży. Balzac wchodzi wówczas w życie; rozgląda się w sobie i dokoła siebie. W sobie, czuje gwałtowną żądzę wybicia się na te wyżyny społeczne, które dają nasycenie wszystkich pragnień, apetytów i ambicyj. Osiągnie to na drodze, na którą pchał go jego genjusz; na drodze wytężonej, ascetycznej niemal pracy; ale można być pewnym, iż śmiała jego myśl przebiegała wówczas skalę wszystkich możliwości, jakie nastręczają się młodzieńczej i niecierpliwej wyobraźni biedaka rzuconego w olbrzymi Paryż. W sobie, problemy, rozpacze, trawiące młodego Rastignaca czy Lucjana de Rubempré; a dokoła siebie? Posłuchajmy jego Kodeksu:

...We wszystkich epokach, pieniądz był przedmiotem równie gorącego ukochania jak zazdrości. Każdy łamie sobie głowę nad sposobem zrobienia szybkiej i świetnej karjery, ponieważ wie, iż, skoro raz ją zdobędzie, nikt nie będzie mu z niej czynił zarzutów. Otóż, najdogodniejszym środkiem potemu jest kradzież, i kradzież jest pospolitem zjawiskiem.
Kupiec, który zarabia sto za sto, kradnie; liwerant, który, mając wyżywić 30.000 ludzi po 10 centymów dziennie, liczy nieobecnych, daje stęchłą mąkę, zepsuty prowiant, kradnie; inny niszczy testament; inny fałszuje rachunki opieki; jest tysiąc sposobów, które odsłonimy. Cała tajemnica, to utaić
kradzież pod pozorami legalności: każdy brzydzi się zagarnianiem cudzego mienia; trzeba aby samo przyszło, w tem sztuka.
Zręczni złodzieje znajdują w świecie najlepsze przyjęcie, uchodzą za miłych chłopców. Jeśli, przypadkiem, uda się złapać hultaja, który zgarnął poprostu złoto z kasy, idzie na galery: to zbrodniarz, opryszek! Ale niech wybuchnie głośny proces, przyzwoity człowiek, który ograbił wdowę i sierotę, znajdzie tysiąc gorliwych adwokatów.

Po tych refleksjach, które mogłyby się znaleźć w świetnej diatrybie Vautrina w Ojcu Goriot, następuje wpół ironiczny, wpół entuzjastyczny wizerunek złodzieja:

...Złodziej, to rzadki człowiek; natura poczęła go jak swoje pieszczone dziecko; skupiła w nim wszelkiego rodzaju doskonałości: niezmąconą zimną krew; nieugięty hart; sztukę chwytania sposobności, tak chyżej i tak powolnej; zwinność, odwagę, krzepkie zdrowie, bystre oko, sprawne ręce, ujmującą i ruchliwą fizjognomję... Czyż nie trzeba, co więcej, aby złodziej znał ludzi, ich charaktery, namiętności, aby zręcznie kłamał, przewidywał wypadki, ogarniał przyszłość, miał umysł bystry i chybki, aby miał błyskawiczne objęcie, aby był dobrym aktorem, mimem, by umiał chwytać ton i obejście rozmaitych sfer społecznych, udać subjekta, bankiera, generała, znać ich obyczaje, przybrać w potrzebie togę prefekta policji lub żółte pantalony żandarma; wreszcie — rzecz niesłychana, dar który zapewnił sławę Homerom, Arjostom, tragikom, komedjopisarzom — czyż nie trzeba mu wyobraźni, świetnej, boskiej wyobraźni? Czy nie musi wynajdywać wciąż nowych sztuczek? Dla niego, być wygwizdanym, to znaczy iść na galery.

Ale, jeśli się zastanowić z jaką tkliwą miłością, z jaką ojcowską pieczą każdy strzeże tego czego szuka złodziej, pieniędzy, tego drugiego Proteusza; jeśli zważyć spokojnie jak my je chowamy, taimy, ubezpieczamy, kryjemy, trzeba się bodaj zgodzić, iż, gdyby złodziej obracał ku dobremu swoje niepospolite dary, byłby nadzwyczajną istotą, i że brak jedynie włoska aby był wielkim człowiekiem.

Cóż to więc za przeszkoda? Czy nie to, że ci ludzie, mając poczucie swej niezmiernej wyższości, ale nadzwyczaj skłonni do lenistwa — zwyczajna cecha talentu! — grzęzną w nędzy i czerpią w niej gwałtowną nienawiść do społeczeństwa które gardzi ich ubóstwem; nie mając dość siły moralnej aby pokonać wściekłe zuchwalstwo swoich żądz i pragnienie zemsty, wstrząsają gwałtownie łańcuchy obowiązku i widzą w kradzieży tylko szybki sposób wzbogacenia się? Między upragnionym przedmiotem a posiadaniem nie dostrzegają
już nic; zanurzają się z rozkoszą w złem, czynią w niem sobie legowisko, przyzwyczajają się do niego, i tworzą sobie zdecydowane ale dzikie pojęcia o naturze społecznego ustroju.

Tak pisze Balzac w r. 1825, na dwadzieścia dwa lat przed tem Ostatniem wcieleniem Vautrina, w którem, wśród przenikliwej analizy świata zbrodni, pisarz czyni mimochodem tę niepokojącą uwagę: „W ten sposób dochodzi się do kradzieży, którą, jeśli zechcemy wziąć ludzkie serce pod lupę, uznamy prawie za naturalne uczucie w człowieku“. Pomiędzy jednym a drugim utworem upłynął cały wiek męski pisarza; ale jego śmiała, mimo iż romantyczna nieco koncepcja zbrodni, mieści się już niemal gotowa w tym młodzieńczym Kodeksie. Widzieliśmy w Ojcu Goriot, w jaki sposób koncepcja ta wcieliła się w jedną z najświetniejszych figur balzakowskiej galerji, w Vautrina; ów Janosik paryski, z wyżyn swej filozofji, nie bez słuszności ze wzgardą spogląda na świat płazów ludzkich, których (jakże względna!) uczciwość jest wyłącznie niemal tchórzostwem, i którzy swoje świństewka trwożnie zamykają w granicach legalności. Tam, ujrzeliśmy tylko w jednym błysku perspektywę tego drugiego świata, świata galer i zbrodni, w którym Vautrin jest równie u siebie jak przy stole pani Vauquer; tutaj, Balzac ukaże nam ten świat w całej pełni.
Niejeden z czytelników, który, pochłonięty tą pasjonującą książką, przełknie bez oporu wszystkie jej awantury, zbuntuje się przeciw samemu zakończeniu: galernik, zbrodniarz, przedzierżgnięty w naczelnika policji, to już za wiele; czy ten Balzac bierze nas za dzieci? A jednak, właśnie to zakończenie karjery zbrodniarza oparte jest ściśle na rzeczywistości: pierwowzorem był dlań słynny Vidocq, ex-galernik, później zaś naczelnik policji bezpieczeństwa, który w owej epoce ogłosił swoje pamiętniki. Balzac, wiedziony zrozumiałą ciekawością, zapragnął poznać Vidocqa i chętnie słuchał jego wspomnień i opowiadań, podziwiając tę atletyczną postać, tę stalową budowę, którą później obdarzył swego Vautrina. Jest rzeczą naturalną, iż, w opowiadaniach tych, szef policji (który zresztą, na tym posterunku, nie ziścił nadziei jakie w nim pokładano) chcąc salwować swą niezaszczytną przeszłość, starał się ją opromienić poezją energji, siły, nieznanych szlachetności tego świata zbrodniarzy, i że niejeden rys wystylizował w tym duchu. Z drugiej strony, wyobraźnia Balzaka — zwłaszcza przy sposobie jego tworzenia: w nocy, w zupełnem kilkotygodniowem nieraz odcięciu od świata, przy pomocy narkotyku — aż nazbyt skłonna była do tych wyolbrzymień; i tak powstało to Ostatnie wcielenie, książka, w której głębia, prawda i patetyczność barwią się dziecinnym niekiedy romantyzmem efektów.
Dwoistość pierwiastków tego utworu jest zapewne przyczyną, iż sądy o nim wypadły tak rozbieżnie. Jedni uważają koncepcję Vautrina za koronę twórczości Balzaka, gdy drudzy chcą w nim widzieć jedynie figurę z kryminalnego romansu. Ale, nawet wymawiając to tak zdyskredytowane słowo romans kryminalny, strzeżmy się przed niedocenieniem twórczej i na tem polu potęgi Balzaka. Karmieni dziś do przesytu wszelakimi Holmesami i typem gentlemana-włamywacza w przeróżnych odmianach, nie zapominajmy, że to Balzac właśnie pierwszy uczynił pospolitą zbrodnię i zbrodniarzy przedmiotem literatury: ale to, co u innych miało się stać jałową igraszką i drażnieniem wyobraźni tłumów, u niego było koniecznem dopełnieniem tej olbrzymiej monografji społecznego człowieka, jaką jest Komedja ludzka. Pamiętajmy również, iż nowoczesna kryminalistyka była, w epoce Balzaka, ledwie w zalążku, i że późniejszy jej rozwój potwierdził wiele głębokich spostrzeżeń pisarza, a nieraz może w nich znalazł swój impuls[1].
Cóż za przepaść zresztą, cóż za różnica w traktowaniu tematu między Balzakiem a t. zw. literaturą kryminalną! Uważmy to: zasadą powieści kryminalnej jest grube zaciekawienie: dany jest fakt zbrodni, chodzi o to kto ją popełnił; i autor prowadzi nas przez labirynt hipotez, czyniąc z tej gonitwy za wciąż umykającem się słowem zagadki przedmiot wyłącznego zainteresowania. Nic podobnego u Balzaka. Weźmy tę powieść: wszystko wiemy, niema dla nas tajemnicy; treścią jest analiza stanów duszy, oraz komentarz do ustroju społecznego, w którym niewidzialne nici łączą z sobą interesy, namiętności najbardziej napozór oddalonych sfer i osób. Niespełna czterdzieści godzin trwa akcja wypełniająca ten duży tom, i ani przez chwilę nie czujemy aby się wlekła.
W każdej figurze, w każdej sytuacji niemal spotykamy w tej książce ów podwójny element: nieprawdopodobieństwa i prawdy. I, ostatecznie, wrażenie prawdy przeważa: może nie potocznej prawdy życia, ale prawdy wyższego rzędu, prawdy wielkiego poety. Uśmiechamy się z patetycznej szlachetności zbrodniarza, walczącej o lepsze z „wielkością“ pana de Granville: ale wyobraźmy sobie np. molierowskiego Alcesta, który nie byłby wielkim panem, mogącym sobie pozwolić na to aby na nikczemność świata odpowiedzieć dumną wzgardą: czy wiemy, dokąd gorycz, oburzenie i poczucie krzywdy mogłyby zawieść Alcesta, który byłby dzieckiem ludu? Fantastyczny jest ów pojedynek zbrodniarza z władzą: ale prawdą obraz działania Sprawiedliwości, z której trybów zbrodniarz wychodzi zahartowany jak stal, a pół-winny i słaby ginie zmiażdżony. Ileż głębokich wejrzeń w istotę sądownictwa, ile świetnych satyrycznych rysów w tej parze Camusotów! Fantastyczną jest Azja, owa Doryna galer, ale jak żywy ów wielki świat księżnej de Maufrigneuse, jak dysząca prawdą namiętność wcielona w panią de Sérizy!
Odczytajmy tą scenę, która pobieżnego czytelnika nie uderzy może niczem niezwykłem. Weźmy ją na tle epoki, pomiędzy tą literaturą, jaką Balzac zastał, a jaką zostawił. Możemy tu studjować to, co też jest, w powieści, niemal jego wynalazkiem; to przezwyciężenie konwencyj literackich, które u niego jest poprostu prawdą, a które, u jego następców, wyrodzi się nieraz w brutalny naturalizm. Przed Balzakiem, jak ubóstwo jest „schludne“, tak namiętność ma zawsze lat ośmnaście, i zawsze jest urocza: łzy, „nieład stroju“, opromieniają ją nowym wdziękiem. Któż, przed Balzakiem odważyłby się przedstawić Miłość w jej paroksyzmie w takiej postaci, i to, dodajmy, nie depoetyzując jej, nie odzierając z wdzięku:

Hrabina liczyła wówczas czterdzieści pięć wiosen; otóż, peniuar jej z malowanego muślinu, cały pognieciony, niedyskretnie odsłaniał biust bez gorsetu. Oczy obwiedzione sinym kręgiem, centkowane policzki świadczyły o gorzkich łzach. Włosy zgarnięte pod koronkowym czepeczkiem, nietknięte grzebieniem od dwudziestu czterech godzin, ukazywały krótki chudy warkoczyk, oraz kosmyki włosów w całem ich ubóstwie. Leontyna zapomniała włożyć fałszywych warkoczy.

To jedno: „zapomniała włożyć fałszywych warkoczy“, czyż nie wymowniej maluje stan duszy biednej kobiety, niż dziesiątek ogólników i superlatywów?
Kwestjonowano nieraz owe „wielkie damy“ Balzaka; rzecz ta była nawet przedmiotem dość uszczypliwej polemiki między dwoma poważnymi Akademikami[2]. Zarzucano tym księżnom i hrabinom, iż odzywają się i działają nieraz jak gryzetki. Z chwilą kiedy pp. Brunetière i Faguet (dziś obaj już na sądzie boskim) pomawiają się wzajem o niekompetencję w tem jak mogły a jak nie mogły mówić wielkie damy w epoce Restauracji, nie popełnię tej pretensjonalności, aby zabierać głos w tej materji. Być może, iż Balzakowi zdarzały się światowe omyłki tego typu, jakie np. zdarzają się Żeromskiemu; może to nawet było przyczyną, iż glorja jego jako malarza obyczajów wielkiego świata wcześniej wzrosła poza granicami Francji niż w samym Paryżu, gdzie te szczegóły bardziej mogły razić. Ale tego rodzaju odcienie zacierają się z czasem, dziś są dla nas niedostrzegalne i obojętne; wrażliwi jesteśmy tylko na wewnętrzną prawdę i żywotność typu; pod tym zaś względem, takie panie d’Espard, de Maufrigneuse, de Sérizy, odciskają się w wyobraźni naszej niezatartemi rysami.
W Ostatniem wcieleniu Vautrina, Balzac odzyskuje siłę i celność myśli, które w poprzednim tomie gubiły się niekiedy pod romantyzmem fabuły. Nie brak tego romantyzmu i tutaj; ale o wiele częściej jest on wspaniałem wyolbrzymieniem życia do rozmiarów mitu, niż urągającem prawom życia kipieniem forsownie podniecanej wyobraźni. Faktem jest, że zbrodnia istnieje; że, poza naszem społeczeństwem, istnieje, w każdej wielkiej stolicy, całe drugie społeczeństwo będące z niem w ciągłej wojnie. Egzystencja ludzi należących do owego świata znajdującego się poza prawem jest, z natury rzeczy, arcyromantyczna; wystarczy wziąć do ręki kronikę policyjną paryskiego dziennika, aby się o tem przekonać. Faktem jest, iż codziennie zdarzają się ucieczki z więzień, przedstawiające się jako niepojęty tryumf chytrości i zuchwalstwa jednostki nad samoobroną społeczeństwa. A zresztą, czyż nie byłoby niedorzecznością kwestjonować prawo poety do opowiadania nam baśni? Mądra i ciekawa baśń, czyż to nie jest najpierwotniejsza, najbardziej odpowiadająca potrzebom naszej myśli i wyobraźni forma literatury?
Omawiając w paru słowach Blaski i nędze, uczyniłem sobie niewinną zabawę z tego, aby notować pewne nieścisłości i niekonsekwencje, jakich dopuszcza się Balzac w toku opowiadania. Nie jest to zresztą tylko błaha rozrywka: notowanie tych rysów pozwala nam wejrzeć głębiej w mechanizm twórczy Balzaka; przekonywują nas, iż twórca Komedji ludzkiej był o wiele więcej genjalnym improwizatorem niż cierpliwym budowniczym swoich wielkich koncepcyj. W gorączce twórczości nie miał nawet czasu ani pamięci na to, aby, wydając w książce te drukowane w dziennikach poszczególne części, usunąć owe jaskrawe sprzeczności. W Ostatniem wcieleniu jest ich może jeszcze więcej niż w poprzednim tomie, i jeszcze ważniejszych. Tak np. Gazeta sądowa donosi z polecenia generalnego prokuratora, że Lucjan umarł w chwili gdy sędzia podpisywał dekret wypuszczenia go na wolność, podczas gdy później dowiadujemy się, że pan de Granville zarządził przeniesienie jego zwłok, iżby publiczność mniemała że umarł na wolności. Sędzia Camusot każe odczytać Lucjanowi ustęp zeznań Herrery tyczących jego ojcostwa, gdy poprzednio słyszeliśmy wyraźnie, iż kazał pisarzowi nie notować tej części zeznań galernika. Kanonik Herrera mówi raz po raz o celi „sekretnej“ jak stary bywalec więzień, etc. etc. W żadnej powieści Balzac nie nagromadził tylu nieścisłości co w tych dwóch tomach.
Dziwi nas także i ta dobroduszna pobłażliwość, z jaką Jakób Collin odpuścił winy Paccardowi i Europie, istotnym sprawcom śmierci Lucjana, daleko w mniejszym w tej mierze od nieboraka Camusot, który, ostatecznie, spełnił tylko swój obowiązek. Dziwi nas niejednokrotnie zdumiewająca naiwność dyrektora więzienia i szefa policji bezpieczeństwa. Corentin przypisuje Vautrinowi posiadanie miljonów wyłudzonych Nucingenowi, gdy wiadomo mu dobrze, iż pochłonęło je wykupno „rodowych dóbr“ Lucjana, i t. d.
Ale to pewne, że łatwiej jest notować usterki Balzaka, niż oprzeć się jego urocznej potędze. Hipnotyzuje czytelnika, jak Vautrin swoje ofiary. Zagarnia w obręb swego świata, po którym świat rzeczywisty zdaje się jakiemś półżyciem. „Konsekwentne studjowanie Balzaka — pisze Oskar Wilde[3] — przemienia naszych przyjaciół w cienie, znajomych w cienie cieni. Jedną z największych tragedyj mego życia jest śmierć Lucjana de Rubempré. Nigdy nie zdołałem się wyzwolić całkowicie z tego przejmującego bólu. Dosięga mnie w chwilach najwyższej radości, tłumi nieraz wybuch śmiechu“. W tem szczególnem wyznaniu możnaby się dopatrywać przesady, kokieterji: ale zważmy, iż właśnie Oskar Wilde, bardziej i inaczej niż ktokolwiek inny, mógł odczuć istotę Lucjana, mógł nań spojrzeć temi oczami jakiemi patrzy nań Vautrin i współdźwięczeć wszystkiemi fibrami serca z elegją wyśpiewaną przy trumnie pięknego efeba. To świadectwo Wilde’a stanowi najwymowniejszy może dokument intuicji, z jaką Balzac, niesamowity wizjoner, wnikał we wszystkie zaułki ludzkiej duszy.

Kraków, w grudniu 1920.


Dokąd wiodą złe drogi.

Nazajutrz, o szóstej[4] dwa wehikuły, tak zwane w energicznej gwarze ludu sałaciarki, opuściły pod strażą więzienie La Force, kierując się do Conciergerie, w Pałacu Sprawiedliwości.
Mało znajdzie się szlifibruków, którzyby nie napotkali kiedy tej kaźni na kółkach; mimo jednak iż większość książek pisana jest wyłącznie dla Paryżan, cudzoziemcy radzi będą zapewne znaleźć tu opis owego straszliwego narzędzia kryminalnej procedury. Kto wie? rosyjska, niemiecka lub austrjacka policja, trybunały krajów pozbawionych sałaciarek, skorzystają może z naszego opisu; więźniowie zaś tameczni powitają z pewnością ten środek transportu jako dobrodziejstwo.
Haniebny ten wehikuł, żółty, na dwóch kołach, wybity wewnątrz blachą, dzieli się na dwie przegrody. Na przedzie, ławeczka obita skórą i opatrzona fartuchem. Jestto otwarta część koszyka, dla dozorcy i żandarma. Silna żelazna krata oddziela ją od drugiej przegrody, gdzie znajdują się, jak w omnibusach, drewniane ławki po obu stronach pudła. Tam sadowi się więźniów: wchodzą po stopniu, przez ślepe drzwiczki otwierające się w tyle. Przezwisko sałaciarki pochodzi stąd, iż pierwotnie ścianę wehikułu tworzyły ze wszystkich stron kraty: więźniowie trzęśli się w nim jak sałata. Dla większego bezpieczeństwa, wehikułowi towarzyszy konny żandarm, zwłaszcza gdy wiozą skazańców na miejsce stracenia. Tak więc, ucieczka jest niemożliwa. Wozu, wybitego grubą blachą, nie ugryzie żadne narzędzie. Więźniowie, starannie obszukani, mogą najwyżej posiadać sprężyny od zegarka, zdatne do piłowania krat, ale bezsilne wobec gładkiej powierzchni. Toteż, sałaciarka, udoskonalona przemyślnością paryskiej policji, posłużyła w końcu za model celkowego wehikułu którym przewozi się skazańców na galery, i zastąpiła ohydny wózek, hańbę poprzednich cywilizacyj, mimo że uświetniony przez Manon Lescaut.
Zapomocą sałaciarki wysyła się uwięzionych z rozmaitych więzień do Pałacu, celem przesłuchania przez sędziego. W gwarze więziennej nazywa się to iść na śledztwo. W ten sam sposób przewozi się ich na rozprawę. Wreszcie, w sałaciarce wiezie się skazańców z Bicêtre do rogatki św. Jakóba, które to miejsce, od rewolucji lipcowej, stało się miejscem tracenia zbrodniarzy. Dzięki postępom filantropji, nieszczęśliwi ci nie znoszą już męczarni dawniejszej przeprawy z Conciergerie na plac de Grève na zwykłym wozie, podobnym do tych jakiemi posługują się handlarze drzewa. Wóz ten służy dziś jedynie do przewozu rusztowania. Bez tego wyjaśnienia, odezwanie dostojnego skazańca do swego towarzysza niedoli: „Obecnie, to już kwestja koni!“ na wsiadanem do sałaciarki, byłoby niezrozumiałe. Niepodobna dostać się na miejsce stracenia z większym komfortem, niż się to dzieje obecnie w Paryżu.
W tej chwili, dwie sałaciarki, które wyruszyły tak wcześnie rano, służyły wyjątkowo do przewiezienia dwóch więźniów z La Force do Conciergerie; każdy z nich miał oddzielny wehikuł.
Dziewięć dziesiątych czytelników i dziewięć dziesiątych ostatniego dziesiątka nie ma z pewnością pojęcia o doniosłych różnicach jakie dzielą te słowa: uwięziony, obwiniony, oskarżony, więzień, areszt, więzienie, dom kary; niejeden też będzie zdumiony, dowiadując się, iż chodzi tu o samą istotę ustawodawstwa karnego, którego zwięzły i jasny wykład przedłoży im autor w tej chwili, zarówno dla ich pouczenia, jak i dla przejrzystości tej historji. Zresztą, dostatecznie pobudzimy ciekawość czytelnika, skoro powiemy, iż pierwsza sałaciarka mieściła Jakóba Collin, druga zaś Lucjana de Rubempré, który, w kilka godzin, ze szczytów społecznych osunął się na dno kaźni. Znamienna była postawa obu. Lucjan kulił się aby uniknąć spojrzeń jakie przechodnie rzucali na kratę złowrogiego wozu. Droga wiodła przez ulicę du Martroi, oraz przez arkadę św. Jana, pod którą przejeżdżało się wówczas aby przebyć plac Ratuszowy. Dziś, arkada ta tworzy wjazd do prefektury. Zuchwały galernik natomiast przylepił twarz do kraty, między plecami dozorcy i żandarma, którzy, pewni swej sałaciarki, gwarzyli spokojnie.
Dnie lipcowe r. 1830 i ich straszliwa burza tak pokryły swym zgiełkiem dawniejsze wypadki, sprawy polityczne pochłonęły tak całkowicie Francję w drugiej połowie tego roku, że nikt dziś może nie przypomina sobie ówczesnych katastrof prywatnych, sądowych, finansowych, tworzących doroczną strawę paryskiej ciekawości. Trzeba zatem podkreślić tutaj, do jakiego stopnia poruszyła na chwilę Paryż wiadomość o uwięzieniu hiszpańskiego księdza w mieszkaniu kurtyzany, jak również wykwintnego Lucjana de Rubempré, prawie że narzeczonego panny de Grandlieu, ujętego w wiosce Grez, obu obwinionych o morderstwo, którego owoc sięgał siedmiu miljonów. Dość powiedzieć, iż, na kilka dni, skandal wywołany tym procesem przewyższył zainteresowanie ostatniemi wyborami za rządu Karola X!
Po pierwsze, proces ten był poczęści skutkiem skargi barona de Nucingen. Następnie, uwięzienie Lucjana, w wilję mianowania go osobistym sekretarzem prezydenta ministrów, poruszyło najwyższe sfery Paryża. Niejeden młody salonowiec zazdrościł w swoim czasie Lucjanowi względów pięknej księżnej de Maufrigneuse; wszystkie zaś kobiety wiedziały, że obecnie była nim zajęta pani de Sérizy, żona jednego z pierwszych dygnitarzy. Uroda nieszczęśliwego młodzieńca cieszyła się sławą w rozmaitych światach które składają Paryż: w wielkim świecie, w świecie finansów, kurtyzan, młodzieży, w świecie literackim. Od dwóch dni tedy, cały Paryż mówił o tem uwięzieniu. Sędzia śledczy, któremu przypadła sprawa, Camusot, ujrzał w niej szczebel do awansu; pragnąc działać z możliwą szybkością, kazał, natychmiast po dostawieniu Lucjana z Fontainebleau, przewieźć obu obwinionych z La Force do Conciergerie. Ponieważ ksiądz Karlos i Lucjan spędzili, pierwszy tylko dwanaście godzin, a drugi pół nocy w La Force, niema potrzeby opisywać tego więzienia, które zresztą od owego czasu przeobrażono zupełnie; co się zaś tyczy formalności przyjęcia, byłyby one powtórzeniem tego co się miało dziać w Conciergerie.
Ale, nim się zapuścimy w straszliwy dramat kryminalnego śledztwa, nieodzowne jest, jak już wspomniałem, wytłumaczyć zwyczajny bieg tego rodzaju procesu. Poszczególne jego fazy staną się zrozumiałe tak we Francji jak zagranicą; nieświadomi zaś przedmiotu będą mogli ocenić ekonomję prawa kryminalnego, jakie stworzyli prawodawcy Napoleona. A jestto tem donioślejsze, iż temu wielkiemu i pięknemu dziełu grozi, w obecnej chwili, zniweczenie przez system t. zw. poprawczy.
Zachodzi fakt zbrodni: jeżeli sprawców ujęto na gorącym uczynku, prowadzi się obwinionych do najbliższego posterunku. Stamtąd, wiedzie się ich przed komisarza policji, który przeprowadza doraźne śledztwo, i może ich wypuścić na wolność jeśli zaszła omyłka; wreszcie, przenosi się obwinionych do aresztów prefektury. Tutaj, trzyma ich policja do rozporządzenia prokuratora i sędziego śledczego, którzy, powiadomieni mniej lub więcej śpiesznie, wedle wagi wypadku, przybywają aby przesłuchać osoby tymczasowo pozbawione wolności. Zależnie od natury podejrzeń, sędzia śledczy wydaje nakaz uwięzienia i poleca zamknąć obwinionych w areszcie. Paryż ma trzy areszty: św. Pelagję, La Force i Magdalenki.
Zważcie to wyrażenie: obwiniony. Kodeks stworzył w kryminalistyce trzy zasadnicze stopnie: stan obwinienia, więzienie śledcze i stan oskarżenia. Dopóki nie podpisano nakazu uwięzienia, domniemany sprawca zbrodni jest obwinionym; mocą nakazu uwięzienia staje się więźniem w śledztwie, i zachowuje ten charakter do ukończenia śledztwa. Po ukończeniu tegoż, skoro trybunał uzna za właściwe wytoczenie sprawy, przechodzi w stan oskarżonego; t. j. o ile, na wniosek generalnego prokuratora, trybunał osądzi, że istnieją dostateczne poszlaki aby go stawić przed sąd karny. Tak więc, człowiek podejrzany o zbrodnię przechodzi trzy rozmaite stany, trzy sita, nim stanie w obliczu tego co nazywamy Sądem. W pierwszym okresie, niewinni posiadają mnóstwo sposobów usprawiedliwienia się: publiczność, żandarmerja, policja. W drugim, znajdują się wobec sędziego, poddani konfrontacji ze świadkami, sądzeni przez jedną z izb w Paryżu, albo przez cały trybunał na prowincji. W trzecim, stają przed obliczem dwunastu rajców; od uchwały przekazującej przed sąd przysięgłych, może, w razie omyłki lub braków formalnych, oskarżony odwołać się do trybunału kasacyjnego. Sąd przysięgłych nie wie nawet, ilu administracyjnym i sądowym władzom wymierza policzek, gdy uniewinnia oskarżonego. Toteż, naszem zdaniem, w Paryżu (nie mówimy tu o innych okręgach) wydaje się nam bardzo trudne do przypuszczenia aby niewinny znalazł się na ławie oskarżonych przed przysięgłymi.
Więzień, to znaczy skazany. Nowe prawo karne stworzyło areszt, więzienie śledcze i dom kary: różnice te odpowiadają odcieniom między obwinionym, oskarżonym i skazanym. Areszt może też stanowić lekki stopień kary, pokutę za błahe przestępstwo; więzienie natomiast, to kara dotkliwa i, w niektórych wypadkach, hańbiąca. Ci, którzy propagują dziś system poprawczy, burzą tedy wspaniały gmach prawa karnego, w którym kary były znakomicie stopniowane; w konsekwencji, dojdą do tego, że będą karali błahostki prawie równie surowo co największe zbrodnie.
Zazwyczaj, w wielkich procesach, obwiniony dostaje się odrazu pod śledztwo. Sąd wydaje natychmiast nakaz przytrzymania czyli aresztu. W przeważnej ilości wypadków, obwiniony albo uciekł, albo należy go zaskoczyć. Toteż, jak widzieliśmy, policja, będąca tu jedynie narzędziem, oraz sąd, zjawiły się z piorunową szybkością u Estery. Gdyby nawet nie działała tu osobista zemsta Corentina, dodając skrzydeł policji, wystarczyłoby doniesienie barona de Nucingen o kradzieży siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków.
W chwili gdy pierwszy wehikuł, kryjący Jakóba Collin, dotarł do czarnego i ciemnego przesmyku który tworzyła arkada świętojańska, zator uliczny zmusił woźnicę do zatrzymania się. Oczy więźnia błyszczały przez kratę jak dwa karbunkuły, mimo przybranej maski umierającego, która, w wilję, skłoniła dyrektora La Force do wezwania lekarza. Oczy te, swobodne w tej chwili, gdyż ani żandarm ani dozorca nie obrócili się aby się przyjrzeć swemu klientowi — te płomienne oczy przemawiały tak wymownym językiem, iż biegły sędzia śledczy, np. Popinot[5], rozpoznałby snadnie galernika pod suknią świętokradcy. W istocie, od chwili gdy sałaciarka opuściła bramę La Force, Collin śledził w drodze najdrobniejszy szczegół. Mimo szybkości jazdy, obejmował chciwem spojrzeniem każdy dom, od najwyższego do najniższego piętra. Widział wszystkich przechodniów, przenikał ich wzrokiem, myślą. Sam Bóg nie ogarnia lepiej swego stworzenia, niż ten człowiek chwytał najdrobniejsze różnice w masie żywych i martwych przedmiotów. Uzbrojony nadzieją, jak ostatni z Horacjuszów swym mieczem, czekał pomocy. Każdy inny niż ten Machiawel galer uważałby tę nadzieję za tak niepodobną do urzeczywistnienia, że byłby się poddał machinalnie losowi, jak czynią wszyscy winni. Żaden nie myśli o oporze, w położeniu w jakiem sąd i policja paryska pogrążają delinkwenta w czasie śledztwa, zwłaszcza gdy jest zamknięty w oddzielnej celi, jak Lucjan i Jakób Collin. Niepodobna sobie wyobrazić nagłego odosobnienia w jakiem znajduje się obwiniony: żandarmi którzy go przytrzymali, komisarz który go bada, straż która go prowadzi do więzienia, dozorcy wiodący go do celi, inni, ujmujący go pod ramię aby go wsadzić do sałaciarki, słowem wszyscy którzy go otaczają od chwili zaaresztowania, są niemi, lub też rejestrują każde jego słowo, aby je powtórzyć bądź policji, bądź sędziemu. To bezwarunkowe, a w tak prosty sposób uzyskane odcięcie obwinionego, powoduje zupełny przewrót w jego umyśle, zdumiewający upadek ducha, zwłaszcza o ile nie jestto człowiek oswojony przez swe poprzednie koleje z działaniem Sprawiedliwości. Pojedynek między winnym a sędzią jest więc tem straszliwszy, iż sąd ma za sprzymierzeńców ciszę murów i niewzruszoną obojętność swych organów.
Jakób Collin, lub Karlos Herrera (będziemy mu dawali jedno lub drugie miano, zależnie od okoliczności), znał oddawna sposoby i nawyki policji, kaźni i sądu. Toteż, ten kolos przebiegłości i zepsucia obrócił wszystkie siły ducha oraz wszystkie swoje mimiczne zdolności na to, aby dobrze odegrać zdumienie i niezaradność niewinnego, przedstawiając równocześnie oczom władz obraz człowieka w agonji. Jak widzieliśmy, Azja, owa wytrawna Lokusta, dała mu zażyć truciznę, złagodzoną w ten sposób aby wywołać pozory śmiertelnej choroby. Działalność sędziego Camusot, komisarza policji, oraz sprawność prokuratora, stanęły tedy bezsilne wobec symptomów piorunującej apopleksji.
— Otruł się! wykrzyknął Camusot, przerażony cierpieniem rzekomego księdza, którego sprowadzono z poddasza w straszliwych konwulsjach.
— To najlepsze co mu pozostało, jeżeli jest winny, rzekł prokurator.
— Wierzy pan zatem w tę chorobę?... spytał komisarz policji.
Policja wątpi zawsze o wszystkiem. Trzej urzędnicy mówili z sobą, jak można się domyślać, szeptem; ale Collin odgadł po ich fizjognomjach treść słów i skorzystał z nich aby uniemożliwić lub sprowadzić do zera doraźne badanie w chwili aresztowania. Bąkał oderwane wyrazy, mieszając język francuski i hiszpański w sposób pozbawiony sensu.
W La Force, komedja ta powiodła się tem lepiej, ile że naczelnik bezpieczeństwa (skrócenie słów: naczelnik brygady policji bezpieczeństwa), Bibi-Lupin, który niegdyś zaaresztował Jakóba Collin w pensjonacie pani Vauquer[6], wyjechał w jakiejś misji na prowincję, zastępcy zaś jego zbrodniarz był nieznany.
Bibi-Lupin, ex-galernik, towarzysz Jakóba z kaźni, był jego osobistym wrogiem. Źródłem tej nieprzyjaźni były zwady, w których Jakób Collin zawsze był górą, oraz zazdrość o władzę, jaką Ołży-Śmierć miał nad kompanami. Wreszcie, Collin był, przez dziesięć lat, opatrznością zbiegłych galerników, ich głową, doradcą w Paryżu, skarbnikiem, a tem samem antagonistą Bibi-Lupina.
Mimo tedy iż zamknięty w oddzielnej celi, Collin liczył na inteligentne oddanie Azji, swojej prawej ręki, a może i na Paccarda, swoje ramię lewe. Miał nadzieję ujrzeć Paccarda z powrotem na swoje rozkazy, z chwilą gdy ten zbyt gorliwy hultaj ulokuje skradzioną sumę. Oto przyczyna nadludzkiej baczności, z jaką ogarniał wszystko w czasie drogi. Rzecz dziwna! nadzieja ta miała się ziścić w całej pełni.
Dwie potężne ściany świętojańskiej arkady powleczone były, do wysokości sześciu stóp, płaszczem wiekuistego błota bryzgającego nieustannie z rynsztoków; przechodnie mieli wówczas, dla ochrony od przejeżdżających wozów i pojazdów, jedynie kamienne słupy, oddawna wyszczerbione uderzeniami osi. Niejeden raz, wóz kamieniarski zmiażdżył tam niedość baczną ofiarę. Taki był Paryż długi czas, i to w wielu dzielnicach. Szczegół ten objaśni jak ciasna była świętojańska arkada i jak łatwo ją było zabarykadować. Jeden fiakier jadący od placu Grève, jeden wózek z jarzyną lub z jabłkami, a już zjawienie się trzeciego wehikułu powodowało zator. Przechodnie umykali przerażeni, szukając słupka któryby ich mógł zabezpieczyć. W chwili gdy nadjeżdżała sałaciarka, właśnie zagrodził arkadę taki wózek, a popychała go jedna z owych przekupek, stanowiących dotąd, mimo wzrastającej liczby sklepów z ogrodowizną, charakterystyczną figurę paryską. Była to tak typowa przekupka, iż policjant (gdyby ta instytucja już istniała) pozwoliłby jej krążyć po mieście nie żądając legitymacji, mimo złowrogiej i cuchnącej zbrodnią fizjognomji. Głowa okryta kraciastą bawełnianą chustczyną, całą w strzępach, stroszyła się niesfornemi kłakami, podobnemi do szczeci dzika. Czerwona i pomarszczona szyja budziła wstręt, stanik zaś niedostatecznie osłaniał skórę wygarbowaną przez słońce, kurz i błoto. Suknia wyglądała jak istny dywan. Trzewiki wykrzywiały się takim grymasem, iż można było mniemać że drwią sobie z twarzy równie podziurawionej jak suknia. A fartuch!... plaster nie bywa tak brudny. Ten ruchomy i cuchnący łachman na dziesięć kroków musiał obrażać wrażliwsze podniebienie. Ręce unurzały się w stu ściekach! Albo ta kobieta wracała z sabbatu czarownic, albo wychodziła z przytułku. Ale co za spojrzenie!... co za zuchwała inteligencja, ile powściąganego życia, kiedy magnetyczne promienie jej oczu i oczu Jakóba Collin zlały się we wspólnej myśli!
— Usuń-że się, stary łachmanie! krzyknął woźnica ochrypłym głosem.
— Będziesz mnie tu rozjeżdżał, gilotyniarzu przeklęty! odparła; mój towar więcej wart od twego.
I, siląc się wcisnąć między dwa słupy aby oczyścić przejazd, przekupka zatarasowała drogę na czas potrzebny do spełnienia planu.
— Och! Azja!... szepnął Jakób Collin, który natychmiast poznał wspólniczkę; żyjemy!
Woźnica wymieniał ciągle uprzejmości z Azją, natłok zaś pojazdów w ulicy du Martroi wzrastał.
Ahé!... pécairé fermati. Souni la. Vedrem!... wykrzyknęła stara Azja, z ową barbarzyńską intonacją właściwą przekupkom, które tak bardzo zniekształcają słowa, iż zmieniają je w onomatopee zrozumiałe jedynie dla Paryżan.
W zgiełku ulicznym, wśród nawoływań tłoczących się woźniców, nikt nie mógł zwrócić uwagi na ten dziki krzyk, brzmiący niby zachwalanie towaru. Ale wykrzyknik ten, wyraźny dla Jakóba, miał, dla jego ucha, w umówionem zepsutem narzeczu włosko-prowansalskiem, to straszliwe znaczenie:
Biedny mały przymknięty; ale jestem tu aby czuwać nad wami. Zobaczysz mnie jeszcze...
W bezgranicznej radości jaką sprawiał mu ten tryumf nad władzą — bo otwierała mu się nadzieja porozumienia ze światem — Collin doznał wstrząsu, który dla każdego innego byłby śmiertelny.
— Lucjan uwięziony! szepnął.
Omal nie zemdlał. Wiadomość ta była dlań straszliwsza niż odrzucenie prośby o ułaskawienie, gdyby był skazany na śmierć.
A teraz, gdy dwie sałaciarki toczą się po Wybrzeżu, należy nam rzec kilka słów o Conciergerie do której właśnie zmierzają. Conciergerie, miano historyczne, słowo straszne, rzecz jeszcze straszliwsza, splata się z dziejami rewolucyj we Francji, a zwłaszcza w Paryżu. Gmach ten gościł większość głośnych zbrodniarzy. Ze wszystkich budowli w Paryżu ta jest najbardziej interesująca, a zarazem najmniej znana ludziom z wyższych klas społecznych; ale, mimo iż ta historyczna dygresja mogłaby być niezmiernie interesującą, będzie ona równie szybka jak jazda sałaciarek.
Któryż Paryżanin, cudzoziemiec lub prowincjał, jeżeli bodaj dwa dni bawił w Paryżu, nie zauważył czarnych murów najeżonych potężnemi wieżycami, z których dwie prawie są zrośnięte z sobą, tworząc ponurą i tajemniczą ozdobę wybrzeża t. zw. des Lunettes? Wybrzeże to zaczyna się od mostu Giełdy, a ciągnie do mostu Nowego. Kwadratowa wieża, zwana Zegarową, z której dano sygnał do rzezi św. Bartłomieja, zaznacza Pałac Sprawiedliwości i stanowi narożnik tego wybrzeża. Owe cztery wieże, owe mury, powleczone są czarnym całunem, jaki przybierają w Paryżu wszystkie domy zwrócone na północ. W połowie wybrzeża, przy opustoszałej arkadzie, zaczynają się prywatne budowle, którym rzucenie Nowego Mostu dało początek za Henryka IV. Plac Królewski był kopją placu Dauphine: ta sama architektura, cegła oprawna w łańcuchy ciosu. Arkada ta i ulica de Harley znaczą granice Pałacu na zachód. Wówczas, prefektura policji, prezydjum parlamentu, wchodziły w kompleks Pałacu Sprawiedliwości. Widzimy, iż, przed Rewolucją, Pałac posiadał to odosobnienie, jakie silą się stworzyć mu obecnie.
Czworobok ten, ta wyspa domów i gmachów, wśród których znajduje się Sainte-Chapelle, klejnot skarbca św. Ludwika, ta cała przestrzeń, to sanktuarjum Paryża; jego święte miejsce, jego arka. Zrazu, przestrzeń ta stanowiła rdzeń pierwotnego miasta; plac Dauphine był łąką, należącą do terytorjmn królewskiego, gdzie znajdował się młyn do wybijania pieniędzy. Stąd nazwa de la Monnaie, dana ulicy wiodącej do Nowego Mostu. Stąd też nazwa jednej z trzech okrągłych wież, która nazywa się wieżą srebrną, co zdawałoby się świadczyć, iż pierwotnie wybijano tam monetę. Sławny młyn, który widzimy na starych planach Paryża, jest prawdopodobnie późniejszy niż epoka gdy wybijano monetę w samym Pałacu i stanowi z pewnością wyraz udoskonalenia sztuki menniczej. Pierwsza wieża, niemal że przylepiona do Srebrnej, nazywa się wieżą Montgommery. Trzecia, najmniejsza, ale najlepiej utrzymana, zachowała bowiem blanki, nazywa się wieżą Bonbec. Kościół Sainte-Chapelle i te cztery wieże (licząc Zegarową) określają doskonale obwód, zakole (powiedziałby urzędnik katastru) Pałacu, od Merowingów aż do Walezych; ale dla nas, wskutek swoich przekształceń, Pałac wyraża osobliwie epokę św. Ludwika.
Pierwszy Karol V oddał Pałac parlamentowi, instytucji świeżo stworzonej, i zamieszkał, pod osłoną Bastylji, w słynnym gmachu Saint-Pol, któremu przydano później pałac des Tournelles. Następnie, za ostatnich Walezych, siedziba króla wróciła z Bastylii do Luwru, który był niegdyś jej pierwszą bastylją. Pierwotne mieszkanie królów Francji — pałac św. Ludwika który zachował poprostu nazwę Pałacu, — jest zupełnie zagrzebane pod Pałacem Sprawiedliwości i tworzy jego piwnice: Pałac bowiem był zbudowany wśród Sekwany, jak katedra, i zbudowany tak starannie, iż najwyższy stan wody kryje zaledwie pierwsze stopnie. Wybrzeże Zegarowe grzebie dwadzieścia stóp pod ziemią te dziesięciowieczne budowle. Dorożki toczą się na wysokości kapitelów potężnych kolumn owych trzech wież, których wysokość musiała być niegdyś w harmonji z wytwornością pałacu i musiała się malowniczo odrzynać nad wodą, skoro dziś jeszcze, co do wysokości, wieże te idą o lepsze z najwyższemi budowlami Paryża. Kiedy się ogląda tę rozległą stolicę z wyżyn Panteonu, Pałac, wraz z Sainte-Chapelle, jeszcze robi wrażenie najbardziej monumentalne wśród tylu monumentów. Ten pałac naszych królów po którym depczecie przemierzając olbrzymią salę czekalną, t. zw. des pas perdus, był cudem architektury i jest nim jeszcze w inteligentnych oczach poety, który studjuje go oglądając Conciergerie. Niestety! Conciergerie zagarnęła pałac królów. Serce się krwawi, kiedy się patrzy, jak wyciosano kaźnie, skrytki, kurytarze, mieszkania, sale bez światła i powietrza, w tej wspaniałej konstrukcji, w której styl bizantyński, romański, gotycki, te trzy oblicza dawnej sztuki, kojarzyły się w architekturze XII wieku. Pałac ten jest dla pomników Francji z jej pierwszej epoki tem, czem, dla drugiej epoki, zamek w Blois. Tak samo jak w Blois w dziedzińcu możecie podziwiać zamek hrabiów na Blois, Ludwika XII, Franciszka I, Gastona, tak w Conciergerie znajdujecie w jednem zakolu charakter pierwotnych ras, a w Sainte-Chapelle architekturę św. Ludwika. Prześwietna rado gminna, skoro wydajesz miljony, przydaj architektom jednego albo dwu poetów, jeśli chcesz ocalić kolebkę Paryża, kolebkę królów, obdarzając Paryż i dwór monarszy Pałacem godnym Francji! Jestto kwestja godna studjowania przez kilka lat, nim się cokolwiek rozpocznie. Zbudować jeszcze jedno lub dwa więzienia jak la Roquette, a pałac św. Ludwika będzie ocalony.
Dziś, wiele ran szpeci ten olbrzymi gmach, zagrzebany pod pałacem i pod wybrzeżem jak przedpotopowe zwierzęta w gipsie Montmartre’u; ale największą jego raną, to przeobrażenie w Conciergerie! Rozumiecie to słowo. W pierwszych czasach monarchji, możnych przestępców (chłopi i mieszczanie należeli do jurysdykcji miejskiej lub pańskiej), zatem posiadaczy wielkiego lub małego lenna przywodzono królowi i trzymano w Conciergerie. Ponieważ tych wielkich przestępców chwytano rzadko, Conciergerie wystarczała. Trudno dziś ściśle odgadnąć miejsce pierwotnej Conciergerie. Jednakże, ponieważ kuchnie św. Ludwika istnieją jeszcze i tworzą dziś to, co się nazywa Łapką na myszy, należy przypuszczać, że pierwotna Conciergerie musiała się znajdować pod arkadą po prawej stronie wielkich schodów wiodących do królewskiego trybunału. Stamtąd, aż do 1825, wyruszali skazańcy na miejsce stracenia. Stamtąd wyszli wszyscy wielcy zbrodniarze, wszystkie ofiary polityki, marszałkowa d’Ancre jak i królowa Francji, Semblançay i Malesherbes, Damiens jak i Danton, Desrues jak i Castaing. Gabinet Fouquiera Tinville, ten sam co obecny gabinet prokuratora, położony był tak, iż oskarżyciel publiczny mógł widzieć jadących na stracenie skazańców trybunału rewolucyjnego. W ten sposób, ów człowiek-topór mógł objąć ostatnim rzutem oka swój pokos.
Od 1825 roku, zaszły w pałacu wielkie zmiany. Dawną furtę w Conciergerie, gdzie odbywały się obrzędy wpisu i tualety, zamknięto i przeniesiono tam gdzie znajduje się jeszcze dziś, między wieżą Zegarową a wieżą Montgommery, w wewnętrznym dziedzińcu zaznaczonym arkadą. Po lewej jest Łapka na myszy, po prawej furta. Sałaciarki wjeżdżają w ten dość nieregularny dziedziniec, mogą tam zostać, nawrócić z łatwością, mogą wreszcie, w razie zbiegowiska, znaleźć ochronę przeciw zamachom dzięki silnej kracie arkady, gdy dawniej nie miały swobody ruchu w ciasnej przestrzeni dzielącej schody od prawego skrzydła Pałacu. Dziś, Conciergerie, ledwie wystarczająca dla oskarżonych (trzebaby miejsca dla trzystu osób obojej płci), nie przyjmuje już świeżo uwięzionych ani będących w śledztwie, z wyjątkiem rzadkich okoliczności jak ta która sprowadziła tu Jakóba Collin i Lucjana. Wszyscy tutejsi więźniowie mają iść przed sąd kryminalny. Wyjątkowo, trybunał cierpi tam winnych z wysokich sfer społecznych, którzy, dostatecznie shańbieni wyrokiem krymnalnym, byliby ukarani ponad miarę, gdyby im przyszło odsiadywać karę w Melun lub Poissy. Ouvrard wolał Conciergerie niż św. Pelagję. W tej chwili, rejent Lehon, książę de Bergues, siedzą tam, dzięki tolerancji samowolnej ale płynącej z ludzkich pobudek.
Naogół, obwinieni, czy udają się na śledztwo, czy mają stanąć przed policją poprawczą, dostają się wprost z sałaciarek do Łapki na myszy. Łapka na myszy, pomieszczona wprost furty, składa się z celek wmurowanych w kuchniach św. Ludwika, gdzie obwinieni, przerzuceni tu ze swych więzień, czekają na sesję trybunału, lub też na przybycie sędziego śledczego. Łapka na myszy ograniczona jest od północy Wybrzeżem, od wschodu strażnicą gwardji municypalnej, od zachodu dziedzińcem Conciergerie, od południa zaś olbrzymią sklepioną salą (niewątpliwie dawną salą balową), jeszcze bez przeznaczenia. Nad Łapką na myszy położona jest strażnica, z oknami na dziedziniec Conciergerie; zajmuje ją posterunek żandarmerji, a prowadzą tam osobne schody. Kiedy wybije godzina sądu, dozorcy przychodzą wołać obwinionych, żandarmi schodzą w liczbie odpowiadającej ilości więźniów. Każdy żandarm ujmuje jednego pod ramię. W ten sposób, parami, przebywają schody, mijają strażnicę i dochodzą korytarzami do pokoju sąsiadującego z salą gdzie zasiada słynna Szósta Izba, policja poprawcza. Tą samą drogą idą oskarżeni, udając się z Conciergerie przed sąd kryminalny i wracając.
W wielkiej czekalni, między trybunałem pierwszej instancji a korytarzem wiodącym do izby szóstej, spostrzega się natychmiast, od pierwszej bytności, wejście bez drzwi, bez architektonicznych ozdób, ot, prostokątną szpetną dziurę. Tamtędy sędziowie, adwokaci, dostają się na kurytarze, do strażnicy, schodzą do Łapki na myszy i do furty w Conciergerie. Gabinety sędziów śledczych położone są na różnych piętrach w tej części Pałacu. Wiodą tam ohydne schody, istny labirynt, w którym gubią się prawie zawsze osoby nieznające Pałacu. Okna tych gabinetów wychodzą na Wybrzeże, lub na dziedziniec. W 1830 r., niektóre gabinety sędziów śledczych miały widok na ulicę de la Barillerie.
Tak więc, kiedy sałaciarka zakręca w dziedzińcu Conciergerie na lewo, wiezie obwinionych do Łapki na myszy; na prawo, przywozi oskarżonych do Conciergerie. W tę też stronę skierował się wehikuł w którym znajdował się Jakób Collin, tam wysadzono go u furty. Straszliwy, zaiste, widok. Dwie kraty z kutego żelaza, mniejwięcej o sześć stóp od siebie, otwierają się zawsze kolejno; czujność jest tak skrupulatna, iż osoby które otrzymają przepustkę na odwiedziny, podają ten dokument przez kratę, nim klucz zachrzęści w zamku. Sędziowie śledczy, nawet członkowie trybunału nie mogą wejść bez stwierdzenia tożsamości. Toteż wspomnijcie o możności porozumienia lub ucieczki!... na ustach dyrektora Conciergerie zaigra uśmiech, który zmrozi wątpliwości najśmielszego w igraniu z prawdopodobieństwem powieściopisarza. W rocznikach Conciergerie zapisana jest jedynie ucieczka la Valette’a; ale pewność dostojnego wspólnictwa, dziś dowiedzionego, zmniejszyła jeśli nie poświęcenie małżonki, to przynajmniej grozę niepowodzenia. Rozważając na samym terenie charakter przeszkód, najwięksi sympatycy cudowności uznają, iż w każdej porze przeszkody te były tem, czem są i dziś jeszcze: czemś nie do pokonania. Żadne wyrażenie nie odda grubości murów i sklepień; trzeba je widzieć. Mimo iż poziom dziedzińca niższy jest od Wybrzeża, przebywszy furtę trzeba jeszcze zejść szereg schodów w dół, aby się dostać do sklepionej sali, której potężne mury zdobne są wspaniałemi kolumnami i podparte wieżą Montgommery, stanowiącą dziś część mieszkania dyrektora Conciergerie, oraz wieżą srebrną, która służy za sypialnię dozorcom, klucznikom czy odźwiernym — jak wam się spodoba ich nazwać. Ilość tych funkcjonarjuszów nie jest tak znaczna jakby można mniemać (jest ich dwudziestu); sypialnia ich, jak i posłanie, nie różnią się od noclegu pistolów. Nazwa ta pochodzi z pewnością stąd, iż niegdyś płacono pistola na tydzień za to mieszkanie, którego nagość przypomina owe zimne poddasza, stanowiące asylum wielkich ludzi bez majątku w początkach paryskiej karjery. Po lewej, w wielkiej sali wchodowej, znajduje się kancelarja Conciergerie, oszklone biuro, gdzie zasiada dyrektor z pisarzem: tam znajdują się księgi przyjęcia. Tam zapisuje się, opisuje i obszukuje obwinionych czy oskarżonych. Tam rozstrzyga się kwestja pomieszczenia, której rozwiązanie zależy od sakiewki pacjenta. Naprzeciw tej sali, widnieją oszklone drzwi do rozmownicy, gdzie rodzina i adwokaci stykają się z oskarżonymi przez otwór z podwójną drewnianą kratą. Okno tej rozmownicy wychodzi na t. zw. łąkę, miejsce przechadzki, gdzie oskarżeni oddychają świeżem powietrzem i oddają się ćwiczeniom w przepisanych godzinach.
Ta wielka sala, oświetlona mdłem światłem jednej i drugiej furty (jedyne okno wychodzące na dziedziniec zajęte jest w zupełności przylegającą do niego kancelarją), posiada atmosferę doskonale harmonizującą z obrazami poczętemi przez wyobraźnię. Wrażenie jest tem bardziej przejmujące, iż, równolegle z wieżą srebrną i wieżą Montgommery, widzicie owe tajemnicze krypty, sklepione, potężne, bez światła, biegnące dokoła rozmownicy, prowadzące do więzienia królowej i do celek zwanych sekretnemi. Ten labirynt ciosowych kamieni, pamiętający uczty królestwa, stał się podziemną częścią Pałacu Sprawiedliwości. Między r. 1825 a 1832, w tej części sali, między wielkim piecem który ją ogrzewa a wewnętrzną kratą furty, odbywała się tualeta skazańców. Dziś jeszcze niepodobna stąpać bez drżenia po tych płytach, które przyjęły grozę i zwierzenia tylu ostatnich spojrzeń.

Aby się wydostać z okropnego wehikułu, konający potrzebował pomocy dwóch żandarmów, którzy ujęli go pod ramiona i zanieśli wpół-zemdlonego do kancelarji. Wleczony w ten sposób, ksiądz Carlos podnosił oczy do nieba w sposób naśladujący Zdjęcie z krzyża. To pewna, iż na żadnym obrazie Chrystus nie posiada twarzy bardziej trupiej i zmienionej, niż w tej chwili twarz rzekomego Hiszpana. Upadłszy na krzesło, powtórzył omdlewającym głosem to, z czem zwracał się do wszystkich od chwili uwięzienia:
— Odwołuję się do Jego Ekscelencji ambasadora hiszpańskiego...
— Powie pan to, odparł dyrektor, sędziemu śledczemu...
— Och! Jezu! westchnął Collin. Czy nie mogę dostać brewiarza?... Czy wciąż mi będą bronić pomocy lekarskiej?... Nie przeżyję ani dwóch godzin.
Ponieważ Karlos Herrera miał być pomieszczony w sekretnej, zbyteczne było pytać go czy chce korzystać z dobrodziejstw pistola, to znaczy z prawa zamieszkiwania jednej z izdebek, w których się zażywa dozwolonego przez sprawiedliwość względnego komfortu. Izby te znajdują się na końcu łąki, o której będzie mowa później. Woźny i pisarz dopełnili zgodnie i flegmatycznie formalności.
— Panie dyrektorze, rzekł Jakób Collin łamaną francuzczyzną, widzi pan, jestem umierający. Powiedz pan, jeśli możesz, powiedz zwłaszcza jak najrychlej sędziemu, że błagam jak o łaskę o to, czego zbrodniarz powinienby się najbardziej obawiać, to jest aby mnie stawiono przed nim skoro tylko przybędzie. Męczarnie moje są doprawdy nie do zniesienia, z chwilą zaś gdy się z nim rozmówię, wszelka omyłka się skończy...
Ogólne prawidło: wszyscy zbrodniarze mówią o omyłce! Idźcie na galery, pytajcie skazańców, wszyscy prawie są ofiarą pomyłki sądowej. Toteż, słowo to budzi mimowolny uśmiech u wszystkich którzy się stykają z obwinionymi, oskarżonymi i skazańcami.
— Mogę zawiadomić sędziego śledczego o pańskiem żądaniu, odparł dyrektor.
— Ach! będę pana błogosławił!... jęknął rzekomy Hiszpan wznosząc oczy ku niebu.
Zaledwie wciągnięty w księgi, Karlos Herrera, ujęty pod ramiona przez dwóch strażników w towarzystwie dozorcy któremu dyrektor wskazał numer sekretnej, dostał się, wiedziony przez podziemny labirynt, do pokoju bardzo higjenicznego, wbrew twierdzeniom pewnych filantropów, ale bez możliwości komunikacji.
Skoro znikł, dyrektor więzienia, pisarz, sam woźny, żandarmi, spojrzeli po sobie jak ludzie którzy pytają się wzajem o zdanie, przyczem na wszystkich twarzach malowała się wątpliwość; ale, na widok drugiego obwinionego, wrócili wszyscy do zwykłego sceptycyzmu, ukrytego pod pozorami obojętności. Poza nadzwyczajnemi okolicznościami, urzędnicy Conciergerie są mało ciekawi: zbrodniarze są dla nich tem, czem dla fryzjerów klienci. Toteż, wszystkie te formalności przejmujące grozą wyobraźnię, odbywają się prościej niż interesy pieniężne u bankiera i często uprzejmiej. Lucjan wyglądał na człowieka winnego i złamanego; pozwalał robić z sobą wszystko, jak automat. Od Fontainebleau, poeta patrzał na ruinę swego życia, powiadał sobie że wybiła godzina pokuty. Blady, zmieniony, nieświadom wszystkiego, co, od czasu jego nieobecności, zaszło u Estery, czuł się kompanem i wspólnikiem zbiegłego złoczyńcy; to wystarczało, aby mu ukazać widoki katastrof gorszych niż śmierć. Skoro myśl jego skupiała się w jakąś decyzję, było nią samobójstwo. Chciał umknąć się za wszelką cenę hańbie, która majaczyła przed nim niby zjawa ciężkiego snu.
Jakóba Collin, jako niebezpieczniejszego, umieszczono w celi z kamienia, z oknem wychodzącem na podwórko. Cela leżała w skrzydle w którem znajduje się gabinet prezydenta trybunału. Dziedzińczyk ów służył za łąkę dla oddziału kobiet. Tą samą drogą zaprowadzono Lucjana (wedle rozkazów danych przez sędziego śledczego, dyrektor miał dla niego względy) do celi przylegającej do pistolów.
Naogół, osoby, które nigdy nie wejdą w zatarg ze Sprawiedliwością, mają najczarniejsze wyobrażenia o zamknięciu celkowem. Pojęcia nasze o kryminalistyce nie odbiegają od pojęć o dawnych torturach: ciemne, niezdrowe więzienie, chłód kamiennych murów po których ociekają łzy, brutalność dozorców, nędzna strawa, oto obowiązkowe akcesorja; warto tedy zauważyć, że te przesady istnieją jedynie w teatrze i budzą uśmiech adwokatów, sędziów, oraz tych, którzy, przez ciekawość, odwiedzają więzienia i zbierają obserwacje. Długi czas, w istocie, to było straszne. Faktem jest, iż, za dawnego parlamentu, w epoce Ludwika XIII i Ludwika XIV, obwinionych zamykano wspólnie na poddaszu nad dawną Furtą. Więzienia były jedną ze zbrodni rewolucji r. 1789; wystarczy zwiedzić celę królowej oraz celę księżniczki Elżbiety aby powziąć odrazę do dawnych form sądowych. Ale dziś, o ile filantropja wyrządziła nieobliczalne szkody społeczeństwu, o tyle dała nieco dobrego jednostkom. Zawdzięczamy Napoleonowi kodeks karny, który (bardziej niż cywilny, wołający o reformy w kilku punktach) będzie jednym z największych pomników tego krótkiego panowania. Nowe prawo kryminalne zamknęło całą otchłań cierpień. Toteż, można twierdzić, iż, pomijając straszliwe tortury moralne jakich pastwą stają się ludzie z wyższych klas pod ręką Sprawiedliwości, działanie tej władzy odznacza się łagodnością i prostotą tem większą że nieoczekiwaną. Obwiniony lub pozostający w śledztwie nie mieszka oczywiście tak wygodnie jak w domu; ale, w więzieniach paryskich, znajduje bodaj wszystko co niezbędne. Zresztą, ucisk wrażeń pochłaniających w takich chwilach, odejmuje szczegółom życia zwykłe ich znaczenie. Nigdy nie cierpi tu ciało. Duch znajduje się w stanie tak okropnym, iż wszelkiego rodzaju niewygody, brutalności, gdyby się zdarzały nawet, spłynęłyby niepostrzeżenie. Trzeba też przyjąć, w Paryżu zwłaszcza, że niewinny szybko wydostaje się na wolność.
Wchodząc tedy do celi, Lucjan odnalazł wierny obraz pokoiku, jaki zajmował w Paryżu w hotelu Cluny. Łóżko podobne jak w najbiedniejszych hotelikach Dzielnicy łacińskiej, wyplatane krzesła, stół i parę drobnych sprzętów, składały urządzenie izby, jednej z tych w których pomieszcza się często po dwóch oskarżonych, o ile zachowują się spokojnie, zbrodnie zaś nie należą do groźnej kategorji, np. fałszerstwo, bankructwo. Podobieństwo to między swemi początkami tak pełnemi niewinności, a punktem końcowym, krańcem hańby i poniżenia, ogarnął Lucjan, ostatnim wysiłkiem swego nerwu poetyckiego, tak żywo, iż nieszczęśliwy wybuchnął płaczem. Płakał cztery godziny, nieczuły napozór jak posąg, ale cierpiący we wszystkich obalonych nadziejach, sięgnięty we wszystkich zmiażdżonych próżnościach społecznych, w unicestwionej dumie, we wszystkich owych ja, z których składa się człowiek ambitny, szczęśliwy kochanek, dandys, Paryżanin, poeta, epikurejczyk i członek uprzywilejowanej kasty. Wszystko strzaskało się w nim w tym ikarowym upadku.
Karlos Herrera natomiast, znalazłszy się sam w celi, krążył jak biały niedźwiedź w swej klatce w botanicznym ogrodzie. Zbadał drobiazgowo drzwi i upewnił się, iż, z wyjątkiem małego okienka, nie zawierają żadnego otworu. Opukał mury, spojrzał na kosz przez którego paszczę wnikało słabe światło, i rzekł do siebie:
— Jestem tu bezpieczny!
Przysiadł w kącie, gdzie oko dozorcy, przylepione do zakratowanego okienka, nie mogło go dosięgnąć. Następnie zdjął perukę i odkleił szybko papier wyścielający jej wnętrze. Strona papieru stykająca się z głową była tak brudna, iż zdawała się być integralną częścią peruki. Gdyby Bibi-Lupin zarządził nawet zdjęcie peruki dla sprawdzenia tożsamości Hiszpana z Jakóbem Collin, nie byłby zwrócił uwagi na ten papier, tak zdawał się zrośnięty z dziełem perukarza. Druga strona była jeszcze dość biała, wcale zdatna do skreślenia kilku wierszy. Trudną i drobiazgową czynność odklejania rozpoczął więzień jeszcze w La Force: zajęło mu to pół dnia! Na początek, oberwał szacowny papier w ten sposób aby zeń sporządzić pasek na cztery lub pięć linij szeroki, i podzielił go na kilka kawałków; następnie, zwilżywszy warstewkę gumy, wsadził swój zapas papieru z powrotem do tego szczególnego magazynu. Z pukla włosów wydobył cienki jak szpilka ołóweczek, umocowany tam również zapomocą gumy; ułamał kawałek dość duży aby nim można było pisać, a dość mały aby go można było ukryć w uchu. Ukończywszy te przygotowania z szybkością i spokojem właściwym starym galernikom, którzy nabierają iście małpiej zręczności, Jakób Collin przysiadł na łóżku i zaczął obmyślać instrukcje dla Azji. O tem że spotka ją na swej drodze, nie wątpił ani na chwilę, tak dalece liczył na spryt tej kobiety.
— W pierwszem ogólnikowem badaniu, powiadał sobie, udałem Hiszpana który źle mówi po francusku, powołuje się na swego ambasadora, na dyplomatyczne przywileje, i nie rozumie zgoła o co go pytają. Zostańmy na tym terenie. Papiery mam w porządku. We dwójkę z Azją, damy radę panu Camusot; to nie jest gracz zbyt tęgi. Myślmy tedy o Lucjanie, chodzi o to aby go podnieść na duchu; trzeba, za wszelką cenę, dotrzeć do tego dzieciaka, nakreślić mu plan postępowania, inaczej zdradzi siebie, mnie, zgubi wszystko!... Nim zdążą go przesłuchać, trzeba go wyuczyć lekcji. Następnie, trzeba świadków, którzyby potwierdzili autentyczność mego kapłaństwa!
Takie było fizyczne i moralne położenie dwóch obwinionych, których los zależał w tej chwili od pana Camusot, sędziego śledczego przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany. Był on, przez czas określony kodeksem, wszechwładnym panem najdrobniejszych szczegółów ich egzystencji; on jeden mógł zezwolić na zetknięcie z kapelanem, lekarzem więziennym lub kimkolwiek w świecie.
Żadna potęga ludzka, ani król, ani minister sprawiedliwości, ani prezydent ministrów, nie może ograniczyć władzy sędziego śledczego; nikt nie ma mocy krępować go, ani dawać mu rozkazów. Jestto monarcha, podlegający jedynie swemu sumieniu i prawu. W tej chwili, gdy filozofowie, filantropi i publicyści silą się wciąż umniejszać wszystkie władze społeczne, prawa z jakich korzysta sędzia śledczy stały się przedmiotem gwałtownych ataków. Mimo to, w oczach każdego rozsądnego człowieka, moc ta winna zostać nienaruszona. Można, w pewnych wypadkach, złagodzić jej działanie szerokiem stosowaniem kaucji; ale społeczeństwo, bardzo już nadwątlone przez nieinteligencję i słabość sądów przysięgłych (dostojna i wysoka godność, którą należałoby powierzać jedynie wybitnym i starannie przebranym jednostkom), popadłoby snadnie w ruinę, gdyby strzaskać tę kolumnę podtrzymującą całe prawo karne. Areszt śledczy jest jedną z tych straszliwych ale nieodzownych konieczności. Zresztą, brak zaufania do władz, to początek społecznego rozkładu. Obalcie instytucję, oprzyjcie ją na innych podstawach; zażądajcie, jak przed Rewolucją, olbrzymich gwarancyj majątkowych dla stanu sędziowskiego; ale wierzcie weń! nie róbcie zeń obrazu społeczeństwa poto aby nań plwać... Dziś, sędzia, płatny jako urzędnik, przeważnie biedny, zmienił swą dawniejszą godność na nadętość, nieznośną dla wszystkich których z nim zrównano: nadętość, to godność bez poczucia siły. W tem błąd obecnej instytucji. Gdyby podzielić całą Francję na dziesięć okręgów, możnaby podnieść stan sędziowski, wymagając od niego wielkich fortun: rzecz nie do osiągnięcia przy dwudziestu okręgach. Jedynem realnem ulepszeniem, któregoby się można tu domagać, to rehabilitacja aresztu śledczego. Więzienie śledcze nie powinno sprowadzać żadnej zmiany w przyzwyczajeniach jednostki. Areszty śledcze powinny być, w Paryżu, zbudowane, umeblowane i urządzone tak, aby zasadniczo zmienić pojęcia publiczności co do sytuacji osób podejrzanych o występek. Prawo jest dobre, jest potrzebne, ale wykonanie jest wadliwe; społeczeństwo zaś sądzi prawo wedle wykonania. We Francji, opinja publiczna, przez niezrozumiałą sprzeczność, potępia obwinionych a rehabilituje skazańców. Jestto może wynik wrodzonego ducha opozycji właściwego Francuzom.
Aby wniknąć w tajemnicę straszliwych scen jakie rozgrywają się w gabinecie sędziego śledczego; aby dobrze znać położenie obu stron prowadzących tę wojnę — obwinionego i sądu — nie należy ani na chwilę zapominać, iż obwiniony, zamknięty w celi, nieświadom jest wszystkiego co sobie rozpowiada publiczność, co wie policja i sąd, oraz nielicznych szczegółów pojawiających się w dziennikach. Toteż, dać obwinionemu wskazówkę w rodzaju tej którą Jakób Collin otrzymał przez Azję o aresztowaniu Lucjana, znaczy rzucić sznur człowiekowi który się topi. Raz uświadomiwszy sobie te okoliczności, ludzie nawet najmniej dostępni wzruszeniu zdołają odczuć wszystko co mieści się w tych strasznych słowach: zamknięcie, cisza i wyrzut sumienia.
Pan Camusot, zięć woźnego królewskiego gabinetu, zbyt dobrze już znany aby trzeba było wyjaśniać jego parantele i pozycję, przechodził w tej chwili wzruszenia niemal równe tym, jakich doświadczał Karlos Herrera; a źródłem ich było śledztwo, które mu powierzono. Był on wprzód prezydentem okręgowego trybunału na prowincji; wydobył się z tej pozycji i otrzymał fotel sędziego w Paryżu — jedno z najbardziej upragnionych stanowisk w sądownictwie — dzięki poparciu słynnej księżnej de Maufrigneuse, której mąż, ulubieniec Delfina i pułkownik gwardji, zażywał równie wielkich łask u króla, co ona sama u JEJMOŚCI. Dzięki usłudze, dla niego bardzo drobnej, a niezmiernie doniosłej dla księżnej, wówczas gdy pewien bankier z Alençon wniósł skargę o fałszerstwo przeciw młodemu d’Esgrignon[7], Camusot został z prostego sędziego na prowincji prezydentem, z prezydenta zaś sędzią śledczym w Paryżu. W ciągu półtora roku przez które zasiadał w najważniejszym trybunale w kraju, Camusot zdołał już, dzięki poleceniu księżnej de Maufrigneuse, oddać się na usługi drugiej wielkiej damie, nie mniej potężnej, margrabinie d’Espard: ale tym razem nie powiodło mu się. Jak wspomnieliśmy na początku opowiadania[8], pragnąc się zemścić na pani d’Espard, która zamierzyła ubezwłasnowolnić[9] swego męża, Lucjan zdołał przedstawić fakty we właściwem świetle prezydentowi najwyższego trybunału oraz hrabiemu de Sérizy. Dwie te wysoko połażone osobistości przechyliły szalę na korzyść margrabiego d’Espard, margrabina zaś jedynie dzięki wspaniałomyślności męża uniknęła nagany trybunału. Dowiedziawszy się o uwięzieniu Lucjana, pani d’Espard wysłała natychmiast swego szwagra, kawalera d’Espard, do pani Camusot, wskutek czego pani Camusot pospieszyła do pałacu dostojnej margrabiny. Wróciwszy do domu, tuż przed obiadem, pociągnęła męża do sypialni.
— Jeżeli zdołasz posadzić tego zarozumiałego smarkacza de Rubempré na ławie oskarżonych i sprawić aby go skazano, rzekła mu do ucha, zostaniesz rajcą królewskiego trybunału...
— Jakto?
— Pani d’Espard pragnęłaby wyprawić na szafot tego biednego chłopca. Ciarki przeszły mi po plecach: trudno wyrazić, ile nienawiści może się mieścić w takiej salonowej lali.
— Nie mięszaj się do spraw sądowych, odparł Camusot.
— Ja, mięszać się! rzekła. Gdyby nawet ktoś słyszał moją rozmowę z margrabiną, nie domyśliłby się o co chodzi. Byłyśmy obie tak rozkosznie obłudne, jak ty ze mną w tej chwili. Chciała mi podziękować za twoje życzliwe usługi w jej sprawie: mimo niepowodzenia, czuje dla ciebie szczerą wdzięczność. Wspomniała o straszliwej władzy, jaką prawo daje wam, sędziom. „To straszne musi być posyłać człowieka na rusztowanie! ale w tym wypadku toby była tylko sprawiedliwość... etc.“ Ubolewała, że taki ładny chłopiec, przywieziony do Paryża[10] przez jej kuzynkę, panią du Châtelet, tak źle się pokierował. „Oto, mówiła, dokąd niegodziwe kobiety, taka Koralia, Estera, prowadzą młodych ludzi, dość nikczemnych aby dzielić z niemi plugawe zyski!“ Wreszcie, piękne tyrady o miłosierdziu, religji! Pani du Châtelet oświadczyła jej, iż Lucjan zasługuje tysiąc razy na śmierć, za to że omal nie zabił siostry, matki... Wspomniała o wakansie przy trybunale królewskim, o swej zażyłości z ministrem: „Mąż pani ma piękną sposobność odznaczenia się!“ rzekła w końcu... I tyle.
— Codzień mamy sposobność odznaczenia się, pełniąc swoje obowiązki, rzekł Camusot.
— Zajdziesz daleko, jeżeli będziesz sędzią wszędzie, nawet z własną żoną! wykrzyknęła pani Camusot. Wiesz, uważałam cię za dudka; ale teraz, podziwiam cię...
Po ustach sędziego przemknął ów uśmiech właściwy tylko temu zawodowi, jak uśmiech tancerek jest wyłączną ich specjalnością.
— Czy mogę wejść, proszę pani? spytała pokojówka.
— Czego chcesz? rzekła pani.
— Proszę pani, garderobiana księżnej de Maufrigneuse była tu w nieobecności pani, i prosi imieniem księżnej, aby pani przybyła bezzwłocznie do pałacu Cadignan.
— Niech zaczekają z obiadem, rzekła sędzina, przypomniawszy sobie że fiakier który ją przywiózł czeka jeszcze na zapłatę.
Włożyła z powrotem kapelusz, siadła do dorożki i, w ciągu dwudziestu minut, znalazła się w pałacu. Wprowadzona bocznemi drzwiami, pani Camusot czekała dziesięć minut w buduarze obok sypialni; wreszcie księżna ukazała się w całym blasku, jechała bowiem do Saint-Cloud, dokąd wzywało ją zaproszenie dworskie.
— Moja droga, między nami, dwa słowa wystarczą.
— Tak, proszę księżnej...
— Uwięziono Lucjana de Rubempré; mąż pani prowadzi śledztwo; ręczę za niewinność tego biednego chłopca, musi być wolny do dwudziestu czterech godzin. To nie wszystko. Ktoś chce odwiedzić jutro tajemnie Lucjana w więzieniu; mąż pani, jeśli zechce, może być obecny, byle się nie pokazywał... Jestem oddana tym którzy mi służą, wiesz o tem. Król wiele buduje na charakterze urzędników w poważnych okolicznościach w jakich znajdzie się niebawem; wysunę męża pani, przedstawię go jako człowieka oddanego tronowi, choćby przyszło narazić głowę. Zrobimy poczciwego Camusot najpierw rajcą, potem pierwszym prezydentem trybunału, mniejsza o to gdzie... Bądź zdrowa, dziecko; czekają na mnie, daruje mi pani, nieprawdaż? Oddasz usługę nietylko generalnemu prokuratorowi, który nie może wmięszać się do tej sprawy: ocalisz życie kobiecie, która ginie poprostu, pani de Sérizy... Widzisz, dziecko, z jaką ufnością mówię do ciebie, nie potrzebuję ci zalecać... rozumiesz!...
Położyła palec na ustach i znikła.
— I nie miałam czasu jej powiedzieć, że pani d’Espard chce widzieć Lucjana na rusztowaniu!... myślała sędzina wsiadając do dorożki.
Przybyła tak wzruszona, iż, na jej widok, sędzia spytał:
— Ameljo, co tobie?
— Jesteśmy wzięci we dwa ognie!
Opowiedziała rozmowę z księżną, mówiła szeptem, bojąc się czy pokojówka nie słucha pod drzwiami.
— Która z nich ma większe wpływy? rzekła, kończąc. Margrabina omal cię nie wpakowała w głupiej sprawie o kuratelę; księżnej zawdzięczamy wszystko. Jedna dała mgliste obietnice, druga rzekła wręcz: „Zostanie najpierw rajcą, później prezydentem!...“ Niech mnie Bóg broni abym ci dawała rady, nie mięszam się nigdy do twego urzędowania, ale mam obowiązek powtórzyć ci wiernie co się mówi na dworze i co się tam gotuje.
— Ty nie wiesz, Ameljo, z czem prefekt policji przysłał do mnie dziś rano, i to kogo! jedną z najwybitniejszych figur generalnej policji, aby mi powiedzieć, że rząd interesuje się tajemnie procesem. Jedzmy obiad i chodźmy do Variétés... Pomówimy dziś w nocy, w zupełnem zaciszu, o wszystkiem; będę potrzebował twojej rady: sama głowa sędziego nie wystarczy tu może...
Dziewięć dziesiątych sędziów zaprzeczy wpływowi żony na męża w podobnym wypadku; ale, jeżeli to jest jeden z najjaskrawszych wyjątków społecznych, można zwrócić uwagę iż jest prawdziwy mimo że przygodny. Sędzia jest jak ksiądz, w Paryżu zwłaszcza, gdzie znajduje się kwiat sądownictwa; rzadko mówi o sprawach trybunału, chyba już osądzonych. Żony sędziów nietylko udają że nigdy nic nie wiedzą, ale, przez poczucie taktu, rozumieją, że zaszkodziłyby mężom, gdyby, nawet znając jakiś sekret, zdradziły się z tem. Mimo to, w ważnych okolicznościach, gdzie chodzi o awans zależny od takiej lub innej decyzji, niejednej żonie zdarzyło się, jak Amelji, brać udział w rozważaniach sędziego. Wyjątki te, tem łatwiejsze do zaprzeczenia ile że są zawsze nieznane, zależą w zupełności od sposobu, w jaki walka dwóch charakterów ułożyła się w małżeństwie. Otóż, pani Camusot panowała w zupełności nad mężem. Kiedy dom spoczywał we śnie, para małżeńska siadła przy biurku, na którem sędzia uszeregował już dokumenty.
— Oto informacje, które kazał mi doręczyć prefekt policji, na moje żądanie zresztą, rzekł Camusot.

Ksiądz Karlos Herrera.

„Osobnik ten jest to niewątpliwie Jakób Collin, z przezwiskiem Ołży-śmierć, którego uwięzienie sięga roku 1819, w domu niejakiej Vauquer[11], prowadzącej pensjonat przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, gdzie Collin ukrywał się pod nazwiskiem Vautrin“.
Na marginesie, dopisane ręką prefekta policji:
Wydano telegraficznie rozkaz pod adresem Bibi-Lupina, naczelnika brygady policji bezpieczeństwa, aby wrócił natychmiast celem konfrontacji; zna osobiście Jakóba Collin, którego uwięził w 1819 przy pomocy niejakiej Michonneau.
„Pensjonarze, którzy mieszkali u pani Vauquer, żyją jeszcze i można ich wezwać dla ustalenia tożsamości.
„Rzekomy Karlos Herrera jest bliskim przyjacielem i doradcą Lucjana de Rubempré, któremu, w ciągu trzech lat, dostarczył znacznych sum, prawdopodobnie z kradzieży.
„Zażyłość ta, jeśli się ustali tożsamość rzekomego Hiszpana i Jakóba Collin, będzie wyrokiem na Lucjana de Rubempré.
„Nagła śmierć agenta Peyrade nastąpiła wskutek otrucia z ręki Jakóba Collin, Rubemprégo lub ich wspólników. Przyczyna morderstwa kryje się w tem, iż agent był od dawna na tropie tych dwóch wytrawnych zbrodniarzy“.
Na marginesie, sędzia wskazał to zdanie, dopisane przez samego prefekta:
To wiem osobiście i mam pewność, iż rzeczony Lucjan de Rubempré wyprowadził niecnie w pole Jego Dostojność hrabiego de Sérizy i pana generalnego prokuratora.
— Cóż ty na to, Ameljo?
— Straszne!... odparła sędzina. Kończże!
„Podstawienie hiszpańskiego księdza w miejsce galernika Collin jest wynikiem jakiejś zbrodni, bardziej jeszcze wyrafinowanej, niż ta, za pomocą której Cogniard przedzierżgnął się w hrabiego de Sainte-Helène“.

Lucjan de Rubempré.

„Lucjan Chardon, syn aptekarza z Angoulême i matki z domu de Rubempré, zawdzięcza dekretowi królewskiemu prawo noszenia nazwiska de Rubempré. Dekret ten winien jest staraniom księżnej de Maufrigneuse oraz hrabiego de Sérizy.
„W 182.., ten młody człowiek przybył do Paryża bez środków do życia, jako towarzysz hrabiny Sykstusowej du Châtelet, wówczas pani de Bargeton, spokrewnionej z panią d’Espard.
„Wypłaciwszy się niewdzięcznością pani de Bargeton, żył pod jednym dachem z niejaką Koralją, zmarłą już aktorką Gymnase, która porzuciła dla niego pana Camusot, hurtownika jedwabi z ulicy des Bourdonnais.
„Niebawem, pogrążony w nędzy, niezdolny opędzić nadmiernych potrzeb środkami jakich dostarczała mu aktorka, naraził poważnie szwagra, szanownego drukarza w Angoulême, wypuszczając fałszywe weksle, dla których pokrycia uwięziono Dawida Séchard w czasie krótkiego pobytu rzeczonego Lucjana w Angoulême.
„Sprawa ta spowodowała ucieczkę Rubemprégo, który naraz pojawił się w Paryżu z księdzem Karlosem Herrerą.
„Nie mając żadnych wiadomych środków egzystencji, tenże Lucjan wydał, w pierwszych trzech latach drugiego pobytu w Paryżu, około trzystu tysięcy franków, które mógł otrzymać jedynie od rzekomego księdza Herrery; ale z jakiego tytułu?
„Prócz tego, obrócił niedawno więcej niż miljon na zakupno dóbr Rubempré, aby dopełnić warunku, od którego uczyniono zależnem małżeństwo jego z panną Klotyldą de Grandlieu. Małżeństwo to zerwano dlatego, iż rodzina Grandlieu, której Lucjan oznajmił iż sumę tę otrzymał od szwagra i siostry, poleciła zasięgnąć informacji u szanownych pod każdym względem małżonków Séchard, a to przez adwokata Derville; otóż, nietylko nie wiedzieli o nabytku, ale sądzili iż Lucjan ma mnóstwo długów.
„Zresztą, spadek małżonków Séchard zasadza się na nieruchomościach; gotowizna zaś, wedle ich oświadczenia, sięgała ledwie dwustu tysięcy franków.
„Lucjan żył pokryjomu z Esterą Gobseck; pewne jest zatem, że wszystkie upominki barona de Nucingen, protektora tej dziewczyny, przechodziły do jego rąk.
„Lucjan i jego towarzysz mogli podtrzymać swą rolę wobec świata dłużej niż Cogniard, dzięki temu, iż czerpali środki z nierządu rzeczonej Estery, byłej prostytutki“.

Mimo iż zapiski te powtarzają wiele znanych już okoliczności z życia bohaterów naszego dramatu, trzeba było przytoczyć je dosłownie, aby pokazać rolę policji w Paryżu. Policja, jak można już było przekonać się z notatki tyczącej Peyrade’a, posiada swoje akta, prawie zawsze ścisłe, co do wszystkich rodzin i jednostek których życie wydaje się podejrzane, a uczynki podlegają krytyce. Żadna niesprawiedliwość nie jest jej tajna. Ten generalny skorowidz, ten bilans sumień, prowadzony jest równie dokładnie co wykaz majątków w Banku Francuskim. Tak jak Bank znaczy najlżejsze opóźnienia płatności, waży wszystkie kredyty, szacuje kapitalistów, śledzi bacznie ich operacje, tak samo czyni policja co do uczciwości obywateli. I tu, jak w sądzie, niewinny nie ma się czego obawiać, działalność ta rozciąga się tylko na wykroczenia. Choćby jakaś rodzina była najwyżej postawiona, nie zdoła się zabezpieczyć od tej opatrzności społecznej. Dyskrecja tej władzy równa jest zresztą jej rozciągłości. Ta olbrzymia ilość protokółów, raportów, notatek, fiszek, ten ocean informacyj śpi martwo, głęboki i spokojny jak morze. Niech buchnie jakiś wypadek, niech wypłynie na wierzch występek lub zbrodnia, sąd odwołuje się do policji: natychmiast, jeśli istnieją jakie akta tyczące obwinionych, sędzia otrzymuje je do rozporządzenia. Akta te, zawierające analizę przeszłości, są to jedynie wskazówki, które umierają w murach trybunału; sąd nie może z nich zrobić prawnego użytku; są dlań światłem, pomocą, oto wszystko. Akta te ujawniają poniekąd odwrotną stronę haftu zbrodni, ich najdalsze przyczyny, prawie zawsze wszystkim zakryte. Żaden sąd przysięgłych nie uwierzyłby w nie; cały kraj okrzyknąłby się z oburzenia, gdyby je zacytować w toku rozprawy. Słowem, jest to prawda, skazana na to aby pozostała ukryta w studni, jak wszędzie i zawsze. Niema sędziego, po dwunastu latach praktyki w Paryżu, któryby nie wiedział, iż sąd i policja osłaniają połowę tych bezeceństw, będących niby łożem, gdzie wylęgała się długi czas zbrodnia, i któryby nie przyznał, iż sądy nie karzą ani połowy popełnionych występków. Gdyby publiczność mogła wiedzieć, jak daleko sięga dyskrecja urzędników policji, o ile mają dobrą pamięć, otaczałaby szacunkiem tych dzielnych ludzi. Uważacie policję za podstępną, machiawelską; ona jest niesłychanie dobrotliwa; śledzi jedynie namiętności w ich paroksyzmie, spisuje to czego się dowie, i zachowuje notatki. Groźna jest tylko z jednego punktu widzenia. To co robi dla sądu, robi także dla polityki. Ale w polityce jest równie okrutna, równie stronnicza jak płomień Inkwizycji.
— Zostawmy to, rzekł sędzia wkładając akta z powrotem do teczki, to sekret między policją a sądem. Sędzia sprawdzi co to wszystko warte, ale państwo Camusot nie czytali ani słowa.
— Czy potrzebujesz mi to powtarzać? rzekła pani Camusot.
— Lucjan jest winien, ciągnął sędzia, ale o ile?
— Człowiek cieszący się miłością księżnej de Maufrigneuse, pani de Sérizy, Klotyldy de Grandlieu, nie może być winien, odparła Amelja; wszystko musiał zrobić tamten.
— Ale Lucjan jest wspólnikiem! wykrzyknął Camusot.
— Chcesz usłyszeć rozsądne słowo?... rzekła Amelja. Wróć księdza dyplomacji której jest najpiękniejszą ozdobą, wypierz do czysta tego małego niecnotę, i znajdź innych winowajców.
— Jak ty galopujesz!... odparł sędzia uśmiechając się. Kobiety idą do celu poprzez prawa, jak ptaki których nic nie zatrzymuje w powietrzu.
— Ależ, podjęła Amelja, ksiądz Karlos Hererra, czy jest dyplomatą czy galernikiem, wskaże ci jakiegoś kozła ofiarnego.
— Ja jestem tylko biret, ty głowa, rzekł Camusot.
— A zatem, posiedzenie się zamyka, chodź uściskać swoją Melcię, jest pierwsza...
I pani Camusot poszła się położyć, dając mężowi czas na uporządkowanie papierów i myśli, w oczekiwaniu jutrzejszego śledztwa.
Otóż, podczas gdy sałaciarki wiozły Jakóba Collin i Lucjana do Conciergerie, sędzia śledczy, spożywszy w domu śniadanie, przebywał Paryż pieszo, zgodnie z prostotą obyczajów przyjętą przez paryskie sądownictwo, udając się do swego gabinetu, gdzie nadeszły już wszystkie akta. Oto jak:
Każdy sędzia śledczy ma przydanego sobie pisarza, rodzaj zaprzysiężonego sekretarza sądowego. Rasa ta rozmnaża się bez premij i hodowli, i wydaje zawsze doskonałe jednostki o wrodzonej i bezwzględnej niemocie. Od najdawniejszych czasów do dziś, nie słyszało się w Pałacu o niedyskrecji popełnionej przez pisarza przydzielonego do śledztwa. Gentil sprzedał pokwitowanie dane Semblançayowi przez Ludwikę Sabaudzką; sekretarz ministerjum wojny sprzedał Czerniszewowi plan kampanji rosyjskiej; a zdrajcy ci byli mniej lub więcej bogaci! Otóż, nadzieje skromnego awansu, w połączeniu z sumieniem zawodowem, wystarczają, aby protokulanta przy sądzie śledczym uczynić zwycięzkim rywalem grobu, sam grób bowiem stał się niedyskretny od czasu postępów chemji. Urzędnik ten, to poprostu pióro sędziego. Protokolant Camusota, dwudziestoletni młody człowiek, przyszedł rano wziąć wszystkie akta i notatki i przygotował już wszystko w gabinecie, gdy sędzia śledczy kroczył wzdłuż Wybrzeża, przyglądając się wystawom antykwarskim i pytając w duchu:
— W jaki sposób wziąść się do rzeczy z takim graczem jak Jakób Collin, w przypuszczeniu że to on? Naczelnik Bezpieczeństwa pozna go; trzeba aby wszystko szło po formie, choćby tylko ze względu na policję! Widzę tu tyle niemożliwości, iż najlepiej byłoby oświecić hrabinę i księżnę, pokazując zapiski policji; no, i pomściłbym mego ojca, któremu Lucjan sprzątnął Koralję...[12]. Zdzierając maskę z tak czarnych zbrodniarzy, zyskam reputację zdolnego człowieka, przyjaciele zaś Lucjana wyprą się go niebawem. Ano, zobaczymy; śledztwo rozstrzygnie.
Wszedł do antykwarza, zwabiony zegarem Boulle’a.
— Nie sprzeniewierzyć się sumieniu i przysłużyć się dwóm wielkim damom, to byłoby arcydzieło zręczności, pomyślał. Co, i pan także, panie prezydencie, rzekł Camusot głośno, obiera medale?
— To manja prawie wszystkich sądowników, odparł, śmiejąc się, hrabia de Granville[13]; wiadomo, odwrotna strona medalu, to nasza specjalność...
I, rozejrzawszy się po sklepie jakgdyby kończąc poszukiwanie, wyszedł z Camusotem, tak że całe spotkanie wydało się sędziemu prostym przypadkiem.
— Ma pan przesłuchiwać dziś rano Lucjana de Rubempré, rzekł generalny prokurator. Biedny chłopiec, lubiłem go...
— Jest wiele okoliczności przeciw niemu, rzekł Camusot.
— Tak, widziałem zapiski policji; ale pochodzą one w części od agenta nie należącego do prefektury, od sławnego Corentina, człowieka który pozbawił gardła więcej niewinnych, niż pan zdołasz w życiu wysłać winnych na rusztowanie... Ale ten człowiek jest poza naszym obrębem działania. Nie chcąc wpływać na sumienie urzędnika takiego jak pan, nie mogę się wstrzymać od zwrócenia uwagi, iż, gdybyś zyskał przekonanie o nieświadomości Lucjana w sprawie testamentu tej dziewczyny, wynikałoby z tego, że nie miał żadnego interesu w jej śmierci, dawała mu bowiem masę pieniędzy!...
— Mamy pewność, że był nieobecny w czasie otrucia, rzekł Camusot. Czatował w Fontainebleau na przejazd panny de Grandlieu i księżnej de Lenoncourt.
— Och! zauważył generalny prokurator, miał tak poważne widoki na małżeństwo z panną de Grandlieu (wiem to od samej księżnej), że nie podobna przypuszczać, aby tak sprytny chłopak miał narażać wszystko bezużyteczną zbrodnią.
— Tak, rzekł Camusot, zwłaszcza jeżeli ta Estera oddawała mu wszystkie zarobki...
— Derville i Nucingen twierdzą, iż umarła nie wiedząc o spadku, dodał generalny prokurator.
— Cóż pan zatem przypuszcza? rzekł Camusot; bo, ostatecznie, coś w tem jest.
— Zbrodnię popełnioną przez służbę, odparł generalny prokurator.
— Na nieszczęście, zauważył Camusot, to bardzo wygląda na Jakóba Collin (bo ten ksiądz hiszpański jest niewątpliwie zbiegłym galernikiem!), iż postarał się zgarnąć owe siedemsetpięćdziesiąt tysięcy franków, uzyskane ze sprzedaży renty Nucingena...
— Zważysz pan wszystko, mój drogi Camusot, nie spiesz się tylko zbytnio. Ksiądz Herrera należy do dyplomacji... ale ambasadora, który popełniłby zbrodnię, nie chroni jego urząd. Czy to jest Karlos Herrera? oto najważniejsze pytanie...
I pan de Granville pożegnał się, jak człowiek który nie chce odpowiedzi.
— I on także pragnie ocalić Lucjana? pomyślał Camusot, który ruszył wybrzeżem des Lunettes, gdy generalny prokurator wszedł do Pałacu dziedzińcem Harlay.
Przybywszy na dziedziniec Conciergerie, Camusot wstąpił do dyrektora więzienia, i pociągnął go, zdala od niepowołanych uszu, na środek.
— Drogi panie, niech mi pan zrobi tę przyjemność i uda się do La Force, dowiedzieć się od swego kolegi, czy nie posiada w tej chwili paru zbrodniarzy, którzyby, między 1810 a 1815, przebywali na galerach w Tulonie; sprawdź pan także, czy nie masz takich u siebie. O ile w la Force znajdą się tacy, przeniesiemy ich na kilka dni tutaj; powie mi pan, czy w rzekomym księdzu hiszpańskim rozpoznają Jakóba Collin, z przydomkiem Ołżyśmierć.
— Dobrze, panie sędzio; ale, czy panu wiadomo, że Bibi-Lupin wrócił...
— A! już! wykrzyknął sędzia.
— Był w Melun. Powiedziano mu, że chodzi o Ołżyśmierć, uśmiechnął się z przyjemności i czeka pańskich rozkazów...
— Proszę mi go przysłać.
Dyrektor Conciergerie przedłożył sędziemu prośbę Jakóba Collin, malując równocześnie opłakany stan więźnia.
— Miałem zamiar przesłuchać go pierwszego, odparł Camusot, ale nie z przyczyny jego zdrowia. Otrzymałem dziś rano notę od dyrektora La Force: otóż, ten chwat, który rzekomo kona od dwudziestu czterech godzin, spał tak dobrze, iż można było wejść do jego celi, przyczem wcale nie usłyszał lekarza, po którego dyrektor posłał. Lekarz nie pomacał mu nawet pulsu, nie budził go. Wynikałoby z tego, iż więzień ma sumienie w równie dobrym stanie co zdrowie. Uwierzę w chorobę jedynie poto, aby się przyjrzeć grze tego zucha, rzekł Camusot z uśmiechem.
— Patrząc na więźniów, człowiek codziennie się uczy, zauważył dyrektor.
Prefektura policji posiada komunikację z Conciergerie; tak sędziowie, jak dyrektor więzienia, mogą, dzięki podziemnym korytarzom, dostać się tam nadzwyczaj szybko. Tem też tłumaczy się cudowna łatwość, z jaką prokuratura i sąd mogą, podczas rozprawy, uzyskiwać potrzebne informacje. Jakoż, zaledwie Camusot przebył schody wiodące do gabinetu, zastał już tam Bibi-Lupina.
— Co za gorliwość! uśmiechnął się sędzia.
— Haha! bo też, jeżeli to on, odparł naczelnik Bezpieczeństwa, ujrzy pan straszliwy taniec na łące, byle tylko było tam paru chwatów ze starej gwardji.
— Czemu?
Ołżyśmierć dobrał się im do miodu, i wiem że oni przysięgli go zakatrupić.
Oni znaczyło galerników, których skarb, powierzony od dwudziestu lat Ołżyśmierci, stopniał, jak wiadomo, w rękach Lucjana.
— Mógłby pan odnaleźć świadków jego ostatniego uwięzienia?
— Niech mi pan sędzia podpisze dwa wezwania, a przyprowadzę ich dziś jeszcze.
— Coquart, rzekł sędzia zdejmując rękawiczki i stawiając laskę w kącie, wypełń-no pan dwa wezwania wedle wskazówek pana agenta.
Przejrzał się w lustrze nad kominkiem, na którym stały, zamiast zegara, miednica i dzbanek. Z jednej strony karafka pełna wody i szklanka, z drugiej lampa. Sędzia zadzwonił; zjawił się woźny.
— Czy jest już kto? spytał woźnego, mającego za zadanie przyjmować świadków, sprawdzać wezwania i pomieszczać ich wedle kolei.
— Tak, panie sędzio.
— Ściągnij pan nazwiska przybyłych i przynieś mi listę.
Sędziowie śledczy, których czas jest policzony, muszą niekiedy prowadzić kilka śledztw równocześnie. To jest przyczyną długiego wyczekiwania świadków w pokoju gdzie rezyduje woźny i gdzie rozlega się co jakiś czas dzwonek z kancelarji.
— Później, rzekł Camusot, pójdziesz sprowadzić księdza Herrerę.
— A! mówiono mi że jest za Hiszpana, za księdza? Ba! to odgrzane z Colleta, panie sędzio, wykrzyknął naczelnik Bezpieczeństwa.
— Nic nowego pod słońcem, odparł Camusot.
I sędzia podpisał owe dwa straszliwe wezwania, przejmujące dreszczem każdego, nawet najniewinniejszych świadków, których sąd wzywa w ten sposób do stawiennictwa, pod grozą ciężkich kar.
W tej chwili, Jakób Collin zakończył, od pół godziny blisko, swoje głębokie dumanie i był pod bronią. Nic nie może lepiej odmalować tego człowieka z ludu zbuntowanego przeciw prawom, niż kilka wierszy które skreślił na zatłuszczonym papierze.
Oto treść bileciku, napisanego w języku umówionym z Azją, gwarze utworzonej z gwary:
„Idź do księżnej de Maufrigneuse albo do pani de Sérizy; niech jedna z nich odwiedzi Lucjana przed śledztwem i da mu do przeczytania papier który załączam. Trzeba też odnaleźć Europę i Paccarda; niech ta para złodziei czeka na moje rozporządzenia, i gotuje się odegrać rolę jaką im wskażę.
„Biegnij do Rastignaka, i powiedz mu, w imieniu osoby którą spotkał na balu Opery, aby zaświadczył iż ksiądz Karlos Herrera w niczem nie jest podobny do Jakóba Collin uwięzionego u starej Vauquer.
„Uzyskać to samo od doktora Bianchon.
„Puść w ruch obie brzany Lucjana w tym celu“.
Na załączonym świstku napisał dobrą francuzczyzną:
„Lucjanie, nie przyznawaj się do niczego. Mam być dla ciebie księdzem Karlosem Herrerą. Jestto nietylko twoje usprawiedliwienie; trochę wytrwania, a będziesz miał siedm miljonów i wyjdziesz z honorem“.
Te dwa kawałki papieru, sklejone od strony pisma w ten sposób iż mogły uchodzić za strzępek bez znaczenia, zwinął z kunsztem właściwym ludziom, którzy lata całe dumali na galerach nad sposobami odzyskania wolności. Całość przybrała kształt i charakter kulki brudu, nie większej niż owe główki woskowe, któremi oszczędne kobiety opatrują igłę kiedy się uszko złamie.
— Jeśli ja pierwszy pójdę na śledztwo, jesteśmy ocaleni; ale, jeżeli małego wezmą wprzódy, wszystko stracone, pomyślał.
Chwila oczekiwania była tak okrutna, iż twarz tego atlety okryła się perlistym potem. Ten zadziwiający człowiek czytał jasno w dziedzinie zbrodni, jak Molier w dziedzinie poezji dramatycznej, jak Cuvier w zaginionych gatunkach. Genjusz, we wszelkiej rzeczy, jest intuicją. Poniżej tego fenomenu, reszta wybitnych dzieł jest owocem talentu. Na tem polega różnica dzieląca ludzi niezwykłych od ludzi przeciętnych. Zbrodnia ma swoich genjuszów. Jakób Collin, w tych opałach, spotykał się z ambitną panią Camusot, z panią de Sérizy uderzoną jak obuchem katastrofą Lucjana. Taki był najwyższy wysiłek inteligencji ludzkiej, wymierzony przeciw stalowej zbroi Sprawiedliwości.
Słysząc zgrzyt ciężkiego żelaztwa zamków i rygli, Jakób Collin przybrał z powrotem maskę umierającego; pomogło mu do tego upajające wrażenie rozkoszy, jaką mu sprawił odgłos kroków dozorcy na korytarzu. Nie wiedział, zapomocą jakich środków Azja dotrze do niego; ale liczył iż spotka ją w drodze, zwłaszcza po przyrzeczeniu jakie otrzymał, pod świętojańską arkadą.
Po tem szczęśliwem spotkaniu, Azja skierowała się w stronę la Grève. Przed r. 1830, nazwa la Grève miała swoje znaczenie, dziś zatracone. Cała część Wybrzeża, od mostu Arcole do mostu Ludwika Filipa, była wówczas taka, jaką natura ją uczyniła. Toteż przy wysokim stanie wody, można było jeździć łodzią wzdłuż domów i po spadzistych ulicach schodzących ku rzece. W tej okolicy wybrzeża, parterowe mieszkania były prawie wszystkie wzniesione o kilka stopni. Kiedy woda oblewała stopy domów, pojazdy kierowały się przez okropną ulicę de la Mortellerie, dziś całkowicie zwaloną dla powiększenia ratusza. Łatwo było tedy rzekomej przekupce pchnąć szybko wózek nad samą rzekę, i ukryć go tam do chwili w której prawdziwa przekupka, przepijająca zresztą zysk ze swej ryczałtowej transakcji w jakimś ohydnym szynku przy ulicy de la Mortellerie, odbierze go w umówionem miejscu. Kończono podówczas roboty około rozszerzenia wybrzeża Pelletier, wejścia do ogrodzenia pilnował inwalida, i wózkowi powierzonemu jego opiece nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
Azja skinęła czemprędzej na fiakra na placu ratuszowym i rzekła:
— Do Temple, a ostro! dostaniesz na wino.
Kobieta ubrana jak Azja, mogła, nie budząc najmniejszej ciekawości, zgubić się w obszernej hali, gdzie gromadzą się wszystkie łachmany Paryża, gdzie roi się od tysiąca wędrownych kramarzy, gdzie brzęczy dwieście tandeciarek. Ledwie dwaj więźniowie przeszli przez formalności furty, ona już zdążyła się przebrać na wilgotnem półpięterku, położonem nad jednym z ohydnych sklepów, gdzie sprzedaje się resztki materyj skradzionych przez krawców lub szwaczki. Sklep ów prowadziła stara panna, zwana la Romette, od chrzestnego imienia Jérômette. La Romette była w stosunku do modniarek tem, czem one same są w stosunku do t. zw. przyzwoitych kobiet w chwilowym kłopocie, lichwiarką na sto od sta.
— Moje dziecko, rzekła Azja, musisz mnie zrobić na piękną. Trzeba mi wyglądać conajmniej na baronową. A zwłaszcza zwijaj się, już! dodała: pali się pod nogami. Wiesz, w czem mi do twarzy. Dalej, słoik z rużem; znajdź mi cacy-koronki, nawieszaj szyk-wisiorków co się zowie... Poślij małą, niech sprowadzi fiakra i każe mu czekać przy tylnej bramie.
— Słucham panią, odparła stara panna z poddaniem i gorliwością służącej w obliczu swej pani.
Świadek tej sceny z łatwością by poznał, że kobieta kryjąca się pod mianem Azji jest tu u siebie.
— Ofiarują mi djamenty, rzekła la Romette czesząc Azję.
— Kradzione?
— Sądzę.
— Zatem, jakikolwiek byłby zysk, moje dziecko, musimy się go wyrzec. Trzeba nam się wystrzegać ciekawych[14] przez jakiś czas.
Zrozumiemy tedy, w jaki sposób Azja mogła się znaleźć w cali czekalnej Pałacu, z wezwaniem w ręce, każąc się prowadzić przez korytarze i schody wiodące do sędziów śledczych i pytając o pana Camusot, na kwadrans blisko przed jego przybyciem.
Azja zmieniła się do niepoznania. Zmywszy, sposobem aktorek, maskę starej baby, nałożywszy blanszu i rużu, przystroiła głowę cudowną blond peruką. Ubrana zupełnie jak arystokratyczna dama w poszukiwaniu zgubionego pieska, wyglądała na czterdzieści lat, skryła bowiem twarz pod wspaniałym wualem z czarnej koronki. Mocno zasznurowany gorset podtrzymywał obfite kształty godne kucharki. Ręce kryły się w wykwintnych rękawiczkach, cała postać woniała pudrem à la maréchale. Bawiąc się woreczkiem ze złotą klamrą, dzieliła swą uwagę między mury Pałacu, gdzie pozornie była pierwszy raz, a smycz ładnego kings’doga. Dama tego pokroju rychło zwróciła uwagę zgrai kauzyperdów, uwijających się po sali czekalnej.
Poza adwokatami chwilowo bez zajęcia, którzy wycierają tę salę togami i nazywają sławy palestry po chrzestnem imieniu aby udawać iż należą do prawniczej arystokracji, widuje się tu cierpliwych młodych obrońców, wystających godzinami dla jednej jedynej sprawy, pomieszczonej na ostatniem miejscu, której kolej mogłaby przypaść, gdyby obrońcy wcześniejszych spraw spóźnili się przypadkiem. Byłby to ciekawy obraz skreślić wszystkie różnice i odcienie między togami, które przechadzają się w tej olbrzymiej sali po trzy, czasem po cztery, napełniając ją bezustannem brzęczeniem. Azja liczyła na tych gapiów sądowych, śmiała się pod wualem z konceptów, które ją dolatywały, i ściągnęła wreszcie uwagę Massola, młodego adwokaciny, bardziej zaprzątniętego Gazetą sądową niż klientami. Śmiejąc się, prawnik ofiarował swoje usługi osobie tak pięknie pachnącej i tak bogato ubranej.
Azja przybrała dystyngowany falsecik, aby wytłumaczyć, uprzejmemu panu, iż przybywa na wezwanie sędziego nazwiskiem Camusot...
— A, sprawa Rubempré.
Proces miał już swoją nazwę!
— Och, to nie ja, to moja pokojówka, dziewczyna nosząca imię Europy: była u mnie jedną dobę i uciekła, widząc jak szwajcar przynosi mi ten papier.
Następnie, jak wszystkie stare kobiety których życie upływa przy kominku, ciągniona za język przez Massola, zapuściła się w dygresje, opowiedziała swoje nieszczęścia z pierwszym mężem, jednym z dyrektorów Kasy terytorjalnej. Poradziła się młodego adwokata w kwestji procesu z zięciem, hrabią de Gross-Narp, na którym córka jej bardzo się zawiodła; wypytywała skrzętnie, o ile prawo pozwala jej rozrządzać majątkiem. Mimo wysiłków, Massol nie mógł zgadnąć, czy, ostatecznie, wezwanie odnosi się do pani czy do pokojówki. Azja wywiadywała się o szczegóły Pałacu, który znała lepiej niż sam adwokat. Spytała w końcu, o której godzinie przybędzie pan Camusot.
— Hm, zwyczajnie sędziowie śledczy zaczynają około dziesiątej.
— Jest trzy kwadranse na dziesiątą, rzekła spoglądając na mały zegareczek, prawdziwe cacko jubilerskie, na widok którego Massol pomyślał: „Pan Bóg też nie wie, doprawdy, komu dać majątek!“...
W tej chwili Azja dotarła do ciemnej sali, wychodzącej na dziedziniec Conciergerie, i przeznaczonej dla dozorców. Spostrzegając, przez zakratowane okno, Furtę, wykrzyknęła:
— Co to są te wielkie mury?
— To Conciergerie.
— A, to Conciergerie, gdzie nasza biedna królowa... Och! chciałabym zobaczyć jej więzienie!...
— To niemożliwe, pani baronowo, odparł adwokat wiodąc pod ramię rzekomą arystokratkę; trzeba mieć pozwolenie, które uzyskać jest bardzo niełatwo.
— Słyszałam, podjęła, że podobno Ludwik XVIII sam ułożył po łacinie, napis, który znajduje się w więzieniu Marji Antoniny.
— Tak, pani baronowo.
— Chciałabym umieć po łacinie, aby studjować, słowo po słowie, ten napis! rzekła. Czy sądzi pan, że pan Camusot mógłby mi dać pozwolenie?
— To nie należy do niego; ale mógłby pani towarzyszyć.
— A śledztwo? spytała.
— Och! odparł Massol, więźniowie mogą czekać.
— A, to są więźniowie, prawda, wtrąciła naiwnie Azja. Ale ja znam pana de Granville, generalnego prokuratora...
Wykrzyknik ten wywarł magiczny wpływ na dozorców i adwokata.
— A! zna pani generalnego prokuratora? powtórzył Massol, postanawiając sobie w duchu spytać o nazwisko i adres klientki, którą los mu zsyłał.
— Spotykani go często u pana de Sérizy, jego przyjaciela. Pani de Sérizy jest moją krewniaczką przez Ronquerollów.
— Ależ, jeżeli pani chce zejść do Conciergerie, rzekł jeden z odźwiernych, możnaby...
— Oczywiście, rzekł Massol.
I odźwierni przepuścili adwokata i baronową: niebawem znaleźli się w izdebce straży, z którą komunikują schody wiodące do Łapki na myszy. Ubikacja ta, dobrze znana Azji, tworzy, jak widzieliśmy, między Łapką na myszy a szóstą Izbą niby posterunek obserwacyjny, przez który każdy zmuszony jest przejść.
— Niech pan spyta tych panów, czy pan Camusot już przyszedł, rzekła przyglądając się żandarmom grającym w karty.
— Owszem, pani, szedł właśnie z Łapki na myszy.
Łapka na myszy! rzekła. Co to takiego?... Och! jaka ja niemądra, że nie poszłam odrazu do hrabiego de Granville... Ale nie mam czasu... Niech mnie pan zaprowadzi, drogi panie, do pana Camusot, nim będzie zajęty.
— Och, bardzo łatwo dostanie się pani do pana Camusot, odparł Mussol. Skoro mu pani pośle bilet, z pewnością oszczędzi pani przykrości wyczekiwania razem ze świadkami... Mamy tu, w Pałacu, względy dla kobiet takich jak pani... Ma pani bilety?
W tej chwili, Azja wraz z adwokatem znajdowali się właśnie wprost okna strażnicy, przez które żandarmi mogą obserwować furConciergerie. Żandarmi, wychowani w szacunku winnym obrońcom wdów i sierot, znający zresztą przywileje togi, ścierpieli, na kilka chwil, obecność baronowej w towarzystwie prawnika. Azja wyciągnęła młodego adwokata na opowiadanie wszystkich przerażających rzeczy, jakie młody adwokat może opowiedzieć o Furcie. Nie chciała wierzyć, że tualeta skazańców odbywa się za kratą którą jej pokazywano; ale brygadjer żandarmerji przytwierdził.
— Jak jabym chciała to widzieć!... rzekła.
Stała tak szczebiocząc z brygadjerem i adwokatem, aż ujrzała Jakóba Collin, podtrzymywanego przez dwóch żandarmów. Orszak ten, poprzedzany przez woźnego pana Camusot, wychodził z furty.
— Och! to pewnie kapelan więzienny idzie przygotować jakiegoś nieszczęśliwego...
— Nie, nie, pani baronowo. To obwiniony, prowadzą go na śledztwo.
— O co go obwiniają?
— Wmięszany jest w tę sprawę otrucia...
— Och! chciałabym go widzieć!...
— Nie może pani zostać tutaj, to więzień z sekretnej, a będzie przechodził przez strażnicę. O, widzi pani, te drzwi wychodzą na schody...
— Dziękuję panu, panie oficerze, rzekła baronowa kierując się ku drzwiom aby się rzucić na schody, gdzie wykrzyknęła: — Ale gdzie ja jestem?
Dźwięk jej głosu doszedł aż do Jakóba Collin, którego Azja chciała w ten sposób przygotować na spotkanie. Brygadjer popędził za panią baronową, chwycił ją wpół i przeniósł jak piórko między pięciu żandarmów którzy zerwali się jak jeden mąż; w tej strażnicy nie ufa się nikomu i niczemu. Był to gwałt, ale gwałt konieczny. Sam adwokat, przerażony następstwami swej uprzejmości, krzyknął dwukrotnie: „Pani! pani!“
Ksiądz Karlos Herrera, wpół zemdlony, osunął się w strażnicy na krzesło.
— Biedny człowiek, rzekła baronowa. Czy to może być winny?
Słowa te, wymówione do ucha młodego adwokata, usłyszeli wszyscy, śmiertelna bowiem cisza panowała w tej okropnej strażnicy. Niektóre ustosunkowane osoby uzyskują czasami przywilej oglądania sławnych zbrodniarzy w czasie ich wędrówki przez strażnicę albo przez kurytarze; ani woźny tedy, ani eskortujący żandarmi nie podnieśli żadnej kwestji. Zresztą, dzięki gorliwości brygadjera, który uprzątnął baronową aby zapobiec wszelkiemu ubliżeniu, między więźniem a obcymi znajdowała się przestrzeń zupełnie uspokajająca.
— Chodźmy! rzekł Jakób Collin, czyniąc wysiłek aby się podnieść.
W tej chwili wysunęła mu się z rękawa mała kulka, baronowa zaś, której welon zostawiał swobodę rozglądania się, zauważyła miejsce gdzie padła. Kulka ta, wilgotna i tłusta, nie potoczyła się, Jakób Collin rozważył bowiem głęboko wszystkie te drobiazgi, napozór obojętne, a tak ważne dla powodzenia. Skoro obwiniony, w towarzystwie żandarmów, minął strażnicę, Azja w bardzo naturalny sposób upuściła woreczek i podniosła go zręcznie; schylając się, podjęła zarazem i kulkę, którą kolor jej, niczem nie odbijający od kurzu i błota na podłodze, ochronił od bacznych spojrzeń straży.
— Och! rzekła, straszny widok!... On jest umierający...
— Albo udaje, odparł brygadjer.
— Panie adwokacie, rzekła Azja do Massola, niech mnie pan zaprowadzi prędko do pana Camusot, przychodzę dla tej sprawy... będzie może rad widzieć mnie, nim zacznie przesłuchiwać tego biednego księdza...
Adwokat i baronowa opuścili lepkie i sadzowate mury strażnicy; ale, kiedy znaleźli się na schodach, Azja wykrzyknęła:
— A mój piesek?... och, panie, mój biedny piesek!
I, jak szalona, rzuciła się w salę czekalną, pytając wszystkich spotkanych o pieska. Dotarła do galerji kupieckiej i pomknęła ku schodom, wołając:
— Jest! jest!...
Schody te prowadziły na dziedziniec Harlay; odegrawszy swą komedję, Azja wskoczyła do dorożki na wybrzeżu Złotników, i znikła wraz z wezwaniem stawiennictwa, wystawionem na imię Europy, której prawdziwe nazwisko nieznane było jeszcze sądom i policji.
— Ulica Neuve-Saint-Marc, rzuciła woźnicy.
Azja mogła liczyć na niewzruszoną dyskrecję modniarki zwanej panią Nourisson, czasem panią de Saint-Estève, która użyczyła jej nietylko swojej osobowości ale także sklepu, tego samego w którym baron Nucingen dobił swego czasu targu o Esterę. Azja była tam jak u siebie, zajmowała pokój w mieszkaniu pani Nourisson. Zapłaciła fiakra i podążyła do tej ubikacji, pozdrowiwszy panią Nourisson w sposób dający poznać że nie ma ani chwili do stracenia.
Znalazłszy się poza obrębem ciekawych oczu, Azja wzięła się do rozwijania papierków, z przezornością jaką zachowują uczeni przy badaniu palimpsestów. Przeczytawszy te wskazówki, uważała za właściwe przepisać na papierze listowym słowa przeznaczone dla Lucjana; następnie zeszła do pani Nourisson, którą wyciągnęła na gawędkę, gdy sklepowa poszła szukać dorożki. Azja zdobyła w ten sposób adres księżnej de Maufrigneuse i pani de Sérizy, które pani Nourisson znała przez stosunki z pokojówkami.
Te rozmaite wizyty, te drobiazgowe zajęcia, pochłonęły przeszło dwie godziny. Księżna de Maufrigneuse, która mieszkała dość daleko w dzielnicy św. Honorjusza, dała czekać Azji godzinę, mimo że pokojówka, zapukawszy do buduaru, wsunęła przez drzwi bilet pani de Saint-Estève, opiewający: W pilnej sprawie tyczącej Lucjana.
Z pierwszego spojrzenia jakiem obrzuciła twarz księżnej, Azja zrozumiała jak bardzo wizyta jej była nie w porę; toteż przeprosiła iż zmąciła spoczynek księżnej-pani, tłumacząc się niebezpieczeństwem, w jakiem znajduje się Lucjan...
— Kto pani jesteś? spytała księżna bez wstępnych uprzejmości, mierząc oczyma Azję, którą mecenas Massol mógł wprawdzie wziąść za „baronową“ w poczekalni kryminału, ale która, na dywanach pałacu Cadignan, robiła wrażenie plamy smaru na białej atłasowej sukni.
— Jestem modniarką, proszę księżnej; w podobnych okolicznościach szuka się osób, których zawód opiera się na bezwarunkowej dyskrecji. Nie zdradziłam nigdy nikogo, a Bóg wie ile wielkich pań powierzyło mi, na miesiąc lub dwa, swoje djamenty, żądając zupełnie wiernej imitacji.
— Czy pani ma i inne nazwisko? spytała księżna, uśmiechając się do wspomnienia, które zbudziła w niej ta odpowiedź.
— Tak, proszę księżnej, jestem pani de Saint-Estève w wielkich okazjach, ale w handlu nazywam się pani Nourisson.
— Dobrze, dobrze... odparła żywo księżna, zmieniając ton.
— Mogę, ciągnęła Azja, oddać wielkie usługi; posiadam sekrety mężów, równie jak żon. Miałam wiele spraw z panem de Marsay, którego księżna...
— Dosyć! dosyć! wykrzyknęła księżna; zajmijmy się Lucjanem.
— Jeżeli księżna-pani chce go ocalić, trzebaby mieć tę odwagę aby nie stracić czasu na ubieranie się; zresztą, księżna nie może być ładniejsza niż w tej chwili. Schrupałoby się księżnę, taka śliczna, słowo honoru daję, jakem stara! Słowem, niech księżna nie każe zaprzęgać, ale niech siada ze mną do dorożki... Jedźmy do pani de Sérizy, jeżeli panie chcą uniknąć nieszczęść większych jeszcze niż sama śmierć tego cherubinka.
— Chodźmy! idę z tobą, rzekła księżna po chwili wahania. We dwie, zdołamy tchnąć ducha w Leontynę...
Mimo piekielnej w istocie energji tej Doryny galer, biła druga, kiedy Azja, wraz z księżną de Maufrigneuse, weszły do pani de Sérizy, przy Chaussée d’Antin. Ale tam, dzięki księżnej, nie zmarnowano ani chwili. Dostały się natychmiast do hrabiny, którą zastały leżącą na kanapie, w miniaturowej altance, wśród ogrodu woniejącego najrzadszemi kwiatami.
— Doskonale, rzekła Azja rozglądając się, nikt nie będzie mógł nas słyszeć.
— O, moja droga, ja umieram! Mów, Djano, coś zrobiła?... wykrzyknęła hrabina, która skoczyła jak młody sarniuk chwytając księżnę za ręce i zalewając się łzami.
— No, Leontyno, są chwile, w których kobiety takie jak my nie powinny płakać ale działać, rzekła księżna, zmuszając hrabinę aby z nią usiadła na kanapie.
Azja objęła hrabinę spojrzeniem starej rajfurki, spojrzeniem które biegnie po duszy kobiecej z chyżością lancetu zgłębiającego ranę. Wspólniczka Jakóba Collin ujrzała wówczas ślady uczucia najrzadszego u światowych kobiet, prawdziwą boleść!... tę boleść, która orze niezatarte bruzdy w sercu i na twarzy. W stroju, najmniejszej zalotności! Hrabina liczyła wówczas czterdzieści pięć wiosen: otóż, peniuar z malowanego muślinu, pognieciony, odsłaniał niedyskretnie biust bez gorsetu!... Oczy obwiedzione sinym kręgiem, centkowane policzki, świadczyły o gorzkich łzach. Peniuar był bez paska. Hafty spódniczki i koszuli pomięte. Włosy, zgarnięte pod koronkowy czepeczek, nietknięte grzebieniem od dwudziestu czterech godzin, ukazywały krótki chudy warkoczyk, oraz kosmyki loków w całem ich ubóstwie. Leontyna zapomniała włożyć fałszywych warkoczy.
— Kocha pani pierwszy raz w życiu, rzekła sentencjonalnie Azja.
Leontyna spostrzegła wówczas Azję i uczyniła gest przerażenia.
— Kto to jest, Djano? rzekła do księżnej de Maufrigneuse.
— Kogóż mogłam ci przyprowadzić, jeśli nie kobietę oddaną Lucjanowi i gotową być nam pomocną.
Azja odgadła prawdę. Pani de Sérizy, która uchodziła w towarzystwie za jedną z najlżejszych kobiet, żywiła dla margrabiego d’Aiglemont uczucie trwające lat dziesięć. Od wyjazdu margrabiego do kolonij, oszalała dla Lucjana, i odebrała go księżnej de Maufrigneuse, nie znając, jak nikt w Paryżu zresztą, miłości Lucjana do Estery. W wielkim świecie, jeden stosunek stwierdzony niszczy reputację kobiety bardziej niż dziesięć tajemnych miłostek; tem bardziej dwa takie stosunki! Mimo to, ponieważ nikt nie żądał od pani de Sérizy rachunków, historyk nie może ręczyć za dwa jedynie wyłomy w jej cnocie. Była to blondynka średniego wzrostu, zakonserwowana tak jak to bywa u blondynek, to znaczy wyglądająca ledwie na trzydzieści lat, wiotka a nie chuda, biała, z popielatemi włosami; stopy, ręce, ciało arystokratycznie wykwintne; sprytna jak prawdziwa Ronquerolles, tem samem równie zła dla kobiet jak dobra dla mężczyzn. Wielki majątek, wysoka pozycja męża, jak również brata, margrabiego de Ronquerolles[15], chroniły ją od upokorzeń, któremi świat byłby z pewnością w tych okolicznościach napoił inną kobietę. Miała wielką zaletę: była szczera w zepsuciu, przyznawała się do kultu dla obyczajów Regencji. Otóż, w czterdziestu dwu latach, kobietę tę, dla której mężczyźni byli dotąd miłemi zabawkami i która szafowała swą miłością jedynie dlatego iż widziała w niej środek panowania, ogarnęła, na widok Lucjana, namiętność, podobna tej jaką baron de Nucingen rozgorzał do Estery. Pokochała wówczas, jak to odgadła Azja, pierwszy raz w życiu. Te przesunięcia młodości częstsze są niżby się myślało u Paryżanek, u wielkich dam, i powodują niezrozumiałe upadki niektórych cnotliwych kobiet w chwili gdy dosięgają portu czterdziestki. Księżna de Maufrigneuse była jedyną powiernicą tej straszliwej i pełnej namiętności, której upojenia, od dziecięcych wzruszeń pierwszego uczucia aż do przepastnych oszołomień rozkoszy, czyniły Leontynę szaloną i nienasyconą.
Prawdziwa miłość, jak wiadomo, jest bezlitosna. Odkrycie istnienia Estery pociągnęło za sobą jedną z owych gwałtownych scen, w których wściekłość czyni kobietę wręcz zdolną do morderstwa; następnie przyszedł okres upodleń, którym szczera miłość poddaje się z taką rozkoszą. Toteż, od miesiąca, hrabina byłaby dała dziesięć lat życia aby widzieć Lucjana przez tydzień. Wreszcie, kiedy doszła do tego iż gotowa była przyjąć podział z Esterą, naraz, w czasie tego paroksyzmu czułości, buchnęła, niby trąba ostatecznego sądu, wiadomość o uwięzieniu. Hrabina omal nie umarła; mąż czuwał przy jej łóżku, lękając się aby się nie zdradziła w przystępie maligny; od dwudziestu czterech godzin żyła ze sztyletem w sercu. Leżąc w gorączce, mówiła do męża:
— Uwolń Lucjana, a będę żyła już tylko dla ciebie!
— Słusznie powiada księżna, tu nie chodzi o to aby zawracać oczami, wykrzyknęła straszliwa Azja potrząsając hrabiną. Jeżeli pani chce go ocalić, niema minuty do stracenia. Jest niewinny, przysięgam na kości mej matki!
— Och! tak, nieprawdaż?... zawołała hrabina, życzliwie spoglądając na ohydną babę.
— Ale, ciągnęła Azja, jeżeli pan Camusot źle go przesłucha, w dwóch zdaniach może zeń zrobić winnego; o ile zatem ma pani sposób aby sobie kazać otworzyć więzienie i dostać się do Lucjana, jedź pani natychmiast i oddaj mu ten papier... Jutro, będzie wolny, ręczę... Wydobądź go pani, boś pani go tam wpędziła...
— Ja?
— Tak: pani! Wy, wielkie damy, wy nie macie nigdy grosza, nawet wówczas kiedy siedzicie na miljonach. Kiedy ja sobie pozwalałam na ten zbytek aby sobie trzymać chłopców, mieli kieszenie pełne złota, cieszyłam się ich uciechą. To tak miło być równocześnie kochanką i matką! Wy pozwalacie zdychać z głodu tym, których niby kochacie, nie troszcząc się o to jak sobie dają radę. Estera, o, ta nie robiła frazesów; dała, za cenę zatraty ciała i duszy, miljon, którego żądano od Lucjana, i to właśnie wpakowało go w obecne położenie.
— Biedna dziewczyna! ona to zrobiła? kocham ją! wykrzyknęła Leontyna.
— A, teraz! rzekła Azja z lodowatą ironją.
— Była bardzo piękna, ale dziś, mój aniele, jesteś o wiele piękniejsza od niej... a małżeństwo Lucjana z Klotyldą jest tak gruntownie zerwane, że nic go nie sklei z powrotem, szepnęła księżna.
Uwaga ta, otwierająca pole rachubom miłości, sprawiła iż hrabina przestała cierpieć: przesunęła rękę po czole, odmłodniała.
— No, dalej, mała, głowa do góry i ostro!... rzekła Azja, która spostrzegła tę metamorfozę i odgadła jej sprężynę.
— Ale, rzekła pani de Maufrigneuse, jeżeli przedewszystkiem trzeba uzyskać aby pan Camusot nie przesłuchiwał Lucjana, możemy to uczynić pisząc doń słówko, które prześlemy do Pałacu przez twego pokojowca, Leontyno.
— Chodźmy do pokoju, rzekła pani de Sérizy.

A teraz, oto co się działo w Pałacu, podczas gdy protektorki Lucjana wypełniały ściśle rozkazy nakreślone przez Jakóba Collin.
Żandarmi przenieśli umierającego na krzesło naprzeciw okna w gabinecie pana Camusot, który siedział w fotelu przed biurkiem. Coquart, z piórem w ręku, zajmował stolik o kilka kroków od sędziego.
Położenie gabinetów, w których urzędują sędziowie śledczy, nie jest rzeczą obojętną; jeśli nie wybrano go z rozmysłem, trzeba przyznać iż przypadek potraktował Sprawiedliwość jak siostrę. Urzędnicy ci są jak malarze, potrzebują równego i czystego światła padającego z północy, twarz bowiem zbrodniarzy jest obrazem, który im trzeba nieustannie studjować. Toteż, prawie wszyscy sędziowie umieszczają biurko w ten sposób, aby siedzieć plecami do okna, a tem samem mieć twarz przesłuchiwanej osoby wystawioną na światło. Każdy sędzia, po półrocznej wprawie, przybiera nieodzownie wyraz roztargniony, obojętny; nierzadko wdziewa na czas badania okulary. Dzięki nagłej zmianie fizjognomji winnego, spowodowanej rzuconem znienacka pytaniem, odkryto zbrodnię popełnioną przez Castainga, w chwili gdy, po długiej naradzie z generalnym prokuratorem, sędzia miał już, z braku dowodów, wrócić tego zbrodniarza społeczeństwu. Ten drobny szczegół może wskazać najmniej pojętnym ludziom, jak żywą, zajmującą, ciekawą, dramatyczną i straszliwą walką jest śledztwo: jestto walka bez świadków, ale zawsze spisana. Ale cóż zostaje na papierze ze sceny palącej nakształt lodu; sceny, w której oczy, akcent, drżenie twarzy, cień rumieńca wywołany jakiemś uczuciem, wszystko grozi niebezpieczeństwem, jak między dzikimi, którzy się tropią wzajem aby się odkryć i zabić. Protokół, to jedynie popioły pożaru!
— Jakie pańskie prawdziwe nazwisko? spytał Camusot Jakóba Collin.
— Don Karlos Herrera, kanonik kapituły królewskiej w Toledo, tajny poseł J. K. M. Ferdynanda VII.
Trzeba zwrócić tu uwagę, iż Jakób Collin mówił po francusku „jak krowa hiszpańska“, kalecząc język w ten sposób, aby odpowiedzi jego były prawie zupełnie niezrozumiałe i aby mu je kazano powtarzać. Germanizmy pana de Nucingen zanadto upstrzyły pierwszą część tego opowiadania, abyśmy je mieli obciążać jeszcze nowym tego rodzaju balastem.
— Ma pan papiery, któreby stwierdzały pomieniony charakter? spytał sędzia.
— Tak, panie; paszport, list Jego Królewskiej i Katolickiej Mości, uwierzytelniający moje posłannictwo... Wreszcie, może pan bezzwłocznie przesłać do ambasady hiszpańskiej parę słów, które napiszę przy panu: będą mnie reklamowali... O ileby zaś zaszła potrzeba innych jeszcze dowodów, napisałbym do Jego Eminencji wielkiego jałmużnika Francji, a przysłałby tu natychmiast przybocznego sekretarza.
— Czy pan wciąż utrzymuje, że jesteś umierający? rzekł Camusot. Gdybyś pan istotnie doświadczał cierpień na które się skarżysz od chwili uwięzienia, powinienbyś już nie żyć, dodał sędzia z ironją.
— Wytacza pan akt oskarżenia przeciw hartowi człowieka niewinnego, oraz sile jego organizmu, odparł łagodnie obwiniony.
— Coquart, zadzwoń pan! każ sprowadzić lekarza więziennego, oraz felczera. — Będziemy zmuszeni zdjąć panu surdut, i przystąpić do sprawdzenia piętna na barku... dodał Camusot.
— Jestem w pańskich rękach...
Obwiniony spytał, czy sędzia będzie tak łaskaw wytłumaczyć mu, co to za piętno, i czemu ma się go szukać na jego barku. Sędzia spodziewał się tego pytania.
— Podejrzewają pana, że jesteś Jakób Collin, zbiegły galernik, którego zuchwalstwo nie wzdryga się przed niczem, nawet przed świętokradztwem!... rzekł żywo sędzia, topiąc spojrzenie w oczach obwinionego.
Jakób Collin nie zadrżał, nie zaczerwienił się; zachował zupełny spokój i spoglądał na pana Camusot z wyrazem naiwnej ciekawości.
— Ja, panie, galernikiem?... Niech zakon do którego należę i Bóg odpuszczą panu podobną omyłkę. Wskaż pan wszystko co mi należy uczynić, aby nie pozwolić panu przedłużać tej tak ciężkiej zniewagi przeciw prawu narodów, przeciw Kościołowi, przeciw królowi memu panu.
Sędzia, nie odpowiadając, wytłumaczył obwinionemu, iż, o ile naznaczony jest piętnem jakie wówczas prawa nakładały skazanym na roboty przymusowe, wówczas, za uderzeniem w ramię, litery ukażą się natychmiast.
— Ach, panie, rzekł Jakób Collin, byłoby bardzo smutne, gdyby moje poświęcenie dla sprawy królewskiej miało mi wyjść na zgubę.
— Wytłumacz się pan, rzekł sędzia, poto tu jesteś.
— Otóż, panie sędzio, muszę mieć bardzo wiele blizn na grzbiecie... Byłem skazany na rozstrzelanie jako zdrajca kraju, gdy ja byłem tylko wierny swemu królowi... Dano do mnie salwę; poczem, buntownicy porzucili mnie jako nieżywego.
— Rozstrzelano pana i żyjesz!... rzekł Camusot.
— Miałem wzgląd u żołnierzy, których nabożne osoby ujęły pieniędzmi; postawili mnie tak daleko, iż kule, które mnie dosięgły, nie miały wiele siły; umyślnie obrócili mnie plecami... Jego Ekscelencja ambasador będzie mógł poświadczyć prawdę faktu...
— Ten czart wcielony ma odpowiedź na wszystko! Tem lepiej zresztą, myślał Camusot, który okazywał się tak surowy jedynie aby zadowolić wymagania sądu i policji. — W jaki sposób człowiek pańskiego stanu, rzekł sędzia zwracając się do galernika, znalazł się w domu kochanki barona de Nucingen, i to jakiej kochanki, prostytutki!...
— Oto czemu znaleziono mnie w domu kurtyzany, odparł Jakób Collin. Ale nim wyjawię przyczynę która mnie tam zawiodła, muszę zwrócić pańską uwagę, iż ledwie przestąpiłem próg, zasłabłem nagle, nie zdążyłem tedy rozmówić się na czas z tą dziewczyną. Dowiedziałem się o zamiarze samobójstwa z jakiem nosiła się Estera; że zaś chodziło tu o dobro młodego Lucjana de Rubempré, do którego żywię szczególne i ze świętych pobudek płynące przywiązanie, zamierzałem odciągnąć biedną istotę od myśli podyktowanej rozpaczą; chciałem jej powiedzieć, że nadzieje Lucjana co do pozyskania ręki panny Klotyldy zawiodły; wreszcie, przynosząc jej wiadomość o miljonowym spadku, spodziewałem się jej wrócić chęć do życia. Mam pewność, panie sędzio, iż stałem się ofiarą tajemnic które mi powierzono. Z piorunującego sposobu, w jaki objawiła się moja choroba, podejrzewam iż była ona następstwem otrucia; ocaliła mnie jedynie siła mego organizmu. Wiem, iż od dawna pewien agent policji Stanu ściga mnie i stara się mnie wplątać w jakąś mętną sprawę... Gdyby pan, jak o to prosiłem, kazał w chwili aresztowania sprowadzić lekarza, zyskałby pan niechybnie dowody tego co mówię w tej chwili. Wierzaj mi, panie sędzio, osobistości położone wyżej od nas obu mają gwałtowny interes w tem aby mnie pomieniać z jakimś zbrodniarzem. Ach, nie zawsze wychodzi to na korzyść służyć królom, mają oni swoje małostki; jeden Kościół jest doskonały.
Niepodobna oddać tu gry fizjognomji Jakóba Collin, który z umysłu zużył dziesięć minut na wygłoszenie tej tyrady, cedząc zdanie po zdaniu. Wszystko — zwłaszcza aluzja do Corentina — było tak prawdopodobne, iż sędzia uczuł się zachwiany.
— Czy może mi pan zwierzyć przyczyny swego przywiązania do pana Lucjana de Rubempré?
— Nie zgaduje ich pan? Mam sześćdziesiąt lat, panie sędzio... błagam, nie pisz pan tego... To... Trzebaż tedy koniecznie?...
— W pańskim interesie, a zwłaszcza w interesie Lucjana de Rubempré, jest powiedzieć wszystko, odparł sędzia.
— A więc, to... o, mój Boże!... to mój syn, dodał z wysiłkiem.
I omdlał.
— Nie pisz pan tego, Coquart, rzekł Camusot pocichu.
Coquart wstał, aby przynieść fiolkę z octem siedmiu złodziei.
— Jeżeli to Jakób Collin, w takim razie to wielki aktor!... myślał Camusot.
Coquart dawał wdechać ocet staremu kajdaniarzowi, którego równocześnie Camusot śledził z przenikliwością rysia i sądownika.
— Trzeba mu kazać zdjąć perukę, rzekł Camusot, czekając aż Jakób Collin odzyska zmysły.
Stary galernik usłyszał i zadrżał, wiedział bowiem, jak plugawy wyraz przybiera wówczas jego fizjognomja.
— Jeśli pan nie ma sam siły zdjąć peruki... dobrze, Coquart, zdejm pan... rzekł sędzia do protokulanta.
Jakób Collin poddał głowę z cudowną rezygnacją. Odarta z tej ozdoby, fizjognomja jego wyglądała strasznie; odzyskiwała swój prawdziwy charakter. Widok ten pogrążył Camusota w niepewności. Oczekując lekarza i felczera, sędzia zaczął układać i przeglądać papiery i przedmioty zajęte w mieszkaniu Lucjana. Dopełniwszy swego zadania u Estery, sąd udał się na quai Malaquais, aby i tam dokonać poszukiwań.
— Otwiera pan w tej chwili listy hrabiny de Sérizy, rzekł Karlos Herrera; ale nie rozumiem czemu pan zabrał prawie wszystkie papiery Lucjana, dodał z uśmiechem, piorunując sędziego zawartą w tym uśmiechu ironją.
Camusot, chwytając ten uśmiech, zrozumiał doniosłość słowa prawie.
— Lucjan de Rubempré, podejrzany o wspólnictwo z panem, jest uwięziony, odparł, chcąc ujrzeć jakie wrażenie uczyni ta wiadomość.
— Jest pan sprawcą wielkiego nieszczęścia, Lucjan jest równie niewinny jak ja, odparł fałszywy Hiszpan, nie okazując wzruszenia.
— Zobaczymy; jesteśmy dopiero przy pańskiej tożsamości, odparł Camusot zdziwiony spokojem więźnia. Jeśli pan jest w istocie don Karlos Herrera, fakt ten zmieniłby natychmiast położenie Lucjana Chardon.
— Tak, to była pani Chardon, z domu de Rubempré! szepnął Karlos. Och! to jeden z największych błędów mego życia!
Podniósł oczy do nieba; ze sposobu w jaki poruszał wargami, zdawało się iż odmawia gorącą modlitwę.
— Ale, jeśli pan jesteś Jakóbem Collin, jeżeli Lucjan był świadomie wspólnikiem zbiegłego galernika, świętokradcy, wszystkie zbrodnie jakie podejrzewamy stają się więcej niż prawdopodobne.
Karlos Herrera zachował twarz z bronzu, słysząc to zdanie umiejętnie wtrącone przez sędziego. Za całą odpowiedź na słowa: świadomie, zbiegłego galernika, wzniósł ręce ruchem szlachetnej boleści.
— Mój ojcze, podjął sędzia nadzwyczaj uprzejmie, jeżeli jesteś don Karlos Herrera, darujesz nam wszystko, co zmuszeni jesteśmy uczynić w interesie prawdy i sprawiedliwości...
Jakób Collin odgadł pułapkę po samym głosie sędziego kiedy wymawiał owo mój ojcze, i ani drgnął. Camusot oczekiwał odruchu radości, zdradzającej zadowolenie zbrodniarza któremu się udało oszukać sędziego; ale znalazł bohatera galer opancerzonego w iście machiaweliczną obłudę.
— Jestem dyplomatą i należę do Zakonu w którym składa się śluby bardzo surowe, odparł Jakób Collin z apostolską słodyczą, rozumiem wszystko i przyzwyczajony jestem cierpieć. Byłbym już wolny, gdyby pan znalazł w mojem mieszkaniu skrytkę gdzie chowam swoje papiery; bo widzę że pan pochwycił jedynie świstki bez znaczenia...
Słowa te dobiły Camusota: swobodą swą i prostotą Collin sparował wszystkie podejrzenia, jakie wzbudził widok jego głowy.
— Gdzie są te papiery?
— Wskażę panu miejsce, jeśli pan zechce wysłać upełnomocnioną osobę w towarzystwie sekretarza hiszpańskiego poselstwa, który je odbierze i któremu pan za nie zaręczy, chodzi tu bowiem o moją misję, o akta i tajemnice kompromitujące nieboszczyka króla Ludwika XVIII. — Och, panie sędzio, lepiej byłoby... Ostatecznie, działa pan jako sędzia... Zresztą, ambasador, do którego się odwołuję w tej całej sprawie, oceni...
W tej chwili, lekarz i felczer, oznajmieni przez woźnego, weszli do gabinetu.
— Dzieńdobry, panie Lebrun, rzekł Camusot; wezwałem pana dla stwierdzenia stanu obwinionego. Powiada że był otruty, utrzymuje iż walczy ze śmiercią od przedwczoraj; niech pan sprawdzi, czy groziłoby niebezpieczeństwem rozebrać go i przystąpić do sprawdzenia piętna...
Doktór Lebrun wziął Jakóba Collin za rękę, zmacał puls, kazał pokazać język i popatrzył mu w twarz bardzo uważnie. Badanie to trwało około dziesięciu minut.
— Obwiniony, rzekł lekarz, wiele cierpiał, ale znajduje się w tej chwili w pełni sił...
— Ta złudna siła pochodzi, panie doktorze, z nerwowego podniecenia, spowodowanego mą osobliwą sytuacją, odparł Jakób Collin z godnością biskupa.
— To być może, rzekł lekarz.
Na znak sędziego, zdjęto z obwinionego odzież; zostawiono mu spodnie, ale zresztą obnażono go ze wszystkiego, nawet z koszuli wówczas można było podziwiać kosmaty tors potężny jak u cyklopa. Był to neapolitański Herkules Farnese, bez jego kolosalnej przesady.
— Do czego natura przeznacza ludzi zbudowanych w ten sposób?... rzekł lekarz do Camusota.
Woźny wrócił, niosąc hebanową pałeczkę, która, od niepamiętnych czasów, jest godłem jego władzy i zowie się różdżką; uderzył nią kilka razy w okolicę, w której kat wycisnął złowrogie litery. Wówczas ujawniło się siedemnaście dziur, kapryśnie rozrzuconych; ale, mimo troskliwego badania, nie spostrzeżono zarysu liter. Jedynie woźny zauważył, iż poprzeczna linja litery T[16] zaznaczona jest dwiema dziurami, których odstęp odpowiada długości tej linji, inną zaś dziurę możnaby uważać za końcowy punkt trzonu tej litery.
— To, bądź co bądź, bardzo mgliste, rzekł Camusot, widząc powątpiewanie na twarzy lekarza.
Karlos poprosił, aby dokonano tej samej operacji na drugim barku, i na grzbiecie. Ujrzano piętnaście blizn, które doktór stwierdził na żądanie Hiszpana, poczem orzekł, iż grzbiet jest tak głęboko poorany ranami, że piętno — o ileby się w istocie znajdowało — nie mogłoby wystąpić.
W tej chwili wszedł woźny z prefektury policji, i oddał panu Camusot papier, żądając odpowiedzi. Przeczytawszy, sędzia zbliżył się do Coquarta aby mu rzec kilka słów; ale szeptał tak cicho, że nikt nie mógł nic dosłyszeć. Jedynie ze spojrzenia Camusota, Jakób Collin odgadł, iż prefekt policji przesłał jakąś informację co do niego.
— Wciąż przyjaciel Peyrade‘a depce mi po piętach, pomyślał; gdybym go znał, pozbyłbym go się tak jak Contensona. Czy będę mógł jeszcze raz ujrzeć Azję?...
Podpisawszy papier skreślony przez Coquarta, sędzia włożył go do koperty, i podał woźnemu biura delegacyj. Biuro delegacyj jestto urząd pomocniczy nieodzowny dla sądu. Biuro to, prowadzone przez mianowanego ad hoc komisarza policji, składa się z oficerów pokoju, którzy, przy pomocy komisarzy dzielnicy, wykonują rozkazy rewizji a nawet uwięzienia osób podejrzanych o wspólnictwo w zbrodni lub przestępstwie. W ten sposób, owo ramię władzy sądowej oszczędza szacowny czas sędziemu prowadzącemu śledztwo.
Na znak sędziego, lekarz i felczer ubrali obwinionego, poczem wyszli, zarówno jak woźny. Camusot siadł przy biurku i zaczął się bawić piórem.
— Pan masz ciotkę, rzekł nagle do Jakóba Collin.
— Ciotkę! odparł ze zdumieniem don Karlos Herrera; ależ, panie, ja nie mam krewnych, jestem nieuznanem dzieckiem nieboszczyka księcia d‘Ossuna.
W duchu zaś pomyślał: Grają w ciuciubabkę! gra która jest zresztą dziecinnym obrazem straszliwej walki między zbrodniarzem a sądem.
— Ba! rzekł Camusot. No, masz pan przecie ciotkę, Joannę Collin, którą umieściłeś pod dziwacznem mianem Azji przy pannie Esterze.
Jakób Collin wzruszył mimowoli ramionami, w zupełnej harmonji z wyrazem ciekawości z jaką słuchał słów sędziego. Ten przyglądał mu się z szyderczą uwagą.
— Miej się pan na baczności, podjął Camusot. Słuchaj mnie pan dobrze.
— Słucham pana.
— Ciotka pańska jest kupczynią w Temple, handel jej prowadzi niejaka panna Paccard, siostra kryminalisty, uczciwa dziewczyna zresztą, zwana la Romette. Władze są na tropie pańskiej ciotki; za kilka godzin, będziemy mieli dowody. Jestto kobieta bardzo panu oddana...
— Mów pan dalej, panie sędzio, rzekł spokojnie Jakób Collin w odpowiedzi na pauzę Camusota, ja słucham.
— Ciotka pańska, o jakie pięć lat starsza od pana, była niegdyś kochanką Marata, haniebnej pamięci. Z tego-to krwawego źródła pochodzi zaczątek majątku który posiada... Jestto, wedle wskazówek jakie otrzymałem, bardzo zręczna passerka, nie mamy bowiem jeszcze dowodów przeciw niej. Po śmierci Marata, żyła, wedle raportów jakie mam w rękach, z pewnym chemikiem skazanym w r. XII na śmierć, za zbrodnię fałszerstwa monety. Stawała jako świadek w tym procesie. W tym stosunku nabrała wiadomości z toksykologji. Była modniarką od r. XII do 1806. W latach 1812 i 1816 skazano ją na dwa lata więzienia za stręczenie nieletnich do nierządu... Pan byłeś już wówczas skazany za fałszerstwo. Opuściłeś dom bankowy w którym ciotka pomieściła cię jako urzędnika, dzięki wychowaniu jakie otrzymałeś i protekcjom osób którym ciotka pańska dostarczała ofiar rozpusty... Wszystko to, przyzna obwiniony, niezbyt podobne jest do splendorów książąt d‘Ossuna... Czy obwiniony obstaje przy swojem przeczeniu?...
Jakób Collin słuchał pana Camusot myśląc o swem szczęśliwem dziecięctwie, o kolegjum Oratorjanów z którego wyszedł, i medytacja ta dawała mu wyraz naprawdę zdumiony. Mimo zręczności swej wymowy, sędzia śledczy nie wydarł ani jednego drgnienia z tej spokojnej fizjognomji.
— Jeśli pan wiernie spisał wyjaśnienia jakie złożyłem na początku, może je pan odczytać, odparł Jakób Collin; nie mogę nic zmienić... Nie bywałem u tej dziewczyny, skąd mogę wiedzieć kto był u niej kucharką? Nie mam nic wspólnego z osobami o których pan mówi.
— Przystąpimy, mimo tych przeczeń, do konfrontacyj, które zachwieją pańską pewność siebie.
— Człowiek raz skazany na rozstrzelanie przyzwyczajony jest do wszystkiego, odparł Jakób Collin ze słodyczą.
Camusot wrócił do przeglądania papierów, oczekując szefa Bezpieczeństwa. Ten okazał się niezwykle gorliwy: było wpół do dwunastej, śledztwo zaczęło się o wpół do jedenastej, a już woźny przyszedł oznajmić sędziemu pocichu Bibi-Lupin.
— Niech wejdzie, odparł pan Camusot.
Wchodząc, Bibi-Lupin, od którego spodziewano się okrzyku: „To on!“... stanął zdumiony. Nie poznawał twarzy swego klienta, w tem obliczu pocentkowanem ospą. Wahanie to uderzyło sędziego.
— Jego wzrost, budowa... rzekł agent. — A, to ty, Jakóbie Collin, wykrzyknął badając oczy, rysunek czoła i uszu. Są rzeczy, których nie można przerobić... — To z pewnością on, panie sędzio... Jakób ma bliznę od pchnięcia nożem na prawem ramieniu, niech mu pan każe zdjąć surdut, a zobaczy pan...
Na nowo, Jakób Collin musiał zdjąć surdut; Bibi-Lupin odwinął rękaw koszuli i ukazał zapowiedzianą bliznę.
— To kula, odparł don Karlos Herrera; o, są tu i inne blizny.
— Och! to jego głos! wykrzyknął Bibi-Lupin.
— Pańska pewność, rzekł sędzia, jest prostą wskazówką, to nie dowód.
— Wiem o tem, odparł pokornie Bibi-Lupin, ale ja dostawię świadków. Już jedna ze stołowniczek pani Vauquer jest tutaj... rzekł, spoglądając na Collina.
Spokojna fizjognomja jaką przybrał Collin nie drgnęła.
— Każ pan wprowadzić tę osobę, rzekł sucho pan Camusot, którego niezadowolenie, mimo pozornej obojętności, było widoczne.
Odruch ten zwrócił uwagę Jakóba Collin, który niewiele liczył na sympatję sędziego; jakoż zapadł w apatję, wywołaną gwałtownem skupieniem, z jakiem silił się odgadnąć przyczynę tego zwrotu. Woźny wprowadził panią Poiret, której nieoczekiwany widok spowodował u galernika lekkie drżenie; ale drżenie to nie ściągnęło uwagi sędziego, który powziął już w duchu decyzję.
— Jak się pani nazywa? spytał sędzia przystępując do formalności poprzedzających wszelkie zeznania.
Pani Poiret, mała staruszka siwa i pomarszczona jak jabłko, ubrana w niebieską jedwabną suknię, oznajmiła iż nazywa się Krystyna Michalina Michonneau, z męża Poiret, liczy pięćdziesiąt jeden lat, urodzona w Paryżu, mieszka przy ulicy des Poules na rogu ul. Pocztowej i trudni się podnajmowaniem umeblowanych pokoi.
— Mieszkała pani, rzekł sędzia, w r. 1818 i 1819 w pensjonacie prowadzonym przez panią Vauquer?
— Tak, panie sędzio; tam właśnie zawarłam znajomość z panem Poiret, pensjonowanym urzędnikiem, obecnie moim mężem, który od roku nie opuszcza łóżka... Biedny człowiek! bardzo jest chory. Toteż, niepodobna mi długo zostawać poza domem.
— Mieszkał wówczas w tym pensjonacie niejaki Vautrin?... spytał sędzia.
— Och! panie sędzio, to cała historja. To był galernik...
— Współdziałała pani przy jego uwięzieniu.
— To fałsz, panie sędzio.
— Jest pani przed sądem, niech pani uważa!... rzekł surowo Camusot.
Pani Poiret umilkła.
— Niech pani zbierze wspomnienia, podjął Camusot. Przypomina pani sobie dobrze tego człowieka?... poznałaby go pani?
— Tak sądzę.
— Czy to ten? rzekł sędzia.
Pani Poiret założyła okulary i przyjrzała się księdzu Karlosowi.
— Jego budowa, postać; ale... nie... tak... Panie sędzio, podjęła, gdybym mogła widzieć jego obnażoną pierś, poznałabym go w tej chwili.
Mimo powagi swych funkcyj, sędzia i pisarz nie mogli się wstrzymać od uśmiechu; Jakób Collin podzielił ich wesołość ale z umiarkowaniem. Obwiniony nie włożył surduta, który Bibi-Lupin zdjął mu przed chwilą: jakoż, na znak sędziego, rozchylił uprzejmie koszulę.
— Tak, to jego sierć... — Ależ pan posiwiał, panie Vautrin! wykrzyknęła pani Poiret.
— Co pan na to odpowie? spytał sędzia obwinionego.
— Że to jakaś szalona, odparł Collin.
— Ach, Boże, gdybym miała wątpliwości (bo twarz zmieniła się bardzo), ten głos wystarczyłby... tak, to on mi groził... Och! to jego spojrzenie!
— Pan agent i ta kobieta, rzekł sędzia zwracając się do Jakóba Collin, nie mogli się porozumieć aby mówić jedno i to samo, żadne z nich nie widziało pana: jak pan to wytłumaczy?
— Sądom zdarzało się popełniać omyłki grubsze jeszcze, niż ta, do której mogłoby dać przyczynę świadectwo kobiety poznającej mężczyznę po włosach na piersi, oraz domysły agenta policji, odparł Collin. Znajdują we mnie podobieństwo głosu, spojrzenia, budowy, z jakimś wielkim zbrodniarzem, — to już dość mgliste. Co się tyczy wspomnień, dowodzących między tą panią a moim sobowtórem stosunków za które się nie rumieni... sam się pan śmiał z tego, panie sędzio. Czy zechce pan, w imię prawdy, którą pragnę wyświetlić we własnym interesie goręcej niż pan możesz tego pragnąć w interesie sprawiedliwości, spytać tej pani... Foi...
— Poiret.
— Poiret (Przepraszam... jestem Hiszpan) czy przypomina sobie osoby zamieszkałe w tym... Jak pani nazywa ten dom?
— Pensjonat, rzekła pani Poiret.
— Nie wiem co to takiego, odparł Jakób Collin.
— To dom, w którym jada się obiady i śniadania w abonamencie.
— Ma pan słuszność, wykrzyknął Camusot, czyniąc przychylny ruch ręką, tak bardzo uderzyła go pozorna dobra wiara z jaką Collin dostarczał mu sposobów dojścia do celu. Niech pani spróbuje sobie przypomnieć pensjonarzy mieszkających tam w epoce uwięzienia Jakóba Collin.
— Był pan Rastignac, doktór Bianchon, ojciec Goriot, panna Taillefer...
— Dobrze, rzekł ksiądz, nie przestając śledzić Jakóba, którego twarz pozostała niewzruszona. Więc cóż, ten ojciec Goriot?...
— Umarł, rzekła pani Poiret.
— Panie sędzio, rzekł Jakób, wiele razy spotykałem u Lucjana niejakiego pana de Rastignac; otóż, jeżeli to ten o którego chodzi, nigdy nie wziął mnie za galernika, z którym ktoś sili się mnie pomieniać...
— Pan de Rastignac i doktór Bianchon, rzekł sędzia, zajmują obaj tego rodzaju pozycję społeczną, że ich świadectwo, w razie jeśli wypadnie korzystnie, wystarczyłoby aby panu wrócić wolność. — Coquart, wygotuj pan dwa wezwania.
W kilka minut, ukończono formalności tyczące zeznań pani Poiret; Coquart odczytał jej protokół, który podpisała; obwiniony odmówił podpisu, tłumacząc iż nie zna form procedury sądowej we Francji.
— No, dość na dziś, musi pan odczuwać potrzebę jakiegoś posiłku, każę pana odprowadzić do celi.
— Och, nadto źle się czuję aby móc jeść, rzekł Jakób.
Camusot pragnął aby chwila powrotu Jakóba Collin do celi zeszła się z godziną przechadzki na łące; ale wprzód chciał mieć od dyrektora Conciergerie odpowiedź na rozkaz jaki dał mu rano, zadzwonił przeto aby posłać woźnego. Woźny zjawił się z wiadomością, iż odźwierna domu w którym mieszkał pan de Rubempré pragnie oddać ważny dokument tyczący sprawy. Okoliczność ta tak pochłonęła uwagę pana Camusot, iż zapomniał o swym zamiarze.
— Niech wejdzie! rzekł.
— Przepraszam, prześwietny sądzie, rzekła odźwierna, kłaniając się kolejno sędziemu i księdzu Herrera. Byliśmy oboje z mężem tak pomięszani, niby z przyczyny tej rewizji, że zapomnieliśmy w komodzie listu pod adresem pana Lucjana, za który zapłaciliśmy pół franka, mimo że jest z Paryża: taki ciężki! Czy zechce mi pan zwrócić za porto? Bóg wie, kiedy ujrzymy naszych lokatorów!
— To listonosz oddał wam ten list? spytał Camusot, obejrzawszy z uwagą kopertę.
— Tak, prześwietny sądzie.
— Coquart, spiszesz pan protokół z tego oświadczenia. — Idźcie, moja dobra kobieto. Podajcie swoje nazwisko, daty...
Camusot zaprzysiągł odźwierną, poczem podyktował protokół.
Podczas dopełniania tych formalności, sprawdził pieczęć, która nosiła godzinę odbioru i doręczenia, zarówno jak datę. Otóż, ten list, doręczony nazajutrz po śmierci Estery, był, bez żadnej wątpliwości, napisany i wrzucony na pocztę w dzień katastrofy.

A teraz, można osądzić zdumienie pana Camusot podczas czytania listu, skreślonego i podpisanego ręką tej, którą sąd uważał za ofiarę zbrodni:
Estera do Lucjana.
Poniedziałek, 13 maja 1830.
Ostatni dzień mego życia, dziesiąta rano.

„Mój Lucjanie, mam już tylko godzinę przed sobą. O jedenastej, będę martwa, umrę bez bólu. Zapłaciłam pięćdziesiąt tysięcy franków za śliczną czarną porzeczkę, zawierającą truciznę, która zabija z szybkością błyskawicy. Zatem, kotuśku mój, będziesz mógł sobie powiedzieć: „Moja Ester nie cierpiała...“ Tak, będę cierpieć jedynie pisząc do ciebie te słowa.
„Ten potwór który mnie kupił tak drogo, wiedząc iż dzień w którym stanę się jego własnością będzie dla mnie ostatni, ten Nucingen wyszedł stąd przed chwilą, chwiejąc się na nogach jak pijany niedźwiadek. Pierwszy i ostatni raz w życiu mogłam porównać moje dawne rzemiosło ulicznicy z życiem serca; tkliwość, która roztapia się w nieskończoności, z ohydą obowiązku który chciałby się unicestwić tak aby nie zostawić miejsca na pocałunek. Trzeba było tej ohydy, aby śmierć wydała mi się rozkoszna. Wzięłam kąpiel; byłabym chciała wezwać spowiednika z klasztoru gdzie przyjęłam chrzest, wyspowiadać się, słowem, obmyć duszę. Ale dosyć już prostytucji; toby była profanacja sakramentu, czuję się zresztą skąpana w wodach szczerego żalu. Bóg uczyni ze mną co zechce.
„Dajmy pokój mazgajstwu, chcę być dla ciebie twoją Esterą do ostatniej chwili, nie nudzić cię śmiercią, przyszłością, dobrym Panem Bogiem, który nie byłby dobry, gdyby mnie dręczył w drugiem życiu, skoro już przełknęłam tyle bólów na ziemi.
„Mam przed sobą twój uroczy portret, pendzla pani Mirbel. Ten listek kości słoniowej pocieszał mnie w twej nieobecności, patrzę nań z upojeniem kreśląc ostatnie myśli, malując ci ostatnie bicia mego serca. Wsunę ci do tej koperty ów portret, nie chcę aby go ktoś zagrabił albo sprzedał. Na samą myśl, iż to, co stanowiło mą radość miałoby się znaleźć między damami lub oficerami cesarstwa, albo cackami chińskiemi, słabo mi się robi. Zamaż ten portret, jedyny mój, nie dawaj go nikomu... chyba że ten podarek miałby ci wrócić serce owej deski do prasowania, Klotyldy Grandlieu, która narobi ci sińców przez sen, takie ma spiczaste kości... Tak, godzę się na to, zdałabym ci się jeszcze na coś, jak za życia. Och! aby ci zrobić przyjemność, lub bodaj zabawić cię, stałabym przed płonącym stosem, trzymając w ustach jabłko aby je ugotować dla ciebie! Śmierć moja przyda się tedy na coś... Byłabym popsuła twoje małżeństwo... Och! ta Klotylda, nie rozumiem jej. Móc być twoją żoną, nosić twoje nazwisko, nie rozstawać się z tobą w dzień i w nocy, należeć do ciebie, i certować się! Trzeba być na to arystokratką! i nie mieć ani dziesięciu funtów mięsa przy kości...
„Tak, Lucjanie! ty załamany, biedny, ambitny chłopcze, myślę o twej przyszłości! Wierz mi, pożałujesz niejeden raz swego wiernego psa, tej dobrej dziewczyny, która kradła dla ciebie, która byłaby się dała zawlec do kryminału aby zapewnić twoje szczęście, której jedynem zajęciem było marzyć o twoich przyjemnościach, wymyślać je dla ciebie, która miała miłość dla ciebie we włosach, w nogach, w uszach, — słowem, twojej balleriny, której każde spojrzenie było błogosławieństwem, która, przez sześć lat, myślała jedynie o tobie, która czuła się tak bardzo twoją rzeczą, iż była zawsze jedynie promieniowaniem twej duszy, jak światło promieniowanem słońca. Ale, ostatecznie, aby być twoją żoną, brak mi pieniędzy i honoru... O ile mogłam, zapewniłam ci przyszłość, oddając ci wszystko co mam... Przyjdź natychmiast po otrzymaniu tego listu i weź to co będzie pod poduszką; nie ufam służbie...
„Widzisz, chcę być ładna jako umarła, położę się, wyciągnę na łóżku, upozuję się, tak! Potem, rozgniotę porzeczkę o podniebienie, tak aby mnie nie zniekształciły ani konwulsje, ani jaka śmieszna pozycja.
„Wiem, że pani de Sérizy pogniewała się z tobą, i z mojej przyczyny; ale widzisz, mój kocie, skoro się dowie że umarłam, przebaczy ci, będziesz ją odwiedzał, ożeni cię dobrze, jeżeli tamci, ci Grandlieu, zatną się i nie zechcą.
„Mój malusieńki, nie chcę abyś wpadł w rozpacz, dowiadując się o mej śmierci. Muszę ci zresztą powiedzieć, że godzina jedenasta w poniedziałek 13 maja jest jedynie zakończeniem długiej choroby, która zaczęła się w dniu, w którym, na terasie w Saint-Germain, wtrąciliście mnie z powrotem w dawne rzemiosło... Istnieją choroby duszy jak choroby ciała. Tylko że dusza nie umie się tak głupio poddać cierpieniu jak ciało, ciało nie podtrzymuje duszy jak dusza ciało, a dusza ma sposób uleczenia się refleksją, która każe biednym szwaczkom uciec się do piecyka z węglami. Dałeś mi życie przedwczoraj, powiadając, iż, gdyby Klotylda odrzuciła cię jeszcze, ożeniłbyś się ze mną. Toby było wielkie nieszczęście dla nas obojga: umarłabym — można powiedzieć — tem więcej; bo są śmierci mniej lub więcej gorzkie. Nigdy świat nie uznałby nas.
„Oto dwa miesiące zastanawiam się nad wieloma rzeczami, wierzaj! Biedna dziewczyna znajdzie się w błocie, jak ja przed pobytem w klasztorze; podoba się mężczyznom, zaprzęgają ją do swoich przyjemności nie siląc się na względy, odsyłają ją pieszo sprowadziwszy powozem; jeżeli jej nie plują w twarz, to dlatego że piękność broni ją od zniewag, ale, moralnie, robią jeszcze gorzej. I ot, niech ta dziewczyna odziedziczy kilka miljonów, będą się o nią zabiegali książęta, będą się kłaniali z szacunkiem gdy ją ujrzą rozpartą w powozie, będzie mogła wybierać między najstarszemi herbami Francji i Nawary. Ten świat, który byłby nam rzekł raka widząc dwie piękne istoty zjednoczone i szczęśliwe, stale bił pokłony pani de Staël, mimo jej romansów uscenizowanych w życiu, bo miała dwieście tysięcy funtów renty. Świat, który gnie się przed pieniądzem lub sławą, nie chce się ugiąć przed szczęściem ani przed cnotą... Bo ja byłam dobra... Och! ileżbym łez osuszyła!... tyle, sądzę, ile ich wylałam! Tak, byłabym chciała żyć jedynie dla siebie i dla biednych.
„Oto myśli, które mi czynią śmierć cudownie upragnioną. Toteż, nie lamentuj, kotuśku mój jedyny! Powiedz sobie często: „Były dwie dobre dziewczyny, dwa ładne stworzenia, obie umarły dla mnie bez żalu, ubóstwiały mnie!“ Wznieś w sercu pomniczek dla Koralji, dla Estery, i idź dalej! Czy przypominasz sobie dzień, w którym pokazałeś mi starą, pokurczoną, w zielonkawej kapotce, w spłowiałej poplamionej spódnicy, kochankę poety z przed Rewolucji, próżno silącą się ogrzać na słońcu w Tuilerjach i czulącą się z ohydnym mopsem? Niegdyś miała lokajów, powozy, pałacyk! Powiedziałam ci wówczas: „Lepiej umrzeć mając lat trzydzieści!“ Otóż, tego dnia, zastałeś mnie pogrążoną w zadumie, robiłeś szaleństwa aby mnie rozbawić; wreszcie, wśród pocałunków, rzekłam: „Czyż nie widujemy codzień, iż ładne kobiety wychodzą z teatru przed końcem?...“ Nie miałam ochoty oglądać ostatniego aktu: to wszystko...
„Myślisz zapewne w duchu że jestem gadatliwa; ale to mój ostatni szczebiot... Piszę tak jak mówiłam, a chcę mówić do ciebie wesoło. Mażące się szwaczki były mi zawsze wstrętne; ty wiesz że umiałam dobrze umrzeć już raz, za powrotem z nieszczęsnego balu Opery, gdzie ci powiedziano czem byłam wprzódy!...
„Och, nie, malusieńki, nie dawaj nikomu tego portretu! Gdybyś wiedział, jaką falą miłości zatopiłam się w twoich oczach, patrząc w nie z upojeniem w czasie przerwy w pisaniu, pomyślałbyś, chłonąc miłość którą starałam się przepoić tę kość słoniową, że dusza twojej ulubionej pieszczochy jest tam.
„Umarła, która prosi o jałmużnę: także komika!... No, dość tego, trzeba umieć zachowywać się spokojnie w grobie.
„Nie wiesz, jak bohaterską wydałaby się moja śmierć głupcom, gdyby wiedzieli, że tej nocy Nucingen ofiarował mi dwa miljony, jeśli go zechcę kochać tak jak ciebie kochałam. Ładną będzie miał minę, kiedy się dowie, żem dotrzymała słowa wyciągając kopytka z tej jego miłości! Wszystkiego próbowałam, aby móc jeszcze oddychać powietrzem którem ty oddychasz. Rzekłam temu grubemu złodziejowi: „Chcesz, abym cię kochała tak jak sobie życzysz? zobowiążę się nawet nigdy nie widzieć Lucjana... — Co mam uczynić?... spytał. — Daj mi dwa miljony dla niego?... Nie! gdybyś ty widział tę fizys... Och! uśmiałabym się, gdyby to nie było dla mnie tak tragiczne. „Oszczędź sobie odmowy! rzekłam. Widzę, że więcej ci zależy na dwóch miljonach niż na mnie. Kobieta zawsze lubi dowiedzieć się co jest warta“, dodałam, odwracając się plecami.
„Stary opryszek dowie się za kilka godzin, żem nie żartowała.
„Kto ci potrafi zrobić tak jak ja przedział we włosach? Ba! nie chcę już myśleć o niczem co ma związek z życiem, mam już tylko pięć minut, oddaję je Bogu; nie bądź zazdrosny o to, drogi aniele, chcę mówić mu o tobie, prosić go o twoje szczęście za cenę mej śmierci i kar na tamtym świecie. Bardzo mnie gryzie że pójdę do piekła; byłabym pragnęła zobaczyć aniołów, aby ujrzeć czy są podobne do ciebie.
„Bądź zdrów, malusieńki mój, bądź zdrów!... Błogosławię cię za całe moje nieszczęście. Nawet w grobie będę

twoją Esterą...

„Jedenasta bije. Odmówiłam ostatnią modlitwę, ułożę się aby umrzeć. Jeszcze raz, bądź zdrów! Chciałabym, aby ciepło mojej ręki zostawiło na tym papierze mą duszę, jak kładę na nim ostatni pocałunek, i jeszcze raz chcę cię nazwać swoim najukochańszym kotusieńkiem, mimo że jesteś przyczyną śmierci

twojej Estery.

Odruch zazdrości ścisnął serce sędziego, gdy kończył czytanie tego jedynego może listu samobójcy napisanego tak wesoło, mimo że była to wesołość gorączkowa, ostatni wysiłek ślepego przywiązania.
— Co on ma w sobie, aby go tak kochały? myślał, powtarzając to, co powiadają wszyscy mężczyźni nie mający daru podobania się kobietom. — Jeśli pan zdoła dowieść nietylko że nie jesteś Jakóbem Collin, zbiegłym galernikiem, ale że jesteś w istocie don Karlos Herrera, kanonik toledański, tajny poseł J. K. M. Ferdynanda VII, rzekł sędzia, będziesz wypuszczony na wolność. Bezstronność, jakiej wymaga mój urząd, nakazuje mi powiedzieć panu, iż otrzymałem w tej chwili list panny Estery Gobseck, w którym oznajmia zamiar zadania sobie śmierci i wyraża podejrzenia, które zdają się wskazywać sprawców zniknięcia siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków.
Mówiąc, Camusot porównywał pismo listu z pismem testamentu; było dlań oczywiste, że list pisała ta sama ręka, która sporządziła testament.
— Panie sędzio, nadto się pan pospieszył z przypuszczeniem morderstwa, niech się pan nie spieszy z przypuszczeniem kradzieży.
— A!... rzekł Camusot, obejmując więźnia przenikliwem spojrzeniem.
— Niech pan nie sądzi, że się zdradzam, powiadając iż suma ta może się znaleźć, ciągnął Collin, dając sędziemu do zrozumienia że zgaduje jego posądzenie. Służba bardzo kochała tę biedną dziewczynę. Tak, gdybym był wolny, podjąłbym się odnaleźć pieniądze, będące obecnie własnością istoty najdroższej mi na świecie, Lucjana!... Czy byłby pan tak dobry pozwolić mi przeczytać ten list? to nie długo potrwa... To dowód niewinności mego drogiego dziecka... nie może się pan obawiać abym go zniszczył... ani żebym wspomniał o nim komu; jestem w celi.
— W celi!... wykrzyknął sędzia, nie, już nie. To ja proszę pana, abyś stwierdził jaknajrychlej tożsamość swej osoby; odwołaj się pan do ambasadora, jeśli chcesz...
I podał list Jakóbowi. Camusot był uszczęśliwiony iż ratuje się z kłopotu, że może zadowolić generalnego prokuratora, panie de Maufrigneuse i de Sérizy. Mimo to, przyglądał się bacznie twarzy więźnia gdy ten czytał list kurtyzany i, mimo szczerości uczuć jakie się na niej malowały, powiadał sobie:
— To jednak jest fizys galernika!
— Oto jak go kochają!... rzekł Jakob zwracając list.
I ukazał sędziemu twarz zwilżoną łzami.
— Gdybyś go pan znał! podjął, to dusza tak młoda, tak świeża, piękność tak cudowna, dziecko, poeta... Doświadcza się nieprzepartej potrzeby poświęcenia się jemu, czynienia zadość jego najlżejszym pragnieniom. Drogi Lucjan, kiedy chce być przymilny, potrafi być tak uroczy!...
— Nie, rzekł sędzia, czyniąc jeszcze wysiłek aby odkryć prawdę, pan nie możesz być Jakóbem Collin.
— Nie, panie, odparł galernik.
Tu, Jakób Collin stał się bardziej niż kiedykolwiek don Karlosem Herrerą. Chcąc dokończyć swego dzieła, zbliżył się do sędziego, pociągnął go ku oknu i rzekł poufnie przybierając ton księcia Kościoła.
— Kocham tak to dziecko, panie sędzio, iż, gdyby było trzeba stać się zbrodniarzem za którego mnie pan bierze, aby oszczędzić jednej przykrości temu bóstwu mego serca, oskarżyłbym się dobrowolnie, rzekł szeptem. Poszedłbym za przykładem biednej dziewczyny, która się zabiła dla jego dobra. Toteż, panie, błagam o użyczenie mi jednej łaski, o wypuszczenie Lucjana na wolność.
— Powinność moja sprzeciwia się temu, odparł Camusot dobrodusznie; ale, skoro z samem niebem można się jakoś porozumieć[17], i sąd umie mieć względy. Jeżeli mi pan może przytoczyć słuszne przyczyny... Mów pan, tego nie będziemy pisali.
— A więc, podjął Jakób Collin, zwiedziony dobrodusznością Camusota, wiem co ten biedny dzieciak musi przechodzić w tej chwili... w więzieniu... on jest zdolny targnąć się na swoje życie...
— Och! co to tego... rzekł Camusot, wzruszając ramionami.
— Nie wie pan, kogo zobowiązujesz w mojej osobie, dodał Jakób Collin, próbując poruszyć inne struny. Wyświadczasz pan usługę zakonowi potężniejszemu niż hrabiny de Sérizy, niż księżne de Maufrigneuse, które panu nie przebaczą nigdy tego że miałeś na swojem biurku ich listy... rzekł wskazując dwa pachnące pliki. Mój zakon ma dobrą pamięć...
— Panie, rzekł Camusot, dosyć! Szukaj pan innych argumentów. Mam obowiązki zarówno wobec obwinionego, co wobec moich funkcyj.
— Zatem, wierzaj mi pan, ja znam Lucjana, to dusza kobiety, poety i południowca, bez hartu i woli, ciągnął Jakób, który, jak mniemał, przejrzał wreszcie iż sędzia im sprzyja. Jest pan pewien niewinności tego młodego człowieka, nie dręcz go, nie badaj, oddaj mu ten list, oznajm mu że jest spadkobiercą Estery i wróć mu wolność... Jeśli pan postąpi inaczej, będziesz tego gorzko żałował; natomiast, jeśli go wypuścisz poprostu na swobodę, wytłumaczę panu (zatrzymaj mnie pod kluczem) jutro, dziś wieczór, wszystko co mogłoby się panu wydać tajemnicze w tej sprawie, oraz pobudki zajadłego prześladowania którego jestem przedmiotem; ale narażę życie, czyhają na mą głowę już od pięciu lat... Skoro Lucjan będzie wolny, bogaty i skoro zaślubi Klotyldę de Grandlieu, zadanie moje na ziemi spełnione, nie dbam o resztę... Mój prześladowca jest szpiegiem waszego ostatniego króla.
— A! Corentin!
— Nazywa się Corentin?... dziękuję... Otóż, panie sędzio, zechce mi pan przyrzec to o co proszę?
— Sędzia nie może i nie powinien nic przyrzekać. — Coquart! powiedz pan woźnemu i żandarmom aby odprowadzili obwinionego. Dam rozkazy, aby, dziś wieczór, przeniesiono pana do pistolów, dodał łaskawie, z lekkiem skinieniem głowy.
Uderzony ostatnią prośbą Jakóba i przypominając sobie usilność, z jaką — zasłaniając się stanem zdrowia — domagał się aby go przesłuchano pierwszego, Camusot odzyskał całą nieufność. Poddając się swoim nieokreślonym podejrzeniom, patrzał równocześnie jak mniemany umierający chodzi, porusza się jak Herkules, porzuciwszy już komedję tak doskonale odegraną przy wejściu.
— Zechce pan...
Jakób obrócił się.
— Mimo odmowy podpisu, pisarz odczyta panu protokół.
Obwiniony cieszył się wyraźnie wspaniałem zdrowiem: sposób w jaki usiadł obok pisarza był dla sędziego ostatnim promieniem światła.
— Ozdrowiał pan bardzo rychło? rzekł.
— Wpadłem, pomyślał Jakób.
Poczem odpowiedział głośno:
— Radość, panie sędzio, jest jedynem panaceum... ten list, dowód niewinności o której nie wątpiłem... oto potężne lekarstwo.
Gdy więzień oddalał się w otoczeniu woźnego i żandarmów, sędzia wiódł za nim zadumanem spojrzeniem; następnie, uczynił gest człowieka budzącego się ze snu i rzucił list Estery na biurko protokolanta:
— Coquart, skopjujesz pan ten list!
O ile w naturze człowieka jest być nieufnym wobec tego o co go błagają, kiedy żądana rzecz jest przeciw jego interesom, obowiązkom, często nawet kiedy mu jest obojętna, uczucie to jest prawem dla sędziego śledczego. Im więcej obwiniony, którego tożsamości jeszcze nie ustalono, ukazywał chmur na horyzoncie w razie przesłuchania Lucjana, tem bardziej przesłuchanie to wydawało się Camusotowi konieczne. Gdyby nawet formalność ta nie była, wedle kodeksu i zwyczajów, nieodzowna, wymagałaby jej sama kwestja tożsamości Karlosa. W każdem powołaniu istnieje sumienność zawodowa. Nawet nie będąc ciekawy, Camusot byłby przesłuchał Lucjana przez punkt honoru urzędnika, jak przesłuchał dopieroco Jakóba Collin, rozwijając wszystkie chytrości na które sobie pozwala najbardziej nieskazitelny sędzia. Usługa jaką mógł komuś oddać, awans, wszystko to szło u Camusota w drugim rzędzie; pierwsza była chęć poznania prawdy, przeniknięcia jej, choćby ją potem miał zamilczeć. Bębniąc po szybach, poddawał się krętemu biegowi przypuszczeń, wówczas bowiem myśl jest niby rzeka przebiegająca tysiące okolic. Sędziowie, ci kochankowie prawdy, są jak zazdrosne kobiety, oddają się tysiącznym domysłom i zgłębiają je sztyletem posądzenia, jak starożytny ofiarnik rozpruwał łono ofiarom; poczem, zatrzymują się nie przy prawdzie, ale przy prawdopodobieństwie, i dostrzegają w końcu prawdę. Kobieta bada kochanego mężczyznę, jak sędzia zbrodniarza. W takim stanie ducha, błysk, słowo, akcent, wahanie, wystarczą aby wskazać ukryty fałsz, zdradę, zbrodnię.
— Sposób, w jaki mi odmalował przywiązanie do syna (jeżeli to syn), kazałby przypuszczać, iż znalazł się w domu tej dziewczyny aby czuwać nad łupem; zaczem, nie podejrzewając iż pod poduszką zmarłej znajduje się testament, zgarnął, na rzecz syna, siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków, dla pewności?... Oto sens tej obietnicy znalezienia sumy. Pan de Rubempré winien jest samemu sobie i sądowi aby udzielić wyjaśnień co do osoby swego ojca... Ba! przyrzeka mi poparcie swego zakonu (jego zakon!) jeżeli nie przesłucham Lucjana!...
Utknął na tej myśli.
Jak widzieliśmy, sędzia śledczy kieruje badaniem wedle uznania. Wolno mu być przenikliwym albo nie. Przesłuchanie to nic i wszystko. W tem jego potęga. Camusot zadzwonił, woźny już był z powrotem. Polecił mu udać się po pana Lucjana de Rubempré, zalecając aby obwiniony nie zetknął się po drodze bezwarunkowo z nikim. Była druga po południu.
— Jest tu tajemnica, rzekł sam do siebie sędzia, i ta tajemnica musi być bardzo ważna. Rozumowanie tego magika, który nie jest ani księdzem, ani świeckim, ani galernikiem, ani Hiszpanem, ale który drży aby z ust jego protegowanego nie wyszło jakieś straszne słowo, wygląda tak: „Poeta jest słabą, kobiecą naturą; nie jest, jak ja, Herkulesem dyplomacji: wydrze mu pan z łatwością tajemnicę!“ A więc, dowiemy się wszystkiego od chłopczyny.
I zaczął pukać o stół nożykiem z kości słoniowej, gdy równocześnie pisarz kopjował list Estery. Ileż dziwactw w funkcjonowaniu naszego umysłu! Camusot przypuszczał wszystkie możliwe zbrodnie, a przechodził obok jedynej którą obwiniony popełnił, fałszerstwa testamentu na korzyść Lucjana. Niechaj ci, którzy, w zawiści swojej, atakują stanowisko sędziów, zastanowią się nad tem życiem strawionem w ustawnych podejrzeniach, nad torturami jakie ci ludzie nakładają swemu umysłowi — bo sprawy cywilne są mniej zawiłe niż śledztwo kryminalne! — a dojdą może do przeświadczenia, iż kapłan i sędzia, dźwigają rynsztunek jednako ciężki, jednako najeżony kolcami. Wszelki zawód ma zresztą swoją włósienicę i swoje udręki.
Około drugiej, zjawił się przed obliczem pana Camusot Lucjan de Rubempré, blady, zmieniony, z czerwonemi i nabrzękłemi oczami, słowem w stanie prostracji, który pozwolił sędziemu porównać naturę ze sztuką, umierającego naprawdę z umierającym na scenie. Wędrówka z Conciergerie do gabinetu sędziego, między dwoma żandarmami których poprzedzał woźny, doprowadziła Lucjana do szczytu rozpaczy. W naturze poety leży, iż woli kaźń od sądu. Widząc tę naturę zupełnie ogołoconą z moralnego hartu który cechuje sędziego i który objawił się tak potężnie u drugiego obwinionego, Camusot uczuł politowanie dla tak łatwego zwycięstwa. Wzgarda ta pozwoliła mu zadać stanowcze ciosy, zostawiając mu, na polu bitwy, ową straszliwą swobodę umysłu, jaką posiada strzelec kiedy chodzi o strącanie lalek.
— Niech się pan uspokoi, panie de Rubempré; widzi pan tu sędziego pragnącego naprawić krzywdę, jaką czyni mimowoli sąd przez uwięzienie prewencyjne, o ile jest nieuzasadnione. Wierzę, że pan jest niewinny, odzyskasz niebawem wolność. Oto dowód pańskiej niewinności: list odebrany przez odźwierną i przyniesiony w tej chwili. W zamęcie spowodowanym rewizją i wiadomością o uwięzieniu, kobieta ta zapomniała o liście, który pochodzi od panny Estery Gobseck... Czytaj pan!
Lucjan wziął list, przeczytał i zalał się łzami. Szlochał, nie mogąc wymówić słowa. Po kwadransie — przez który-to czas Lucjan z trudem zdołał odzyskać siły — protokulant przedłożył mu kopję i prosił aby zechciał podpisać potwierdzenie kopji zgodnej z oryginałem, ofiarując kolacjonowanie listu; Lucjan zdał się oczywiście na słowo Coquarta w tej mierze.
— Panie de Rubempré, rzekł sędzia dobrodusznie, trudno mi wypuścić pana na wolność, nie dopełniwszy formalności i nie zadawszy kilku pytań. Proszę, byś pan zechciał odpowiedzieć na nie... niemal w charakterze świadka. Z człowiekiem takim jak pan, uważałbym prawie za zbyteczne zwracać uwagę, iż wezwanie do zeznania całej prawdy jest tu nietylko apelem do sumienia, ale także koniecznością pańskiej pozycji, dwuznacznej... chwilowo. Prawda, jakiejbądź byłaby natury, nie może panu w niczem zaszkodzić; kłamstwo natomiast zawiodłoby pana na ławę oskarżonych i zniewoliłoby mnie do odesłania pana z powrotem do celi. Odpowiadając szczerze na pytania, znajdzie się pan dziś wieczór u siebie w domu, zrehabilitowany tą notatką umieszczoną w dziennikach: „Pan Lucjan de Rubempré, uwięziony wczoraj w Fontainebleau, został, po bardzo krótkiem przesłuchaniu, natychmiast wypuszczony na wolność“.
Przemowa ta uczyniła na Lucjanie żywe wrażenie; co widząc, sędzia dodał:
— Powtarzam panu, był pan podejrzany o udział w morderstwie przez otrucie panny Estery: mamy dowód samobójstwa, rzecz wyjaśniona. Ale usunięto sumę siedmiusetpięćdziesięciu tysięcy franków objętych masą spadkową, a pan jesteś spadkobiercą: zachodzi tedy, na nieszczęście, zbrodnia. Ta zbrodnia poprzedziła znalezienie testamentu. Otóż, sąd ma powody przypuszczać, iż pewna osoba, która pana kocha w takim samym stopniu jak cię kochała panna Estera, dopuściła się tej zbrodni na twoją korzyść... — Niech mi pan nie przerywa, rzekł Camusot, gestem nakazując milczenie Lucjanowi który chciał przemówić, nie przesłuchuję pana jeszcze. Chcę panu wskazać, jak bardzo cześć pańska zainteresowana jest w tej sprawie. Porzuć pan fałszywy, nędzny punkt honoru, jaki wiąże między sobą wspólników, i mów całą prawdę.
Czytelnik musiał już zauważyć nierówność broni w tej walce między obwinionym a sędzią. Zapewne, zręczne przeczenie ma za sobą bezwzględność formy i wystarcza dla obrony zbrodniarza; ale jestto, do pewnego stopnia, ciężka zbroica, która staje się miażdżąca, skoro sztylet śledztwa zmaca słaby punkt spojenia. Z chwilą gdy, wobec oczywistych faktów, przeczenie jest niedostateczne, obwiniony staje się w zupełności łupem sędziego. Wyobraźcie sobie teraz pół-przestępcę, jak Lucjan, który, ocalony z pierwszego zbłąkania, mógłby się poprawić i stać się użytecznym krajowi: taki człowiek zginie w potrzasku śledztwa. Sędzia redaguje protokół bardzo suchy, wierne streszczenie pytań i odpowiedzi; ale z jego podstępnie ojcowskich zagadywań, z jego kuszących apelów w tym rodzaju, nie zostaje nic. Sędziowie wyższych instancyj oraz przysięgli widzą rezultaty, nie znając środków. Toteż, zdaniem niektórych światłych ludzi, ława przysięgłych byłaby — jak jest w Anglji — najodpowiedniejsza do prowadzenia śledztwa. Francja kosztowała tego systemu przez jakiś czas. Za kodeksu z brumaire roku IV, instytucja ta nazywała się ławą oskarżycieli w przeciwstawieniu do ławy sędziów. Co do ostatecznego procesu, to, gdyby się wróciło do ław oskarżycieli, należałoby go przydzielać sądowi apelacyjnemu bez udziału przysięgłych.
— A teraz, rzekł Camusot po pauzie, jak się pan nazywa? — Panie Coquart, uwaga! rzekł do protokolanta.
— Lucjan Chardon de Rubempré.
— Urodzony?
— W Angoulême.
Lucjan podał dzień, miesiąc i rok.
— Nie miał pan, tytułem ojcowizny, żadnego majątku?
— Żadnego.
— Mimo to, w czasie pierwszego pobytu w Paryżu, wydawał pan, w stosunku do skąpych środków, dużo?
— Tak, panie sędzio; ale... w tej epoce, znalazłem, w osobie panny Koralji, oddaną przyjaciółkę, którą miałem nieszczęście utracić. Zgryzota z powodu jej śmierci sprowadziła mnie z powrotem do rodziny.
— Dobrze, panie de Rubempré. Pochwalam pańską szczerość, będę ją umiał ocenić.
Lucjan, jak widzimy, wchodził na drogę generalnej spowiedzi.
— Wydawał pan o wiele więcej od czasu powrotu z Angoulême do Paryża, podjął Camusot; żył pan jak człowiek mający około pięćdziesięciu tysięcy rocznie.
— Tak, panie sędzio.
— Kto panu dostarczał tych pieniędzy?
— Opiekun mój, ksiądz Karlos Herrera.
— Gdzie go pan poznał?
— Spotkałem go na gościńcu, w chwili gdy miałem się rozstać z życiem...
— Nigdy pan nie słyszał o nim w rodzinie, od matki?
— Nigdy.
— Czy może sobie pan przypomnieć miesiąc i rok, w którym poznał pan pannę Esterę?
— Pod koniec r. 1823, w teatrzyku na bulwarach.
— Z początku wydawał pan na nią?
— Tak...
— W ostatnim czasie, w chęci zaślubienia panny Klotyldy de Grandlieu, wykupił pan szczątki zamku Rubempré, oraz przylegające doń grunta wartości miljona, przyczem powiedział pan rodzinie Grandlieu, że siostra pańska i szwagier otrzymali znaczny spadek i że zawdzięcza pan te sumy ich hojności?... Wszak tak powiedział pan rodzinie Grandlieu?
— Tak.
— Czy przyczyna zerwania małżeństwa jest panu nieznana?
— Najzupełniej.
— Otóż, rodzina Grandlieu posłała do pańskiego szwagra jednego z najszanowniejszych adwokatów paryskich celem zasięgnięcia wiadomości. W Angoulême, adwokat, z zeznań siostry i szwagra, dowiedział się, iż nietylko suma, jakiej panu użyczyli, była bardzo nikła, ale że całe ich dziedzictwo składało się z nieruchomości, dość poważnych, to prawda, suma zaś kapitałów sięgała ledwie dwustu tysięcy... Nie może pana dziwić, iż rodzina taka jak książąt de Grandlieu wzdraga się przed majątkiem którego źródło nie jest jasne... Oto masz pan, dokąd zaprowadziło cię kłamstwo.
Wiadomość ta ścięła z nóg Lucjana; resztka siły ducha, jaką zachował jeszcze, opuściła go.
— Policja i sąd wiedzą wszystko co chcą wiedzieć, pamiętaj pan o tem, rzekł Camusot. A teraz, podjął sędzia myśląc o ojcostwie w jakie ustroił się Collin, czy wie pan, kim jest rzekomy Karlos Herrera?
— Tak, panie sędzio, ale dowiedziałem się o tem zapóźno.
— Jakto, zapóźno? Wytłumacz się pan!
— To nie ksiądz, nie Hiszpan, to...
— Zbiegły galernik? rzucił żywo sędzia.
— Tak, odparł Lucjan. Kiedym się dowiedział o nieszczęsnej tajemnicy, był moim dobroczyńcą, sądziłem iż oddaję się w ręce czcigodnemu księdzu...
— Jakób Collin... rzekł sędzia rozpoczynając zdanie.
— Tak, Jakób Collin, powtórzył Lucjan, to jego miano.
— Dobrze. Jakób Collin, ciągnął Camusot, został rozpoznany, przed chwilą, przez pewną osobę: jeśli przeczy swej tożsamości, czyni to, jak sądzę, przez wzgląd na pana. Ale, pytając czy pan wie kto jest ten człowiek, miałem na celu odkrycie innego szalbierstwa Jakóba Collin.
Słysząc tę miażdżącą uwagę, Lucjan uczuł niby rozpalone żelazo we wnętrznościach.
— Czy panu nie wiadomo, ciągnął sędzia, iż, aby usprawiedliwić nadzwyczajne przywiązanie do pana, człowiek ten twierdzi, że jest pańskim ojcem?
— On, moim ojcem!... Och, panie!... on to powiedział?
— Czy pan się domyśla, skąd pochodziły sumy których panu dostarczał? Jeśli wierzyć listowi który pan masz w rękach, panna Estera, ta biedna dziewczyna, oddawała panu później te same usługi co panna Koralja; ale, jak pan sam zeznał, żył pan kilka lat, i to bardzo wystawnie, nie otrzymując nic od niej.
— To ja, wykrzyknął Lucjan, pytam pana, abyś mi powiedział, skąd zbrodniarze czerpią pieniądze!... Taki Jakób Collin moim ojcem!... O, moja biedna matko!...
I zalał się łzami.
— Niech protokolant odczyta obwinionemu część zeznań rzekomego Karlosa Herrera, w której oświadcza że jest ojcem Lucjana de Rubempré...
Poeta wysłuchał w milczeniu, w stanie na który przykro było patrzeć.
— Jestem zgubiony! wykrzyknął.
— Nie gubi się człowiek na drodze czci i prawdy, rzekł sędzia.
— Ale pan wyda Jakóba Collin przed sąd kryminalny? spytał Lucjan.
— Oczywiście, odparł Camusot, który chciał jeszcze pociągnąć Lucjana za język. Dokończ pan swej myśli.
Ale, mimo wysiłków i przedstawień sędziego, Lucjan nie odpowiadał. Refleksja przyszła zbyt późno, jak u ludzi będących niewolnikami wrażeń. W tem tkwi różnica między poetą a człowiekiem czynu: jeden poddaje się uczuciu, aby je odmalować w żywych obrazach, a sądzi je dopiero później; gdy drugi czuje i sądzi równocześnie. Lucjan siedział martwy, blady; ujrzał się na dnie przepaści, dokąd strącił go sędzia śledczy, na którego dobroduszność, on, poeta, dał się pochwycić. Zdradził nietylko dobroczyńcę, ale wspólnika, który bronił ich pozycji z odwagą lwa, ze zręcznością bez jednej rysy. Tam, gdzie Jakób wszystko ocalił śmiałością, intelektualista Lucjan wszystko zgubił swą nieinteligencją i brakiem rozwagi. To haniebne kłamstwo, które go oburzyło, miało osłonić haniebniejszą prawdę. Pognębiony był zręcznością sędziego, przerażony okrutnym sprytem, szybkością ciosów jakie ów mu zadał, posługując się błędami jego życia, wywlekając je na światło, niby hakami drążącemi sumienie poety. Lucjan był jak zwierzę, którego maczuga rzeźnika nie dobiła odrazu. Wolny i niewinny w chwili wejścia do gabinetu, stał się, w jednej chwili, siłą własnego zeznania, zbrodniarzem!... Wreszcie, na domiar szyderstwa, sędzia, spokojny i zimny, zwracał uwagę Lucjana iż wyznanie jego było wynikiem nieporozumienia. Camusot myślał o ojcostwie uzurpowanem przez Jakóba Collin, gdy Lucjan, pochłonięty obawą iż stosunki jego ze zbiegłym galernikiem wyjdą na jaw, powtórzył słynną nieostrożność morderców Ibikusa.
Jednym z tytułów do chwały Royer-Collarda jest to, iż głosił wiekuisty tryumf uczuć naturalnych nad uczuciami narzuconemi; bronił pierwszeństwa zobowiązań, utrzymując iż prawo gościnności, naprzykład, powinno wiązać nawet za cenę pogwałcenia przysięgi przed sądem. Głosił tę teorję, w obliczu całego świata, z trybuny francuskiej; odważnie sławił spiskowców, dowodził iż ludzkość każe być posłusznym raczej przyjaźni niż tyranji praw wydobytych z arsenału społecznego na tę lub ową okoliczność. Wreszcie, prawo naturalne ma swoje ustawy, których nigdy nikt nie ogłaszał, a które są wymowniejsze, lepiej znane niż te które ukuło społeczeństwo. Lucjan deptał w tej chwili, i na swoją szkodę, prawo solidarności, które nakazywało mu milczeć i pozwolić Jakóbowi się bronić; co więcej, obciążył go! We własnym interesie Lucjana, człowiek ten winien był zostać dlań na zawsze księdzem Karlosem Herrerą.
Camusot sycił się tryumfem, miał w ręku dwóch winnych: powalił ręką Sprawiedliwości jednego z faworytów mody i znalazł mitycznego Jakóba Collin. Miał zyskać sławę jednego z najzdolniejszych sędziów śledczych. Toteż, nie znęcał się nad ofiarą; śledził to milczenie rozpaczy, patrzał na krople potu gromadzące się na zmienionej twarzy, rosnące i spływające wreszcie z dwoma strumieniami łez.
— Czemu pan płacze, panie de Rubempré? Jest pan, jak wspomniałem, spadkobiercą panny Estery, która nie ma dziedziców ani wprost ani w bocznej linji, a spadek po niej sięga blisko ośmiu miljonów, jeżeli się znajdą zaginione siedemset pięćdziesiąt tysięcy.
Był to dla winnego ostateczny cios. Wytrwania przez dziesięć minut, jak mówił Jakób w swoim bileciku, a Lucjan dosięgał celu pragnień! Wypłacał się Jakóbowi Collin, rozwiązywał wspólnictwo, stawał się bogaty, żenił się z panną de Grandlieu. Nic tak wymownie jak ta scena nie maluje potęgi, jaką jest zbrojny sędzia śledczy dzięki odosobnieniu podsądnych, oraz znaczenia wiadomości takiej jak ta której udzieliła Jakóbowi Azja.
— Och, panie, odparł Lucjan z goryczą i ironją człowieka który czyni sobie piedestał z bezmiaru własnego nieszczęścia, z jakąż słusznością mówi się w waszym języku wziąć kogoś na śledztwo!... Między dawną torturą fizyczną a dzisiejszą torturą moralną, wybrałbym raczej cierpienia zadawane niegdyś przez kata... Czego pan jeszcze sobie życzy? dorzucił dumnie.
— Tu, proszę pana, rzekł urzędnik, przybierając, w odpowiedzi na dumę poety, oschły i ironiczny ton, ja jeden mam prawo zadawać pytania.
— A ja miałem prawo nie odpowiadać, szepnął biedny Lucjan, w którym inteligencja zbudziła się z całą jasnością.
— Niech protokólant odczyta obwinionemu jego zeznania...
— Znów staję się obwinionym! pomyślał Lucjan.
Gdy protokolant czytał, w Lucjanie dojrzewało postanowienie, które kazało mu się starać o względy pana Camusot. Kiedy głos Coquarta ucichł, poeta zadrżał, jak człowiek śpiący podczas hałasu, do którego jego ustrój przywykł, i obudzony nagłą ciszą.
— Ma pan podpisać protokół, rzekł sędzia.
— I wypuści mnie pan na wolność? spytał Lucjan, zkolei ironiczny.
— Jeszcze nie, odparł Camusot; ale jutro, po konfrontacji z Jakóbem Collin, będzie pan z pewnością wolny. Sąd musi się dowiedzieć obecnie, w jakim stosunku pozostaje pan do zbrodni, które ten osobnik mógł popełnić od czasu swej ucieczki, datującej z r. 1820. Napiszę do dyrektora, aby pana umieścił w najlepszym pokoju w pistolach.
— Czy znajdę tam przybory do pisania?
— Dostarczą panu wszystkiego czego pan zażąda, dam rozkaz przez woźnego który pana odprowadzi.
Lucjan podpisał machinalnie protokół, w miejscach wskazanych przez Coquarta, z łagodnością zrezygnowanej ofiary. O stanie, w jakim się znajdował, jeden szczegół powie więcej niż najdrobiazgowsze opisy. Wiadomość o konfrontacji z Jakóbem osuszyła na jego twarzy kropelki potu, jego suche oczy błyszczały nieznośnym blaskiem. Słowem, stał się, w jednej chwili szybkiej jak błyskawica, tem, czem był Jakób Collin, człowiekiem z bronzu.
U ludzi o charakterze Lucjana — który Collin tak dobrze zanalizował — te nagłe przejścia od zupełnego upadku ducha do stanu jakgdyby metalicznego — stanu najwyższego napięcia sił ludzkich — są jednym z najwspanialszych fenomenów Myśli. Wola wraca, niby woda zgubionego pod ziemią źródła; wsącza się w narząd nastawiony dla funkcjonowania nieznanej substancji stanowiącej podłoże; wówczas, trup staje się człowiekiem, i człowiek rzuca się, pełen siły, w walkę na śmierć i życie.
Lucjan ukrył list Estery na sercu, wraz z portretem który mu odesłała. Następnie, skłonił się wzgardliwie panu Camusot, i, pewnym krokiem, w otoczeniu dwóch żandarmów, wyszedł.
— To kuty zbrodniarz! rzekł sędzia do pisarza, aby się zemścić za wzgardę poety. Mniemał że się ocali, wydając wspólnika.
— Z nich obu, rzekł nieśmiało Coquart, galernik jest bardziej szczwany...
— Jesteś pan wolny na dzisiaj, Coquart, rzekł sędzia. Będzie chyba dość. Odpraw pan tych co czekają, polecając im przyjść jutro. Aha! pójdziesz pan natychmiast do generalnego prokuratora dowiedzieć się czy jest u siebie; jeżeli jest, poproś dla mnie o chwilę audjencji. Och, będzie jeszcze, dodał, sprawdziwszy godzinę. Dopiero kwadrans na czwartą.
Przesłuchania te, które czyta się tak szybko, pochłaniają masę czasu, gdyż tak pytania jak odpowiedzi muszą być dokładnie spisane. Jestto jedna z przyczyn powolności kryminalnego śledztwa i trwania śledczego więzienia. Dla mizeraków, to ruina; dla bogaczy, hańba: dla nich bowiem natychmiastowe uwolnienie naprawia — o ile to wogóle możliwe — katastrofę uwięzienia. Oto czemu dwie sceny, które tu wiernie przedstawiono, pochłonęły cały czas jaki zużyła Azja na odczytanie rozkazów swego pana, na wyrwanie księżnej z zacisza buduaru, oraz wlanie energji w panią de Sérizy.
W tej chwili, Camusot, który chciał zebrać owoc swej zręczności, wziął dwa protokóły, odczytał i zamierzał je pokazać generalnemu prokuratorowi, pytając o zdanie. Gdy trwał w zadumie, wrócił woźny z oznajmieniem, iż pokojowiec hrabiny de Sérizy chce koniecznie mówić z panem sędzią. Na znak Camusota, lokaj, ubrany jak gentleman, wszedł, objął kolejno wzrokiem woźnego i urzędnika i rzekł:
— Czy z samym panem Camusot mam zaszczyt?
— Tak, odparł i sędzia i woźny.
Camusot wziął list, który mu podał służący, i przeczytał co następuje:

„Dla przyczyn które pan zrozumie, drogi panie Camusot, niech pan nie przesłuchuje pana de Rubempré; przynosimy panu dowody jego niewinności, pragnąc aby go natychmiast wypuszczono.

D. de Maufrigneuse. L. de Sérizy.

„P. S. Prosimy spalić ten list“.

Camusot pojął, iż popełnił olbrzymi błąd zastawiając sidła Lucjanowi. Zaczął od tego, iż spełnił życzenie dwóch wielkich dam: zapalił świecę i zniszczył list pisany ręką księżnej. Pokojowiec skłonił się z szacunkiem.
— Pani de Sérizy będzie tutaj? spytał Camusot.
— Właśnie zaprzęgano, odparł służący.
W tej chwili, Coquart przyszedł oznajmić panu Camusot, że generalny prokurator czeka.
Pod brzemieniem winy jaką popełnił przeciw interesom swej ambicji na rzecz Sprawiedliwości, sędzia, w którym siedem lat praktyki rozwinęło spryt jakiego nabywa każdy człowiek obracający się w czasie studjów prawnych w towarzystwie gryzetek, uznał za właściwe zabezpieczyć sobie broń przeciw urazie dwóch wielkich dam. Świeca, przy której zniszczył list, paliła się jeszcze: posłużył się nią aby opieczętować jakieś trzydzieści listów i bilecików księżnej de Maufrigneuse, oraz dość obfitą korespondencję pani de Sérizy. Następnie, udał się do generalnego prokuratora.

Pałac Sprawiedliwości jestto bezładne nagromadzenie rozmaitych budowli wznoszących się jedna na drugiej: jedne monumentalne, drugie mizerne, szkodzące sobie wzajem przez brak zespołu. Sala czekalna, t. zw. des pas perdus, jest największa ze wszystkich; ale nagość jej przejmuje dreszczem i odstręcza oczy. Ta rozległa katedra pieniactwa miażdży dziedziniec królewski. Wreszcie, galerja kupiecka wiedzie do dwóch istnych kloak. Widać tam podwójne schody, nieco obszerniejsze niż w policji poprawczej; u ich stóp mieszczą się wielkie drzwi o dwóch skrzydłach. Schody prowadzą do trybunału karnego, brama zaś poniżej do drugiego trybunału karnego. Zdarzają się lata, w których zbrodnie popełnione w departamencie Sekwany wymagają dwóch ław przysięgłych. Tam znajdują się: kancelarja generalnego prokuratora, izba adwokatów, ich bibljoteka, gabinety prokuratorów i substytutów generalnego prokuratora. Wszystkie te ubikacje połączone są krętemi schodkami oraz ciemnemi korytarzami, które są hańbą architektury, Paryża i Francji. Wewnątrz, najwyższa instancja naszego sądownictwa przewyższa więzienia w tem co mają najwstrętniejszego. Malarz obyczajów wzdrygnąłby się przed opisem plugawego kurytarza szerokiego na metr, w którym mieszczą się świadkowie do wyższego sądu karnego. Co do pieca, który ogrzewa salę rozpraw, powstydziłaby się go lada kawiarnia przy bulwarze Montparnasse.
Gabinet generalnego prokuratora mieści się w ośmiobocznym pawilonie przylegającym do galerji kupieckiej i wykrojony jest świeżo — w stosunku do wieku Pałacu! — z terenu łąki przeznaczonej dla oddziału kobiet. Całą tę część Pałacu Sprawiedliwości ocieniają wspaniałe konstrukcje Sainte-Chapelle. Toteż, panuje tam mrok i cisza.
Pan de Granville, godny spadkobierca wielkich sędziów dawnego parlamentu, nie chciał opuścić Pałacu bez jakiejś decyzji w sprawie Lucjana. Oczekiwał wiadomości od Camusota, a zapowiedź przybycia sędziego pogrążyła go w owej mimowolnej zadumie, w jaką oczekiwanie wprawia najtęższe umysły. Siedział pod oknem w swoim gabinecie, wstał, zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Camusot, na którego rano czatował w drodze, wydał mu się zagadkowy; generalny prokurator odczuwał dziwny niepokój, cierpiał. Oto czemu. Godność stanowiska broniła mu naruszać bezwarunkowej niezależności podwładnego urzędnika; chodziło zaś w tym procesie o cześć i reputację najlepszego przyjaciela, jednego z najgorętszych jego protektorów, o hrabiego de Sérizy, ministra, członka przybocznej Rady, wiceprezydenta Rady Stanu, przyszłego kanclerza Francji, w razie gdyby dostojny starzec obarczony temi funkcjami miał umrzeć. Pan de Sérizy miał to nieszczęście, że ubóstwiał żonę mimo wszystko; salwował ją zawsze, ochraniał. Otóż, generalny prokurator zgadywał dobrze straszliwą wrzawę, jaką uczyniłoby, w Paryżu i na dworze, stwierdzenie winy człowieka, którego imię tak często kojarzono złośliwie z imieniem hrabiny.
— Ach! powiadał sobie, zakładając ręce na piersiach, niegdyś władza miała środki uchylenia... Nasza manja równości (nie śmiał powiedzieć legalności, jak to odważnie wyznał niedawno pewien poeta w Izbie) zabije tę epokę...
Godny urzędnik znał szały i nieszczęścia niedozwolonych uczuć. Estera i Lucjan wynajęli, jak swego czasu wspomniano, mieszkanie, w którem hrabia de Granville żył potajemnie, niemal po małżeńsku, z panną de Bellefeuille, i z którego osoba ta uciekła pewnego dnia, uprowadzona przez nędznika.
W chwili gdy generalny prokurator powiadał sobie: „Camusot palnął jakieś głupstwo!“ sędzia śledczy zapukał dwa razy do drzwi.
— I cóż, drogi Camusot, jakże sprawa o której mówiliśmy rano?
— Źle, panie hrabio; niech pan przeczyta i osądzi...
Podał dwa protokóły panu de Granville, który wziął szkła i podszedł do okna. Czytanie nie trwało długo.
— Spełniłeś pan obowiązek, rzekł generalny prokurator wzruszonym głosem. Stało się, wymiar sprawiedliwości pójdzie swoim torem. Dał pan dowody zbyt wielkiej zręczności, aby trybunał miał się kiedy pozbawić sędziego śledczego tej miary...
Gdyby pan de Granville powiedział: „Zostaniesz całe życie sędzią śledczym!...“ nie wyraziłby się jaśniej niż w tem pochlebnem zdaniu. Camusotowi przebiegły ciarki po grzbiecie.
— Księżna de Maufrigneuse, której wiele zawdzięczam, prosiła...
— A, księżna de Maufrigneuse, przyjaciółka pani de Sérizy, przerwał pan de Granville, prawda... Nie uległ pan, widzę, niczyim wpływom. Dobrześ uczynił, będziesz znakomitym urzędnikiem.
W tej chwili, hrabia Oktaw de Bauvan otworzył bez pukania i rzekł do pana de Granville:
— Mój drogi, przyprowadzam ci ładną kobietę która nie wiedziała gdzie się obrócić, omal się nie zgubiła w naszym labiryncie.
I hrabia Oktaw wprowadził za rękę panią de Sérizy, która od kwadransa błądziła po Pałacu.
— Pani tu! wykrzyknął generalny prokurator podając własny fotel, i w jakiej chwili!... Oto pan Camusot, rzekł wskazując sędziego. — Bauvan, dorzucił, zwracając się do świetnego mówcy ministerjalnego, czekaj mnie u pierwszego prezydenta, jest jeszcze u siebie. Będę tam za chwilę.
Hrabia Oktaw de Bauvan zrozumiał, że nietylko jest zbyteczny, ale że generalny prokurator chce mieć pozór do opuszczenia gabinetu.
Pani de Sérizy nie popełniała tego błędu aby przybyć do Pałacu we wspaniałym powozie noszącym godło parów Francji, z ugalonowanym woźnicą i dwoma lokajami w krótkich pluderkach i białych jedwabnych pończochach. Azja wytłumaczyła dwóm wielkim paniom, iż o wiele właściwiej będzie wsiąść do fiakra którym przybyła z księżną; również poradziła kochance Lucjana ów strój, który, dla kobiet, jest tem, czem był niegdyś brunatny płaszcz dla mężczyzn. Hrabina miała bronzowy żakiecik, stary czarny szal i aksamitny kapelusz, z którego zdjęła kwiaty, zastępując je gęstą woalką z czarnej koronki.
— Dostał pan nasz list?... rzekła do Camusota, którego osłupienie wzięła za dowód pełnego admiracji szacunku.
— Za późno, niestety, pani hrabino! odparł sędzia, który miał takt i spryt jedynie w swoim gabinecie, w obliczu podsądnych.
— Jakto, za późno?...
Spojrzała na pana de Granville i ujrzała pomieszanie na jego twarzy.
— Nie może, nie powinno być zapóźno, dodała z akcentem despotki.
Kobiety, ładne kobiety, usytuowane tak jak pani de Sérizy, to zepsute dzieci francuskiej cywilizacji. Gdyby kobiety innych krajów wiedziały co jest w Paryżu kobieta modna, bogata i utytułowana, zapragnęłyby wszystkie kosztować u nas tej wspaniałej królewskości. Kobiety liczące się jedynie z więzami swojej etykiety, z tym zbiorem drobnych praw nazwanym już nieraz w Komedji ludzkiej „kodeksem żeńskim“, drwią sobie z praw które ustanowili mężczyźni. Mówią wszystko, nie cofają się przed żadnym błędem, przed żadnem głupstwem; zrozumiały cudownie, że nie są odpowiedzialne za nic w życiu, wyjąwszy za swą kobiecą cześć i za swoje dzieci. Wygłaszają, śmiejąc się, największe potworności. Przy każdej sposobności, powtarzają to zdanie powiedziane przez ładną panią de Bauvan do męża, po którego, w pierwszych czasach małżeństwa, wstąpiła raz do Pałacu: „Osądź prędko i chodź!“
— Pani, rzekł generalny prokurator, Lucjan de Rubempré nie jest winien kradzieży ani otrucia; ale pan Camusot doprowadził go do wyznania większej zbrodni niż te obie...
— Jakto? spytała.
— Przyznał się, szepnął jej pan de Granville, że był przyjacielem, pupilem zbiegłego galernika. Ksiądz Karlos Herrera, ów Hiszpan który mieszkał z nim od siedmiu lat blisko, to ma być słynny Jakób Collin...
Każde słowo dygnitarza było dla pani de Sérizy jak uderzenie maczugą; to straszne imię dobiło ją.
— A więc?... rzekła głosem, który był niby ostatnie tchnienie.
— Więc, rzekł pan de Granville podejmując myśl hrabiny i zniżając głos, galernik pójdzie przed sąd, Lucjan zaś, jeśli nie zasiądzie obok niego pod zarzutem świadomego korzystania ze zbrodni tego człowieka, będzie stawał jako bardzo poważnie obciążony świadek.
— Nigdy!... wykrzyknęła z nieoczekiwaną energją. Raczej umrę, niżbym miała oglądać człowieka, którego świat uważał za mego najlepszego przyjaciela, stawionego przed sąd pod brzemieniem spółki z galernikiem... Król lubi na tyle mego męża...
— Pani, rzekł generalny prokurator z uśmiechem, król niema żadnej władzy nad najskromniejszym sędzią śledczym w swojem królestwie, ani nad tokiem żadnej rozprawy. W tem leży wielkość naszych nowych instytucyj. Ja sam, przed chwilą, winszowałem panu Camusot jego zręczności...
— Jego niezręczności, odparła żywo hrabina, którą o wiele mniej obeszły stosunki Lucjana z bandytą niż jego związek z Esterą.
— Gdyby pani przeczytała protokół badań, jakim pan Camusot poddał obu obwinionych, przekonałaby się pani że wszystko zależy od niego.
Po tem zdaniu, jedynem na jakie generalny prokurator mógł sobie pozwolić, a któremu towarzyszyło spojrzenie o kobiecej, lub jeśli wolicie, prawniczej finezji, skierował się ku drzwiom; poczem, odwracając się w progu, dodał:
— Daruje pani, mam powiedzieć słówko Bauvanowi...
Co, w języku światowym, znaczyło dla hrabiny: „Nie mogę być świadkiem tego, co się będzie działo między panią a Panem Camusot“.
— Co to za jakiś protokół? rzekła wówczas Leontyna miękko do Camusota, który czuł się dość nieswój wobec żony jednego z najwyższych dygnitarzy państwa.
— To... pani hrabino, odparł Camusot, protokolant spisuje pytania sędziego i odpowiedzi podsądnych; protokół podpisany jest przez pisarza, sędziego i obwinionych. Dokument taki jest podstawą procedury, rozstrzyga o oskarżeniu i o oddaniu oskarżonych pod sąd.
— Zatem, wtrąciła, gdyby zniszczyć ten protokół?...
— Och! pani, to byłaby zbrodnia, której żaden sędzia nie może popełnić; zbrodnia przeciw społeczeństwu!
— O wiele większą zbrodnią przeciw mnie było spisywać taki protokół; ale w tej chwili, to jedyny dowód obciążający Lucjana. Proszę, przeczytaj mi pan jego zeznania, zobaczymy czy zostaje jeszcze jaki sposób ocalenia nas wszystkich: chodzi nie tylko o mnie, która zadałabym sobie z najzimniejszą krwią śmierć, chodzi także o szczęście pana de Sérizy.
— Pani, rzekł Camusot, niech pani nie sądzi iż zapomniałem o względach, jakie jej byłem winien. Gdyby pan Popinot, naprzykład, miał poruczone to śledztwo, trafiłaby pani o wiele gorzej, nie byłby bowiem przyszedł się poradzić generalnego prokuratora, nikt nie wiedziałby nic. Niech pani patrzy, zajęto u pana de Rubempré wszystko, nawet pani listy...
— Och! moje listy!
— Oto są, zapieczętowane, rzekł sędzia.
Hrabina, drżąc ze wzruszenia, zadzwoniła jakgdyby była u siebie: zjawił się woźny generalnego prokuratora.
— Światła, rzekła.
Woźny zapalił świecę i postawił ją na kominku, podczas gdy hrabina rozpoznawała swoje listy, liczyła je, brała i rzucała na palenisko. Następnie, posługując się ostatnim listem skręconym niby pochodnią, zażegła ogień w tym stosie. Camusot przyglądał się płonącym papierom z dość głupią miną, trzymając w ręku swoje dwa protokóły. Hrabina, która zdawała się zajęta jedynie troską o zniweczenie dowodów swej tkliwości, śledziła z pod oka sędziego. Upatrzyła chwilę, obliczyła ruchy, poczem, nagle, ze zwinnością kotki, chwyciła protokóły i rzuciła je w ogień; ale Camusot wydobył je; wówczas hrabina skoczyła na sędziego i wydarła mu palące się papiery. Wywiązała się walka, w czasie której Camusot krzyczał:
— Pani! pani hrabino! to zamach na...! Pani...!
W tej chwili, ktoś wpadł do gabinetu; hrabina nie mogła wstrzymać krzyku, poznając hrabiego de Sérizy, za którym weszli pp. de Granville i de Bauvan. Mimo to, Leontyna, która chciała za wszelką cenę ocalić Lucjana, nie wypuszczała straszliwych dokumentów, które trzymała jak w kleszczach, mimo że płomień osmalił już jej delikatne ręce. Wreszcie, Camusot, którego palców również sięgnął ogień, jakgdyby zawstydzony tą sytuacją, puścił papiery; została z nich już tylko część ściskana w rękach obojga walczących, której płomień nie mógł ukąsić. Cała ta scena trwała krócej niż odczytanie jej opisu.
— Co mogło zajść między panem a hrabiną? spytał minister Stanu.
Nim sędzia odpowiedział, hrabina podeszła aby przytknąć papiery do świecy i rzuciła je na resztki listów, których ogień nie strawił doszczętnie.
— Powinienbym, rzekł sędzia, wnieść skargę przeciw pani hrabinie.
— No! cóż takiego zrobiła? spytał generalny prokurator, spoglądając kolejno na hrabinę i sędziego.
— Spaliłam protokóły śledztwa, odparła śmiejąc się królowa mody, tak szczęśliwa ze swego pomysłu, że nie czuła jeszcze oparzeń. Jeżeli to zbrodnia, to cóż, może pan spisać na nowo swoje paskudne gryzmoły.
— To prawda, rzekł Camusot, siląc się odzyskać swą godność.
— A zatem, nic się nie stało, rzekł generalny prokurator. Ale, droga hrabino, nie radziłbym często sobie pozwalać na podobne figle z sądem; sąd mógłby nie pamiętać kim pani jest.
— Pan Camusot opierał się dzielnie kobiecie, której nic nie zdoła się oprzeć: honor togi ocalony! rzekł śmiejąc się hrabia de Bauvan.
— A! pan Camusot opierał się? podjął, również śmiejąc się, pan de Granville, chwat z niego, ja nie śmiałbym się opierać hrabinie.
W ten sposób, ów występny zamach stawał się figlem ładnej kobiety, z którego śmiał się sam Camusot.
Ale generalny prokurator zauważył w tem gronie kogoś kto się nie śmiał. Słusznie przerażony fizjognomją hrabiego de Sérizy, pan de Granville odciągnął go na bok.
— Mój przyjacielu, rzekł mu do ucha, boleść twoja skłania mnie, po raz pierwszy i jedyny w życiu, do paktowania z memi obowiązkami.
Zadzwonił, wszedł służący.
— Powiedz panu de Chargeboeuf, aby przyszedł do mnie.
Pan de Chargeboeuf, młody adwokat, przydzielony do trybunału, był sekretarzem generalnego prokuratora.
— Mój drogi sędzio, podjął generalny prokurator pociągając pana Camusot ku oknu, idź pan do swego gabinetu, spisz na nowo z protokólantem zeznania księdza Karlosa Herrery, które, jako nie podpisane przez niego, można odtworzyć bez trudności. Jutro skonfrontujesz tego hiszpańskiego dyplomatę z panami de Rastignac i Bianchon, którzy nie poznają w nim Jakóba Collin. Mając pewność uzyskania wolności, człowiek ten podpisze protokóły. Co do Lucjana de Rubempré, wypuść go pan jeszcze dziś; z pewnością nie będzie opowiadał o przesłuchaniu którego protokół zaginął, zwłaszcza po upomnieniu jakiego mu udzielę. Gazeta Sądowa oznajmi jutro rano bezzwłocznie uwolnienie tego młodego człowieka. A teraz, zastanówmy się, czy sprawiedliwość ucierpi od tego załatwienia sprawy? Jeśli Hiszpan jest galernikiem, mamy tysiąc sposobów aby go ująć, wznowić jego proces, wyświetlimy bowiem dyplomatycznie jego sprawki w Hiszpanji; Corentin, naczelnik kontr-policji, będzie go pilnował, nie spuścimy go zresztą z oka; toteż, bądź pan dla niego względny, wypuść go z sekretnej. Czy możemy zabijać hrabiego, hrabinę de Sérizy, Lucjana, dla kradzieży jeszcze wątpliwej i popełnionej zresztą na szkodę Lucjana? Czy nie lepiej dać mu stracić tę kwotę niż gubić jego reputację?... zwłaszcza kiedy, upadkiem swoim, pociąga za sobą ministra Stanu, jego żonę i księżnę de Maufrigneuse?... Ten młody człowiek, to niby pomarańcza z plamką, nie doprowadzaj jej do zgnilizny... Wszystko to, to sprawa pół godziny. Idź pan, zaczekamy tu na pana. Jest wpół do czwartej, złapiesz jeszcze sędziów, daj mi pan znać, czy zdołasz uzyskać po formie dekret uwolnienia... lub też Lucjan zaczeka do jutra rana.
Camusot wyszedł z ukłonem; ale pani de Sérizy, której oparzenia zaczęły mocno dolegać, nie odkłoniła mu się. Pan de Sérizy, który wypadł nagle z gabinetu gdy generalny prokurator mówił z sędzią, wrócił ze słoiczkiem koldkremu i opatrzył ręce żony, szepcąc jej do ucha:
— Leontyno, jak mogłaś przychodzić tutaj nie uprzedziwszy mnie?...
— Drogi mój, odparła mu do ucha, przebacz; tak, to szaleństwo, ale chodziło tutaj tyleż o ciebie co o mnie.
— Kochaj tego chłopca, jeśli fatalność tego żąda, ale nie okazuj tak swej namiętności całemu światu, rzekł biedny mąż.
— No, droga hrabino, rzekł pan de Granville pomówiwszy parę chwil z hrabią Oktawem, mam nadzieję, że zabierze pani pana de Rubempré do siebie na obiad dziś wieczór.
Obietnica ta uczyniła na pani de Sérizy takie wrażenie, iż zalała się łzami.
— Myślałam, że nie mam już łez, rzekła uśmiechając się.
— Pójdę poszukać woźnych aby go nam przyprowadzili; trzeba mu oszczędzić asysty żandarmów, odparł pan de Granville.
— Jest pan dobry jak Bóg! szepnęła pani de Sérizy, z akcentem który uczynił jej głos niebiańską muzyką.
— Zawsze te same, westchnął w duchu hrabia Oktaw, rozkoszne, nieodparte!...
I popadł w melancholijną zadumę, myśląc o swej żonie[18].
Wychodząc, pan de Granville natknął się na młodego de Chargeboeuf, z którym pomówił chwilę, aby mu dać wskazówki co do porozumienia się z Massolem, współpracownikiem Gazety sądowej.

Gdy ładne kobiety, ministrowie, sądownicy, spiskowali społem aby ocalić Lucjana, oto co on sam czynił w Conciergerie. Mijając furtę, poeta oświadczył w kancelarji że pan Camusot pozwolił mu pisać; zażądał tedy piór, atramentu i papieru. Na słówko które woźny pana Camusot szepnął dyrektorowi więzienia, polecono dozorcy spełnić życzenie więźnia. W oczekiwaniu, Lucjan, któremu myśl o konfrontacji z Jakóbem Collin była nie do zniesienia, popadł w zadumę: był to stan ducha, w którym myśl o samobójstwie — raz w życiu już jej uległ, nie zdoławszy jej doprowadzić do skutku — dochodzi do manji. Zdaniem wybitnych psychiatrów, samobójstwo jest, w, pewnych organizacjach, końcowym rezultatem zaburzenia umysłowego; otóż, od chwili uwięzienia, myśl ta oblegała Lucjana nieustannie. List Estery, odczytany kilkakrotnie, spotęgował jeszcze żądzę śmierci, przywodząc mu na pamięć koniec Romea idącego za Julją. Oto co napisał:

Mój testament.
Conciergerie, 15 maja 1830.

„Ja, podpisany, zapisuję dzieciom mej siostry, Ewy Chardon, żony Dawida Sechard, wprzód drukarza w Angoulême, oraz tegoż Dawida Sechard, cały ruchomy i nieruchomy majątek, jaki będzie należał do mnie w chwili zgonu, po odciągnięciu spłat i zapisów, o których dopełnienie upraszam wykonawcę.
„Błagam pana de Sérizy, aby przyjął obowiązki wykonawcy testamentu.
„Należy wypłacić: l-o księdzu Karlosowi Herrerze trzysta tysięcy franków; 2-o baronowi de Nucingen miljon czterysta tysięcy franków, z odciągnięciem siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy, jeżeli się odnajdzie suma skradziona w domu panny Estery.
„Daję i zapisuję, jako spadkobierca panny Estery Gobseck, siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków wydziałowi dobroczynności paryskiej, iżby utworzono schronienie dla dziewcząt publicznych, które zechcą opuścić drogę występku.
„Prócz tego, zapisuję temuż wydziałowi dobroczynności sumę potrzebną na zakupno pięćprocentowej renty dającej dochód trzydziestu tysięcy franków rocznie. Procent ten będzie służył, co pół roku, na wykupno więźniów za długi, których wierzytelności będą sięgały najwyżej dwóch tysięcy franków. Zarząd wydziału uczyni wybór między najgodniejszymi ze skazanych.
„Proszę pana de Sérizy, aby poświęcił czterdzieści tysięcy franków na wzniesienie pomnika pannie Esterze Gobseck, na cmentarzu de l‘Est, i proszę by mnie pochowano obok niej. Grób ten niech będzie zbudowany jak starożytne grobowce; nasze dwie postacie z białego marmuru ułożone na pokrywie, z głowami na poduszkach, z rękami złożonemi i wzniesionemi do nieba. Żadnego napisu.
„Proszę hrabiego de Sérizy, aby oddał panu Eugenjuszowi de Rastignac znajdujący się u mnie złoty przybór tualetowy, jako pamiątkę.
Wreszcie, z tego samego tytułu, proszę wykonawcę testamentu, aby przyjął dar mej bibljoteki.

Lucjan Chardon de Rubempré.


Testament zwinięty był w list do hrabiego de Granville, generalnego prokuratora królewskiego trybunału w Paryżu, o następującem brzmieniu:

„Panie hrabio!

„Powierzam panu mój testament. Kiedy pan otworzy ten list, już mnie nie będzie. Wiedziony żądzą odzyskania wolności, odpowiedziałem tak nikczemnie na podstępne pytania pana Camusot, iż, mimo swej niewinności, mogę być wmięszany w haniebny proces. Przypuściwszy nawet, że wyszedłbym wolny i bez plamy, życie moje stałoby się i tak niemożliwe, zważywszy drażliwość świata.
„Raczy pan oddać, proszę o to, księdzu Karlosowi Herrerze załączony list, nie otwierając go, oraz doręczyć panu Camusot formalne odwołanie, które zamieszczam w tej kopercie.
„Nie sądzę, aby ktoś śmiał się targnąć na pieczęć przesyłki adresowanej do pana. W tej ufności, żegnam pana, ponawiając jeszcze raz zapewnienia mego szacunku, i prosząc by pan uwierzył, iż, pisząc doń, daję tem samem wyraz wdzięczności za łaskawość, jaką pan okazywał swemu nieżyjącemu oddanemu słudze,

Lucjanowi de R.

Do księdza Karlosa Herrery.

„Drogi książe, doznałem od ciebie jeno samych dobrodziejstw, i zdradziłem cię. Ta mimowolna niewdzięczność zabija mnie; kiedy będziesz czytał te słowa, przestanę istnieć: nie będzie już ciebie przy mym boku iżbyś mnie ocalił!
„Dałeś mi pełne prawo, w razie gdyby to było z moją korzyścią, zgubić cię, rzucając cię o ziemię jak niedopałek cygara; ale ja obszedłem się z tobą jak głupiec. Aby wyjść z kłopotu, omamiony zręcznemi pytaniami sędziego, twój syn duchowy, ten któregoś przygarnął, stanął po stronie tych którzy chcą cię zgubić za wszelką cenę, pragnąc wmówić tożsamość — niemożliwą, wiem o tem! — między tobą a pewnym francuskim zbrodniarzem. To wystarczy.
„Między człowiekiem twojej miary a mną, z którego ty chciałeś uczynić osobistość większą niż mnie na to stać, niema miejsca na frazesy w chwili ostatniego pożegnania. Chciałeś mnie zrobić potężnym i wspaniałym, wtrąciłeś mnie w otchłań samobójstwa, oto wszystko. Oddawna już słyszałem szum skrzydeł obłędu szybujących nademną.
„Mówiłeś mi nieraz, że są dzieci Abla i dzieci Kaina. W wielkim dramacie ludzkości, Kain, to bunt. W pokoleniu, przez które ty wiedziesz się od Adama, szatan wciąż rozdmuchuje płomień, którego pierwsza iskra padła na Ewę. Między demonami tego rodu, zdarzają się, od czasu do czasu, straszliwe, potężne organizacje, streszczające wszystkie siły ludzkie. Tacy ludzie podobni są niespokojnym zwierzętom pustyni: tak samo, aby żyć, potrzebują niezmierzonych przestrzeni. Ci ludzie niebezpieczni są w społeczeństwie, jak byłyby niebezpieczne lwy na łąkach Normandji; trzeba im żeru, pochłaniają gawiedź ludzką i pieniądze dudków; gra ich jest tak niebezpieczna, iż zabijają w końcu skromnego psa, z którego sobie uczynili towarzysza, bożyszcze. Kiedy Bóg zechce, z pośród tych tajemniczych istot wstaje Mojżesz, Atylla, Karol Wielki, i Mahomet lub Napoleon; ale kiedy pozwoli zardzewieć na dnie oceanu którejś generacji owym gigantycznym narzędziom, rodzi się z nich tylko Pugaczew, Fouche, Louvel lub ksiądz Karlos Herrera. Obdarzeni olbrzymim wpływem na wątłe dusze, przyciągają je i miażdżą. To wielkie, piękne w swoim rodzaju! To trująca roślina o bogatych kolorach, która czaruje i nęci dzieci w lesie. To poezja złego. Ludzie tacy jak wy powinniby mieszkać w jaskiniach i nie wychodzić z nich. Dałeś mi żyć tem gigantycznem życiem, miałem swój szmat istnienia. Toteż, mogę wysunąć głowę z gordyjskich węzłów twoich planów, aby ją powierzyć węzłowi mego krawata.
„Aby naprawić błąd, przesyłam generalnemu prokuratorowi odwołanie zeznania. — Twoją rzeczą będzie wyciągnąć korzyść z tego dokumentu.
„Na mocy formalnego testamentu, oddadzą ci, drogi książe, sumy należące do twego zakonu, któremi, kierując się ojcowską czułością, rozrządziłeś bardzo niebacznie na moją korzyść.
„Żegnaj mi więc, żegnaj, wspaniały posągu zepsucia i złego; żegnaj ty, który, na dobrej drodze, byłbyś większy niż Ximenes, niż Richelieu! Dotrzymałeś obietnicy: jestem dziś tem, czem byłem nad brzegiem Charenty, poznawszy, z twojej łaski, czarodziejstwa snu; ale, na nieszczęście, to już nie rodzinna rzeczka w której miałem utopić młodzieńcze lekkomyślności; to Sekwana, obmywająca mury Conciergerie.
„Nie żałuj mnie: wzgarda moja dla ciebie równała się memu podziwowi.

Lucjan.
Oświadczenie.

„Ja, podpisany, oświadczam, iż odwołuję w zupełności to co zawiera protokół śledztwa przeprowadzonego na mej osobie przez pana Camusot.
„Ksiądz Karlos Herrera mienił się często moim duchowym ojcem, musiało mnie zmylić to słowo, wzięte, zapewne przez omyłkę, przez sędziego w innem znaczeniu.
„Wiem, że, w celu politycznym, dla unicestwienia tajemnic hiszpańskiego gabinetu i Tuilleryj, pokątni agenci silą się utożsamić księdza Karlosa Herrerę z galernikiem Jakóbem Collin; ale ksiądz Herrera nie czynił mi nigdy żadnych wynurzeń w tej mierze, prócz tego, iż stara się wszelkiemi siłami o dowody śmierci lub istnienia Jakóba Collin.

Conciergerie, 15 maja 1830.
Lucjan de Rubempré.

Gorączka samobójstwa dała Lucjanowi jasność myśli, oraz tę sprawność ręki, którą znają artyści owładnięci furją tworzenia. Wszystkie te cztery akty spisał niespełna w pół godziny; złożył je w jeden pakiet, zalepił opłatkiem, wycisnął na nim, z siłą, herbową pieczęć którą nosił na palcu, i położył go na podłodze w widocznem miejscu. W istocie, trudno było rozwinąć więcej godności w fałszywem położeniu, w jaki ów nadmiar bezeceństw wtrącił Lucjana: ratował swą pamięć od wszelkiej zmazy, naprawiał krzywdę wyrządzoną wspólnikowi, o tyle o ile spryt dandysa mógł zatrzeć następstwa łatwowierności poety.
Gdyby Lucjana pomieszczono w t. zw. sekretnej, natknąłby się na niepodobieństwo w wykonaniu zamiaru; te skrzynie bowiem z ciosowego kamienia mają, za cały sprzęt, jedynie prosty tapczan oraz kubeł dla niezbędnych potrzeb. Niema tam ani jednego gwoździa, krzesła, nawet zydla. Tapczan przyszrubowany jest tak mocno, iż niepodobna go odsunąć bez ściągnięcia uwagi dozorcy ile że zakratowane okienko jest ciągle otwarte. Wreszcie, kiedy więzień budzi obawy, zarząd przydaje mu żandarma lub agenta. W pistolach, w pokoju gdzie pomieszczono Lucjana przez wzgląd jaki sędzia chciał okazać młodemu człowiekowi należącemu do elity towarzyskiej, ruchome łóżko, stół i krzesło mogą posłużyć do samobójstwa; mimo to nie jest ono łatwe. Lucjan miał na sobie długi krawat z niebieskiego jedwabiu; otóż, już wracając ze śledztwa, dumał o sposobie, w jaki Pichegru, mniej lub więcej dobrowolnie, usunął się ze świata. Ale, aby się powiesić, trzeba znaleźć punkt oparcia, oraz przestrzeń dość znaczną by nogi mogły zawisnąć w powietrzu. Owóż, okno, wychodzące na łąkę, nie miało zasuwki, żelazne zaś kraty, wlutowane od zewnątrz i odległe od Lucjana o całą grubość muru, nie pozwalały mu użyć ich za punkt oparcia.
Oto plan, jaki, w podnieceniu swojem, powziął błyskawicznie aby dopełnić samobójstwa. Koszyk przymocowany do okna zasłaniał Lucjanowi widok na łąkę, ale też nie pozwalał dozorcom widzieć co się dzieje w celi. W dolnej części, zamiast szyb, były dwie silne deski; górna część posiadała małe okienka. Wchodząc na stół, Lucjan mógł dosięgnąć oszklonej części, wyjąć lub stłuc dwie szyby, i zyskać w ten sposób w ramie okna pewny punkt oparcia. Zamierzał przewlec przez nią krawat, okręcić się aby zacisnąć koło szyi zawiązawszy wprzód mocno, i odepchnąć stół kopnięciem nogi.
Zaczem, przysunął bez hałasu stół, zdjął surdut i kamizelkę, następnie wszedł, bez żadnego wahania, aby wybić dwie szyby. Znalazłszy się na stole, mógł objąć oczami łąkę: czarodziejski obraz, który oglądał po raz pierwszy! Dyrektor Conciergerie, mając zlecenie obchodzenia się z Lucjanem z największemi względami, kazał go przeprowadzić wewnętrznym kurytarzem, oszczędzając w ten sposób wykwintnemu młodzieńcowi przykrości pokazywania się więźniom przechadzającym się po łące. Czytelnik osądzi, czy widok tego miejsca zdolny był żywo poruszyć serce poety.
Łąka w Conciergerie odgraniczona jest od wybrzeża wieżą Srebrną i wieżą Bonbec; przestrzeń, która dzieli te dwie wieże, określa od zewnątrz szerokość łąki. Galerja t. zw. św. Ludwika, prowadząca z galerji kupieckiej do trybunału kasacyjnego i do wieży Bonbec, gdzie znajduje się jeszcze, jak mówią, gabinet św. Ludwika, może dać ciekawym miarę długości łąki, odpowiada jej wymiarowi. Cele t. zw. sekretne oraz pistole znajdują się tedy pod galerją kupiecką. To też, Marję Antoninę, której kaźń mieści się pod obecnemi celami sekretnemi, prowadzono przed trybunał rewolucyjny, odbywający narady w wielkiej sali trybunału kasacyjnego, strasznemi schodami wyżłobionemi w grubości murów podtrzymujących galerją kupiecką; dziś schody te są już zamknięte. Jeden z boków łąki, ten którego pierwsze piętro zajmuje galerja św. Ludwika, przedstawia się jako szereg gotyckich kolumn, między któremi architekci nie wiem już jakiej epoki pobudowali dwa rzędy celek, aby pomieścić jak największą ilość więźniów, zakrywając wapnem, granitem i kratami kapitele, słupy i łuki tej wspaniałej galerji. Pod rzekomym gabinetem św. Ludwika, w wieży Bonbec, kręci się ślimak schodów prowadzących do tych celek. To sponiewieranie największych wspomnień historycznych Francji czyni wstrętne wrażenie.
Z wysokości na której znajdował się Lucjan, spojrzenie jego obejmowało tę galerję, oraz szczegóły gmachu łączącego wieżę Srebrną z wieżą Bonbec: widział spiczaste dachy obu wież. Stał w osłupieniu, ta chwila zachwytu opóźniła jego samobójstwo. Dziś, zjawiska halucynacji są tak niewątpliwym faktem medycznym, iż niepodobna przeczyć owej złudzie zmysłów, osobliwej zdolności ludzkiego ducha. Człowiek znajdujący się pod naciskiem uczucia, doprowadzonego, mocą swego nasilenia, do monomanji, podlega stanom pokrewnym działaniu opjum, haszyszu lub niedokwasu azotu. Zjawiają mu się widma, upiory; sny oblekają się w ciało, rzeczy minione odżywają w pierwotnej postaci. To, co w mózgu było jedynie pojęciem, staje się ożywionym tworem lub żyjącą istotą. Wiedza przypuszcza dzisiaj, iż, w paroksyzmie uczucia, mózg nabiega krwią i przekrwienie to powoduje przerażające sny na jawie: tak bardzo nauka broni się przed uznaniem myśli (patrz Ludwik Lambert) za żywą i twórczą siłę! Lucjan ujrzał Pałac w jego dawnej piękności. Wykwitła kolumnada, smukła, młoda, świeża. Dworzyszcze św. Ludwika ukazało się takie jakie było niegdyś; poeta podziwiał jego babilońskie proporcje i wschodnie fantazje. Odczuł ten wspaniały widok jako poetyckie pożegnanie z cywilizowanym światem. Gotując się na śmierć, myślał równocześnie, w jaki sposób ten cud może istnieć nieznany w Paryżu. Było w tej chwili dwóch Lucjanów, Lucjan poeta, błądzący poprzez średnie wieki, pod arkadami i wieżyczkami św. Ludwika, i Lucjan przygotowujący szczegóły samobójstwa.

W chwili gdy pan de Granville ukończył naradę z młodym sekretarzem, zjawił się dyrektor więzienia, a wyraz jego fizjognomji był taki, iż generalnego prokuratora zdjęło przeczucie nieszczęścia.
— Czy spotkał pan pana Camusot? spytał.
— Nie, panie prezydencie, odparł dyrektor. Pisarz jego Coquart oznajmił mi, bym przeniósł księdza Karlosa z sekretnej, i wypuścił pana de Rubempré na wolność, ale już zapóźno.
— Boże! co się stało?
— Oto, rzekł dyrektor, pakiet dla pana, który wyjaśni katastrofę. Dozorca łąki usłyszał brzęk stłuczonych szyb, sąsiad zaś pana de Rubempré zaczął krzyczeć głośno, słyszał bowiem konanie biednego młodzieńca. Dozorca wrócił blady ze wzruszenia; więzień powiesił się na oknie.
Mimo że dyrektor mówił szeptem, straszny krzyk jaki wydała pani de Sérizy, dowiódł, że, w chwilach gwałtownych wzruszeń, zmysły ludzkie nabywają nieobliczalnej potęgi. Hrabina usłyszała albo odgadła; ale, nim pan de Granville się obrócił, nim pan de Sérizy albo de Bauvan mogli przeszkodzić, pomknęła jak strzała ku drzwiom i dotarła do Galerji kupieckiej, skąd pobiegła aż do schodów wychodzących na ulicę de la Barillerie.
Adwokat jakiś oddawał togę w drzwiach jednego ze sklepów, które, przez tak długi czas, zawalały tę galerję, gdzie sprzedawało się trzewiki, wypożyczało togi i birety. Hrabina spytała o drogę do Conciergerie.
— Niech pani zejdzie i skręci na lewo, wejście na wybrzeżu Zegarowem, pierwsza arkada.
— To jakaś warjatka! rzekła kupczyni, trzebaby iść za nią.
Nikt nie zdołałby iść za Leontyną, leciała jak ptak. Lekarz wytłumaczyłby może, w jaki sposób te światowe kobiety, niezużywające swoich sił, znajdują, w krytycznych chwilach, takie ich zasoby. Hrabina pobiegła przez arkadę do furty z taką chyżością, iż żandarm na posterunku nie widział jak wchodziła. Rzuciła się, jak pióro pędzone wściekłym wichrem, na kratę, wstrząsnęła nią z taką siłą, iż złamała sztabę żelazną za którą chwyciła. Dwa odłamki wbiły się jej w pierś, z której trysnęła krew; padła na ziemię, krzycząc: „Otwórzcie! otwórzcie!“ głosem który zmroził obecnych.
Nadbiegł klucznik.
— Otwórzcie! przysyła mnie generalny prokurator aby ratować zmarłego!...
Gdy hrabina biegła tak przez ulicę de la Barillerie i wybrzeże Zegarowe, pp. de Granville i de Sérizy schodzili do Conciergerie wnętrzem, odgadując zamiar hrabiny; ale, mimo pośpiechu, przybyli w momencie gdy padła zemdlona u kraty i kiedy ją podnosili żandarmi którzy zbiegli ze strażnicy. Na widok dyrektora więzienia, otworzono furtę i przeniesiono hrabinę do kancelarji; ale zerwała się i padła na kolana składając ręce:
— Widzieć go!... widzieć!... Och, panowie, ja nie zrobię nic złego! ale, jeśli nie chcecie abym tu skonała, dajcie mi widzieć Lucjana, żywego lub umarłego... A, jesteś tu, mój drogi. Wybieraj moją śmierć, albo...
Osunęła się na ziemię.
— Ty jesteś dobry, podjęła. Będę cię kochała!...
— Wynieśmy ją! rzekł pan de Bauvan.
— Nie, chodźmy do celi Lucjana, rzekł pan de Granville, czytając w błędnych oczach pana de Sérizy jego intencję.
Objął hrabinę, podniósł ją, wziął pod ramię, gdy pan de Bauvan ujął ją z drugiej strony.
— Panie, rzekł pan Sérizy do dyrektora, będzie pan milczał jak grób o tem wszystkiem.
— Niech pan będzie spokojny, panie hrabio, odparł dyrektor. Obrał pan dobrą drogę. Ta dama...
— To moja żona...
— Ach! przepraszam... Zatem, zemdleje z pewnością na ten widok, będzie ją można przenieść do powozu.
— Tak też myślałem, rzekł hrabia, poślij pan kogoś, niech powie moim ludziom w dziedzińcu Harlay aby zajechali do furty; jest tam tylko mój powóz...
— Możemy go ocalić, mówiła hrabina krocząc z siłą i stanowczością które zdumiały strażników. Są sposoby przywołania go do życia...
I, ciągnęła za sobą towarzyszących jej mężczyzn, wołając na dozorcę:
„Idźcież, idźcież prędzej... każda sekunda, to życie trojga osób!
Skoro otworzono celę i skoro hrabina ujrzała Lucjana wiszącego niby ubranie na kołku, skoczyła ku niemu aby go objąć i uściskać; ale upadła na twarz, wydając krzyki przechodzące w głuche charczenie. W pięć minut później, powóz hrabiego unosił ją do pałacu, ułożoną w poprzek na siedzeniu: mąż klęczał u jej stóp. Hrabia de Bauvan poszedł po lekarza, który udzielił hrabinie pierwszej pomocy.
Dyrektor Conciergerie badał kratę u furty, mówiąc do pisarza:
— Niczego nie szczędzono! sztaby żelazne są kute, próbowano ich, zapłacono bardzo drogo za to wszystko, no i musiała być skaza w tej sztabie!...
Wróciwszy do siebie, generalny prokurator uznał za konieczne wydać sekretarzowi nowe zlecenie. Szczęściem, Massol jeszcze nie przyszedł.
W kilka chwil po wyjściu pana de Granville który udał się spiesznie do pana de Sérizy, Massol odwiedził kolegę swego de Chargeboeuf w kancelarji generalnego prokuratora.
— Mój drogi, rzekł młody sekretarz, jeśli chcesz mi wyświadczyć grzeczność, umieścisz to co ci podyktuję w jutrzejszym numerze Gazety, w rubryce wiadomości sądowych, na samym początku. Pisz:
I podyktował co następuje:
„Stwierdzono, iż panna Gobseck sama zadała sobie śmierć.
„Niewątpliwie stwierdzone alibi pana de Rubempré oraz zupełna jego niewinność w tej sprawie, tem bardziej każą ubolewać nad jego uwięzieniem, iż, w chwili gdy sędzia śledczy podpisał rozkaz uwolnienia, młody człowiek zmarł nagle“.
— Nie potrzebuję, mój drogi, rzekł sekretarz do Massola, zalecać ci największej dyskrecji w kwestji drobnej usługi jakiej żądamy od ciebie.
— Skoro mi już raczycie okazać tyle zaufania, pozwolę sobie, odparł Massol, uczynić jedną uwagę. Ta notatka ściągnie komentarze obelżywe dla organów Sprawiedliwości...
— Jest dość silna aby je znieść, odparł młody prezydjalista z dumą przyszłego sędziego wychowanego przez pana de Granville.
— Pozwól mi na chwilę pióra; można, zapomocą paru zdań, uniknąć tego nieszczęścia.
I adwokat nakreślił co następuje:
„Formalności sądowe nie mają żadnego związku z tym smutnym wypadkiem. Autopsja, którą bezzwłocznie podjęto, wykazała, jako przyczynę śmierci, anewryzm aorty w ostatniem stadjum. Gdyby pan Lucjan de Rubempré wziął do serca swoje uwięzienie, śmierć byłaby nastąpiła o wiele wcześniej. Otóż, możemy stwierdzić, iż, bynajmniej nie przejęty tem wydarzeniem, ów tak powszechnie opłakiwany młody człowiek śmiał się z omyłki i powiadał tym którzy mu towarzyszyli z Fontainebleau do Paryża, iż wystarczy chwila rozmowy z sędzią, aby niewinność jego wyszła na jaw“.
— Czy w ten sposób nie ratuje się wszystkiego?... spytał adwokat-dziennikarz.
— Masz słuszność.
— Generalny prokurator podziękuje ci jutro za to, dodał znacząco Massol.
A teraz, dla ogółu czytelników, jak i dla ich elity, może studjum to nie wydaje się całkowicie zakończone śmiercią Estery i Lucjana; może Jakób Collin, Azja, Europa i Paccard, mimo bezeceństwa swoich egzystencyj, są natyle interesujący, aby w kimś wzbudzić chęć dowiedzenia się o ich końcu. Ten ostatni akt dramatu dopełni zresztą zawartego w tem studjum obrazu obyczajowego, oraz poda rozwiązanie rozmaitych interesów, które życie Lucjana splątało z sobą w sposób tak osobliwy, mieszając plugawe postacie kryminalne z najwyżej położonemi osobistościami.

Widzimy tedy, że największe zdarzenia wyrażają się w Paryżu drobną notatką, mniej lub więcej prawdziwą. Bywa tak z wieloma rzeczami, o wiele dostojniejszemi od tej.


Ostatnie wcielenie Vautrina.

— Co się stało, Magdusiu? zawołała pani Camusot, na widok pokojówki wchodzącej do pokoju z miną, jaką umie przybrać służba w krytycznych momentach.
— Proszę pani, odparła Magdusia, pan sędzia wrócił z Pałacu; ale twarz ma tak zmienioną i jest tak wzruszony, że możeby pani lepiej poszła do pana do gabinetu.
— Czy co mówił? spytała pani Camusot.
— Nie, proszę pani; ale jeszcze nigdy nie widzieliśmy pana w takim stanie; powiedziałby kto że to choroba się zaczyna; jest żółty, wygląda jak nieboszczyk...
Nie czekając końca, pani Camusot wypadła z pokoju i pobiegła do męża. Ujrzała go w fotelu, z wyciągniętemi nogami, z głową opartą o grzbiet fotela, z rękami obwisłemi, twarzą wybladłą, z tępym wzrokiem, bliskiego omdlenia.
— Co tobie? spytała młoda kobieta, przestraszona.
— Ach, droga Ameljo, zdarzył się najsmutniejszy wypadek... drżę jeszcze cały. Wyobraź sobie, generalny prokurator... nie, pani de Sérizy... nie... Nie wiem od czego zacząć...
— Zacznij od końca! rzekła pani Camusot.
— Otóż, w chwili gdy, w sali obrad, pan Popinot położył ostatni prawem wymagany podpis pod wyrokiem uchylającym uwięzienie i wracającym, na mój wniosek, wolność Lucjanowi de Rubempré... słowem, wszystko było skończone, pisarz odnosił przybory, miałem pozbyć się tej sprawy... naraz, wchodzi prezydent trybunału i ogląda papier:
— Uwalnia pan umarłego, rzekł sarkastycznym tonem: młody człowiek udał się, wedle wyrażenia pana de Bonald, przed swego naturalnego sędziego. Padł ofiarą piorunującej apopleksji...
Odetchnąłem, przypuszczając jakiś wypadek.
— Jeśli dobrze rozumiem, panie prezydencie, idzie tu o apopleksję z rodzaju tej, od której zginął Pichegru...
— Panowie, dodał prezydent poważnie, wiedzcie, że, dla całego świata, młody Lucjan de Rubempré zmarł na anewryzm serca.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Ważne osobistości wmięszane są w tę opłakaną sprawę, rzekł prezydent. Dałby Bóg, w pańskim interesie, panie Camusot, mimo iż spełniłeś jedynie swój obowiązek, aby pani de Sérizy nie oszalała od tego ciosu! wyniesiono ją nawpół umarłą. Spotkałem generalnego prokuratora w stanie takim, że litość brała patrzeć. — Pokpiłeś sprawę, mój dobry Camusot! szepnął mi do ucha.
Och, moja droga! Kiedy wyszedłem z sali, ledwie mogłem iść. Nogi trzęsły mi się tak, że nie miałem odwagi puścić się na ulicę, poszedłem spocząć do gabinetu. Coquart, który porządkował akty nieszczęsnego śledztwa, powiedział mi, że jakaś piękna pani wzięła Conciergerie szturmem, że chciała ocalić życie Lucjanowi za którym szaleje, i że zemdlała znajdując go wiszącym na krawacie w oknie. Myśl, iż sposób w jaki badałem tego nieboraka (który zresztą, mówiąc między nami, był wielkie ladaco), mógł spowodować jego samobójstwo, prześladuje mnie od chwili jak wyszedłem z Pałacu, wciąż czuję się bliskim omdlenia...
— Więc cóż, widzę żeś gotów uważać się za mordercę, dlatego że obwiniony powiesił się w więzieniu, w chwili gdyś go miał wypuścić na wolność?... wykrzyknęła pani Camusot. Ależ sędzia śledczy jest wówczas jak generał, pod którym ubito konia!... ot i wszystko.
— Te porównania, moja droga, są dobre najwyżej do żartów, a żarty są tu zupełnie nie na miejscu. Umarli ciągną żywych. Trumna Lucjana unosi nasze nadzieje.
— Doprawdy? rzekła pani Camusot z głęboką ironją.
— Tak, karjera moja skończona. Zostanę całe życie prostym sędzią. Pan de Granville był, już przed tym nieszczęsnym wypadkiem, bardzo nierad z obrotu śledztwa; a jego odezwanie się do naszego prezydenta dowodzi, że, póki pan de Granville będzie generalnym prokuratorem, awans dla mnie zamknięty.
Awans! oto straszne słowo, myśl, która, za naszych czasów, zmienia sędziego w urzędnika.
Niegdyś, sędzia był odrazu tem, czem miał być. Trzy lub cztery birety prezydjalne wystarczały ambicjom każdego parlamentu. Godność rajcy zadowalała takiego de Brosse lub Mole, w Dijon jak i w Paryżu. Godność ta, starcząca na całe życie, wymagała wielkiego majątku aby ją dźwigać. W Paryżu, poza parlamentem, sądownictwo otwierało drogę jedynie do trzech wyższych stopni: kontrola generalna, pieczęć, lub purpura kanclerza. Poniżej parlamentów, w pośledniejszej sferze, namiestnik prezydjalny czuł się dość wielką osobistością, aby przetrwać szczęśliwie całe życie na swym fotelu. Porównajcie egzystencję radcy apelacyjnego w Paryżu, mającego, w 1829, za całą fortunę jedynie swą płacę, z położeniem rajcy parlamentu w 1729. Olbrzymia różnica! Dziś, kiedy się robi z pieniędzy powszechną gwarancję społeczną, zwolniono sędziów od posiadania, jak niegdyś, wielkich fortun; toteż widzimy ich posłami, parami Francji, gromadzą urzędy i posady, będąc równocześnie sędziami i prawodawcami, szukając powagi w pozycjach innych niż ta z której powinien płynąć cały ich blask.
Wreszcie, sędziowie myślą o tem aby się odznaczyć dla awansu, tak jak się awansuje w armji lub w urzędzie.
Myśl ta, jeśli nawet nie kazi niezależności sędziego, jest zanadto wiadoma i naturalna, widzi się zbyt wiele jej skutków, aby stan sędziowski nie miał ucierpieć, w oczach opinji publicznej, w swoim majestacie. Żołd płacony przez państwo czyni z sędziego i księdza urzędników. Stopnie i awans rodzą ambicję, ambicja wytwarza ustępliwość wobec władzy; nowoczesna równość wreszcie stawia podsądnego i sędziego na jednym poziomie społecznym. Tak więc, dwie kolumny porządku społecznego, Religja i Sprawiedliwość, ochwiały się w XIX wieku, który ma pretensje do wszelkiego postępu.
Spojrzała na męża drwiąco, czując potrzebę wrócenia energji człowiekowi, który był piastunem jej ambicji i którym posługiwała się jak instrumentem.
— I czemu nie miałbyś awansować? spytała Amelja.
— Czemu rozpaczać? podjęła, czyniąc gest który wymownie malował jej obojętność wobec śmierci Lucjana. Samobójstwo to napełni radością dwie nieprzyjaciółki Lucjana, panią d’Espard i jej kuzynkę, hrabinę du Châtelet. Pani d’Espard żyje blisko z ministrem sprawiedliwości: przez nią, możesz uzyskać audjencję, na której odsłonisz sekret całej sprawy. Otóż, jeżeli minister będzie za tobą, czegóż możesz się lękać od prezydenta i generalnego prokuratora?
— Ale hrabiostwo de Sérizy!... wykrzyknął biedny sędzia. Pani de Sérizy, powtarzam ci, oszalała! i oszalała z mojej winy, powiadają!
— Ech! jeżeli oszalała, ty sędzio bez głowy, wykrzyknęła pani de Camusot śmiejąc się, nie będzie mogła ci szkodzić. No, opowiedz teraz wszystko po kolei.
— Mój Boże, odparł Camusot, w chwili gdym wyspowiadał tego nieszczęśliwego chłopca i kiedy mi wyznał iż rzekomy ksiądz hiszpański jest w istocie Jakóbem Collin, księżna de Maufrigneuse i pani de Sérizy przesłały mi, przez lokaja, bilecik, w którym prosiły bym go nie przesłuchiwał. Było już zapóźno...
— Ty chyba głowę straciłeś! rzekła Amelja; toć, będąc zupełnie pewny protokolanta, mogłeś sprowadzić Lucjana z powrotem, uświadomić go zręcznie, i poprawić protokół.
— Ależ ty jesteś zupełnie jak pani de Sérizy, drwisz sobie z Sądu! rzekł Camusot, nie rozumiejący żartów ze swym zawodem. Pani de Sérizy wzięła protokół i rzuciła go w ogień!
— To mi kobieta! brawo! wykrzyknęła pani Camusot.
— Pani de Sérizy powiedziała mi, iż raczej wysadzi Sąd w powietrze, niżby miała pozwolić, aby młody człowiek który cieszył się łaskami księżnej de Maufrigneuse i jej, miał zasiąść na ławie oskarżonych obok galernika!...
— Ależ, mężu, rzekła Amelja nie mogąc wstrzymać uśmiechu wyższości, twoja pozycja jest wspaniała...
— A, tak, wspaniała!
— Spełniłeś obowiązek.
— Ale nieszczęśliwie, i wbrew jezuickim ostrzeżeniom pana de Granville, który mnie spotkał na quai Malaquais.
— Dziś rano?
— Dziś rano!
— O której?
— O dziewiątej.
— Och! Camusot! rzekła Amelja załamując ręce, powtarzam ci bezustanku, abyś uważał na wszystko... Mój Boże, toż ja wlokę nie człowieka, ale wóz kamieni!... Ależ, Camusot, skoro generalny prokurator czekał na ciebie w drodze, musiał ci udzielić jakichś wskazówek?
— No, tak...
— I ty nie zrozumiałeś! Jeżeli jesteś głuchy, zostaniesz całe życie... tem czem jesteś! Miejże ten rozum, aby mnie słuchać! rzekła, nakazując milczenie mężowi, który chciał odpowiedzieć. Myślisz, że sprawa skończona? rzekła Amelja.
Camusot popatrzył na żonę niby chłop na znachora.
— Jeżeli księżna de Maufrigneuse i hrabina de Sérizy są skompromitowane, masz zapewnioną protekcję ich obu, podjęła Amelja. A teraz, pani d’Espard uzyska ci u ministra audjencję, na której zwierzysz mu sekret sprawy, on zaś zabawi nim króla. Wszyscy panujący lubią oglądać odwrotną stronę haftu i znać prawdziwe pobudki wydarzeń, na które publiczność gapi się z rozdziawioną gębą. Z tą chwilą, ani generalny prokurator, ani pan de Sérizy nie będą już groźni...
— Cóż za skarb, żona taka jak ty! wykrzyknął sędzia nabierając otuchy. Ostatecznie, wykryłem Jakóba Collin, wydam go sądom, obnażę jego zbrodnię. Taki proces, to gratka w zawodzie sędziego.
— Mój drogi, rzekła Amelja, widząc z przyjemnością że mąż ocknął się z fizycznego i moralnego upadku w jaki wtrąciło go samobójstwo Lucjana, prezydent powiedział ci przed chwilą żeś zajechał zanadto na lewo, teraz pakujesz się znów zanadto na prawo... Znów włazisz gdzie nie trzeba!
Sędzia śledczy stał jak wryty, spoglądając na żonę ze zdumieniem.
— Król, minister, mogą być bardzo radzi, poznając ukryte sprężyny tej sprawy, a zarazem bardzo nieradzi, iż przy sposobności obrony, jaki adwokat-liberał będzie wlókł przed kratki sądów i opinji rodziny tak znaczne jak Sérizy, Maufrigneuse i Grandlieu, słowem tych, którzy wmięszani są pośrednio lub bezpośrednio w proces.
— Wszyscy maczali palce!... mam ich! wykrzyknął Camusot.
Sędzia wstał i zaczął biegać po pokoju, niby Sganarel po scenie kiedy stara się wyplątać z kłopotu.
— Słuchaj, Ameljo! podjął stając przed żoną w uroczystej postawie, przychodzi mi na myśl okoliczność, napozór drobna, ale która, w danem położeniu, nabiera pierwszorzędnej wagi. Wyobraź sobie, dziecko, że ten Collin, to kolos chytrości, obłudy, zepsucia... człowiek tak głęboki... och! to jest... jak tu powiedzieć?... Kromwell galer!... Nie spotkałem podobnego zbrodniarza: omal że mnie nie wywiódł w pole. Ale, w takiem śledztwie, lada koniuszek nitki pozwala odnaleźć kłębek, zapomocą którego możemy się przechadzać po labiryncie najbardziej mrocznych sumień i tajemnych faktów. Kiedy Collin widział iż przeglądam listy pochwycone w mieszkaniu Lucjana de Rubempré, ladaco objął je okiem, jakby chciał sprawdzić czy niema tam jakiej innej paczki, przyczem wymknął mu się gest zadowolenia. Owo spojrzenie złodzieja szacującego skarb, gest obwinionego który sobie powiada: „Mam broń“, dały mi zrozumieć mnóstwo rzeczy. Jedynie wy, kobiety, zdolne jesteście, jak my i zbrodniarze, wyrazić, w jednym błysku, całe sceny brzemienne oszukaństwem złożonem jak kunsztowny zamek. W jednej sekundzie, widzisz, streszczają się tomy podejrzeń! To straszne, to życie albo śmierć, w jednem mgnieniu oka. „Hultaj ma jeszcze inne listy“, pomyślałem. Następnie, pochłonęły mnie tysiączne szczegóły sprawy. Przeoczyłem ten epizod, w przekonaniu iż mam możność skonfrontowania obwinionych i rozjaśnienia później tego punktu. Ale możemy uważać za pewnik, że Collin przechował w bezpiecznem miejscu, zwyczajem tych nędzników, najbardziej kompromitującą korespondencję lalusia, ubóstwianego przez tyle...
— I ty drżysz! Będziesz prezydentem Apelacji o wiele wcześniej niż przypuszczałam!... wykrzyknęła rozpromieniona pani Camusot. Baczność! trzeba pokierować rzecz w ten sposób aby uczynić zadość całemu światu, sprawa bowiem staje się tak poważna, iż mógłby nam ktoś ją ukraść!... Czyż nie odebrano Popinotowi i nie powierzono tobie śledztwa[19] w procesie pani d’Espard o kuratelę! rzekła odpowiadając na gest Camusota. Otóż, czyż generalny prokurator, który tak się trzęsie nad honorem obojga de Sérizy, nie mógłby przekazać sprawy innemu trybunałowi i wydelegować jednego z rajców do nowego śledztwa?
— Nie! moja droga, gdzieżeś ty studjowała prawo karne? wykrzyknął Camusot. Wiesz wszystko, jesteś moim mistrzem...
— Jakto! ty myślisz, że do jutra pan de Granville nie zlęknie się domniemanej obrony liberalnego adwokata, którego Jakób Collin z pewnością potrafi znaleźć; będą się licytowali aby dostać tę sprawę! Te panie znają niebezpieczeństwo nie gorzej, jeśli nie lepiej od ciebie; uświadomią generalnego prokuratora, który już widzi te rodziny tuż tuż, koło ławy oskarżonych wskutek małżeństwa tego galernika z Lucjanem de Rubempré, narzeczonym panny de Grandlieu, Lucjanem kochankiem Estery, ex-kochankiem księżnej de Maufrigneuse, benjaminkiem pani de Sérizy. Trzeba ci tedy manewrować w ten sposób, aby sobie zjednać sympatje generalnego prokuratora, wdzięczność pana de Sérizy, margrabiny d’Espard, hrabiny du Châtelet, wzmocnić protekcję księżnej de Maufrigneuse poparciem domu Grandlieu i zdobyć powinszowania prezydenta. Ja biorę na siebie panie d’Espard, Maufrigneuse i Grandlieu. Ty musisz iść jutro do generalnego prokuratora. Pan de Granville nie żyje z żoną, żył, jakiś dziesiątek lat, z niejaką Bellefeuille, z którą miał nieślubne dzieci, nieprawdaż? To nie jest żaden święty, ot, człowiek jak inni, można do niego trafić, musi mieć jakiś punkcik, trzeba odkryć jego słabostkę, umieć ją pogłaskać; poproś go o radę, ukaż mu niebezpieczeństwo; słowem, staraj się go zamotać we współkę z sobą, a będziesz...
— Nie, ja powinienbym całować ślady twoich stóp, przerwał Camusot, ujmując żonę wpół i przyciskając ją do serca. Ameljo, ocalasz mnie!
— Wszak ja cię wywindowałam z Alençon do Mantes, a z Mantes do Paryża, odparła Amelja. Zatem, bądź spokojny!... chcę aby, od dziś za pięć lat, tytułowano mnie panią prezydentową; ale, mój aniołku, zastanów się zawsze nim coś postanowisz. Sędzia, to nie strażak, nie pali się nigdy w twoich aktach; na tem stanowisku strzelanie bąków jest nie do usprawiedliwienia...
— Siła mej pozycji zasadza się całkowicie na tożsamości hiszpańskiego księdza z Jakóbem Collin, podjął sędzia po pauzie. Skoro raz stwierdzimy tę tożsamość, gdyby nawet Izba wyższa chciała przejąć tę sprawę, będzie to fakt dokonany, którego nie zdoła uprzątnąć żaden sędzia, rajca, ani prezydent. Pójdę za wzorem dzieci przywiązujących żelazo kotu do ogona: gdziekolwiek będzie się toczył proces, zawsze musi podzwaniać kajdanami Jakóba Collin.
— Brawo! rzekła Amelja.
— I generalny prokurator będzie raczej wolał porozumieć się ze mną, niż z kim innym! ja jeden będę mógł usunąć ten miecz Damoklesa, zawieszony nad sercem Saint-Germain!... Ale czy ty wiesz, jak trudno uzyskać ten wspaniały wynik?... Ułożyliśmy przed chwilą z generalnym prokuratorem, w jego gabinecie, iż przyjmiemy Jakóba Collin za to za co się podaje, za kanonika kapituły w Toledo, za Karlosa Herrerę; ułożyliśmy, że uznamy jego dyplomatyczny charakter i pozwolimy upomnieć się o niego ambasadzie. W duchu właśnie tego planu, ułożyłem raport zwracający wolność Rubemprému, i przerobiłem zeznania obwinionych, czyniąc ich bielszymi niż śnieg. Jutro, pp. de Rastignac, Bianchon i nie wiem kto jeszcze, mają być skonfrontowani z rzekomym kanonikiem, nie poznają w nim Jakóba Collin, którego, przed dziesięciu laty, uwięziono w ich obecności w pensjonacie pod nazwiskiem Vautrin.
Zapanowała chwila milczenia; pani Camusot zastanowiła się.
— Czyś pewny, że obwiniony jest Jakóbem Collin? spytała.
— Pewny, odparł, i generalny prokurator także.
— A zatem, staraj się, nie pokazując swoich pazurów, wzniecić alarm w Pałacu! Jeżeli ten człowiek siedzi jeszcze w sekretnej, udaj się natychmiast do dyrektora Conciergerie i postaraj się aby go rozpoznano tam publicznie jako galernika. Zamiast naśladować dzieci, naśladuj ministrów policji w absolutnych państwach, którzy wymyślają spiski przeciw panującym, aby mieć zasługę odkrycia ich i okazać swą nieodzowność. Postaw trzy rodziny w niebezpieczeństwie, aby zyskać chlubę ich ocalenia.
— Och! co za szczęście! wykrzyknął Camusot. Mam taki zamęt w głowie, że nie pamiętałem już o tem. Coquart zaniósł panu Gault, dyrektorowi Conciergerie, rozkaz pomieszczenia Jakóba Collin w pistolach. Otóż, dzięki staraniom Bibi-Lupin, wroga Ołżyśmierci, przeniesiono z la Force do Conciergerie trzech zbrodniarzy którzy go znają: skoro się pokaże na łące, spodziewamy się tam straszliwych scen...
— Czemu?
— Jakób, moja droga, jest skarbnikiem majątku galerników, sięgającego znacznych sum; otóż, jak powiadają, strwonił te sumy na zbytki nieboszczyka Lucjana, i czeka go zdanie rachunków. Przyjdzie — upewnił mnie Bibi-Lupin — do śmiertelnej bójki, która spowoduje konieczność wdania się dozorców, i sekret wyjdzie na wierzch. Chodzi tu o życie Jakóba Collin. Otóż, udawszy się wcześnie do Pałacu, będę mógł sporządzić protokół tożsamości.
— Ba! gdyby wspólnicy uwolnili cię od niego! Zyskałbyś opinję bardzo zdolnego człowieka! Nie chodź do pana de Granville, czekaj go u siebie z tą straszliwą bronią! Toż to działo wycelowane w trzy najznaczniejsze rodziny! Bądź śmiały, poddaj panu de Granville, iż możnaby się pozbyć Jakóba przenosząc go do la Force, gdzie galernicy umieją się załatwiać ze zdrajcami. Ja pójdę do księżnej de Maufrigneuse, która mnie zawiezie do, pałacu Grandlieu. Może zajdę i do pani de Sérizy. Możesz polegać na mnie, narobię alarmu wszędzie. Donieś mi zwłaszcza słówkiem, czy ksiądz hiszpański jest sądownie rozpoznany jako Collin. Urządź się tak, abyś wyszedł z Pałacu o drugiej; postaram ci się o audjencję u ministra; może minister sam przyjdzie do pani d’Espard.
Camusot stał nieruchomo, pogrążony w podziwie, który sprowadził uśmiech na usta Amelji.
— No, teraz chodź na obiad, i bądź wesół, rzekła wreszcie. Pomyśl! jesteśmy dopiero od dwóch lat w Paryżu, i oto jesteś na drodze do zostania radcą przed końcem roku... Od tego, mój kocie, do prezydentury wystarczy jakaś usługa w byle sprawie politycznej.
Ta poufna narada wskazuje, do jakiego stopnia uczynki i słowa Jakóba Collin obchodziły honor rodzin, w których łono wprowadził swego pupila.
Śmierć Lucjana i wtargnięcie hrabiny de Sérizy do Conciergerie wywołały taki zamęt w kółkach machiny więziennej, iż dyrektor zapomniał położyć koniec izolacji rzekomego Hiszpana.
Śmierć obwinionego w toku śledztwa — mimo iż się zdarza — jest, bądź co bądź, wydarzeniem dość rzadkiem, aby dozorców, pisarza i dyrektora wyprowadzić ze zwykłego spokoju. Jednakże, dla nich, ewenementem był nie ów piękny młodzian tak rychło przeobrażony w trupa, ale sztaba żelazna skruszona w delikatnych rączkach światowej damy. Toteż, z chwilą gdy generalny prokurator i hrabia de Bauvan odjechali w pojeździe pana de Sérizy, uwożąc hrabinę zemdloną, dyrektor, pisarz i dozorcy skupili się w furcie, odprowadzając pana Lebrun, więziennego lekarza, wezwanego dla stwierdzenia śmierci, oraz zniesienia się w tej kwestji z trupim lekarzem okręgu w którym mieszkał nieszczęsny chłopiec.
Trupim lekarzem nazywają w Paryżu lekarza okręgowego, mającego za zadanie stwierdzać zgony i badać ich przyczynę.
Z właściwym sobie bystrym rzutem oka, pan de Granville uznał za właściwe, dla honoru narażonych rodzin, kazać sporządzić akt zgonu Lucjana w merostwie do którego należało jego mieszkanie, oraz przeprowadzić kondukt z domu do kościoła Saint-Germain-des-Pres, gdzie miano odprawić mszę żałobną. Sekretarz pana de Granville otrzymał już rozkazy. Zwłoki trzeba było przenieść w nocy. Młodemu sekretarzowi polecono porozumieć się natychmiast z merostwem, urzędem parafjalnym oraz zakładem pogrzebowym. Tak więc, dla świata, Lucjan umarł u siebie, wolny, kondukt miał wyruszyć z domu, dokąd sproszono na tę ceremonję przyjaciół zmarłego.
Zatem, w chwili gdy Camusot w spokoju ducha siadał do stołu ze swą ambitną połowicą, dyrektor Conciergerie i pan Lebrun, lekarz więzienny, zatrzymali się koło furty, ubolewając nad kruchością sztab żelaznych i nad siłą zakochanych kobiet.
— Nikt nie wie, mówił doktór do pana Gault żegnając się, co za olbrzymi zasób siły nerwowej mieści się w człowieku pobudzonym namiętnością! Dynamika i matematyka nie posiadają sposobów obliczenia tej siły. Ot, wczoraj byłem świadkiem doświadczenia, które mnie przejęło dreszczem i które objaśnia może straszliwą siłę fizyczną, rozwiniętą przed chwilą przez tę damulkę.
— Opowiedz pan, rzekł pan Gault; mam tę słabość, że interesuję się magnetyzmem: nie wierzę w niego, ale mnie intryguje.
— Pewien lekarz-magnetyzer (bo są między nami ludzie wierzący w magnetyzm), podjął doktór, ofiarował się dowieść na mnie samym fenomenu, który mi opisywał, a o którym powątpiewałem. Ciekaw oglądać własnemi oczami jedno z dziwnych wyładowań nerwowych które mają dowodzić istnienia magnetyzmu, zgodziłem się. Oto fakt. Chciałbym, w istocie, wiedzieć, coby powiedziała Akademja medyczna, gdyby tak poddać po kolei jej członków temu doświadczeniu, nie zostawiającemu żadnej furtki dla niedowiarstwa. Mój stary przyjaciel...
(Lekarz ten, wtrącił doktór Lebrun nawiasem, jestto starzec prześladowany przez Fakultet za swoje zapatrywania, jeszcze od czasów Mesmera; ma siedemdziesiąt lat z górą i nazywa się Bouvard. Jestto dziś patrjarcha nauki o magnetyzmie zwierzęcym. Poczciwiec ten był dla mnie niby ojciec, zawdzięczam mu wszystko). Zatem, stary i czcigodny Bouvard ofiarował się dowieść mi, że siła nerwowa, wprawiona w stan czynny przez magnetyzm, jest, nie nieskończona, człowiek bowiem podlega określonym prawom, ale zachowuje się jak siły przyrody, których bezwzględne zasady uchodzą naszym obliczeniom. — I tak, powiadał, jeżeli zechcesz poddać swą dłoń dłoni medjum, które, w stanie prawidłowym, nie ścisnęłoby jej poza granice pewnej dającej się ocenić siły, przekonasz się, iż, w stanie tak głupio nazwanym somnambulicznym, palce jej będą miały siłę obcęgów dzierżonych dłonią ślusarza!
„Otóż, proszę pana, skoro włożyłem rękę w dłoń kobiety, nie uśpionej (Bouvard gani to wyrażenie), ale izolowanej, i kiedy starzec rozkazał tej kobiecie aby mi ścisnęła rękę z całej siły, musiałem prosić o przerwanie doświadczenia, w chwili gdy krew miała mi trysnąć z palców. Ot, przyjrzyj się pan tej obrączce, którą będę nosił więcej niż trzy miesiące.
— Tam do licha! rzekł pan Gault, patrząc na okrężną wybroczynę podobną do oparzenia.
— Wierzaj pan, dodał lekarz, żelazna obręcz zaciskana śrubą nie wydałaby mi się równie twarda jak palce tej kobiety; garść jej zmieniła się w nieugiętą stal, mam przekonanie że mogłaby mi zgruchotać kość i oddzielić dłoń od ramienia. Zdaje mi się tedy rzeczą dowiedzioną, iż, pod wypływem namiętności, która jest wolą skupioną na jeden punkt i sięgającą nieobliczalnych ilości siły zwierzęcej — podobnie jak w rozmaitych rodzajach siły elektrycznej — człowiek może przenieść całą swą żywotność, bądź dla ataku, bądź dla oporu, w ten lub ów ze swoich organów... Ta paniusia wysłała, pod wpływem rozpaczy, całą potęgę żywotną w swoje dłonie.
— Trzeba tego djabelnie dużo aby złamać kutą żelazną sztabę... rzekł naczelny dozorca potrząsając głową.
— Była skaza! zauważył pan Gault.
— Co do mnie, podjął lekarz, nie śmiem już określać granic siły nerwowej. Dzięki niej zresztą, matki, aby ocalić swoje dzieci, magnetyzują lwy, schodzą w czasie pożaru po gzymsach na których kot ledwie-by się utrzymał, znoszą męczarnie przewlekłych porodów. W tem leży tajemnica zamachów więźniów i zbrodniarzy dla odzyskania wolności. Nie znamy jeszcze rozmiaru sił żywotnych, tkwią one w potędze przyrody, czerpiemy je z tajemnych zbiorników!
— Panie dyrektorze, szepnął dozorca do ucha pana Gault, który odprowadzał doktora, sekretny numer 2 mówi że jest chory i prosi o lekarza; utrzymuje że jest konający.
— Naprawdę? spytał dyrektor.
— Rzęzi już! odparł dozorca.
— Jest piąta, rzekł doktór, nie jadłem obiadu... Ale, ostatecznie, jestem gotów, idźmy, zobaczmy...
Sekretny numer 2, to właśnie ów Hiszpan podejrzewany o tożsamość z Jakóbem Collin, rzekł pan Gault do lekarza; jeden z obwinionych w procesie, w który wplątany był ów biedny młodzian...
— Widziałem go dziś rano, odparł doktór. Pan Camusot posłał po mnie dla stwierdzenia stanu tego zucha, który, mówiąc między nami, ma się doskonale, i który, co więcej, zrobiłby majątek, pokazując się jako herkules w trupach linoskoczków.
— Może też próbował się zabić, rzekł pan Gault. Skoczmy na chwilę obaj do sekretnych, trzeba mi tam zajrzeć, choćby tylko po to, aby go przenieść do pistolów, na zlecenie pana Camusot.
Jakób Collin, zwany Ołżyśmiercią w świecie galer — obecnie już niema potrzeby dawać mu innego miana — przechodził, od czasu jak go odprowadzono do celi, paroksyzm lęku, jakiego nigdy nie zaznał w swem życiu naznaczonem tylu zbrodniami, trzema ucieczkami z kaźni i dwoma skazaniami. Człowiek ten, w którym streszczają się siły, życie, myśl, namiętności galer i który przedstawia ich najwyższy wyraz, czyż nie jest potwornie piękny przez swoje iście psie przywiązanie do tego którego uczynił swoim przyjacielem? Zbrodniarz ten, godzien potępienia, bezecny i okropny z tylu względów, staje się, przez to bezwzględne oddanie swemu bożyszczu, tak interesujący, iż studjum to, już tak obszerne, wydawałoby się niekompletne, gdybyśmy, do końca Lucjana de Rubempré, nie dołączyli zakończenia tego zbrodniczego życia. Po śmierci bonońskiego pieska, godzi się spytać, czy jego straszliwy towarzysz, czy lew będzie żył!
W życiu rzeczywistem, w społeczeństwie, fakty zaczepiają się tak nieodzownie o inne fakty, iż jedne stają się nie do pomyślenia bez drugich. Woda w rzece tworzy rodzaj płynnej podłogi; niema fali, choćby najbardziej krnąbrnej i choćby najwyżej się wznosiła, której potężny snop nie wyrównałby się pod masą wód, silniejszą chyżością swego biegu niż bunty płynącej z nią toni. Tak samo jak patrzymy na płynącą wodę oglądając w niej mętne obrazy, tak samo chcielibyście może zmierzyć ucisk siły społecznej na ten wir zwany Vautrin? ujrzeć w którym punkcie podda się buntownicza fala, jaki będzie koniec losów tego człowieka naprawdę djabolicznego, ale wiążącego się z ludzkością przez miłość? tak bardzo ten niebiański pierwiastek opiera się zniszczeniu w najbardziej skażonych sercach.
Plugawy złoczyńca, urzeczywistniający poemat pieszczony przez tylu poetów, przez Moore’a, przez lorda Byrona, Mathurina, Canalisa (demon opętujący anioła, którego ściągnął w piekło, iżby go orzeźwił rosą wykradzioną z niebios), Jakób Collin — jeśli dobrze wnikniemy w to serce z bronzu — wyrzekł się samego siebie od siedmiu lat. Jego potężne władze roztopione w Lucjanie, działały tylko dla Lucjana; sycił się jego zdobyczami, jego miłością, ambicją. Lucjan był jego widzialną duszą.
Ołżyśmierć bywał na obradach u książąt de Grandlieu, wślizgiwał się w buduary wielkich dam, kochał Esterę przez prokurację. Słowem, widział w Lucjanie Jakóba Collin, pięknego, bogatego, wielkiego pana, przyszłego ambasadora.
Zapomocą fenomenu moralnego ojcostwa, Ołżyśmierć urzeczywistnił niemiecką klechdę o podwójnem istnieniu. Zrozumieją je kobiety, które, w życiu swojem, prawdziwie kochały, które czuły jak dusza ich przechodzi w duszę ukochanego mężczyzny, które żyły jego życiem, szlachetnem lub plugawem, szczęśliwem lub mieszczęśliwem, pokątnem lub sławnem; które doświadczały, mimo oddalenia, bólu w nodze gdy on się zranił; które czuły kiedy on stawał na mecie w pojedynku, i które, aby wszystko rzec w jednem słowie, nie potrzebowały dowiedzieć się o niewierności aby mieć jej pewność.
Skoro go odprowadzono do celi, Jakób pomyślał:
— Przesłuchują małego!
I drżał, on, który zabijał tak jak robotnik pije.
— Czy kobiety zdołały doń dotrzeć? pytał sam siebie. Czy ciotka odnalazła te przeklęte samice? Czy te księżne, hrabiny, wprawiły nogi w ruch, czy udaremniły śledztwo?... Czy Lucjan otrzymał moje wskazówki?... A jeżeli fatalność chce aby go przesłuchano, jak się będzie trzymał? Biedny mały, to ja przywiodłem go do tego! To ten opryszek Paccard i to ścierwo Europa narobili całego kramu, zmykając z pieniędzmi! Hultaje sprawili, żeśmy się potknęli przy ostatnim kroku: ale zapłacą mi drogo ten figiel! Jeden dzień jeszcze, a Lucjan byłby bogaty! zaślubiłby Klotyldę. Nie miałbym już Estery na karku. Lucjan zanadto kochał tę dziewczynę... tamtej nie kochałby nigdy, to była istna deska ratunku!... Ach, wówczas mały byłby cały mój! I powiedzieć, że nasz los zależy od jednego spojrzenia, od jednego rumieńca Lucjana wobec takiego Camusot, który widzi wszystko i któremu niebrak sprytu. Ba! kiedy mi pokazał listy, wymieniliśmy spojrzenie, którem przejrzeliśmy się na wylot: zrozumiał, że mogę przycisnąć kochanki Lucjana!
Monolog ten trwał trzy godziny. Lęk doszedł do tego nasilenia, iż zmógł wreszcie ten organizm z żelaza i witrjolu: Jakób, w którego mózgu żarzył się pożar szaleństwa, uczuł tak palące pragnienie, iż bezwiednie wypił wszystką wodę z wiadra, które, z łóżkiem i basenem, stanowi cały sprzęt celi.
— Jeśli straci głowę, cóż się z nim stanie? drogi dzieciak nie posiada siły Teodora!... myślał układając się na tapczanie.
Słówko o Teodorze, którego wspomniał Collin w tym przełomowym momencie. Teodor Calvi, młody Korsykanin, skazany, za jedenaście morderstw, na dożywotnie galery w osiemnastym roku życia, ułaskawiony dzięki pewnym wstawiennictwom kupionym za cenę złota, był towarzyszem łańcucha Jakóba Collin między 1819 a 1820. Ostatnia ucieczka Jakóba, jedna z najpiękniejszych jego kombinacyj (wyszedł przebrany za żandarma, prowadząc z sobą Teodora Calvi w stroju więźnia, rzekomo do komisarza), ta wspaniała ucieczka miała miejsce w porcie Rochefort, gdzie galernicy giną jak muchy i gdzie spodziewano się rychło pozbyć tych dwóch niebezpiecznych ptaszków. Wymknąwszy się razem, musieli się rozłączyć. Teodor, pochwycony, znalazł się z powrotem na galerach. Jakób, dostawszy się do Hiszpanji i przekształciwszy się na Karlosa Herrerę, śpieszył do swego Korsykanina do Rochefort, kiedy spotkał Lucjana na wybrzeżu Charente. Bohater bandytów i haszczów, któremu Ołżyśmierć zawdzięczał znajomość włoszczyzny, musiał ustąpić nowemu bóstwu.
Życie z Lucjanem, chłopcem bez zmazy społecznej, mającym na sumieniu jedynie drobne grzeszki, zdało się piękne i wspaniałe niby słońce w letni dzień; gdy w związku z Teodorem, Jakób nie widział przed sobą innego wyjścia, jak tylko rusztowanie, po szeregu nieodzownych zbrodni.
Myśl o nieszczęściu sprawionem słabością Lucjana, który pod wpływem więzienia musiał postradać głowę, wyolbrzymiła się ponownie w umyśle Jakóba. W przewidywaniu katastrofy, nieszczęśnik uczuł jak łzy napływają mu do oczu: rzecz, która, od dzieciństwa, nie zdarzyła mu się ani razu.
— Muszę mieć wściekłą gorączkę, szepnął. Gdyby sprowadzić lekarza i ofiarować mu znaczną sumę, może ułatwiłby mi porozumienie z Lucjanem.
W tej chwili, dozorca przyniósł obiad.
— To zbyteczne, mój chłopcze, nie mogę jeść. Powiedz panu dyrektorowi, aby mi przysłał lekarza: czuję się tak źle, że chyba przyszła moja ostatnia godzina.
Słysząc rzężenie jakiem galernik podkreślił te słowa, dozorca skinął głową i odszedł. Jakób uczepił się z furją tej nadziei; ale, skoro ujrzał lekarza wchodzącego do celi w towarzystwie dyrektora, uznał usiłowanie swoje za poronione i oczekiwał zimno skutku wizyty, podając lekarzowi puls.
— Jest gorączka, rzekł doktór do pana Gault, ale to gorączka którą widuje się u wszystkich obwinionych, i która (szepnął do ucha fałszywego Hiszpana) zawsze jest dla mnie dowodem jakiejś zbrodni.
W tej chwili, dyrektor, któremu generalny prokurator oddał list pisany przez Lucjana do Jakóba Collin z poleceniem doręczenia, zostawił lekarza i więźnia pod strażą dozorcy i poszedł po ów list.
— Panie, rzekł Jakób do doktora widząc iż dozorca zatrzymał się u drzwi i nie rozumiejąc przyczyn zniknięcia dyrektora, nie pożałowałbym trzydziestu tysięcy franków aby móc przesłać kilka słów Lucjanowi de Rubempré.
— Niech pan zachowa te pieniądze na lepszy użytek, rzekł doktór Lebrun, nikt w świecie nie może się już z nim porozumiewać...
— Nikt? rzekł Jakób Collin zdumiony, dlaczego?
— Powiesił się...
Żaden tygrys, któremu wydarto młode, nie napełnił dżungli indyjskich straszliwszym rykiem. Jakób zerwał się na równe nogi jak tygrys stający na łapach, objął doktora spojrzeniem palącem niby błyskawica walącego piorunu; następnie, osunął się na tapczan, mówiąc:
— O, synu mój!...
— Biedny człowiek! wykrzyknął lekarz, wzruszony tym straszliwym wysiłkiem przyrody.
W istocie, po wybuchu tym, nastąpiła niemoc tak zupełna, iż słowa: O, mój synu! były jak szept.
— Czy i ten nam trzaśnie? mruknął dozorca.
— Nie, to niemożliwe! szepnął znów Jakób, podnosząc się i, okiem bez blasku i ciepła, wodząc po świadkach tej sceny. Mylicie się, to nie on! nie przypatrzyliście się dobrze. Nie można się powiesić w sekretnej! Patrzcie, w jaki sposób ja mógłbym się tu powiesić? Cały Paryż odpowiada mi za to życie! U Boga upomnę się o nie!
Dozorca i lekarz, ci ludzie których nic nie potrafiłoby zdziwić, patrzyli ze zdumieniem. Wszedł pan Gault, trzymając w ręku list Lucjana. Na widok dyrektora, Jakób, wyczerpany wybuchem, odzyskał pozornie spokój.
— Oto list, który generalny prokurator polecił mi oddać panu, nie otwierając, dodał pan Gault.
— Od Lucjana?... spytał Jakób Collin.
— Tak.
— Nieprawdaż, panie, że ten młody człowiek...
— Nie żyje, odparł dyrektor. Gdyby nawet pan doktór był obecny w gmachu, na nieszczęście przyszedłby zapóźno... Młody człowiek umarł... tam... w pistolach...
— Czy mogę go widzieć własnemi oczami? spytał nieśmiało Jakób Collin; pozwolicie panowie ojcu wypłakać się przy ciele syna?
— Możesz pan, jeśli sobie życzysz, zająć jego pokój, mam rozkaz przenieść pana do pistolów. Nie wróci pan już do sekretnej...
Martwe oczy więźnia przechodziły zwolna z dyrektora na lekarza; Jakób badał ich przypuszczając zasadzkę i ociągał się z wyjściem.
— O ile pan chce widzieć ciało, rzekł lekarz, niema czasu do stracenia, mają go zabrać tej nocy.
— Jeśli panowie macie dzieci, rzekł Collin, zrozumiecie mój stan, w oczach mi się mroczy... Ten cios, to dla mnie więcej niż śmierć, ale panowie nie możecie znać tego uczucia... Jeżeli który z was jest ojcem, jest tylko ojcem... ja jestem i matką!... Ja... ja... warjuję... czuję to...
Przechodząc korytarzami których niewzruszone wrota otwierają się tylko przed dyrektorem, można, w parę chwil, dostać się z sekretnych do pistolów. Dwa te kompleksy cel dzieli podziemny korytarz, utworzony z dwóch grubych murów, podtrzymujących sklepienie na którem spoczywa t. zw. Galerja kupiecka. Toteż, Jakób, prowadzony przez dozorcę który go ujął pod ramię, poprzedzany przez dyrektora a mając za sobą lekarza, dostał się w kilka minut do celi, gdzie spoczywał Lucjan wyciągnięty na łóżku.
Na ten widok, galernik padł na ciało i przylgnął do niego rozpaczliwym uściskiem, którego siła i namiętność przejęły dreszczem świadków sceny.
— Oto, rzekł doktór, przykład tego co panu mówiłem. Patrz pan!... ten człowiek ugniecie w rękach ciało, a pan nie wie co to jest trup, to jak kamień...
— Zostawcie mnie tutaj!... rzekł Jakób martwym głosem, niedługo będę go widział, zabiorą mi go, aby...
Wzdrygnął się przed słowem pochować.
— Pozwólcie mi coś zachować po mem drogiem dziecku!... Bądź pan tak dobry, rzekł do doktora Lebrim, uciąć dla mnie pukiel jego włosów, ja nie mogę...
— To naprawdę jego syn! rzekł lekarz.
— Sądzi pan? odparł dyrektor tonem, który na chwilę pogrążył lekarza w zadumie.
Dyrektor polecił dozorcy zostawić więźnia w celi, i uciąć dla mniemanego ojca parę puklów z głowy syna, nim zabiorą ciało.
O wpół do szóstej, w maju, łatwo można w Conciergerie odczytać list mimo żelaznych krat i siatek które przesłaniają okna. Jakób Collin wchłonął tedy ów straszliwy list, trzymając rękę Lucjana.
Niema człowieka, któryby mógł utrzymać przez dziesięć minut kawałek lodu ściskając go mocno. Zimno udziela się źródłom życia ze śmiertelną chyżością. Ale wpływ tego straszliwego zimna działającego jak trucizna, zaledwie da się porównać z wrażeniem jakie sprawia na duszy sztywna i lodowata ręka trupa. Śmierć mówi wówczas do życia, zwierza mroczne tajemnice zabijające wiele uczuć: w świecie uczucia bowiem, zmieniać się, czyż nie znaczy umierać?
Przed pierwszą z rana, ludzie którzy przyszli zabrać ciało, zastali Jakóba klęczącego przy łóżku; list leżał na ziemi, porzucony tak jak samobójca porzuca pistolet który mu zadał śmierć; ale nieszczęśliwy wciąż trzymał rękę Lucjana w ściśniętych dłoniach, i modlił się.
Widząc tego człowieka, grabarze zatrzymali się chwilę; podobny był do kamiennych figur na średniowiecznych grobowcach. Rzekomy ksiądz, o wzroku jasnym jak oczy tygrysa, zesztywniony jakąś nadprzyrodzoną martwotą, uczynił na tych ludziach takie wrażenie, iż poprosili go łagodnie aby wstał.
— Dlaczego? spytał nieśmiało.
Ów zuchwały Ołżyśmierć stał się słaby jak dziecko.
Dyrektor wskazał ten widok panu de Chargeboeuf, który, zdjęty szacunkiem dla podobnej boleści i wierząc w uzurpowane ojcostwo Jakóba, wytłumaczył rozkazy pana de Granville co do pogrzebu Lucjana: miano go bezzwłocznie przenieść do domu, gdzie czekali już księża aby czuwać przy ciele do rana.
— Poznaję w tem wielką duszę tego człowieka, wykrzyknął galernik smutnym głosem. Niech mu pan powie, że może liczyć na mą wdzięczność... Tak, mam możność oddania mu ważnych usług... Niech pan nie zapomni tego oświadczenia; ma ono dla pana de Granville niezmierną wagę. Ach, panie, osobliwe przemiany spełniają się w sercu człowieka, kiedy przez siedem godzin płakał przy zwłokach takiego dziecka. Nie ujrzę go tedy więcej!...
Objąwszy Lucjana spojrzeniem matki której wydzierają ciało syna, Jakób Collin osunął się na ziemię. Patrząc jak zabierają Lucjana, wydał jęk, który kazał grabarzom przyśpieszyć kroku.
Sekretarz generalnego prokuratora oraz dyrektor więzienia oszczędzili sobie tego widoku wychodząc już pierwej.
Cóż się stało z tą naturą z bronzu, w której namysł równy był, co do chyżości, rzutowi oka; w której myśl i czyn tryskały wraz jak jedna błyskawica; której nerwy, zahartowane w trzech ucieczkach, trzech pobytach w kaźni, osiągnęły metaliczną siłę? Żelazo poddaje się, do pewnego stopnia, klepaniu lub uciskowi; jego nieprzenikliwe drobiny, oczyszczone i ugładzone ręką ludzką, rozpadają się: metal, mimo iż w stanie stałym, niema już dawnej odporności. Kowale, ślusarze, rękodzielnicy mający stale do czynienia z tym metalem, określają to osobnem wyrażeniem: żelazo zmiędliło się! przenosząc ten termin z konopi które rozdrabnia się międleniem. Otóż, dusza ludzka, lub, jeśli wolicie, owa potrójna energja ciała, duszy i serca, znajduje się, pod wpływem ponawianych wstrząśnień, w analogicznej sytuacji. Dzieje się z ludźmi to, co z konopiami i z żelazem: ulegają zmiędleniu. Nauka, trybunały, publiczność szukają tysiąca przyczyn dla straszliwych katastrof kolejowych spowodowanych pęknięciem żelaznej sztaby, jak niedawno w Bellevue; ale nikt nie zasięgnął zdania prawdziwych znawców w tej mierze, kowali, którzy orzekliby wszyscy: „Żelazo się zmiędliło!“ Niebezpieczeństwo było nie do przewidzenia. Metal, który straci swą odporność, nie zmienia w niczem wyglądu.
Spowiednik i sędzia śledczy często widują wielkich zbrodniarzy w tym stanie. Straszliwe wrażenia kryminalnej rozprawy oraz groza śmiertelnej tualety powodują prawie zawsze w najsilniejszych naturach ów rozkład. Z kurczowo zaciśniętych ust wydzierają się wyznania; kruszą się najtwardsze serca; i, rzecz dziwna! w chwili gdy te wyznania są bezcelowe, wówczas rozpaczna słabość zdziera człowiekowi maskę niewinności, którą niepokoił sędziów, zawsze niespokojnych kiedy skazaniec umiera nie przyznawszy się do zbrodni.
Napoleon poznał ten rozkład wszystkich sił ludzkich na polu walki pod Waterloo!
O ósmej rano, kiedy dozorca pistolów wszedł do pokoju gdzie znajdował się Jakób Collin, ujrzał go bladym i spokojnym. Był jak człowiek, który odzyskał siły przez gwałtowny skurcz woli.
— To godzina przechadzki na łące, rzekł klucznik; siedzi pan w celi od trzech dni, jeżeli pan chce zażyć powietrza i przejść się, wolno panu!
Jakób zatopiony w myślach, nie zwracający najmniejszej uwagi na swe istnienie które stało się dlań niby ubranie bez ciała, niby łachman, nie podejrzewał pułapki zastawionej przez Bibi-Lupin, ani wagi swego zjawienia się na łące. Nieszczęśliwy, opuściwszy machinalnie pokój, wszedł w korytarz biegnący wzdłuż cel wmurowanych we wspaniałe arkady królewskiego pałacu, którymto korytarzem więźniowie, pomieszczeni w pistolach lub w celach, dostają na łąkę.
Wszyscy więźniowie — oskarżeni, którzy mają stawać przed sądem i którzy już stawali, obwinieni nie przeznaczeni do sekretnych — słowem wszyscy mieszkańcy Conciergerie przechadzają się, przez kilka godzin w dniu, zwłaszcza wczesnym rankiem w lecie, w tej niewielkiej, całkowicie zabrukowanej przestrzeni. Łąka ta, przedpokój rusztowania lub kaźni, ma w nich ujście z jednej strony, z drugiej zaś, przez osobę żandarma, gabinet sędziego śledczego lub ławę oskarżonych, styka się ze społeczeństwem. Toteż, widok ten bardziej przejmuje mrozem niż rusztowanie. Rusztowanie może stać się piedestałem podnoszącym ku niebu; ale łąka, to wszystkie zakały ziemi skupione razem i bez wyjścia!
Czy to będzie łąka w la Force czy w Poissy, w Melun czy u św. Pelagji, łąka jest łąką. Te same fakty powtarzają się tam identycznie, z różnicą barwy murów, wysokości ich lub przestrzeni.
Pod potężnemi sklepieniami, podtrzymującemi salę rozpraw trybunału kasacyjnego, istnieje, przy czwartej arkadzie, kamień, który służył, jak powiadają, św. Ludwikowi do rozdzielania jałmużny, a który, za naszych dni, służy za stół do sprzedawania więźniom wiktuałów. Toteż, z chwilą gdy nieszczęśliwi znajdują się na łące, wszyscy skupiają się koło tego kamienia, zastawionego łakociami więziennemi, wódką, rumem, etc.
Dwie pierwsze arkady z tej strony łąki, która rozciąga się naprzeciw wspaniałej galerji bizantyńskiej, jedynego śladu po wykwintach pałacu św. Ludwika, obejmują rozmównicę, gdzie konferują adwokaci z oskarżonymi i dokąd więźniowie dostają się przez warowną bramę. Rozmównica ta, przylegająca do olbrzymiej sali stanowiącej t. zw. furtę, posiada okna wychodzące na łąkę i zasłonione koszami. Z furtą komunikuje ona obecnie przez oszklone drzwi, tak iż można stamtąd nadzorować rozmowy adwokatów z klientami. Nowość ta stała się konieczna wskutek zbyt energicznych ataków, jakiemi ładne kobiety kusiły swoich obrońców. Nie wiadomo, w istocie, dokąd sięgnie moralność! Ostrożności te przypominają owe gotowe rachunki sumienia, od których brudzą się czyste wyobraźnie, zastanawiając się nad nieznanemi im potwornościami. W rozmównicy tej odbywają się również widzenia z krewnymi i przyjaciółmi, którzy uzyskali pozwolenie.
Każdy zrozumie obecnie, czem jest łąka dla więźniów Conciergerie: to ich ogród, ogród bez drzew, ziemi, kwiatów, słowem łąka! Okna rozmównicy i kamień św. Ludwika, na którym sprzedaje się wiktuały i dozwolone napoje, stanowią jedyne możebne punkty styczności ze światem.
Chwile spędzone na łące, to jedyne momenty w których więzień znajduje się na powietrzu i w towarzystwie. W innych więzieniach, złoczyńcy gromadzą się w salach do pracy; ale w Conciergerie nie wolno się oddawać żadnemu zatrudnieniu, chyba w pistolach. Sam dramat sądowy pochłania zresztą wszystkie dusze wobec tego iż wchodzi się tam tylko poto, aby przebyć śledztwo lub rozprawę. Dziedziniec ten przedstawia straszliwy obraz; nie można go sobie wyobrazić, trzeba go widzieć.
Przedewszystkiem, skupienie, na przestrzeni czterdziestu metrów długości a trzydziestu szerokości, setki zbrodniarzy, nie ujawnia, jak można zgadnąć, kwiatu społeczeństwa. Nędzarze ci, należący po największej części do najniższych klas, są źle ubrani; fizjognomje plugawe lub straszne; złoczyńca z wyższych sfer jest na szczęście dość rzadkim wyjątkiem. Przedajność, fałszerstwo lub oszukańcze bankructwo, jedyne zbrodnie mogące tam sprowadzić przyzwoitych ludzi, mają przywilej pistola, i wówczas oskarżony nie opuszcza prawie nigdy pokoju.
To miejsce przechadzki, obramione zczerniałemi murami, kolumnadą podzieloną na cele, fortyfikacją od Wybrzeża, okratowanemi pistolami od północy, strzeżone przez dozorców, zapełnione przez trzodę plugawych złoczyńców patrzących na siebie wzajem z nieufnością, osmuca już zewnętrznemi cechami. Ale smutek ten zmieni się w grozę, skoro, znalazłszy się w obliczu tych zbezczeszczonych istot, ujrzysz się punktem skupiającym spojrzenia pełne nienawiści, ciekawości, rozpaczy. Najmniejszego śladu radości! Wszystko tam jest posępne, miejsce i ludzie. Wszystko nieme, mury i sumienia. Wszystko jest niebezpieczeństwem dla tych nieszczęśników; poza jakąś przyjaźnią, złowrogą jak kaźń która ją zrodziła, nie śmieją zaufać jedni drugim. Policja, która krąży nad nimi, zatruwa atmosferę, kala wszystko, nawet uścisk dłoni zaprzyjaźnionych wspólników zbrodni. Złoczyńca, który spotka tam najlepszego kompana, nie wie czy ów nie skruszył się, czy nie wyznał wszystkiego dla ocalenia życia. Ten brak pewności, ten lęk przed kapusiem, psuje i tak już kłamliwą swobodę łąki. W gwarze więziennej, kapuś to szpieg, który udaje iż znajduje się pod brzemieniem ciężkiego oskarżenia i którego przysłowiowa zręczność polega na tem, aby się pozwolić brać za manusa[20]. Słowo manus oznacza, w tej gwarze, osiwiałego w swem rzemiośle złodzieja, który oddawna zerwał ze społeczeństwem, chce zostać złodziejem całe życie i który, mimo wszystko, zostaje wierny manylom[21].
Zbrodnia i obłęd mają niejakie podobieństwo. Widzieć więźniów na łące, a obłąkanych w ogrodzie szpitalnym, to jedno i to samo. Jedni i drudzy krążą unikając się wzajem, rzucając spojrzenia niesamowite, okrutne, zależnie od chwilowej myśli, nigdy wesołe ani poważne: albo się znają albo lękają się siebie. Oczekiwanie wyroku, wyrzuty, lęk, dają przechadzającym się po łące niespokojne wejrzenie szaleńców. Jedynie wytrawni zbrodniarze posiadają panowanie nad sobą, dające wrażenie spokoju uczciwego życia, czystego sumienia.
Ponieważ człowiek z klas średnich należy tu do wyjątku, tym zaś, których zbrodnia tu ześle, wstyd nie pozwala opuszczać celi, bywalcy łąki są naogół ubrani jak ludzie z klasy robotniczej. Prosta bluza lub aksamitna kurtka przeważają. Stroje te, grube i niechlujne, zestrojone z pospolitemi lub złowrogiemi fizjognomjami, z brutalnem obejściem, złagodzonem wszelako owym smutkiem jaki nurtuje więźniów, — wszystko, nawet cisza tego miejsca, przyczynia się do tego aby zdjąć grozą lub wstrętem rzadkiego gościa, któremu wysokie protekcje zdobyły rzadki przywilej zwiedzenia Conciergerie.
Jak widok anatomicznego muzeum, gdzie przedstawiono w wosku plugawe choroby, skłania do czystości i, w młodzieńcu którego się tam prowadzi, budzi tęsknotę za szlachetnem uczuciem, tak widok Conciergerie i obraz łąki zapełnionej przez recydywistów przeznaczonych galerom, rusztowaniu, wszelkim haniebnym karom, budzi lęk przed sprawiedliwością ludzką, u tych, którzy mogliby się nie obawiać sprawiedliwości boskiej, mimo iż głos jej przemawia w sumieniu naszem tak donośnie. Po takich odwiedzinach, wychodzą na długi czas uczciwymi ludźmi.
Ponieważ więźniowie zażywający przechadzki w chwili zjawienia się Jakóba, mają być aktorami sceny rozstrzygającej w życiu Ołżyśmierci, nie będzie zbyteczne odmalować głównie postacie tego straszliwego miejsca.
Jak wszędzie gdzie mężczyźni znajdują się w gromadzie, jak w szkole, tak i tam króluje siła fizyczna i siła moralna. Jak na galerach tedy, tak i tam stopień zbrodni stanowi arystokrację. Ten, nad którego głową wisi miecz, góruje nad innymi. Łąka, jak można sobie wyobrazić, jest szkołą prawa karnego; wykłada się je tam o wiele lepiej niż w Uniwersytecie. Stały koncept polega na tem, aby odtwarzać scenę rozprawy kryminalnej, prezydenta, ławę przysięgłych, prokuratora, adwokata, i sądzić proces. Ta straszliwa farsa ponawia się prawie zawsze z okazji głośnych zbrodni. W tej epoce, na porządku dziennym sądu karnego była wielka zbrodnia, ohydny mord dokonany na osobie państwa Crottat, dawnych rolników, rodziców rejenta, którzy przechowywali u siebie, jak ta nieszczęsna sprawa ujawniła, osiemset tysięcy franków w złocie. Jednym z autorów tego podwójnego morderstwa był słynny Dannepont, zwany Zgniłkiem, który, od pięciu lat, dzięki rozmaitym nazwiskom, wymykał się najenergiczniejszym poszukiwaniom policji. Zbrodniarz był takim mistrzem w przeobrażeniu się, iż przebył dwa lata więzienia pod mianem Delsouq’a, jednego ze swych wychowanków, sławnego złodzieja, który, w sprawkach swoich, nie przekraczał nigdy zakresu policji poprawczej. Od czasu jak Zgniłek opuścił galery, było to trzecie jego morderstwo. Pewność skazania na śmierć, a również domniemany majątek, czyniły tego zbrodniarza przedmiotem grozy i podziwu towarzyszy: ze skradzionych sum nie odnaleziono bowiem ani szeląga. Dziś jeszcze, mimo wypadków lipcowych 1830 r., można sobie przypomnieć postrach jaki rzucił na Paryż ten śmiały zamach, dający się porównać, co do doniosłości, ze słynną kradzieżą medalów z Bibljoteki; opłakana bowiem skłonność naszych czasów do ujmowania wszystkiego w cyfry czyni morderstwo tem bardziej godnem uwagi, im skradziona suma jest wyższa.
Zgniłek, mały i chudy człeczyna, z twarzą podobną do mordki lisa, liczący czterdzieści pięć lat, znakomitość trzech galer które kolejno zamieszkiwał od osiemnastoletniego roku, znał blisko Jakóba Collin: okaże się jak i dlaczego. Dwaj inni złoczyńcy, przeniesieni od wczoraj z la Force do Conciergerie wraz ze Zgniłkiem, uznali natychmiast i narzucili łące ową złowrogą supremację manusa przeznaczonego na rusztowanie. Jeden ze złoczyńców, zbiegły galernik nazwiskiem Sélérier, z przydomkiem Owernia, a który, w stowarzyszeniu zwanem na galerach granda noszący miano Jedwabnego, był jednym z dawnych zaufanych Ołżyśmierci.
Ołży-śmierć zdawna podejrzewał Jedwabnego, iż odgrywa podwójną rolę; iż, równocześnie, należy do dygnitarzy grandy, będąc zarazem płatnym agentem policji. Przypisywał mu wręcz uwięzienie swoje w domu pani Vauquer, w 1819. Sélérier, którego trzeba nazywać Jedwabnym, jak Dannepont będzie się nazywał Zgniłkiem, już niejednokrotnie zbiegły, był wplątany — mimo iż bez rozlewu krwi — w ciężkie kradzieże, które miały go pogrzebać conajmniej na dwadzieścia lat na galerach. Trzeci złoczyńca, nazwiskiem Riganson, tworzył, wraz ze swą kochanką, zwaną Jałówką, jedną z najniebezpieczniejszych par grandy. Riganson, w wojnie z sądami od najmłodszych lat, nosił przydomek Buhaja. Buhaj był samcem Jałówki, niema bowiem nic świętego dla Grandy: ci bandyci nie szanują ani prawa, ani religji, nic, nawet czcigodnej nomenklatury historji naturalnej.
Tu nastręcza się konieczność paru słów objaśnienia; zjawienie się bowiem Jakóba na łące, ukazanie się jego wśród wrogów, tak sprytnie przygotowane przez Bibi-Lupin i przez sędziego, ciekawe sceny mające stąd wyniknąć, wszystko to byłoby nieprawdopodobne i niezrozumiałe bez paru wyjaśnień co do świata złodziei i galer, co do ich praw, obyczajów, a zwłaszcza języka, którego posępna wyrazistość nieodzowna jest w tej części opowiadania. Zatem, przedewszystkiem parę słów co do języka szalbierzy, oszustów, złodziei i morderców, zwanego gwarą czy szwargotem więziennym, którym literatura ostatnich czasów posługiwała się z takiem powodzeniem. Niejedno słowo tego dziwnego słownika przechodziły przez różane usta młodych kobiet, rozbrzmiewało pod złoconemi stropami, rozweselało książęce osoby! Powiedzmy wręcz, może ku zdumieniu niejednych: nie istnieje język bardziej energiczny, barwny, niż język tego podziemnego świata, który, od czasu istnienia stolic, kryje się po piwnicach, suterenach, zapadniach społeczeństwa, — aby zaczerpnąć ze sztuki dramatycznej tego malowniczego wyrażenia. Alboż świat nie jest teatrem?
Każde słowo tego języka stanowi brutalny obraz, jowialny lub groźny. Spodnie, to namiot: nie tłumaczmy dlaczego. W gwarze tej nie śpi się, ale kima. Zważcie, z jaką energją słowo to wyraża sen właściwy szczutemu bydlęciu, zmęczonemu, nieufnemu, zwanemu złodziejem, które, z chwilą gdy jest w bezpiecznem schronieniu, pada i stacza się w otchłanie głębokiego i niezbędnego snu, pod potężnemi skrzydłami wciąż szybującego nad niem pościgu. Okropny sen, podobny do snu dzikiego zwierzęcia, które śpi, chrapie, a którego ucho czuwa, mimo to, z nieustanną bacznością!
Wszystko brzmi dziwacznie w tem narzeczu. Kobieta, to binia, brzana, łazęga, poduszka. Jeść, to wcinać w krzyże, frygać. Kraść, juchcić, grabić, macać; kradzież dzienna, skok; kradzież nocna sznif. Wsadzić rękę do czyjejś kieszeni, to zmierzyć dolinę.
Gwara rozwija się wciąż zresztą! idzie za cywilizacją, depce jej po piętach, wzbogaca się nowemi wyrażeniami z każdym nowym wynalazkiem. Ziemniaki, rozpowszechnione przez Ludwika XVI i Parmentiera, powitała gwara natychmiast jako pigułki. Wynaleziono bilety bankowe: gwara przezywa je wnet motylami. Bilet tysiącfrankowy nazywa się samiec, pięćsetfrankowy samica. Możecie być pewni, iż banknoty stu lub dwustufrankowe otrzymają jakieś dziwaczne miano.
W 1790, Guillotin wynajduje, w interesie ludzkości, praktyczny przyrząd rozwiązujący wszystkie problemy wynikające z kary śmierci. Natychmiast złoczyńcy, ex-galernicy, przyglądają się tej machinie stojącej na monarchicznym schyłku dawnego systemu i na pograniczu nowego wymiaru sprawiedliwości, i nazywają ją poetycznie wdową! Studjują kąt jaki opisuje stalowe ostrze i, dla odmalowania jego działania, znajdują słowo kosić! Kiedy się pomyśli, iż miejsce przechadzki złoczyńców nazywa się łąką, doprawdy trzeba podziwiać pomysłowość tego zestawienia.
Podziwiajmy zresztą wysoką starożytność gwary! Dziesiąta część jej słów należy do języka romańskiego, druga dziesiąta do starej gallijskiej mowy, którą posługiwał się Rabelais. Conajmniej setka słów tego narzecza należy do języka Panurga, który, w dziele Rabelego, symbolizuje lud, imię to bowiem składa się z dwóch wyrazów greckich, oznaczających: ten, który robi wszystko.
Nazwa głowy, kiedy znajduje się jeszcze na karku, sorbona, wskazuje starożytne źródło tego języka, o którym jest mowa u najdawniejszych romansopisarzy jak Cervantes, jak noweliści włoscy i Aretino. Od niepamiętnych czasów, w istocie, dziewka, bohaterka tylu starych romansów, była opiekunką, towarzyszką, pociechą hultaja, złodzieja, oszusta, szalbierza, rzezimieszka.
Prostytucja i kradzież, to dwa żywe protesty, męski i żeński, stanu natury przeciw ustrojowi społecznemu. Toteż filozofowie, dzisiejsi nowatorzy, filantropi, wlokący za sobą ogon komunistów, fourierzystów, dochodzą bezświadomie do tych dwóch konkluzyj: prostytucja i kradzież. Złodziej nie kwestjonuje w sofistycznych książkach własności, dziedziczenia, gwarancyj społecznych: uprząta je wręcz. Dla niego, kraść, znaczy odbierać swoje dobro. Nie dyskutuje nad małżeństwem, nie oskarża go, nie żąda, w drukowanych utopjach, owej zobopólnej zgody, ścisłego związku dusz niepodobnego do uogólnienia: parzy się z gwałtownością której ogniwa zacieśniają się bezustannie pod młotem konieczności. Współcześni nowatorowie wypisują grząskie, zawikłane i mgliste teorje albo też filantropijne romanse; złodziej praktyczny natomiast jest jasny jak fakt, logiczny jak uderzenie pięści. I co za styl!
Drugie spostrzeżenie! Świat dziewek, złodziei i morderców, galer i więzień, liczy około sześćdziesięciu do osiemdziesięciu tysięcy osobników. Tego świata nie można pominąć w obrazie naszych obyczajów, w wiernem odbiciu społeczeństwa. Sąd, żandarmerja i policja wykazują analogiczną niemal cyfrę funkcjonarjuszów; czyż to nie szczególne? Ten antagonizm ludzi, którzy się szukają i unikają wzajem, stanowi olbrzymi i nad wyraz dramatyczny pojedynek. Z kradzieżą i prostytucją jest jak z teatrem, policją, kapłaństwem i żandarmerją. W tych sześciu stanach, jednostka zyskuje wiekuiste znamię. Może już być tylko tem czem jest. Piętno służby bożej jest niestarte, podobnie jak piętno wojskowego. Tak samo z innemi rzemiosłami będącemi gwałtowną opozycją, sprzeciwem wobec cywilizacji. Te wybitne, dziwaczne, odrębne cechy djagnostyczne czynią prostytutkę i złodzieja, mordercę i zbiegłego galernika, tak łatwymi do rozpoznania, iż są oni dla swoich przeciwników, dla szpicla i żandarma, tem, czem zwierzyna dla myśliwego: mają swoje chody, nawyki, maść, spojrzenie, barwę, zapach, słowem niemylne właściwości. Stąd ta głęboka sztuka przeobrażania się u luminarzy galer.
Jeszcze jedno słowo o ustroju tego świata, który, dzięki zniesieniu piętna, złagodzeniu kar i bezmyślnej pobłażliwości przysięgłych, staje się tak groźny. W istocie, za dwadzieścia lat, Paryż będzie osaczony przez armję czterdziestu tysięcy zbiegłych galerników, ile że departament Sekwany i jego miljon pięćkroć mieszkańców są jedynym punktem Francji, gdzie ci nieszczęśliwi mogą się ukryć. Paryż jest dla nich tem, czem las dziewiczy dla dzikich zwierząt.
Granda, która jest dla tego świata jego dzielnicą Saint-Germain, jego arystokracją, skupiła się, w 1816, w następstwie pokoju który zagroził podcięciem tylu egzystencyj, w stowarzyszenie t. zw. wielkich fanandelów. W organizacji tej zebrali się najsłynniejsi herszci band, oraz kilku zuchów chwilowo pozbawionych środków egzystencji. Słowo fanandel oznacza równocześnie braci, przyjaciół, kolegów. Wszyscy złodzieje, złoczyńcy, więźniowie są fanandelami. Fanandele, śmietanka grandy, byli, przez dwadzieścia kilka lat, trybunałem kasacyjnym, Akademją, Izbą parów tego ludu. Wielcy fanandele mieli wszyscy swój osobisty majątek, wspólne kapitały i odrębne obyczaje. Winni sobie byli pomoc i wsparcie w kłopotach, znali się. Dygnitarze ci znajdowali się powyżej sztuczek i pokus policji, posiadali własną konstytucję, swoje hasła i znaki rozpoznawcze.
Ci książęta i parowie kryminału utworzyli, między 1815 a 1819, sławne stowarzyszenie Dziesięciu tysięcy, tak nazwane od statutu, mocą którego nie wolno im było podejmować sprawy zapowiadającej mniej niż dziesięć tysięcy zysku. W tej chwili właśnie, w r. 1829 i 1830, wychodziły pamiętniki, gdzie jedna ze sław policji kryminalnej ujawniała stan sił tego społeczeństwa, nazwiska jego członków, etc. Oglądało się tam z przerażeniem armję wybitnych talentów, tak mężczyzn jak kobiet; przytem tak potężną, tak zręczną, tak często szczęśliwą, iż złodzieje tacy jak Pastourel, Collonge, Chimaux, liczący po pięćdziesiąt i sześćdziesiąt lat, notowani są jako toczący wojnę ze społeczeństwem od dziecka!... Cóż za świadectwo ubóstwa dla ustroju sądowego, istnienie złodziei w tak podeszłym wieku!
Jakób Collin był kasjerem nietylko stowarzyszenia Dziesięciu Tysięcy, ale także Wielkich Fanandelów, bohaterów galer. Jak stwierdzają kompetentne powagi, galery rozporządzały zawsze kapitałami. Osobliwość ta jest zrozumiała. Wyjąwszy rzadkich wypadków, przedmiot kradzieży zawsze ginie. Skazani, nie mogąc nic z sobą zabrać na galery, zmuszeni są zaufać czyjejś rzetelności, talentom, powierzyć swoje kapitały, tak jak w prawidłowem społeczeństwie powierza się je bankowi.
Pierwotnie, Bibi-Lupin, od dziesiąciu lat naczelnik policji Bezpieczeństwa, był członkiem arystokracji Wielkich fanandelów. Zdrada jego miała za źródło urazę miłości własnej: widział iż wciąż zasuwa go w cień wysoka inteligencja i nadzwyczajna siła Ołżyśmierci. Stąd zajadłość tego słynnego agenta przeciw Jakóbowi Collin. Stąd również pewne kompromisy między Bibi-Lupinem a jego dawnymi kompanami, które-to kompromisy zaczynały dawać do myślenia władzom.
Tak więc, w pragnieniu zemsty, któremu sędzia śledczy dał zupełną swobodę, widząc w niej środek ustalenia tożsamości Collina, naczelnik Bezpieczeństwa wybrał bardzo zręcznie swoich pomocników wypuszczając na fałszywego Hiszpana Jedwabnego, Zgniłka i Buhaja, Zgniłek bowiem, zarówno jak Jedwabny, należeli do dziesięciu tysięcy, Buhaj zaś był Wielkim fanandelem.
Jałówka, ta groźna poduszka Buhaja, umykająca się dotąd, pod maską przyzwoitej kobiety, wszystkim poszukiwaniom policji, była wolna. Kobieta ta, umiejąca cudownie odgrywać margrabinę, baronową, hrabinę, posiada powóz i służbę. Ów, można powiedzieć, Collin w spódnicy jest jedyną kobietą którą można porównać z Azją, prawą ręką galernika. Każdy z bohaterów kaźni kryje w istocie za sobą oddaną kobietę. Roczniki sądowe, tajemna kronika Pałacu, powiedzą wam: żadna namiętność uczciwej kobiety, nawet dewotki dla spowiednika, nie przewyższa przywiązania kochanki dzielącej niebezpieczeństwa wielkich zbrodniarzy.
Miłość jest, u tych ludzi, prawie zawsze pierwotną przyczyną ich zuchwałych przedsięwzięć, ich morderstw. Gwałtowna namiętność, która ich prze organicznie, powiadają lekarze, do kobiety, zużywa wszystkie moralne i fizyczne siły tych energicznych ludzi. Stąd bezczynność trawiąca ich dnie, wyuzdania bowiem miłości wymagają i spoczynku i krzepiących posiłków. Stąd ten wstręt do wszelkiej pracy każący tym ludziom uciekać się do szybkich środków zdobycia pieniędzy. Mimo to, potrzeba życia, i dobrego życia, już tak gwałtowna, jest drobnostką w porównaniu z rozrzutnością spowodowaną przez kobietę, którą ci szczodrzy kochankowie chcą obsypać klejnotami i strojami, i która, prawie zawsze łakoma, lubi dobry stół. Dziewczyna pragnie szala, kochanek kradnie go, ona zaś widzi w tem dowód miłości! W ten sposób dochodzi się do kradzieży, którą, jeśli zbadać serce ludzkie przez lupę, musimy uznać w człowieku za uczucie prawie naturalne. Kradzież prowadzi do morderstwa, morderstwo zaś, stopień po stopniu, wiedzie na rusztowanie.
Miłość fizyczna i jej wyuzdania byłyby tedy u tych ludzi — jeśli mamy wierzyć Fakultetowi medycyny — początkiem większości zbrodni. Dowody tego znajdują się zresztą zawsze, uderzające, namacalne, przy autopsji straconych zbrodniarzy. Toteż, bogdanki tych monstrualnych kochanków, będących postrachem społeczeństwa, ubóstwiają ich. To właśnie przywiązanie samicze, przycupnięte nieustannie u bram więzienia, wciąż silące się udaremnić chytrości śledztwa, nieprzedajny stróż najczarniejszych tajemnic, sprawia, że zbrodnie tak często pozostają ciemne i nieprzeniknione. W tem leży siła, a także i słabość złoczyńcy. W języku dziewczyn, być porządną, znaczy nie chybić żadnemu z praw tego przywiązania, znaczy oddać wszystkie swoje pieniądze capniętemu kochankowi, czuwać nad jego dobrem, dochować mu wiary, wszystko przedsięwziąć dla niego. Najokrutniejsza zniewaga, jaką może dziewczyna obrzucić skalane czoło drugiej dziewczyny, to oskarżyć ją o niewierność względem przyskrzynionego kochanka. Taka dziewczyna uchodzi za kobietę bez serca!...
Zgniłek, jak się to okaże, kochał namiętnie kobietę. Jedwabny, filozof-egoista, kradł aby zapewnić sobie przyszłość; podobny był do Paccarda, owego niewiernego pomocnika Jakóba Collin. Nie kochał nikogo, gardził kobietami i dbał jedynie o siebie. Co do Buhaja, ten zawdzięczał, jak już wiadomo, miano swoje przywiązaniu do Jałówki. Otóż, te trzy znakomitości grandy miały z Jakóbem obrachunki: obrachunki dość trudne do rozplątania.
Kasjer jedynie wiedział ilu członków stowarzyszenia zostało przy życiu i ile wynosi majątek każdego. Przyrodzona śmiertelność tych klientów wchodziła w rachubę Ołży-śmierci, w chwili gdy postanowił schrupać kasę na rzecz Lucjana. Umykając się baczności towarzyszy i policji przez dziesięć lat, Jakób miał prawie pewność dziedziczenia, w myśl konstytucji wielkich fanandelów, po dwóch trzecich swoich klientów. Czy nie mógł powołać się w potrzebie na wypłaty na ręce fanandelów skoszonych? Żadna kontrola nie dosięgła zresztą tego wodza Wielkich fanandelów. Ufano mu bezwzględnie z konieczności, życie bowiem leśnego zwierza jakie wiodą złoczyńcy, wytwarza, między dystyngowanemi osobistościami tego dzikiego świata, wysoką skrupulatność. Z owych tedy trzystu tysięcy skradzionych, mógł się Jakób wyplątać stoma tysiącami. W tej chwili, jakeśmy to widzieli, Zgniłek, jeden z wierzycieli Jakóba, miał przed sobą ledwie trzy miesiące życia. Posiadając zresztą w ręku sumę niewątpliwe znacznie wyższą niż ta którą dlań chował jego herszt, Zgniłek powinienby się okazać raczej ustępliwy.
Jedną z niechybnych cech djagnostycznych, po jakich dyrektorowie więzień, policja, a nawet sędziowie śledczy poznają nutrych, to znaczy tych którzy jedli już fazol (fasola przeznaczona na pożywienie więźniów), jest ich obycie z więzieniem; recydywiści znają oczywiście jego zwyczaje, są u siebe, nie dziwią się niczemu.
Collin, dzięki czuwaniu nad sobą, odgrywał dotąd cudownie rolę niewinnego i obcego człowieka, bądź w La Force, bądź w Consiergerie. Ale, powalony boleścią, zmiażdżony swą podwójną śmiercią — bo w ciągu tej nieszczęsnej nocy umarł dwa razy — stał się z powrotem Jakóbem Collin. Dozorca zdumiał się, że nie potrzebuje mówić hiszpańskiemu księdzu którędy się idzie na łąkę. Ten doskonały aktor zapomniał roli, zeszedł krętemi schodami wieży Bombec jak stary bywalec Conciergerie.
— Bibi-Lupin ma słuszność, rzekł sobie dozorca, to nutry, to Jakób Collin.
W chwili gdy Ołży-śmierć ukazał się w obramieniu jakie stworzyły dlań drzwi wieży, więźniowie, ukończywszy zakupy przy kamiennym stole, rozprószyli się po łące, zawsze dla nich za ciasnej: wszyscy zatem naraz ujrzeli nowego więźnia, i to tem szybciej, że nic, co do bystrości, nie dorównywa rzutowi oka więźniów, będących na łące niby pająk w środku sieci. Porównanie to jest matematycznie ścisłe; wobec tego iż oko ograniczone jest ze wszystkich stron wysokiemi i czarnemi murami, więzień widzi ciągle, nawet nie patrząc na nie, drzwi przez które wchodzą dozorcy, okna rozmównicy i wieży Bombec, jedyny punkt komunikacji łąki ze światem. W głębokiem osamotnieniu w jakiem znajduje się oskarżony, wszystko go zajmuje; nuda, którą można porównać z nudą tygrysa w klatce, zdziesięciokrotnia siłę obserwacji. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że Jakób, ubrany obyczajem świeckich księży, nosił czarne spodnie, czarne pończochy, trzewiki ze srebrnemi klamrami, czarną kamizelkę i rodzaj ciemno-bronzowego tużurka, którego krój zawsze i wszędzie zdradzi księdza, zwłaszcza kiedy mu towarzyszy charakterystyczne uczesanie. Jakób Collin nosił perukę w najwyższym stopniu eklezjastyczną i zupełnie naturalną.
— Patrz, patrz, rzekł Zgniłek do Buhaja: zły znak: gałach (ksiądz)! Skąd on tutaj?
— To jeden z ich fechtów (sztuczek), gapuś (szpieg) nowego fasonu, odparł Jedwabny. To jakiś przebrany drużba (żandarm), który przyszedł tu na polowanie.
Żandarm ma rozmaite nazwy: drużba, kogut, skowronek...
Aby dopełnić obrazu łąki, należałoby może odmalować w paru słowach dwóch innych fanandelów. Sélérier, zwany Owernja, zwany ojciec Ralleau, zwany Rulon, wreszcie Jedwabny (miał trzydzieści nazwisk i tyleż paszportów), będzie tu występował tylko pod tym przydomkiem, jedynym jaki dawano mu w grandzie. Ten głęboki filozof dopatrujący się w fałszywym księdzu żandarma, był to na pięć stóp i cztery cale wysoki dryblas, którego muskuły rysowały się w osobliwych węzłach. Pod olbrzymią czaszką błyszczały małe oczki, przysłonięte, jak u drapieżnych ptaków, szarą, matową i twardą powieką. Na pierwszy rzut oka, silnie zarysowane i wydatne szczęki czyniły go podobnym do wilka; ale całą dzikość, okrucieństwo nawet tej fizjognomji równoważyła chytrość i żywość rysów, mimo że zatartych śladami ospy. W każdym dziobie na twarzy czaiło się jakby szyderstwo. Życie złoczyńcy, obeznane z głodem i pragnieniem, noce pod mostami Sekwany, orgje któremi się święci tryumfy, powlekły tę twarz niby werniksem. Gdyby Jedwabny pokazał się w naturalnej postaci, szpicel czy żandarm poznałby na trzydzieści kroków swą zwierzynę; ale złoczyńca ten równy był Jakóbowi w sztuce charakteryzacji i kostjumu. W tej chwili, Jedwabny, w negliżu jak wielcy aktorzy dbający o strój jedynie na scenie, nosił myśliwską kurtkę bez guzików z obstrzępionemi dziurkami, stare zielone pantofle, nankinowe spodnie poszarzałe od użycia, na głowie zaś czapeczkę bez daszka.
Stojąc obok Jedwabnego, Buhaj tworzył z nim doskonały kontrast. Ten słynny złodziej, mały, krępy i tłusty, ruchliwy, o nalanej cerze, o czarnem i zapadłem oku, ubrany jak kucharz, wsparty na pałąkowatych nogach, przerażał swą fizjognomją, odzwierciadlającą wszystkie cechy właściwe drapieżnym zwierzętom.
Jedwabny i Buhaj zalecali się do Zgniłka, dla którego nie było żadnej nadziei. Ten recydywista wiedział, iż, przed upływem czterech miesięcy, będzie osądzony, skazany i stracony. Toteż Jedwabny i Buhaj, manusy Zgniłka, nie nazywali go inaczej jak kanonikiem, to znaczy kanonikiem opactwa Nagłej Śmierci. Można zrozumieć, czemu Jedwabny i Buhaj chodzili koło Zgniłka. Zgniłek miał zakopanych dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie, część łupu zdobytego na małżonkach Crottat, wedle stylu aktu oskarżenia. Cóż za wspaniała sukcesja dla fanandelów, mimo że obaj ci starzy złoczyńcy mieli wracać za kilka dni na galery! Buhaj i Jedwabny mieli być skazani za kradzieże kwalifikowane (to znaczy z towarzyszeniem obciążających okoliczności) na piętnaście lat, niezależnie od poprzedzających dziesięciu, które pozwolili sobie samowolnie przerwać. Toteż, mimo iż widzieli, jeden dwadzieścia dwa, a drugi dwadzieścia sześć lat przymusowych robót przed sobą, mieli obaj nadzieję ulotnić się i odszukać stertę złota zagrzebaną przez Zgniłka. Ale ten zachowywał tajemnicę; wydawało mu się zbyteczne wyjawiać ją przed ostatecznem skazaniem. Należąc do arystokracji galer, nie zdradził nikogo ze wspólników. Charakter jego był znany: Popinot, prowadzący śledztwo tej okropnej sprawy, nie mógł zeń nic wydobyć.
Ten straszliwy tryumwirat wystawał w górnej części łąki, to znaczy pod pistolami. Jedwabny uzupełniał wykształcenie jakiegoś młodzieńca, który dopiero zaczynał karjerę i który, pewien dziesięciu lat przymusowych robót, dowiadywał się o różne domy karne.
— Zatem, malcze, powiadał sentencjonalnie Jedwabny w chwili zjawienia się Jakóba, różnica między Brest, Toulon a Rochefort...
— No, jaka? pytał młody człowiek z ciekawością nowicjusza.
Ten oskarżony, chłopiec z dobrego domu, stojący pod brzemieniem fałszerstwa, zajmował pistol sąsiadujący z pokojem Lucjana.
— Zatem, jołcie[22], w Brest możesz być pewny że natrafisz na fazol zanurzywszy co trzecią łyżkę w ceber z wątrobianą (zupą); w Toulon, co piątą; a w Rochefort nie złapiesz nigdy nic, chyba żeś jarus (stary wyga).
Tak rzekłszy, głęboki filozof podszedł do Zgniłka i Buhaja, którzy, zaintrygowani zjawieniem się gałacha (księdza), zaczęli się posuwać w dół łąki, gdy Jakób, pochłonięty boleścią, szedł w ich stronę. Ołży-śmierć, oddany straszliwym myślom, myślom upadłego cesarza, nie czuł że jest ogniskiem wszystkich spojrzeń; szedł wolno, spoglądając na nieszczęsne okno, na którem powiesił się Lucjan. Żaden z więźniów nie wiedział o wypadku, sąsiad bowiem Lucjana, młody fałszerz, z pobudek które zaraz ujawnimy, nic o tem nie wspomniał. Trzej fanandele ustawili się tak, aby zagrodzić drogę księdzu.
— To nie gałach, rzekł Zgniłek do Jedwabnego, to nutry. Patrz jak pociąga!
Tutaj, należy wytłumaczyć — nie wszystkim bowiem czytelnikom przyszło do głowy zwiedzać katorgę — że każdy złoczyńca sparzony jest z drugim (zawsze młody i stary razem) zapomocą łańcucha. Ciężar tego łańcucha, przymocowanego do pierścienia nad kostką, jest taki, że powoduje, po roku, wiekuistą wadę w chodzie złoczyńcy. Zmuszony poruszać jedną nogą z większą siłą aby uciągnąć te manyle (nazwa dawana na galerach temu żelazu) skazaniec nabywa nieprzezwyciężonego nałogu. Później, kiedy nie dźwiga już łańcucha, dzieje się tak, jak z uciętą nogą, która wciąż dolega amputowanemu; złoczyńca wciąż czuje swoje manyle, nie może nigdy pozbyć się tiku utykania. Wedle terminu policyjnego, pociąga. Cecha ta, znana galernikom, jak również agentom, jeżeli nie rozstrzyga o poznaniu manusa, w każdym razie ułatwia je.
U Ołży-śmierci, na wolności od ośmiu lat, nawyk ten osłabł znacznie; ale, pod wpływem pochłaniającej medytacji, szedł krokiem tak powolnym i uroczystym, iż, mimo że błąd w chodzie był bardzo lekki, musiał uderzyć oko tak wyćwiczone jak Zgniłka. Łatwo zrozumieć, iż złoczyńcy, nieustannie przebywający z sobą w kaźni i mając tylko siebie za przedmiot obserwacji, tak wystudjowali swoje fizjognomje, iż znają pewne narowy, uchodzące uwagi ich systematycznych wrogów: szpiclów, żandarmów i komisarzy policji. Tak np. dzięki skurczowi mięśni lewego policzka, poznanemu przez galernika którego wysłano na rewję legjonu Sekwany, zdołano ująć podpułkownika tego korpusu, słynnego Coignard; mimo bowiem pewności Bibi-Lupina, policja nie śmiała uwierzyć w tożsamość hrabiego Pontis de Sainte-Hélène i Coignarda.
— To nasz dab (herszt)! rzekł Jedwabny, pochwyciwszy z ócz Jakóba roztargnione spojrzenie, jakie człowiek pogrążony w rozpaczy ma dla wszystkiego co go otacza.
— Na honor, tak, to Ołży-śmierć! rzekł zacierając ręce Buhaj. Och! to jego wzrost, jego postawa; ale co on zrobił? niepodobny jest do samego siebie.
— Jestem w domu! rzekł Jedwabny, on ma plan! chce widzieć swoją ciotkę, którą mają skosić niebawem.
Aby dać mętne pojęcie o osobistości, którą więźniowie, szpicle i dozorcy nazywają ciotką, wystarczy przytoczyć wspaniałą odpowiedź pewnego dyrektora więzienia daną lordowi Durham, który, podczas pobytu w Paryżu, zwiedził wszystkie kaźnie. Ów lord, ciekaw poznać szczegóły francuskiej kryminalistyki, kazał nawet nastawić nieboszczykowi Sansonowi, mistrzowi paryskiemu, gilotynę, i poprosił o wykonanie egzekucji na żywem cielęciu, aby sobie zdać sprawę z funkcjonowania machiny, uświetnionej przez Rewolucję francuską.
Dyrektor, sprezentowawszy całe więzienie, łąki, pracownie, cele, etc., ukazał palcem, czyniąc grymas niesmaku, jeden jeszcze lokal. „Nie prowadzę tam Waszej Dostojności, bo to jest dzielnica ciotek...
Hao! rzekł lord Durham, co to takiego?
— To, milordzie, trzecia płeć...“
— Mają grzebać (gilotynować) Teodora! rzekł Zgniłek; luby chłopiec! Co za ręka? co za rum (odwaga)! co za strata dla społeczności!
— Tak, Teodor Calvi trusia (zjada) swój ostatni kąsek, rzekł Buhaj. Haha! binie muszą sobie ładnie wypłakiwać oczy: to był chabal (kochanek), ten mały ladaco!
— Tuś mi, jarusie? rzekł Zgniłek do Jakóba Collin.
I, wspólnie z dwoma towarzyszami, z którymi trzymał się pod ramię, zagrodził nowoprzybyłemu drogę.
— Och, dab, zostałaś galachem? dodał Zgniłek.
— Powiadają żeś ty skrawczył nasze blachy (ukradł nasze pieniądze), dorzucił Buhaj groźnie.
— Masz dla nas chelistry (pieniądze)? spytał Jedwabny.
Trzy pytania padły jak trzy strzały z pistoletu.
— Nie żartujcie z biednego księdza wtrąconego tu przez omyłkę, odparł machinalnie Jakób, który natychmiast poznał trzech towarzyszy.
— Głos ten sam, chociaż mazak (twarz) inny, rzekł Zgniłek kładąc rękę na ramieniu Jakóba.
Ten gest, oraz wygląd trzech kamratów wyrwały gwałtownie Jakóba Collin z odrętwienia i przywołały go do realnego życia; podczas tej nieszczęsnej nocy bowiem, żeglował po nieskończonych światach uczuć, szukając nowej drogi.
— Nie ściągaj sztępa (podejrzenia) na swego daba! rzekł pocichu Jakób Collin, głosem podobnym do pomruku lwa. Pająki (policja) są tutaj: pomóżcie mi ich wykiwać. Gram komedję dla fanandela w opałach.
Wszystko to było powiedziane z namaszczeniem kapłana starającego się nawrócić nieszczęśliwych; równocześnie, Jakób ogarnął spojrzeniem łąkę, ujrzał dozorców pod arkadami i pokazał ich drwiąco kamratom.
— Niema tu bukotów (dozorców)? Wytrzeszczcie ślepia i patrzcie! Udajcie że mnie nie kumacie (znacie), zamknijcie kłapaczki i bierzcie mnie za gałacha, lub też zatracę was, wasze binie i wasze blachy.
— Nie ufasz nam? spytał Jedwabny. Przyszedłeś ratować swoją ciotkę?
— Magdzia stroi się na rusztowanie, rzekł Zgniłek.
— Teodor! szepnął Jakób Collin, powściągając skok i krzyk.
Był to ostatni cios dla tego zgruchotanego kolosa.
Skoszą go, powtórzył Zgniłek, już od dwóch miesięcy go namaścili.
Jakób Collin, wpół omdlały, uginając się na nogach, podtrzymywany przez trzech towarzyszy, miał tę przytomność umysłu aby złożyć ręce przybierając świętobliwą minę. Zgniłek i Buhaj podpierali z szacunkiem świętokradcę, gdy Jedwabny biegł ku dozorcy stojącemu przy furcie.
— Ten czcigodny ksiądz pragnąłby usiąść, podajcie mu krzesło.
Tak więc, sztuczka przygotowana przez Bibi-Lupin zawiodła. Ołży-śmierć, tak samo jak Napoleon poznany przez swoich żołnierzy, nakazał złoczyńcom szacunek i poddanie. Dwa słowa wystarczyły. Te dwa słowa były: binie i blachy, kobiety i pieniądze, streszczenie wszystkich prawdziwych przywiązań człowieka. Groźba ta była dla trzech złoczyńców wskazówką najwyższej władzy: dab miał zawsze ich fortunę w rękach. Zawsze wszechmocny na zewnątrz, ich dab nie zdradził, jak twierdzili strugacze (kłamcy). Olbrzymia sława zręczności i obrotności wodza podnieciła zresztą ciekawość trzech galerników; w więzieniu bowiem ciekawość staje się jedynym bodźcem tych zużytych dusz. Śmiałość przebrania Jakóba Collin, przebrania zachowanego nawet za kratą, oszołomiła zresztą zbrodniarzy.
— Siedziałem w sekretnej od czterech dni, nie wiedziałem że Teodor jest tak blisko opactwa... rzekł Jakób. Przybyłem tu, aby ocalić biednego mikrusa (malec), który się powiesił wczoraj o czwartej, i oto stoję wobec drugiego nieszczęścia. Nie wiedzie mi się już.
— Biedny dab! rzekł Jedwabny.
Iwaś (czart) mnie opuszcza! westchnął Jakób, wydzierając się z ramion towarzyszy i prężąc się potężnym gestem. Przychodzi chwila, w której świat jest mocniejszy od nas. Jura (sąd) daje nam w końcu rady.
Dyrektor, uwiadomiony o zemdleniu księdza, zeszedł sam na łąkę, aby go śledzić; kazał go posadzić na krześle, w słońcu, bacząc na wszystko z tą niebezpieczną przenikliwością, która się potęguje z każdym dniem w wykonywaniu podobnych funkcyj, a kryje się pod pozorami obojętności.
— Ach, Boże! rzekł Jakób, być zmieszany z tymi ludźmi, zakałą społeczeństwa, zbrodniarzami, mordercami!... Ale Bóg nie opuści swego sługi. Tak, drogi panie dyrektorze, zaznaczę swą bytność tutaj aktami miłosierdzia, których pamięć przetrwa! Nawrócę tych nieszczęśliwych, dowiedzą się że mają duszę, że czeka ich życie przyszłe, i że, jeśli wszystko stracili na ziemi, mają jeszcze przed sobą niebo, które mogą uzyskać za cenę prawdziwej skruchy.
Dwudziestu lub trzydziestu więźniów, kupiących się za trzema straszliwymi złoczyńcami których srogie spojrzenia utrzymywały ciekawych na trzy stopy odległości, słuchało tej przemowy wygłoszonej z ewangelicznem namaszczeniem.
— Tego księdza, panie Gault, rzekł straszliwy Zgniłek, o, tego tobyśmy słuchali...
— Powiedziano mi, podjął Jakób koło którego stał pan Gault, że jest w tem więzieniu człowiek skazany na śmierć.
— Czytają mu w tej chwili odrzucenie rekursu, rzekł pan Gault.
— Nie wiem co to...? rzekł pytająco i naiwnie Jakób spoglądając dokoła.
— Boże! cóż to za frajer, rzekł młody laluś, który wywiadywał się wprzód u Jedwabnego o fazol więzienny.
— No cóż, dziś albo jutro koszą go! rzekł jeden z więźniów.
Koszą? spytał Collin, którego niewinna i nieświadoma mina przejęła podziwem trzech fanandelów.
— W ich języku, odparł dyrektor, to oznacza wykonanie wyroku. Jeśli pisarz czyta odrzucenie, bezwątpienia kat już otrzymał rozkaz egzekucji. Nieszczęśliwy stale oddalał pociechy religji...
— Ach, panie dyrektorze, ocalić tę duszę!... wykrzyknął Jakób.
Świętokradca złożył ręce z wyrazem zrozpaczonego kochanka, który to gest wydał się dyrektorowi objawem świątobliwego żaru.
— Ach, panie, podjął Ołży-śmierć, niech mi pan pozwoli dowieść czem jestem i co mogę, pozwalając mi obudzić skruchę w tem zatwardziałem sercu! Bóg mi dał moc pewnych słów, które sprawiają wielkie przemiany. Kruszę serca, otwieram je... Czego się pan lęka? przydaj mi pan żandarmów, strażników, kogo chcesz zresztą.
— Dowiem się, czy kapelan więzienny zgodzi się aby go pan zastąpił.
I dyrektor wyszedł, uderzony obojętnemi mimo iż zaciekawionemi twarzami, z jakiemi złoczyńcy i więźniowie patrzyli na tego księdza, którego namaszczony głos dodawał uroku jego hiszpańskiemu kaleczeniu języka.
— Jak się pan znalazł tutaj, wielebny ojcze? spytał Jakóba młodzieniec, który wprzód rozmawiał z Jedwabnym.
— Och, przez pomyłkę, odparł, mierząc spojrzeniem nowicjusza. Znaleziono mnie u kurtyzany, którą po śmierci okradziono. Stwierdzono iż zabiła się sama; sprawców zaś kradzieży — prawdopodobnie ktoś ze służby — nie przytrzymano jeszcze.
— I to z przyczyny tej kradzieży ów młody człowiek się powiesił?...
— Biedne dziecko nie mogło znieść myśli że jest skalane niesłusznem uwięzieniem, odparł Ołży-śmierć, wznosząc oczy ku niebu.
— Tak, rzekł młody człowiek, miano go wypuścić na wolność w chwili gdy się powiesił. Co za los!
— Jedynie niewinni biorą te rzeczy tak do serca, rzekł Jakób. A zważ pan, że kradzież popełniono na jego szkodę.
— A o ile chodziło? spytał kuty na cztery nogi Jedwabny.
— O siedmset pięćdziesiąt tysięcy, odparł łagodnie Collin.
Trzej złoczyńcy spojrzeli po sobie i wysunęli się z grupy, jaką więźniowie utworzyli koło rzekomego duchownego.
— To on przetrząsnął mikwe (piwnicę) tej bini! szepnął Jedwabny do Buhaja. Chciano nas napietrać o nasze blachy!
— To będzie zawsze dab wielkich fanadelów, odparł Zgniłek. Nasze haczyki (pieniądze) nie zrobiły zmywy (nie uciekły).
Zgniłek, który szukał komuby zaufać, serdecznie pragnął uwierzyć w uczciwość Jakóba. Otóż, jeżeli gdzie, to w więzieniu, wierzy się w to czego się pragnie.
— Założę się, że on kupi (oszuka) biniosa z jury (prezydenta trybunału), i że wymiga swoją ciotkę.
— Jeżeli to mu się uda, rzekł Buhaj, nie nazwę go całym deusem (Bogiem), ale powiem, że, jak twierdzą, ćmił lulkę z iwasiem.
— Słyszałeś go jak krzyczał: „Iwaś mnie opuszcza!“ zauważył Jedwabny.
— Och! wykrzyknął Zgniłek, gdyby tak zdołał ocalić mi makówkę (głowę), co za życie pędziłbym z tem com uskładał z juchcianki (rabunku) i z zahamowaną marchiewką (ukrytem złotem).
— Rób co siewra (co powie)! rzekł Jedwabny.
Gamrasz na ślozy (mówisz na drwiny)? bimbasz (żartujesz)?
— Aleś ty baran (naiwny)! Skażą cię ani chybi. Zatem, nie masz co strzelać jarów (bajać), tylko, jeżeli chcesz jeszcze pruć (chodzić) na ligarach (nogach), troić (jeść), kirzyć (pić) i macać (kraść), odparł Buhaj, trzeba ci się oddać jemu w arendę.
— Dobrze mówisz, odparł Zgniłek, żaden z nas nie zakopie (zdradzi) daba, albo przyrzekam zabrać go tam dokąd idę...
— Zrobiłby tak, ani chybi! wykrzyknął Jedwabny.
Ludzie najmniej skłonni do sympatji dla tego osobliwego świata, mogą sobie wyobrazić stan Jakóba, gdy się znalazł między trupem bożyszcza przy którym spędził pół nocy, a bliską śmierci dawnego towarzysza łańcucha, przyszłem trupem korsykanina Teodora. Już to samo aby ujrzeć tego nieszczęśnika, wymagałoby nadludzkiej zręczności, ale ocalić go, toby był cud! A on już o tem myślał.
Dla zrozumienia tego o co miał się pokusić Jakób, trzeba zauważyć tutaj, że mordercy, złodzieje, wszyscy którzy zamieszkują galery, nie są tak groźni jak się przypuszcza. Z małemi wyjątkami, wszyscy ci ludzie są bardzo tchórzliwi, niewątpliwie z powodu dławiącego ich ustawnego lęku. Zdolności ich są bezustanku napięte w kierunku kradzieży, wykonanie zaś wymaga zużycia wszystkich sił, bystrości umysłu równej zdatnościom ciała, oraz uwagi wyczerpującej całą istność moralną. Poza temi wysiłkami woli stają się zupełnie tępi, z tej samej przyczyny z której śpiewaczka lub tancerz padają wyczerpani po nużącem solo lub po jednym z owych straszliwych duetów, jakiemi karmią publiczność nowocześni kompozytorowie. Złoczyńcy są w istocie tak wyzuci z rozsądku, lub tak nękani strachem, iż stają się zupełnemi dziećmi. Łatwowierni do ostateczności, biorą się na lep najprymitywniejszego podstępu. Po szczęśliwem dokonaniu roboty, popadają w stan takiego wyczerpania, iż rzucają się natychmiast w nieodzowną hulankę, wino, wódkę, i topią się z wściekłością w ramionach swej bini, aby odnaleźć spokój przez utratę wszystkich sił: szukają zapomnienia zbrodni w zapomnieniu rozumu. W takim stanie wydani są na łup policji. Raz uwięzieni, są jak ślepi, tracą głowę; tak bardzo trzeba im nadziei, że wierzą wszystkiemu; niema niedorzeczności którejby im nie można podsunąć. Przykład pouczy, dokąd sięga głupota przyskrzynionego. Bibi-Lupin wycisnął niedawno wyznanie z mordercy liczącego dziewiętnaście lat, tłumacząc mu, że nigdy nie traci się małoletnich. Kiedy przywieziono chłopca do Conciergerie dla wykonania wyroku (prośbę o ułaskawienie odrzucono), straszliwy agent zaszedł go odwiedzić.
— Czy jesteś pewien, że nie masz dwudziestu lat? spytał.
— Tak, dopiero dziewiętnaście i pół, rzekł morderca z flegmą.
— Zatem, rzekł Bibi-Lupin, możesz być spokojny, nie będziesz miał nigdy dwudziestu.
— Czemuż-to?
— Ano, skoszą cię za trzy dni, odparł naczelnik Bezpieczeństwa.
Morderca, który wierzył ciągle, nawet po wyroku, że nie traci się małoletnich, osunął się jakby mu nogi podcięto.
Ci ludzie, tak okrutni wskutek konieczności pozbycia się świadków (mordują tylko dlatego aby usunąć dowody: jeden z argumentów wytaczanych przeciw karze śmierci), te kolosy zręczności, sprytu, u których sprawność ręki, chybkość oka, wszystkie zmysły, wyćwiczone są jak u dzikich, stają się bohaterami występku jedynie na terenie swej działalności. Natychmiast po spełnieniu zbrodni, zaczynają się ich kłopoty: są równie odurzeni koniecznością ukrywania owoców zbrodni, jak byli wprzód uciśnieni nędzą; są przytem osłabieni jak kobieta po porodzie. Przerażająco energiczni w koncepcjach, stają się, po fakcie, jak dzieci. Są to, jednem słowem, natury dzikich zwierząt, łatwych do ubicia, kiedy są syte. W więzieniu, osobliwi ci ludzie imponują obłudą i dyskrecją, która pryska dopiero w ostatniej chwili, gdy ich złamano długiem zamknięciem.
Można zatem zrozumieć, w jaki sposób trzej złoczyńcy, zamiast zgubić swego herszta, chcieli mu służyć; powzięli dlań podziw, podejrzewając że jest panem skradzionych siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy, widząc go spokojnym za kratami, i mniemając iż byłby zdolny wziąć ich pod swoje skrzydła.
Pan Gault, rozstawszy się z fałszywym Hiszpanem, wrócił przez rozmownicę do kancelarji, i udał się do Bibi-Lupina, który, od dwudziestu minut, od czasu gdy Jakób opuścił celę, śledził wszystko przylepiony do okna wychodzącego na łąkę.
— Żaden go nie rozpoznał, rzekł pan Gault, i Napolitas, baczący na wszystko, nic nie słyszał. Biedny ksiądz, w przygnębieniu swojem, nie rzekł ani słowa, któreby pozwoliło przypuszczać że sutanna jego kryje Jakóba Collin.
— To dowodzi, że dobrze zna więzienia, odparł naczelnik Bezpieczeństwa.
Napolitas, sekretarz Bibi-Lupina, nie znany żadnemu z więźniów, odgrywał rolę złotego młodzieńca oskarżonego o fałszerstwo.
— Prosi, aby mógł wyspowiadać skazanego na śmierć! dodał dyrektor.
— Oto nasza ostatnia ucieczka! wykrzyknął Bibi-Lupin, nie myślałem o tem. Teodor Calvi, ów Korsykanin, jest towarzyszem łańcucha Jakóba Collin; Jakób, jak opowiadano, sporządzał mu na galerach śliczne ciuchy...
Złoczyńcy fabrykują sobie rodzaj tamponów, które wsuwają między kajdany a ciało, by złagodzić ucisk maneli na kostkę i piętę. Tampony te, zrobione z kłaków i bielizny, nazywają się w kaźni ciuchami.
— Kto pilnuje skazanego? spytał Bibi-Lupin.
— Coeur-la-Virole.
— Dobrze; wystrychnę się na żandarma, będę tam; podsłucham ich, ręczę za wszystko.
— Nie obawia się pan, jeżeli to Jakób, że pana pozna i że może cię zadławić? spytał dyrektor więzienia.
— Jako żandarm, będę miał szablę, odparł. Zresztą, jeśli to Jakób, nie zrobi nigdy nic, za co mógłby dać głowę pod kosę; jeśli zaś ksiądz, jestem bezpieczny.
— Niema tedy czasu do stracenia, rzekł pan Gault; jest wpół do dziewiątej, stary Sauteloup odczytał właśnie odrzucenie prośby, Sanson oczekuje w sali rozkazów.
— Tak, to dziś, wdowa (druga straszliwa nazwa tej machiny!) zamówiona, odparł Bibi-Lupin. Rozumiem, mimo to, że generalny prokurator się waha; ten chłopak świadczył się zawsze że jest niewinny, nie było zaś, majem zdaniem, stanowczych dowodów.
— To prawdziwy Korsykanin, rzekł pan Gault; nie pisnął ani słowa, przetrzymał wszystko.
Ostatnia uwaga dyrektora zawiera posępną historję skazanych na śmierć. Człowiek, którego wymiar Sprawiedliwości wyłączył z listy żyjących, należy do trybunału. Trybunał jest wszechwładny; nie zależy od nikogo, liczy się tylko z własnem sumieniem. Więzienie należy do trybunału, który jest jego bezwzględnym panem. Poezja zużytkowała ten temat, tak zdolny pobudzić wyobraźnię: skazany na śmierć! Poezja umiała być wzniosła, proza nie ma innych zasobów jak tylko rzeczywistość, ale rzeczywistość dość jest straszliwa w swej nagości aby móc walczyć z liryzmem. Życie skazanego na śmierć, który nie przyznał się do zbrodni lub nie wskazał wspólników, wydane jest straszliwym torturom. Nie chodzi tu ani o hiszpańskie buty łamiące golenie, ani o pompowanie wody do żołądka, ani o wyciąganie członków za pomocą straszliwych machin; ale o torturę zdradziecką i, aby tak rzec, bierną. Trybunał wydaje skazanego samemu sobie, zostawia go w milczeniu i w ciemnościach, wraz z towarzyszem, pokutnikiem (dozorca), którego musi się wystrzegać.
Miła nowoczesna filantropja mniema iż odgadła okrutną męczarnię odosobnienia; myli się. Od czasu zniesienia tortur, trybunał, w naturalnej chęci uspokojenia i tak już nazbyt drażliwych sumień pp. przysięgłych, zrozumiał straszliwy sukurs, jaki stanowi tu samotność więźnia. Samotność, to próżnia; natura zaś moralna żywi do niej tyleż samo wstrętu co natura fizyczna. Samotność znośna jest jedynie dla genjalnego człowieka, który wypełnia ją swemi myślami, córami duchowego świata, lub dla zgłębiacza dzieł boskich, któremu jawi się ona przelśniona światłem niebios, ożywiona tchnieniem Boga. Poza tymi dwoma ludźmi, tak bliskimi raju, samotność jest, w stosunku do tortury, tem, czem świat moralny do fizycznego. Między samotnością a torturą jest ta różnica, co między chorobą nerwową a chirurgiczną. Jestto cierpienie pomnożone przez nieskończoność. Ciało styka się z nieskończonością przez ustrój nerwowy, jak duch wciska się w nią przez myśl. Toteż, w rocznikach paryskiego trybunału, można na palcach policzyć zbrodniarzy, którzy się nie przyznali.
Ta okropna sytuacja, która, w pewnych wypadkach, w polityce naprzykład, gdy chodzi o dynastję lub państwo, nabiera straszliwych proporcyj, będzie miała swoją historję na właściwem miejscu w Komedji ludzkiej. Tutaj, opis kamiennej skrzyni, w której, za Restauracji, trybunał paryski trzymał skazanego na śmierć, może wystarczyć dla ujawnienia grozy ostatnich dni straceńca.
Przed rewolucją lipcową, istniała w Conciergerie, istnieje zresztą dziś jeszcze, cela skazanych na śmierć. Cela ta, przylegająca do furty, oddzielona jest od niej grubym murem, całym z ciosu, z przeciwnej zaś strony ograniczona jest również murem, siedmiu do ośmiu stóp grubości, podtrzymującym część olbrzymiej sali czekalnej des pas perdus. Wchodzi się tam przez długi mroczny kurytarz, w którym gubi się oko, wówczas gdy się znajdziemy w połowie sklepionej furty. Złowrogą tę celę oświeca okienko zbrojne potężną kratą. Wszelka ucieczka jest niemożliwa. Korytarz, wiodący do sekretnych i do oddziału kobiet, wychodzi nawprost pieca, gdzie skupieni są zawsze żandarmi i dozorcy. Owo jedyne okienko, położone na dziewięć stóp nad posadzką, wychodzi na pierwszy dziedziniec, strzeżony przez żandarmów stojących u bramy. Żadna moc ludzka niezdolna jest ugryźć tych murów. Zresztą, złoczyńcę skazanego na śmierć natychmiast oblekają w kaftan, który, jak wiadomo, tamuje swobodę rąk; następnie przykuty jest za łańcuch do stóp tapczana: wreszcie ma dla obsługi i nadzoru dziada (dozorcę). Podłoga wyłożona jest płytami z kamienia, światło zaś jest tak słabe, iż przedmioty ledwie w niem majaczą.
Nie podobna nie czuć się zmrożonym do szpiku kości wchodząc tam, nawet dziś, mimo że od szesnastu lat pokój ten jest bez użytku, wskutek zmian wprowadzonych w Paryżu w sposobie egzekucji. Wyobraźcie sobie zbrodniarza obleganego wyrzutami sumienia, w ciszy i mroku, dwóch źródłach grozy, a zrozumiecie, czy to nie musi przyprawiać o szaleństwo! Cóż to muszą być za natury zdolne oprzeć się tej próbie, do której kaftan dodaje jeszcze nieruchomość, bezczynność!
Teodor Calvi, ów Korsykanin, liczący wówczas dwadzieścia siedem lat, spowity w płaszcz bezwarunkowej tajemnicy, opierał się od dwóch miesięcy działaniu tej kaźni i pokuśliwemu gadulstwu dziada!... Oto niezwykły proces, który przyprawił Korsykanina o wyrok śmierci. Mimo iż rzecz jest ciekawa, przedstawimy ją tu najzwięźlej.
Niepodobna pozwalać sobie na długą dygresję w rozwiązaniu sceny już i tak dość obszernej, nie przedstawiającej innego zainteresowania, prócz tego które budzi Collin, swoim straszliwym wpływem spajający niby kręgosłup Ojca Goriot i Stracone złudzenia z tem studjum. Wyobraźnia czytelnika rozwinie zresztą ten mroczny temat, dręczący w tej chwili mocno ławę przysięgłych przed którą stawał Teodor Calvi. Toteż, od tygodnia, odkąd trybunał kasacyjny odrzucił rekurs, pan de Granville dumał nad tą sprawą i odwlekał z dnia na dzień rozkaz egzekucji; tak bardzo zależało mu na tem aby uspokoić przysięgłych, ogłaszając iż zbrodniarz, na progu śmierci, przyznał się do zbrodni.
Biedną wdowę z Nanterre, zamieszkałą w domku za wsią, zamordowano i okradziono, w kilka dni po podjęciu udziału w sukcesji która spadła na nią nieoczekiwanie. Udział ten wynosił około trzech tysięcy franków, tuzin nakryć, złoty zegarek z łańcuszkiem i nieco bielizny. Zamiast ulokować trzy tysiące franków w Paryżu, jak doradzał rejent, staruszka wolała wszystko trzymać w domu. Nigdy nie miała jeszcze w ręku tyle pieniędzy; przytem, jak większość ludzi prostych, żywiła nieufność do całego świata. Po walnych naradach z oberżystą w Nanterre, wspólnym krewniakiem jej i zmarłego, postanowiła umieścić tę sumę na dożywocie, sprzedać domek i osiąść na spokojnym chlebie w Saint-Germain.
Domek ten, ze sporym licho oparkanionym ogrodem, był jednem z owych nędznych domostw, jakie budują sobie rolnicy w okolicach Paryża. Sklecony z gipsu i wapna, niezmiernie obfitego w Nanterre, bez troski o architekturę, był to, jak większość tych domków, ot, szałas cywilizowanego dzikiego. Dom składał się z parteru i piętra, nad którem wznosił się stryszek.
Mąż tej kobiety i budowniczy domu, kamieniarz z zawodu, opatrzył wszystkie okna bardzo silnemi żelaznemi prętami. Drzwi były również niezwykle mocne. Nieboszczyk wiedział że jest sam, w szczerem polu, i to w jakiem polu! Kamieniarz był w stosunkach z paryskimi budowniczymi, dzięki czemu, z domów przeznaczanych w Paryżu na zburzenie, mógł sobie, za tanie pieniądze, wybierać co najmocniejsze drzwi, okna, okiennice, kraty, cały materjał stolarski. Dom miał od strony gościńca dość obszerny dziedziniec, gdzie znajdowały się stajnie; dziedziniec otoczony był murem. Brama opatrzona była silną kratą. Prócz tego, w oborze było kilka psów, mały zaś piesek spędzał noc w domu.
Owdowiawszy i nie mając dzieci, żona kamieniarza mieszkała z jedną służącą. Sprzedaż kamieniołomu pokryła długi nieboszczyka. Jedynym majątkiem wdowy był ten odludny dom, gdzie hodowała kury i krowy, sprzedając mleko i jaja w Nanterre. Nie mając ani stajennego, ani woźnicy, ani czeladników kamieniarskich których nieboszczyk używał do wszystkich robót, poniechała uprawiania ogrodu; zbierała jedynie trochę ziela i jarzyny.
Sprzedaż domu, łącznie z sumą spadku, mogła dać siedem do ośmiu tysięcy; kobiecina obiecywała sobie wydobyć z nich jakie osiemset franków dożywocia i pędzić szczęśliwe życie w Saint-Germain. Odbyła już kilka narad z rejentem, wahała się bowiem z umieszczeniem pieniędzy u oberżysty w Nanterre, jak ją namawiał. Naraz, jednego dnia, wdowa Pigeon ani służąca nie pokazały się więcej. Brama, drzwi, okienice, wszystko było zamknięte. Po trzech dniach, władze, powiadomione o tym stanie rzeczy, postanowiły wkroczyć. Pan Popinot, sędzia śledczy, przybył w towarzystwie prokuratora z Paryża, i oto co stwierdzili.
Ani krata przy bramie, ani drzwi nie nosiły śladów włamania. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz. Sztaby żelazne były nienaruszone. Zamki, okienice, wszystkie zamknięcia nietknięte.
Mury nie zdradzały żadnego śladu świadczącego o przejściu złoczyńców. Kominki gliniane posiadały zbyt mały otwór aby się nim było można przedostać. Wszedłszy na pierwsze piętro, urzędnicy, żandarmi i Bibi-Lupin znaleźli wdowę i służącą uduszone, każdą w swojem łóżku, zapomocą fularów, jakie wiąże się w nocy na głowę. Trzy tysiące franków znikły, równie jak nakrycie i klejnoty. Ciała już zaczynały gnić, zarówno jak ciało pieska oraz jednego z psów podwórzowych. Zbadano palisadę otaczającą ogród: żadnego uszkodzenia. W ogrodzie, na ścieżkach, żadnych ludzkich śladów. Sędzia śledczy skłonny był przypuszczać, iż morderca przeszedł po trawie aby nie zostawić odcisku kroków; ale jak dostał się do domu? Drzwi od ogrodu opatrzone były trzema sztabami, również nietkniętemi. I z tej strony klucz tkwił w zamku, jak przy drzwiach wchodowych od dziedzińca.
Wszystkie te niemożliwości stwierdzili dokładnie Popinot, Bibi-Lupin który został tam cały dzień rozważając wszystko, wreszcie sam prokurator i wachmistrz żandarmerji z Nanterre. Morderstwo to stało się straszliwą zagadką, w której władze i sąd miały być pobite.
Dramat ten, ogłoszony przez Gazetę sądową, spełnił się w zimie z r. 1828 na 1829. Bóg wie, co za szał ciekawości obudziła ta osobliwa sprawa w Paryżu; ale Paryż, który co rano ma nowe dramaty do pożarcia, zapomina wszystko. Za to policja nie zapomina niczego. W trzy miesiące po tych daremnych poszukiwaniach, dziewczyna, którą agenci zauważyli z powodu jej rozrzutności i którą mieli na oku dla jej konszachtów ze złodziejami, próbowała zastawić przez przyjaciółkę dwanaście nakryć i złoty zegarek z łańcuszkiem. Przyjaciółka odmówiła. Fakt doszedł uszu Bibi-Lupina, który sobie przypomniał dwanaście nakryć, zegarek i złoty łańcuszek z Nanterre. Natychmiast uprzedzono urzędników lombardu oraz wszystkich passerów w Paryżu; Bibi-Lupin otoczył jasnowłosą Manon armją szpiegów.
Dowiedziano się niebawem, że Manon kocha się do szaleństwa w młodym chłopcu którego nikt nie widział, ile że podobno głuchy był na wszystkie dowody miłości tej dziewczyny. Dzięki przemyślności agentów, wytropiono go niebawem i poznano w nim zbiegłego galernika, sławnego bohatera korsykańskich wendet, pięknego Teodora Calvi, zwanego Magdaleną.
Wypuszczono na Teodora jednego z owych dwulicowych passerów, służących wraz i złodziejom i policji; przyrzekł złoczyńcy odkupić nakrycia i zegarek. W chwili gdy, o wpół do jedenastej wieczór, wyliczał przebranemu za kobietę Teodorowi pieniądze, wkroczyła policja, uwięziła Teodora i zajęła przedmioty.
Zaczęło się śledztwo. Ale z tak słabego materjału niepodobna było, mówiąc stylem sądowym, wycisnąć skazania na śmierć. Calvi nie dał się złapać na żadnej sprzeczności, nie wsypał się ani razu: powiedział, że wieśniaczka sprzedała mu te przedmioty w Argenteuil; że, już po kupnie, rozgłos morderstwa w Nanterre oświecił go co do niebezpieczeństwa posiadania tych przedmiotów, których tożsamość ze skradzionemi stwierdzono zresztą nad wszelką wątpliwość. Wreszcie (powiadał), zmuszony nędzą do sprzedaży, chciał się ich pozbyć za pośrednictwem niepodejrzanej osoby.
Nic więcej nie można było wydobyć z bandyty, który, milczeniem swem i nieugiętością, umiał obudzić w sędziach podejrzenie, iż zbrodnię popełnił oberżysta z Nanterre, i że kobietą która sprzedała Teodorowi kompromitujące przedmioty, była żona tego kupca. Nieszczęśliwca, wraz z żoną, uwięziono; ale, po tygodniu więzienia i szczegółowem śledztwie, stwierdzono że żadne z dwojga nie opuszczało swego handlu w porze zbrodni. Zresztą, Calvi nie poznał w żonie oberżysty kobiety, która, wedle niego, sprzedała mu srebro i klejnoty.
Kochance Teodora, wciągniętej w śledztwo, udowodniono, że wydała około tysiąca franków od epoki zbrodni do chwili w której Calvi chciał zastawić srebro i klejnoty: dowód ten wydał się wystarczający, aby posadzić galernika i jego konkubinę na ławie oskarżonych. Ponieważ było to osiemnaste morderstwo Teodora, skazano go na śmierć, w przekonaniu że tylko on mógł być sprawcą zbrodni. O ile on nie poznał oberżystki z Nanterre, i mąż i żona poznali jego. Przy pomocy licznych świadectw, śledztwo ustaliło pobyt Teodora w Nanterre blisko przez miesiąc: pomagał tam murarzom, z twarzą ubieloną gipsem, licho odziany. Wszyscy w Nanterre liczyli na osiemnaście lat tego chłopca, który planował ową juchciankę przez cały miesiąc.
Sąd przypuszczał wspólników. Zmierzono szerokość kominów aby ją porównać z ciałem jasnowłosej Manon i sprawdzić czy nie mogła wśliznąć się kominem; ale sześcioletnie dziecko nie zdołałoby się przecisnąć przez gliniane rury, któremi nowoczesna architektura zastępuje dawne obszerne kominy. Gdyby nie ta niepokojąca tajemnica, egzekucja Teodora odbyłaby się już od tygodnia. Kapelan więzienny nie zdołał, jak widzieliśmy, nic wskórać.
Sprawa ta, oraz nazwisko Calviego musiały zupełnie ujść baczności Jakóba, wówczas pochłoniętego swym pojedynkiem z Contensonem, Corentinem i Peyradem. Ołżyśmierć starał się zresztą najgruntowniej zapomnieć o manusach i o wszystkiem co miało do czynienia z sądem. Drżał przed spotkaniem, któreby go postawiło oko w oko z jednym z fanandelów, będących w prawie żądać od daba rachunków więcej niż kłopotliwych.
Dyrektor więzienia udał się natychmiast do kancelarji generalnego prokuratora; zastał tam jednego z członków trybunału, rozmawiającego z panem de Granville i trzymającego w ręku rozkaz egzekucji. Pan de Granville spędził noc całą w pałacu hrabiego de Sérizy; wyszedł stamtąd powalony zmęczeniem i boleścią, lekarze bowiem nie śmieli jeszcze orzec czy hrabina zachowa zmysły; mimo to, z powodu tej ważnej egzekucji, musiał poświęcić kilka godzin urzędowaniu. Porozmawiawszy chwilę z dyrektorem, pan de Granville wziął rozkaz i wręczył go panu Gault.
— Egzekucja odbędzie się, rzekł, chyba żeby zaszły jakieś nadzwyczajne okoliczności które pan oceni; zdaję się na pańską przezorność. Można opóźnić budowę rusztowania do wpół do jedenastej, zostaje zatem godzina. W takich chwilach, godzina znaczy tyle co wieki, a przez wiek może się wiele wydarzyć! Nie zdradź pan niczem zwłoki. Niech dopełnią tualety, jeśli trzeba i, o ile nic nie zezna, oddaj pan Sansonowi rozkaz o wpół do dziesiątej. Niech czeka!
W chwili gdy dyrektor więzienia opuszczał gabinet generalnego prokuratora, spotkał pod sklepieniem prowadzącem do galerji pana Camusot. Odbył zatem krótką naradę z sędzią i, powiadomiwszy go o tem co zaszło w Conciergerie z Jakóbem Collin, udał się tam aby zarządzić konfrontację Ołżyśmierci i Magdaleny; ale pozwolił rzekomemu księdzu udać się do celi skazańca dopiero w chwili gdy Bibi-Lupin, cudownie przebrany za żandarma, zluzował pokutnika, który dozorował młodego Korsykanina.
Niepodobna sobie wyobrazić zdumienia trzech galerników, na widok dozorcy który przyszedł po Jakóba aby go zaprowadzić do skazańca. Jednomyślnym i gwałtownym ruchem zbliżyli się do krzesła na którem siedział Collin.
— To dziś, nieprawdaż, panie Julien? spytał Jedwabny dozorcy.
— Ano tak, Karolek już jest, odparł ten z zupełną obojętnością.
Takie miano nosi paryski kat wśród ludu i w świecie więźniów; datuje ono od rewolucji z r. 1789. Imię to wywarło głębokie wrażenie. Wszyscy więźniowie popatrzyli po sobie.
— Skończone! odparł dozorca, pan Gault dostał rozkaz egzekucji, a wyrok już odczytano.
— Zatem, podjął Zgniłek, piękna Magdalena przyjęła już sakramenty?...
Przełknął ostatni łyk powietrza.
— Biedny Todek! wykrzyknął Buhaj, milusi był chłopiec. Przykra to rzecz postradać makówkę w jego wieku...
Dozorca skierował się w stronę Furty, sądząc że Jakób idzie za nim; ale Hiszpan szedł wolno i, kiedy się znalazł o dziesięć kroków od Juljana, udał że słabnie i gestem przyzwał Zgniłka.
— To morderca! rzekł Napolitas, wskazując Zgniłka i ofiarując księdzu ramię.
— Nie, dla mnie to nieszczęśliwy!... odparł Ołżyśmierć z przytomnością umysłu i namaszczeniem godnem Fenelona.
I odsunął się od Napolitasa, który od pierwszej chwili wydał mu się podejrzany; poczem rzekł zcicha do fanandelów:
— Jest na pierwszym stopniu do opactwa, ale ja tam jestem przeorem! Pokażę wam, jak napuszcza się jurę (wyprowadza się sąd w pole). Chcę im wydrzeć z łap tę makówkę.
— Niby wedle namiotu! rzekł Jedwabny z uśmiechem.
— Chcę wrócić tę duszę, niebu! odparł ze skupieniem Jakób, widząc zbliżających się więźniów.
I połączył się z dozorcą przy furcie.
— Przybył tu aby ocalić Magdalenę, rzekł Jedwabny; dobrześmy zgadli. Cóż za dab!
— Ale jak? Wdowa już wystrojona, nawet go nie zobaczy, zauważył Buhaj.
— Ma iwasia za sobą! wykrzyknął Zgniłek. On miałby spitruniać nasze koprowiny (przejeść nasze pieniądze)?... Zanadto kocha manusów! zanadto nas potrzebuje! Chcieli żebyśmy go wkopali, ale my nie fryce! Jeśli wystruga (wykłamie) Magdalenę, będzie miał mój sekret!
Ostatnie słowo miało ten skutek, iż pomnożyło oddanie galerników swemu bogu; w tej chwili sławny dab stawał się całą ich nadzieją.
Jakób Collin, mimo niebezpieczeństwa Magdaleny, nie wypadł z roli. Człowiek ten, który znał Conciergerie równie dobrze jak trzy galery, mylił się tak naturalnie, iż dozorca zmuszony był powtarzać bezustanku: „Tędy! — tamtędy!“ póki nie doszli do kancelarji w Furcie. Tam Jakób ujrzał, od pierwszej chwili, opartego o piec wysokiego i tęgiego człowieka, którego czerwona i długa twarz niepozbawiona była dystynkcji: poznał Sansona.
— Czy mam zaszczyt z księdzem kapelanem... rzekł idąc ku niemu z twarzą najdobroduszniejszą w świecie.
— Nie, panie, odparł Sanson, inne mam funkcje.
Omyłka była tak straszliwa, że przejęła dreszczem obecnych.
Sanson, ojciec ostatniego kata tego nazwiska, świeżo bowiem złożono go z urzędu, był synem tego, który stracił Ludwika XVI.
Po czterystu latach wykonywania urzędu, spadkobierca tylu oprawców próbował zrzucić z siebie dziedziczny ciężar. Sansonowie, kaci w Rouen przez dwa wieki, nim posiedli pierwszą godność swego rzemiosła w królestwie, wykonywali, z ojca na syna, wyroki sądowe od XIII wieku. Mało rodzin mogłoby przedstawić przykład urzędu lub szlachectwa dziedziczonego z ojca na syna przez sześć wieków. W chwili gdy ów młody człowiek, zostawszy kapitanem kawalerji, był na drodze do pięknej karjery, ojciec zażądał aby mu służył za pomocnika przy traceniu króla. Z czasem wyrobił sobie w synu zastępcę, wówczas gdy, w r. 1793, pracowały stale dwie gilotyny: jedna przy rogatce du Trône, druga na placu de Grève. Straszliwy ten dygnitarz liczył obecnie sześćdziesiąt lat, odznaczał się dystyngowanym wyglądem, łagodnem obejściem, oraz wielką pogardą dla Bibi-Lupina i jego dostawców gilotyny. Jedyną wskazówką, która u tego człowieka zdradzała krew oprawców średniowiecznych, była szerokość i potężna grubość rąk. Dość wykształcony zresztą, wielce przywiązany do swoich praw obywatela i wyborcy, podobno zapalony ogrodnik, wysoki ten i tęgi mężczyzna, małomówny, o spokojnem wejrzeniu, o szerokiem i łysem czole, o wiele bardziej wyglądał na angielskiego arystokratę niż na mistrza. Toteż, kanonik hiszpański musiał popełnić omyłkę, której rozmyślnie dopuścił się Collin.
— To nie galernik, rzekł naczelny dozorca do dyrektora.
— Zaczynam w to wierzyć, rzekł wpół do siebie pan Gault skłaniając potakująco głowę.
Jakóba wprowadzono do owej piwnicy, w której młody Teodor, w kaftanie bezpieczeństwa, siedział na kraju ohydnego tapczanu. Ołżyśmierć, chwilowo oświecony światłem z korytarza, poznał natychmiast Bibi-Lupina w żandarmie który stał nieruchomo wsparty na szabli.
Jo sono Gaba-Morto! Parla nostro italiano, szepnął żywo. Vengo ti salvar (jestem Ołżyśmierć, mów naszą włoszczyzną, przychodzę cię ocalić).
Cała rozmowa przyjaciół miała być zupełnie niezrozumiała dla udanego żandarma; że zaś Bibi-Lupin rzekomo pilnował więźnia, nie mógł opuścić stanowiska. Toteż, nie da się opisać wściekłości naczelnika Bezpieczeństwa.
Teodor Calvi, młody człowiek o oliwkowej cerze, blond włosach, zapadłych oczach mętno niebieskiego koloru, doskonale zresztą zbudowany, kryjący, pod tem limfatycznem wejrzeniem, siłę mięśni jaka zdarza się niekiedy u południowców, byłby uroczy, gdyby nie sklepione brwi, spłaszczone czoło które dawały mu coś złowrogiego, gdyby nie czerwone usta o wyrazie dzikiego okrucieństwa, i gdyby nie drganie mięśni, zdradzające ową właściwą Korsykanom pobudliwość, która czyni ich w nagłej zwadzie tak skorymi do mordu.
Wstrząśnięty dźwiękiem tego głosu, Teodor podniósł nagle głowę, mniemając w pierwszej chwili że to halucynacja; ale, ponieważ dwumiesięczny pobyt oswoił go z mrokiem celi, przyjrzał się fałszywemu księdzu i westchnął. Nie poznał Jakóba Collin, którego twarz, poorana działaniem kwasu siarkowego nie wydała mu się twarzą jego druha.
— To ja, twój Jakób; przebrałem się za księdza i przychodzę cię ocalić. Nie zdradź się żeś mnie poznał, udawaj że się spowiadasz.
Słowa te wymówił bardzo szybko.
— Młodzieniec jest bardzo przygnębiony, śmierć przeraża go, wyzna wszystko, rzekł zwracając się do żandarma.
— Powiedz mi coś, coby mnie przekonało że to on, bo masz tylko jego głos, rzekł Teodor.
— Widzicie, powiada, biedny nieszczęśnik, że jest niewinny, podjął Jakób zwracając się do żandarma.
Bibi-Lupin nie śmiał przemówić, aby się nie zdradzić.
Sempre-mi! odparł Jakób zbliżając się do Teodora i szepcąc mu w ucho to umówione hasło.
Sempre-ti! rzekł w odzew młody człowiek. Tak, to mój dab...
— Tyś zabił?
— Tak.
— Opowiedz mi wszystko, abym wiedział jak cię ocalić; czas nagli, Karolek czeka.
Natychmiast Korsykanin ukląkł i udał iż chce się spowiadać. Bibi-Lupin nie wiedział co począć, rozmowa ta bowiem odbyła się tak żywo, iż ledwie zajęła tyle czasu ile trzeba na jej odczytanie. Teodor opowiedział szybko okoliczności zbrodni, znane wszystkim ale obce Jakóbowi.
— Skazano mnie bez dowodów, rzekł w końcu.
— Dziecko, ty dysputujesz, w chwili gdy mają cię ostrzydz!...
— Wszak łatwo mogłem być winny jedynie sprzedaży kosztowności. Oto jak sądzą, i to jeszcze w Paryżu!
— Ale jak to wykonałeś? spytał Ołżyśmierć.
— A, ba! Od czasu jakeśmy się rozstali, poznałem dziewuszkę korsykańską, którą spotkałem w Pantin (Paryżu).
— Mężczyzna dość głupi aby się przywiązać do kobiety, wykrzyknął Jakób, zawsze to płaci głową!... To tygrysy na wolności, tygrysy szczebioczące i przeglądające się w lustrze... Dudek z ciebie.
— Ale...
— Gadaj, jakeś jej użył, tej bini przeklętej?...
— Słodkie dziewczątko cienkie jak osa, śliskie jak węgorz, zręczne jak małpka, przeszło przez komin i otworzyło mi bramę. Psy, potraktowane gałkami, padły. Nakryłem gałązką (zabiłem) dwie kobiety. Skoro wyszedłem z pieniędzmi, Ginetta zaryglowała od wewnątrz i wyszła kominem.
— Tak piękny pomysł warto zapłacić życiem, rzekł Jakób, podziwiając technikę zbrodni, jak snycerz podziwia model figurynki.
— Zrobiłem to głupstwo, iż zużyłem tyle sprytu dla tysiąca talarów!...
— Nie, dla kobiety! odparł Jakób Collin. Toć mówiłem, że one wysysają nam cały rozum!...
Collin objął Teodora płomiennem spojrzeniem wzgardy.
— Ciebie nie było! odparł Korsykanin, byłem sam.
— I kochasz tę smarkatą? spytał Jakób, odczuwając wyrzut.
— Och! jeżeli chcę żyć, to teraz raczej dla ciebie niż dla niej.
— Bądź spokojny! Nie darmo zwę się Ołżyśmierć. Biorę to na siebie.
— Jakto! życie?... wykrzyknął młody Korsykanin wznosząc spętane ramiona ku wilgotnemu sklepieniu kaźni.
— Moja mała Magdziu, gotuj się wrócić na łączkę na dożycie, odparł Jakób Collin. Możesz się domyślać, że nie uwieńczą cię nagrodą cnoty. Jeżeli nam już zdziaknęli manyle roszforckie, to znak że chcą nas się pozbyć. Ale ja się postaram dla ciebie o Toulon, wymkniesz się, wrócisz do Paryża, gdzie ci znajdę milusie schronienie...
Westchnienie, jakich niewiele rozległo się pod temi arkadami, westchnienie wydarte szczęściem ocalenia, obiło się o głaz, który przesłał tę nutę, nie mającą równej sobie w muzyce, do ucha zdumionego Bibi-Lupin.
— To owoc rozgrzeszenia, jakie mu przyrzekłem wzamian za jego zeznania, rzekł Jakób do naczelnika Bezpieczeństwa. Ci Korsykanie, widzi pan, panie żandarmie, to ludzie głęboko religijni! Ale on jest niewinny jak mały Jezusek! tak, spróbuję go ocalić...
— Niech cię Bóg wspiera, wielebny ojcze, rzekł po francusku Teodor.
Ołżyśmierć, bardziej Karlos Herrera i bardziej kanonik niż kiedykolwiek, wyszedł z celi, wypadł na korytarz i udał zgrozę spotykając pana Gault.
— Panie dyrektorze, ten młody człowiek jest niewinny, zdradził mi winowajcę!... miał umrzeć przez fałszywy punkt honoru... To Korsykanin! Idź pan, rzekł, prosić dla mnie o pięć minut audjencji u generalnego prokuratora. Pan de Granville nie odmówi natychmiastowego posłuchania hiszpańskiemu kapłanowi, który tak ciężko płaci omyłkę francuskich trybunałów!
— Idę! odparł pan Gault, ku zdumieniu świadków niezwykłej sceny.
— Ale, podjął Jakób, każ mnie pan tymczasem odprowadzić na dziedziniec: dokończę tam nawrócenia zbrodniarza, którego serce już zdobyłem... Tak, ci ludzie mają serce!
Przemowa ta wywołała żywe poruszenie wśród obecnych. Żandarmi, pisarz, Sanson, dozorcy, pomocnik mistrza, czekający na rozkaz ustawienia mechaniki — mówiąc stylem więziennym — wszyscy ci ludzie tak zahartowani na wzruszenia, uczuli drgnienie zrozumiałej ciekawości.
W tej chwili, dał się słyszeć turkot wytwornie zaprzężonego pojazdu, który zatrzymał się z całą okazałością przed kratą. Służący otworzył drzwiczki, odgiął stopień tak sprawnie, iż wszyscy domyślili się znacznej osobistości. Niebawem pojawiła się u krat jakaś dama, potrząsająca niebieskim papierem i wiodąca za sobą pokojowca i strzelca. Ubrana całkiem czarno, bardzo wspaniale, z welonem zapuszczonym na twarz, ocierała łzy bogato haftowaną chusteczką.
Jakób poznał natychmiast Azję, lub, aby przywrócić jej prawdziwe miano, Jakóbinę Collin, swą ciotkę. Straszliwa stara, godna swego bratanka, skupiła wszystkie myśli swoje na więźniu i broniła go z inteligencją, przenikliwością, conajmniej równą sprawności aparatu sądowego. Papier, który trzymała w ręku, było to pozwolenie, wystawione poprzedniego dnia, na zlecenie pana de Sérizy, na imię pokojówki księżnej de Maufrigneuse, uprawniające do skomunikowania się z Lucjanem i z księdzem Karlosem Herrerą, z chwilą gdy go nie będzie już w sekretnej. Na pozwoleniu tem, szef sekcji w ministerstwie, mający wydział więzień, dopisał kilka słów. Papier kolorem swoim zdradzał już potężne poplecznictwo; przepustki takie bowiem, jak gratisowe bilety do teatru, różnią się formą i wyglądem.
Toteż, klucznik pokwapił się otworzyć furtę, zwłaszcza widząc upierzonego strzelca, którego zielony ze złotem kostjum, lśniący jak uniform rosyjskiego generała, zwiastował wizytę wysoce arystokratyczną i herb niemal królewski.
— Ach, ojcze mój wielebny! wykrzyknęła fałszywa wielka dama, wylewając na widok duchownego strumień łez, jak można było umieścić tu, choćby na chwilę, tak świątobliwego człowieka!
Dyrektor wziął pozwolenie i przeczytał: Na zlecenie Jego Ekscelencji hr. de Sérizy.
— Ach, pani de San-Esteban, pani margrabino, rzekł Karlos, cóż za poświęcenie!
— Pani, nie rozmawia się w ten sposób, rzekł poczciwy stary Gault.
I sam stanął wpoprzek tej baryłce czarnej mory i koronek.
— Ależ na tę odległość! odparł Jakób, i wobec panów!... dodał spoglądając po obecnych.
Ciotka, której tualeta musiała oszołomić pisarza, dyrektora, dozorców i żandarmów, cuchnęła piżmem. Miała na sobie, prócz koronek, woreczek za jaki tysiąc talarów, czarny kaszmir wartości sześciu tysięcy franków. Wreszcie, w dziedzińcu więziennym, paradował strzelec z hardą miną lokaja, który czuje się nieodzownym skarbem wymagającej damy. Nie odzywał się do służącego, który stał przy kracie od Wybrzeża, zawsze otwartej w ciągu dnia.
— Czego chcesz? co mam uczynić? rzekła pani de San-Esteban w umówionej gwarze.
Gwara ta polegała na dodawaniu końcówek na ar albo or, na al albo i, w ten sposób aby zniekształcić słowa, bądź francuskie bądź w specjalnem narzeczu, rozciągając je. Były to szyfry dyplomatycznego klucza, zastosowane w żywem słowie.
— Złóż wszystkie listy w bezpiecznem miejscu, weź najbardziej kompromitujące dla tych damulek, wróć przebrana za włóczęgę do sali czekalnej i czekaj tam moich rozkazów.
Azja czy Jakobina uklękła, jakby do błogosławieństwa; fałszywy ksiądz pobłogosławił ciotkę z ewangelicznem namaszczeniem.
Addio, marchesa, rzekł głośno. I (dodał umówionem narzeczem) odnaleź Europę i Paccarda z siedmiuset tysiącami które zdmuchnęli, potrzebuję ich.
— Paccard jest tu, odparła nabożna margrabina ze łzami w oczach, pokazując strzelca.
Ta sprawność inteligencji wydarła nietylko uśmiech ale i gest zdumienia temu człowiekowi, którego zadziwić mogła tylko jego ciotka. Fałszywa margrabina obróciła się ku świadkom sceny, jak kobieta nawykła do grania komedji.
— Jest w rozpaczy, że nie może się udać na pogrzeb swego dziecka, rzekła łamaną francuszczyzną: okropna omyłka sądowa wydobyła na jaw tajemnicę tego świętego człowieka!... Śpieszę właśnie na mszę przy ciele. Oto, panie dyrektorze, rzekła podając sakiewkę pełną złota, oto dla ulżenia doli więźniów.
Szyk ciotunia, szepnął jej do ucha zadowolony bratanek.
Jakób udał się za dozorcą, wiodącym go na łąkę.
Bibi-Lupin, w rozpaczy, ściągnął wreszcie na siebie uwagę prawdziwego żandarma, któremu, od chwili odejścia Jakóba, dawał rozpaczliwe znaki aby zajął jego miejsce. Ale zaciekły wróg Ołżyśmierci nie zdołał przyjść dość wcześnie aby ujrzeć wielką panią, która znikła w lśniącym powozie i której głos, mimo że zmieniony, uderzył jego uszy pijacką chrypką.
— Trzysta franiów dla więźniów!... mówił naczelny dozorca, pokazując Bibi-Lupinowi sakiewkę, którą pan Gault oddał w ręce pisarza.
— Pokaż pan, rzekł Bibi-Lupin.
Naczelnik tajnej policji wziął sakiewkę, wysypał złoto na rękę, przyjrzał mu się bacznie.
— Prawdziwe złoto!... rzekł, sakiewka z herbem! A, łotr! ależ szczwany! ależ kuty! wszystkich nas stroi na dudków, i to raz po razie!... Powinnoby mu się palnąć w łeb jak psu!
— Co się stało? spytał pisarz, biorąc z powrotem sakiewkę.
— To, że ta kobieta to łajdaczka!... wykrzyknął Bibi-Lupin, tupiąc z wściekłością o kamienne płyty.
Słowa te uczyniły żywe wrażenie na obecnych, skupionych w pewnej odległości od Sansona, który wciąż stał, oparty plecami o wielki piec na środku olbrzymiej sklepionej sali, czekając rozkazu aby dopełnić tualety i ustawić rusztowanie na placu de Grève.
Znalazłszy się na łące, Jakób skierował się w stronę manusów krokiem bywalca galer.
— Co ty masz na grzbiecie? spytał Zgniłka.
— Mam swoją porcję, odparł morderca, którego Jakób pociągnął w kąt. Obecnie trzeba mi błotnego manusa (dobrego druha).
— Na co? Zgniłek, opowiedziawszy, wciąż złodziejską gwarą, hersztowi wszystkie swoje zbrodnie, opisał mu szczegółowo morderstwo i grabież małżonków Crottat.
— Z całym szacunkiem, rzekł Jakób Collin, dobrze odrobiono; ale popełniłeś jeden błąd.
— Jaki?
— Raz załatwiwszy sprawę, powinieneś był mieć rosyjski paszport, przebrać się za rosyjskiego księcia, kupić piękny powóz z herbami, śmiało zdeponować złoto u bankiera, zażądać przekazu na Hamburg, wsiąść na pocztę w towarzystwie służącego, pokojówki i twojej bini wystrojonej za księżniczkę; następnie, w Hamburgu, walaj na statek do Meksyku! Mając dwieście ośmdziesiąt tysięcy franków w złocie, chwat z głową wszędzie powinien sobie dać radę, frajerze!
— A, ba! ty masz takie pomysły, boś ty jest dab! Makówka nie od parady! Ale ja...
— Et, dobra rada w twojem położeniu, to tyle co buljon dla umarłego, dodał Jakób ogarniając swego fanandela władczem spojrzeniem.
— To prawda, rzekł powątpiewająco Zgniłek. Ale poczęstuj mnie i tak swoim buljonem: jeśli mnie nie pożywi, przyda się za kąpiel na nogi...
— Dostałeś się w łapy jurze, masz pięć kradzieży z włamaniem, trzy morderstwa, ostatnie na osobie bogatych mieszczuchów... Przysięgli nie lubią aby mordować burżujów. Skoszą cię, ani gadania, niema najmniejszej nadziei!...
— Mówili mi to wszystko, odparł miłosiernie Zgniłek.
— Ciotka moja Jakóbina, z którą ugwarzyłem parę słówek dopiero co we Furcie, a która jest, jak wiesz, siajata (matka) dla fanandalów, mówiła mi że jura chce się ciebie pozbyć, tak się ciebie boi.
— Ależ, rzekł Zgniłek z naiwnością która świadczy jak bardzo złodzieje przeniknięci są naturalnem prawem kradzieży, teraz jestem bogaty, czegóż się boją?
— Nie mamy czasu na filozofję, rzekł Jakób Collin. Wróćmy do twojej sytuacji...
— Co zamierzasz ze mną? spytał Zgniłek przerywając dabowi.
— Zobaczysz! Zdechły pies może być jeszcze coś wart.
— Dla drugich! rzekł Zgniłek.
— Biorę cię do swojej gry! odparł Jakób.
— To już coś... rzekł morderca. Cóż dalej?
— Nie pytam gdzieś schował pieniądze, ale co chcesz z niemi zrobić.
Zgniłek wpatrzył się w nieprzeniknione oko daba, który ciągnął chłodno:
— Czy masz jaką binię którąbyś kochał, jakie dziecko, miłego fanandela? Wyjdę stąd za godzinę, i mogę wszystko uczynić dla tych którym dobrze życzysz.
Zgniłek wahał się jeszcze, kręcił się niezdecydowany. Collin wytoczył ostatni argument.
— Twój udział w naszej kasie wynosi trzydzieści tysięcy franków; czy zostawiasz je fanandelom? czy dajesz komu? Twoja część jest w bezpiecznem miejscu, mogę ją dziś wieczór oddać temu komu ją przekażesz.
Morderca uczynił mimowoli gest zadowolenia.
— Mam go! rzekł w duchu Jakób. — Ale nie traćmy czasu, decyduj się!... szepnął złoczyńcy. Mój stary, nie mamy ani dziesięciu minut... Generalny prokurator zaraz przyśle po mnie, mamy z sobą konferencję. Trzymam go w garści, mogę ukręcić kark jurze! jestem pewien że ocalę Magdzię.
— Jeśli ocalisz Magdzię, mój dobry dabie, mógłbyś i mnie...
— Nie traćmy śliny, rzekł krótko Jakób. Rób testament.
— Zatem, chciałbym darować pieniądze Gonorze, rzekł Zgniłek miłosiernym tonem.
— A!... ty żyjesz z wdową po Mojżeszu, żydzie który był na czele szajki blitów (złodziei kosztowności?)
Podobny wielkim wodzom, Ołży-śmierć znał na wylot personel wszystkich armij.
— Z nią, właśnie, rzekł Zgniłek z odcieniem pogłaskanej dumy.
— Ładna brzana! rzekł Jakób Collin, który cudownie umiał grać na tych straszliwych instrumentach. Tęga poduszka! zna fach, i rzetelna z niej binia! Kuta szelma. Więc ty żyjesz z Gonorą! to głupio iść pod ziemię, kiedy się ma w garści taką brzanę. Głupcze, trzeba się było chwycić jakiego uczciwego rzemiosła, i ot, żyć spokojnie. Gdzież jej chawira (dom)?
— Przy ulicy św. Barbary, tam gdzie...
— Zatem, jej zapisujesz wszystko? Oto, mój chłopcze, dokąd prowadzą te szelmy, kiedy kto jest natyle głupi je kochać...
— Tak, ale nie dawaj jej nic, dopiero gdy odwalę kitę!...
— Rzekłeś, to święte, odparł Jakób poważnie. Nic fanandelom?
— Nic, wkopali mnie! burknął nienawistnie Zgniłek.
— Kto cię wydał? chcesz abym cię pomścił? spytał Jakób, siląc się rozdmuchać ostatnie uczucie zdolne poruszyć krew w przededniu śmierci. Kto wie, mój stary fanandelu, czy nie mógłbym, mszcząc ciebie, pojednać cię równocześnie z jurą?
Tu, morderca popatrzył na swego daba oczami ogłupiałemi ze szczęścia.
— Ale, rzekł dab w odpowiedzi na tę wymowną grę fizjognomji, w tej chwili fechtuję jedynie dla Teodora. Skoro ta szopka się powiedzie, wówczas, dla mego manusa — bo mam cię za swego! — byłbym zdolny wiele uczynić.
— Niech tylko zobaczę żeś opóźnił postrzyżyny biednego Teodora, a zrobię co zechcesz.
— Ależ to już zrobione, pewien jestem że wydrę jego makówkę z rąk jury. Aby się móc wystrugać, widzisz, Zgniłek, trzeba sobie pomagać wzajem... Człowiek nie da rady sam...
— Prawda jest! wykrzyknął morderca.
Przejęty fanatyczną wiarą w daba, Zgniłek przestał się wahać: wydał sekret wspólników, dotąd strzeżony tak zawzięcie. To było wszystko, co Jakób chciał wiedzieć.
— Więc tak! Przy tej grandzie, Ruffard, agent Bibi-Lupina, szedł do trzeciej części ze mną i z Godetem...
Iskacz?... wykrzyknął Jakób, dając Ruffardowi jego złodziejskie miano.
— Właśnie. Hycle sprzedały mnie, bo ja znam ich skrytkę, a oni nie znają mojej.
— Maścisz mi serce sadłem, kochasiu! rzekł Jakób.
— Hę?
— Widzisz, odparł dab, jak się opłaci być ze mną szczerym. Obecnie, zemsta twoja jest jednym z punktów partji którą rozgrywam!... Nie pytam o skrytkę, wskażesz mi ją w ostatniej chwili; ale powiedz mi wszystko co tyczy Ruffarda i Godeta.
— Jesteś i będziesz zawsze naszym dabem, nie chcę mieć tajemnic dla ciebie. Wosk (złoto) jest w mikwie (piwnicy), w domu gdzie mieszka Gonora.
— Nie lękasz się swojej bini?
— A ba, nic nie wie o mojem schowaniu! odparł Zgniłek. Spoiłem Gonorę, choć to kobieta któraby nic nie pisnęła ani pod toporem. Ale tyle wosku!
— Tak, to może uderzyć na mózg najczystszemu sumieniu! odparł Jakób Collin.
— Mogłem się tedy uporać bez jarzączki (świecy)! Cały drób spał w kurniku. Marchiewka jest na trzy stopy pod ziemią, za torbami z ołówkiem (flaszkami z winem). A z wierzchu pokryłem je warstwą kamieni i piasku.
— Dobrze, rzekł Jakób Collin. A kryjówki tamtych?
— Ruffard ma swoją motie (część z kradzieży) u Gonory, w izbie biednej kobiety, którą tem trzyma, bo Gonora może być obwiniona o wspólnictwo i dokończyć życia w miechu (więzieniu).
— A, hycel! Ta łapucajnia (policja), to akademja dla złodziei! rzekł Jakób.
— Godet złożył swoją motie u siostry, praczki, uczciwej dziewczyny, która może oberwać pięć lat klatki (więzienia), ani się obejrzy. Szelma wyjął deskę z podłogi, włożył z powrotem, i zwiał.
— Czy wiesz, czego ja chcę od ciebie? rzekł Jakób, obejmując Zgniłka magnetycznem spojrzeniem.
— Czego?
— Abyś wziął na siebie sprawę Magdzi...
Zgniłek żachnął się gwałtownie, ale, pod niezłomnem spojrzeniem daba, wrócił do uległej postawy.
— Więc co, już wierzgasz! już mi patrzysz na ręce! No, cztery morderstwa a trzy, to nie jedność?
— Może.
— Na czarta fanandelów, ty nie masz czerwonki (krwi) w żyłach. A ja myślałem o tem aby cię ocalić!...
— Jak? Głupcze! jeśli się przyrzeknie oddać wosk rodzinie, wykpisz się tem że pójdziesz do kółka (dożywotnie więzienie). Nie dałbym hopka (grosza) na twoją makówkę, gdyby mieli blachy w ręku, ale w tej chwili wart jesteś siedmset tysięcy franków, frajerze!
Dab! Dab! wykrzyknął Zgniłek w upojeniu.
— Nie licząc, ciągnął Jakób, że zrzucimy morderstwo na Ruffarda... Od jednego zamachu Bibi-Lupin weźmie w łeb... Mam go!
Zgniłek wrósł w ziemię oszołomiony tą myślą, oczy jego rozszerzyły się, był jak posąg. Uwięziony od trzech miesięcy, mając nazajutrz zasiąść na ławie oskarżonych, miał za doradców jedynie manusów z La Force, którym nic nie rzekł o wspólnikach. Po rozważeniu zbrodni, uznano położenie za tak beznadziejne, że plan ów nie przyszedł do głowy żadnej z tych przyskrzynionych inteligencyj. Toteż, pozór nadziei oszołomił go zupełnie.
— Czy Ruffard i Godet zaczęli już hulać? czy przewietrzyli już parę sztuczek blachy? spytał Jakób.
— Nie śmieją, odparł Zgniłek. Hycle czekają aż ja dam łeb pod kosę. Tak mi doniosła binia przez Jałówkę, która tu przyszła odwiedzić Buhaja.
— Zatem, będziemy mieli ich chelichy w ciągu doby! wykrzyknął Jakób Collin. Hycle nie będą mogły zwrócić tak jak ty, ty będziesz biały jak śnieg, a cała krew spadnie na nich! Staniesz się, za mojem staraniem, uczciwym chłopcem, którego oni wciągnęli. Obrócę twój majątek na to, aby postarać się o alibi w innych twoich procesach, skoro zaś będziesz raz w żonce, (więzienie), pomyślisz jak zrobić wystawę (uciec)... Podłe to życie, ale zawszeć życie!
Oczy Zgniłka jarzyły się od szalonego napięcia uczucia.
— Et, stary! z siedmiomaset tysiącami franków można sobie poszumieć! ciągnął Jakób, upijając nadzieją fanandela.
Dab! dab!
— Rzucę piasek w oczy samemu ministrowi od jury... Haha! Ruffard potańcuje, tego kapusia trzeba przetrącić. Bibi-Lupin beknie.
— Więc dobrze, idę na wszystko, wykrzyknął Zgniłek z dziką radością. Rozkazuj, słucham.
Objął Jakóba, łzy radości błysły mu w oczach, tak nadzieja ocalenia głowy wydała mu się prawdopodobna.
— To nie wszystko, rzekł Jakób. Jura ciężko trawi, zwłaszcza gdy jej pchać w gardło nowy kąsek. Teraz chodzi o to, aby ubrać w to wszystko jakąś brzanę.
— Jak? Naco? spytał morderca.
— Pomóż mi! Zobaczysz!... odparł Ołży-śmierć.
Jakób przedstawił zwięźle Zgniłkowi tajemnicę zbrodni w Nanterre i wykazał konieczność znalezienia kobiety gotowej wziąć na siebie rolę którą odegrała Ginetta. Następnie podszedł z rozpromienionym Zgniłkiem do Buhaja.
— Wiem, jak kochasz Jałówkę... rzekł Jakób.
Spojrzenie, któremu odpowiedział Buhaj, zawierało straszliwy poemat.
— Co ona pocznie, gdy ty będziesz w szpitalu (więzieniu)?
Łza zwilżyła okrutne oko Buhaja.
— I cóż a gdybym ją wpakował do klatki na binie (więzienie dla kobiet, Magdalenki lub św. Łazarz) na rok, na czas twego osądzenia, zesłania i ucieczki?
— Nie możesz sprawić tego cudu, ta niunia nic nie schatrała (niczego nie jest winna); odparł chabal (kochanek) Jałówki...
— Ba, mój Buhajku, nasz dab jest możniejszy niż sam deus!
— Jakie masz z nią hasło? spytał Jakób Collin tonem niedopuszczającym wzdragania.
Kimka trona (ciemna noc). Po tem słowie wie, że ten kto je powie przychodzi odemnie, a jeśli chcesz aby ci była posłuszna, pokaż jej pięciofrankówkę i powiedz: Tondif!
— Skażą ją w grandzie Zgniłka i ułaskawią za przyznanie się po roku szpitala, rzekł kategorycznie Jakób spoglądając na Zgniłka.
Zgniłek zrozumiał plan daba, i przyrzekł mu, jednem spojrzeniem, skłonić Buhaja aby z nim współdziałał, uzyskując od Jałówki owo fałszywe wspólnictwo w zbrodni, którą on miał wziąć na siebie.
— Bywajcie, dzieci. Dowiecie się niebawem, że wyrwałem mojego malca z rąk Karolka, rzekł Ołży-śmierć. Tak, Karolek był już we Furcie, w towarzystwie swych garderobianych, aby dopełnić tualety Magdzi! Ot, patrzcie, przysyłają po mnie na zlecenie daba od jury (generalnego prokuratora).
W istocie, zjawił się z Furty dozorca i skinął w stronę tego nadzwyczajnego człowieka, któremu niebezpieczeństwo młodego Korsykanina wróciło dziką potęgę, z jaką umiał walczyć przeciw społeczeństwu.
Nie od rzeczy będzie zaznaczyć, iż, w chwili gdy mu wydarto ciało Lucjana, Collin powziął szalone postanowienie, aby się pokusić o ostatnią inkarnację, już nie z pomocą żywej osoby, ale idei. Obrał wreszcie tę rozpaczliwą drogę, jaką obrał Napoleon rzucając się w szalupę wiodącą go do Bellerofona. Przez osobliwy zbieg okoliczności, wszystko wspierało tego genjusza zła w jego przedsięwzięciu.
Toteż, gdyby nawet nieoczekiwane rozwiązanie tego zbrodniczego życia miało stracić coś z owej cudowności, jaką, za naszych czasów, można osiągnąć zapomocą nadmiaru nieprawdopodobieństw, trzeba nam, nim wejdziemy z Jakóbem Collin do gabinetu generalnego prokuratora, odbyć z panią Camusot wizyty, które podjęła w czasie gdy wszystkie te wypadki rozgrywały się w Conciergerie. Obowiązkiem malarza obyczajów jest nie psuć prawdy przez aparat zbyt teatralny, zwłaszcza gdy prawda sama postarała się dostatecznie o romantyzm. Życie społeczne, w Paryżu zwłaszcza, dopuszcza tylu przypadków, tak kapryśnych zazębień możliwości, że na każdym kroku przerasta wyobraźnię komedjopisarzy. Odwaga prawdy wzbija się do kombinacyj wzbronionych sztuce, tak bardzo są one nieprawdopodobne lub nieobyczajne, chyba że je pisarz złagodzi, oczyści, wytrzebi.
Pani Camusot wysiliła się aby skomponować tualetę ranną prawie w dobrym smaku; przedsięwzięcie dość trudne dla sędziny, mieszkającej przez sześć lat stale na prowincji. Chodziło o to, aby, zjawiając się między ósmą a dziewiątą rano u margrabiny d’Espard i u księżnej de Maufrigneuse, nie ściągnąć na ich usta zbyt ironicznych uśmiechów. Powiedzmy odrazu, iż Amelji Cecylji Camusot, mimo iż z domu Thirion, udało się to w połowie. W kwestji tualety, czyż to nie znaczy omylić się dubeltowo?
Nikt sobie nie wyobraża, jak użytecznemi stworzeniami są paryżanki dla ludzi ambitnych wszelkiego rodzaju; są równie nieodzowne w wielkim świecie jak w świecie złodziei, gdzie, jak widzieliśmy przed chwilą, grają olbrzymią rolę. Tak np. wyobraźcie sobie człowieka zmuszonego mówić natychmiast, pod grozą przegrania wyścigu, z ową olbrzymią za czasów Restauracji osobistością, która dziś jeszcze nosi tytuł Wielkiego Pieczętarza (ministra Sprawiedliwości). Weźcie człowieka w najkorzystniejszem położeniu, sędziego, to znaczy niemal domownika. Sędzia taki musi się udać bądź do szefa sekcji, bądź do osobistego lub generalnego sekretarza, i dowieść im konieczności bezzwłocznej audjencji. Czyż minister jest kiedy widzialny natychmiast? Około południa, jeśli nie jest w Izbie Posłów, jest na radzie, albo podpisuje, albo udziela audjencji. Rano, śpi, nie wiadomo gdzie. Wieczorem, ma obowiązki publiczne i prywatne. Gdyby każdy sędzia mógł pod jakimbądź pozorem żądać posłuchania, naczelnik wymiaru sprawiedliwości byłby oblężony. Przedmiot szczególnej, bezzwłocznej audjencji podpada tedy ocenie jednej z owych pośrednich potęg, które stają się zaporą, drzwiami wymagającemi otwarcia, o ile nie są już zapchane przez współzawodnika. Kobieta idzie poprostu do drugiej kobiety; może wejść wprost do sypialni, zdoławszy podrażnić ciekawość kochanki lub pokojówki, zwłaszcza kiedy kochanka znajduje się pod naciskiem pokusy materjalnej lub palącej konieczności. Przypuśćcie jakąś potęgę żeńskiego rodzaju, jakąś margrabinę d’Espard, z którą minister musiałby się liczyć; ta kobieta pisze pachnący bilecik, który jej lokaj oddaje lokajowi ministra. Minister otrzymuje bilecik w chwili przebudzenia, czyta go natychmiast. O ile jako minister ma pilne sprawy, jako człowiek zachwycony jest, że ma sposobność złożenia wizyty jednej z monarchiń Paryża, jednej z potęg dzielnicy Saint-Germain, jednej z ulubienic JEJMOŚCI, następczyni tronu lub samego króla. Casimir Périer, jedyny prawdziwy prezydent ministrów jakiego miała rewolucja lipcowa, rzucał wszystko aby spieszyć do ex-ochmistrza dworu Karola X-go.
Uwagi te tłumaczą potęgę owych słów: „Proszę jaśnie pani, pani Camusot przyszła w pilnej sprawie, tej co pani wie!“ szepniętych margrabinie d’Espard przez pokojówkę, która zgadła że jej pani nie śpi.
Jakoż, margrabina krzyknęła, aby wprowadzono Amelję natychmiast. Sędzina pewna była bacznego posłuchu, zaczynając w ten sposób:
— Pani margrabino, jesteśmy zgubieni przez to żeśmy panią pomścili...
— Jakto, moje śliczne dziecko?... odparła margrabina przyglądając się pani Camusot w półświetle uchylonych drzwi. Cudownie ci w tym kapelusiku. Gdzie pani wynajduje te delicje?...
— Pani margrabina jest tak łaskawa... Wiadomo pani, że sposób, w jaki mąż mój przesłuchał pana de Rubempré, wtrącił tego młodego człowieka w rozpacz, i że się powiesił w więzieniu...
— Co się stanie z panią de Sérizy? wykrzyknęła margrabina, udając nieświadomość aby sobie dać wszystko opowiedzieć na nowo.
— Ach, Boże! lękają się o jej zmysły... odparła Amelja. Och! gdyby pani margrabina mogła uzyskać u Jego Dostojności, aby wezwał natychmiast mego męża, pan minister dowiedziałby się osobliwych rzeczy... udzieliłby ich z pewnością królowi... Wówczas, wrogowie męża będą zmuszeni do milczenia.
— Któż to są ci wrogowie? spytała margrabina.
— No, generalny prokurator, a obecnie i hrabia de Sérizy.
— Dobrze więc, moja mała, odparła pani d’Espard, która pp. de Granville i de Sérizy zawdzięczała porażkę w haniebnym procesie wszczętym celem poddania męża kurateli, będę was broniła. Nie zapominam ani swoich przyjaciół ani wrogów.
Zadzwoniła, kazała odsunąć firanki, światło zalało pokój, zażądała przyboru do pisania. Margrabina skreśliła spiesznie kilka słów.
— Niech Godard siada na konia i zawiezie ten list, niema odpowiedzi, rzekła.
Pokojowa wyszła żywo, ale, mimo rozkazu, odczekała pod drzwiami kilka minut.
— Są zatem wielkie tajemnice? spytała pani d’Espard. Opowiedzże mi, moja mała. Czy panna de Grandlieu też jest wmięszana?
— Pani margrabina dowie się wszystkiego od Jego Dostojności, mąż nic mi nie powiedział, uprzedził mnie tylko o niebezpieczeństwie jakie mu grozi. Lepiej byłoby dla nas, żeby pani de Sérizy umarła, niż żeby miała zostać warjatką.
— Biedna kobieta! rzekła margrabina. Ale czyż nie była nią już przedtem?
Kobiety światowe, stoma sposobami w jakie wymawiają jakieś zdanie, dają bacznym spostrzegaczom obraz nieskończonej skali muzycznej. Dusza przechodzi cała w głos i w spojrzenie, odciska się w świetle i w powietrzu, w tych obu żywiołach w których sferze działa oko i krtań. Akcentem tych dwóch słów: „Biedna kobieta!“ margrabina pozwoliła odgadnąć nasyconą nienawiść, szczęście tryumfu. Och! iluż nieszczęść życzyła protektorce Lucjana! W zemście nigdy niesytej, zdolnej przetrwać śmierć przedmiotu nienawiści, jest coś przerażającego. To też, pani Camusot, mimo iż natura zawzięta i twarda, zdrętwiała. Nie umiała znaleźć odpowiedzi, zamilkła.
— Djana mówiła mi, w istocie, że Leontyna starała się dostać do więzienia. Poczciwa księżna jest w rozpaczy z racji tego skandalu, bo ma tę słabość że bardzo lubi panią de Sérizy; ale to zrozumiałe, szalały za tym głuptasem prawie równocześnie, nic zaś tak nie wiąże lub nie dzieli dwóch kobiet, niż kiedy odprawiają modły przy jednym ołtarzu. To też, zacne stworzenie spędziło wczoraj parę godzin przy łożu Leontyny. Zdaje się, że biedna hrabina wykrzykuje okropne rzeczy! Mówiono mi, że to ma być coś ohydnego!... Przyzwoita kobieta nie powinna ulegać podobnym napadom!... Fe! To namiętność czysto fizyczna... Księżna przyszła do mnie blada jak śmierć... w istocie, to była odwaga! Potworne rzeczy są w tej całej sprawie...
— Mąż mój powie wszystko Jego Dostojności dla swego usprawiedliwienia. Chciano ocalić Lucjana, on zaś, pani margrabino, spełnił swój obowiązek. Sędzia śledczy ma obowiązek przesłuchać więźniów z sekretnej w czasie oznaczonym przez prawo!... Musiał przecież zadać jakieś pytania nieszczęśliwemu chłopcu, który nie zrozumiał, że się go bada dla formy i natychmiast się przyznał.
— To był głupiec i błazen! rzekła sucho pani d’Espard.
Słysząc ten wyrok, sędzina zamilkła.
— Jeżeliśmy ponieśli klęskę w procesie z panem d’Espard, to nie wina Camusota, będę o tem pamiętała! — podjęła margrabina po pauzie. To Lucjan, oraz pp. de Sérizy, de Bauvan i de Granville pokrzyżowali wszystko. Z czasem, Bóg ujmie się za mną! Wszyscy ci ludzie doczekają się nieszczęścia. Bądź spokojna, poślę kawalera d’Espard do ministra, aby bezzwłocznie wezwał twego męża, jeśli to potrzebne...
— Pani margrabino...
— Słuchaj! rzekła margrabina, przyrzekam wam krzyż Legji honorowej, natychmiast, jutro! Będzie to niby jawny dowód zadowolenia z postępowania waszego w tej sprawie. Tak, to będzie jeszcze jeden wyraz potępienia Lucjana, to będzie uznanie go za winnego! Rzadko się dzieje, aby się ktoś wieszał dla przyjemności... No, bywaj zdrowa, moja śliczna!
W kwadrans później, pani Camusot wchodziła do sypialni pięknej Djany de Maufrigneuse, która, położywszy się o pierwszej w nocy, nie spała jeszcze o dziewiątej.
Mimo całej bezczułości dam wielkiego świata, kobiety te, których serce jest ze stiuku, nie mogą bez głębokiego wrażenia patrzeć na serdeczną przyjaciółkę która straciła zmysły.
Następnie, stosunki Djany z Lucjanem, mimo że zerwane od półtora roku, zostawiły księżnej natyle wspomnień, aby żałosna śmierć chłopca wstrząsnęła i nią do głębi. Djana widziała całą noc tego pięknego młodzieńca, tak pełnego uroku, poezji, umiejącego tak dobrze kochać... wiszącego na oknie tak jak go malowała Leontyna w napadach maligny. Przechowywała upajające listy Lucjana, pokrewne tym jakie Mirabeau pisywał do Zofji, ale bardziej literackie, wypieszczone, listy te bowiem dyktowała najpotężniejsza z namiętności: próżność! Posiadać czarującą księżnę, popełniającą dlań szaleństwa — szaleństwa poufne, rozumie się — szczęście to zawróciło w głowie Lucjanowi. Duma kochanka wlała natchnienie w poetę. To też, księżna zachowała te do szpiku wzruszające listy — jak czasem starcy gromadzą sprośne ryciny — dla niebotycznych pochwał, oddawanych temu, co w niej było najmniej książęcego.
— I umarł... umarł w haniebnem więzieniu! powtarzała w duchu chowając z przerażeniem listy, skoro usłyszała pokojówkę delikatnie pukającą do drzwi.
— Pani Camusot, w niezmiernie ważnej sprawie tyczącej księżnej pani, rzekła pokojowa.
Djana zerwała się na równe nogi w popłochu.
— Ach! rzekła patrząc na Amelję która przybrała fizjognomję zastosowaną do okoliczności, zgaduję wszystko! Chodzi o listy... Och! moje listy!... och! moje listy!...
I osunęła się na kozetkę. Przypomniała sobie w tej chwili, iż, w rozwydrzeniu namiętności, odpowiadała Lucjanowi z tego samego tonu, sławiła poezję mężczyzny tak jak on śpiewał pochwały kobiety, i w jakich dytyrambach!
— Niestety! tak, księżno, przychodzę ocalić pani więcej niż życie, chodzi o twój honor... Niech się pani opamięta, trzeba się ubrać, chodźmy do księżnej de Grandlieu; szczęściem dla pani, nie pani jedna jest tu narażona...
— Ależ Leontyna spaliła wczoraj, jak mi mówiono, w Pałacu wszystkie listy znalezione u biednego Lucjana?
— Ależ, księżno, Lucjan był podszyty Jakóbem Collin! wykrzyknęła sędzina. Zapomina pani ciągle o strasznem wspólnictwie, które w istocie jest jedyną przyczyną śmierci tego nieodżałowanego młodzieńca. Otóż, ten Machiawel galer nie stracił głowy, o, nie!... Mąż mój ma pewność, iż ten potwór złożył w bezpiecznem miejscu najbardziej kompromitujące listy kochanek swego...
— Swego przyjaciela, dokończyła żywo księżna. Masz słuszność, ślicznotko, trzeba odbyć naradę u księstwa de Grandlieu. Jesteśmy wszyscy zainteresowani w tej sprawie, i, na szczęście, Sérizy dopomoże nam...
Niebezpieczeństwo, jak to widzieliśmy w poprzednich scenach, działa na duszę równie potężnie, jak najbardziej energiczne odczynniki na ciało. Jestto niby moralny stos Wolty. Może w niezbyt dalekiej przyszłości pochwycimy sposób, w jaki uczucie zagęszcza się we fluid, dość pokrewny z elektrycznością.
Fenomen ten objawił się jednako u księżnej i u galernika. Ta kobieta przybita, umierająca, po bezsennej nocy; ta dama tak wydziwiająca przy ubieraniu, odnalazła siły osaczonej lwicy i przytomność generała w ogniu. Djana wybrała sama suknie i oblekła się z szybkością gryzetki nawykłej obywać się bez służby. Był to taki cud, że garderobiana stanęła chwilę jak wryta. Patrzyła ze zdumieniem na swą panią, w koszuli, pozwalającą — może z niejaką przyjemnością — sędzinie oglądać, przez mgły batystu, ciało równie doskonałe jak Wenus Canowy. Był to niby klejnot w jedwabnej bibułce. Djana znalazła w lot sama swój gorset „miłosny“, spięty z przodu na jedną klamrę oszczędzającą kobiecie fatygi i straty czasu. Ogarnęła już koronki przy koszuli i rozmieściła należycie piękności biustu, kiedy pokojówka przyniosła halkę i dopełniła dzieła podając suknię. Gdy Amelja, na znak pokojowej, zapinała suknię z tyłu, pomagając dokończyć tualety, subretka podała pończochy, aksamitne pantofelki, szal i kapelusz. Amelja i pokojówka obuły każda jedną nogę.
— Księżna jest najpiękniejszą kobietą jaką widziałam, rzekła zręcznie Amelja, całując namiętnym gestem delikatne i gładkie kolano Djany.
— Na świecie niema nic podobnego, rzekła pokojowa.
— Cicho, Joaśka, daj pokój, odparła księżna. Ma pani dorożkę? rzekła do pani Camusot. Dobrze, ślicznotko, porozmawiamy w drodze.
I księżna zbiegła po wielkich schodach pałacu Cadignan, wkładając w pędzie rękawiczki, rzecz dotąd niewidziana!
— Do pałacu Grandlieu, a żywo! rzekła do lokaja, dając znak aby stanął z tyłu powozu.
Lokaj zawahał się, był to bowiem zwykły fiakier.
— A, proszę księżnej, księżna nic mi nie mówiła, że ten młody człowiek ma jej listy! Inaczej, mąż byłby się zupełnie inaczej wziął do rzeczy...
— Stan Leontyny tak mnie pochłonął, że zapomniałam o sobie, rzekła. Biedaczka była już przedwczoraj jak oszalała, osądź jak nią musiał wstrząsnąć wczorajszy wypadek! Och! gdybyś wiedziała, dziecko, cośmy za ranek spędziły wczoraj... Nie, to można wyrzec się miłości! Wczoraj, kiedyśmy błąkały się z Leontyną, wleczone przez ohydną starą makarelę, po tych cuchnących i krwawych zaułkach nazwanych przybytkiem Sprawiedliwości, mówiłam do niej: „Czyż nie miałoby się ochoty upaść na kolana i krzyczeć, jak pani de Nucingen, kiedy, w drodze do Neapolu, przeszła straszliwą burzę na morzu Śródziemnem: Mój Boże! ocal mnie, i już nigdy! Och, tak, te dwa dni zaważą w mem życiu! Jakież my jesteśmy głupie aby pisać!... Ale cóż, kobieta kocha! dostaje stronnice które przez oczy wdzierają się żarem do serca, i wszystko się w nas pali! i pierzcha rozsądek, i odpisuje się...
— Poco pisać, kiedy można działać? rzekła pani Camusot.
— To tak pięknie gubić się!... wykrzyknęła dumnie księżna. To rozkosz duszy.
— Piękne kobiety, odparła skromnie pani Camusot, są usprawiedliwione, mają o tyle więcej od nas sposobności do pokus!
Księżna uśmiechnęła się.
— Jesteśmy zawsze za szlachetne, podjęła Djana. Będę tak robiła jak ta piekielna d’Espard.
— Jakże ona robi? spytała ciekawie sędzina.
— Napisała w życiu z tysiąc czułych bilecików.
— Aż tyle!... wykrzyknęła Camuzocina, przerywając księżnej.
— Tak, ale nie możnaby w nich znaleźć ani jednego kompromitującego zdania...
— Księżna nie byłaby zdolna zachować tego chłodu, tej rozwagi, odparła pani Camusot. Pani jest kobietą, jesteś z tych aniołów które nie umieją się oprzeć djabłu.
— Poprzysięgłam sobie już nigdy nie pisać. W ciągu całego życia pisałam tylko do tego nieszczęsnego Lucjana... Zachowam jego listy do śmierci. Moja ślicznotko, to ogień, a człowiek potrzebuje czasem...
— Gdyby je kto znalazł! szepnęła pani Camusot z dyskretnie wstydliwym gestem.
— Ba! powiedziałabym że to listy z zaczętego romansu: bo wszystko przepisałam, a spaliłam oryginały!
— Och, jako nagrodę niech mi księżna pozwoli przeczytać...
— Może, rzekła księżna. Przekonasz się wówczas, moja mała, że do Leontyny nie pisywał takich.
To ostatnie słowo zawierało całą kobietę, kobietę wszystkich czasów i krajów.
Podobna żabie z bajki Lafontaine’a, pani Camusot omal nie pękła z przyjemności wkraczając do pałacu Grandlieu w towarzystwie pięknej Djany. Miała zadzierzgnąć tego ranka stosunki tak potrzebne dla jej ambicji. Już słyszała jak ją tytułują: „Pani prezydentowo“. Doświadczała niewymownej rozkoszy pokonania olbrzymich zapór, z których główną była nieudolność jej męża, sekretna jeszcze, ale jej dobrze znana. Postawić na świeczniku miernotę! to dla kobiety, jak dla monarchów, rozkosz ta sama która skusiła tylu wielkich aktorów i która polega na tem aby doprowadzić lichą sztukę do setki przedstawień. To upojenie egoizmu: to poniekąd saturnalia władzy. Władza zdobywa świadomość swej siły jedynie przez to dzikie nadużycie aby uwieńczyć jakąś niedorzeczność palmami powodzenia, znieważając tem genjnsz, jedyną siłę której władza nie może dosięgnąć. Promocja konia Kaliguli, ta cesarska farsa, miała i będzie miała zawsze mnogość przedstawień.
W kilka minut, z wykwintnego nieładu w jakim znajdowała się sypialnia pięknej Djany, księżna i sędzina zanurzyły się w poprawność wspaniałego i surowego zbytku pałacu Grandlieu.
Księżna, wielce nabożna Portugalka, wstawała codzień o ósmej, aby wysłuchać mszy w kościółku św. Walerego opodal pałacu. Po pierwszych słowach jakie Djana szepnęła jej do ucha, pobożna kobieta udała się do pokojów księcia, którego sprowadziła niebawem. Książę objął panią Camusot szybkiem spojrzeniem, jakiem wielcy panowie umieją odczytać całą egzystencję, a często i duszę. Tualeta Amelji znacznie pomogła księciu do przejrzenia tego mieszczańskiego życia od Alençon do Mantes, i od Mantes do Paryża.
Ach, gdyby sędzina miała świadomość tego książęcego daru, nie zdołałaby tak mile wytrzymać grzeczno-ironicznego spojrzenia, w którem ona widziała tylko grzeczność. Nieświadomość sprawia nieraz to samo co wyrachowanie.
— To pani Camusot, córka Thiriona, woźnego królewskiego gabinetu, rzekła księżna do męża.
Książę skłonił się bardzo grzecznie żonie sędziego i twarz jego straciła nieco swej powagi. Zadzwonił, zjawił się lokaj.
— Weźmiesz powóz i pojedziesz na ulicę Honoré-Chevalier. Zadzwonisz tam do furtki pod liczbą 10; służącemu, który ci otworzy, powiesz że proszę jego pana aby przybył tutaj: jeśli jest w domu, przywieziesz go z sobą. Powołaj się na moje nazwisko; to wystarczy aby usunąć wszelkie trudności. Staraj się zabawić nie dłużej niż kwadrans.
Drugi służący, pokojowiec księżnej, zjawił się natychmiast po odejściu tamtego.
— Udasz się w mem imieniu do księcia de Chaulieu i oddasz tę kartę.
Książę podał swój bilet zagięty w pewien sposób. Kiedy dwaj przyjaciele potrzebowali widzieć się natychmiast w jakiejś pilnej i tajemniczej sprawie która nie pozwalała pisać, mieli między sobą ten znak.
Okazuje się, iż, na wszystkich piętrach społecznych, obyczaje są podobne i różnią się jedynie sposobem, tonem, odcieniem. Wielki świat ma swoją złodziejską gwarę; ale gwara ta nazywa się stylem.
— Czy pani jest zupełnie pewna istnienia rzekomych listów pisanych przez pannę Klotyldę do tego młodego człowieka? spytał książę.
I zapuścił w panią Camusot spojrzenie jak marynarz sondę.
— Nie widziałam ich, ale można się tego obawiać, odparła ze drżeniem.
— Moja córka nie mogła napisać nic takiego, czegoby się trzeba wstydzić! wykrzyknęła księżna.
— Biedna księżna! pomyślała Djana, rzucając księciu de Grandlieu spojrzenie które przejęło go dreszczem.
— Co ty myślisz, moja złota Djanko, szepnął książę do ucha pani de Maufrigneuse, odciągając ją na bok.
— Klotylda, mój drogi, jest tak zadurzona w Lucjanie, że naznaczyła mu schadzkę przed wyjazdem. Gdyby nie mała de Lenoncourt, byłaby z nim może uciekła gdzieś w lasy. Wiem, że Lucjan pisywał do Klotyldy listy zdolne zawrócić w głowie świętej! Jest nas trzy córki Ewy, omotane przez węża korespondencji...
Książę i Djana podeszli z powrotem do księżnej i do pani Camusot, które rozmawiały półgłosem. Amelja, idąc w tem za radą księżnej de Maufrigneuse, uderzyła w ton dewocji aby pozyskać serce dumnej Portugalki.
— Jesteśmy na łasce ohydnego galernika! rzekł książę z wymownym ruchem ramion. Oto co znaczy wpuszczać w dom ludzi których się nie jest zupełnie pewnym! Powinno się, nim się kogoś dopuści, znać dobrze jego majątek, rodzinę, przeszłość...
Zdanie to stanowi, z arystokratycznego punktu widzenia, morał niniejszej historji.
— Stało się, rzekła księżna de Maufrigneuse. Myślmy o tem aby ocalić biedną panią de Sérizy, Klotyldę i mnie.
— Trzeba czekać na Henryka, którego wezwałem; ale wszystko zależy od osoby, po którą udał się Gentil. Dałby Bóg, aby ten człowiek był w tej chwili w Paryżu! — Pani, dodał zwracając się do sędziny, dziękuję że pani pomyślała o nas...
Było to delikatne pożegnanie. Córka woźnego królewskiego gabinetu miała na tyle sprytu aby zrozumieć; ale księżna de Maufrigneuse, z owym cudownym wdziękiem który jednał jej tyle pobłażania i przyjaźni, wzięła Amelję za rękę i wskazała ją w znaczący sposób obojgu księstwu.
— Poczciwa mała, toż ona zerwała się o świcie aby ocalić nas wszystkich; należy się jej więcej niż wdzięczne wspomnienie... Po pierwsze, oddała mi już usługi których się nie zapomina; powtóre jest nam z duszą oddana, ona i jej mąż. Przyrzekłam postarać się o awans dla pana Camusot i proszę abyście go bezwarunkowo poparli, jeśli mnie kochacie.
— Nie potrzebowała pani tego zalecenia, rzekł książę do sędziny. Rodzina Grandlieu pamięta zawsze usługi, jakie jej ktoś wyświadczył. Ludzie oddani królowi będą mieli niedługo sposobność odznaczenia się, zażądamy od nich wszystkich poświęceń, męża pani postawimy na wyłomie...
Pani Camusot wyszła dumna, szczęśliwa, dławiąc się nadziejami. Wróciła do domu tryumfująca, podziwiała samą siebie, drwiła sobie z niechęci generalnego prokuratora. Mówiła w duchu:
— Gdybyśmy tak wysadzili pana de Granville!
Wyprawiono panią Camusot w samą porę. Książę de Chaulieu, jeden z ulubieńców króla, spotkał się pod wjazdem z tą mieszczką.
— Henryku! wykrzyknął książę de Grandlieu do przyjaciela, biegnij proszę cię do zamku, staraj się widzieć z królem, powiem ci o co chodzi.
I pociągnął księcia do framugi, gdzie już poprzednio rozmawiał z lekką i wdzięczną Djaną.
Od czasu do czasu, książę de Chaulieu spoglądał ukradkiem na szaloną księżnę, która, rozmawiając z księżną nabożną i poddając się jej morałom, odpowiadała na „oko“ księcia de Chaulieu.
— Drogie dziecko, rzekł wreszcie książę de Grandlieu ukończywszy naradę, bądź-że już raz rozsądna. No, dodał ujmując ręce Djany, zachowaj-że pozory, nie narażaj się, nie pisz nigdy! Listy, moja droga, spowodowały tyleż nieszczęść prywatnych co publicznych... To, co możnaby wybaczyć młodej dziewczynie jak Klotylda, kochającej poraz pierwszy, jest nie do usprawiedliwienia u...
— Starego grenadjera, który bywał w ogniu! rzekła księżna pokrzywiając się księciu.
Mina i koncept wywołały uśmiech na zgnębionych twarzach obu książąt a nawet pobożnej księżnej.
— Cztery lata minęło, jak nie pisałam czułych liścików!... No cóż, jesteśmy ocalone? spytała Djana, która, pod dziecinnemi figlami, skrywała niepokój.
— Jeszcze nie! rzekł książę de Chaulieu. Nie macie pojęcia, jak wszelkie samowolne postępki są dziś utrudnione. Dla konstytucyjnego króla to jest jak niewierność dla mężatki; to jego zdrada małżeńska.
— Jego słodki grzeszek! rzekł książę de Grandlieu.
— Owoc zakazany! rzekła Djana z uśmiechem. Och! chciałabym być rządem; dla mnie nie istnieje już ten owoc; schrupałam wszystko.
— Och! droga! droga! rzekła nabożna księżna, idziesz za daleko.
Dwaj książęta, słysząc powóz zatrzymujący się z kopyta przed wjazdem, skłonili się paniom i przeszli do gabinetu, dokąd wprowadzono nowoprzybyłego. Był nim nie kto inny jak naczelnik kontr-policji Dworu, policji politycznej, tajemniczy i potężny Corentin.
— Proszę, rzekł książę de Grandlieu, proszę, panie de Saint-Denis.
Corentin, zdziwiony pamięcią księcia, przeszedł pierwszy, skłoniwszy się głęboko obu magnatom.
— To zawsze o tego samego człowieka, lub z jego przyczyny, drogi panie, rzekł książę de Grandlieu.
— Ależ on nie żyje.
— Został jego kompan, zauważył książę de Chaulieu, groźny kompan.
— Galernik Collin, dorzucił Corentin.
— Mów, Ferdynandzie, rzekł książę de Chaulieu do byłego ambasadora.
— Nędznik ten stał się niebezpieczny, podjął ten; aby sobie stworzyć rękojmię, zagarnął listy pisane przez panie de Sérizy i de Maufrigneuse do jego kreatury, do Lucjana Chardon. Zdaje się że to był system tego młodego człowieka wyłudzać namiętne listy w odpowiedzi na swoje; panna de Grandlieu podobno też pisała do niego parę razy; można się tego obawiać przynajmniej, a nie mamy sposobu dowiedzenia się prawdy, córka bawi w podróży...
— Ten laluś, odparł Corentin, niezdolny był do takiej przezorności!... To głowa księdza Karlosa Herrery!
Corentin oparł głowę na dłoni i zadumał się.
— Pieniądze!... ten człowiek ma ich więcej od nas, rzekł. Estera Gobseck posłużyła mu za przynętę, na którą złowił blisko dwa miljony w tem bajorze złota nazwanem Nucingen.. Dajcie mi panowie swobodną rękę i dyskrecjonalne środki, a uwolnię was od tego człowieka!...
— A... listy? spytał książę de Grandlieu.
— Słuchajcie, panowie! rzekł Corentin wstając z wyrazem rozgorączkowania na lisiej twarzy.
Zanurzył ręce w czarne flanelowe spodnie ze strzemiączkami. Ten wielki aktor historycznego dramatu naszych czasów włożył jedynie kamizelkę i surdut, nie przewdział spodni; wiedział jak możni panowie wdzięczni są za pośpiech w pewnych okolicznościach. Przechadzał się swobodnie po gabinecie, rozprawiając głośno jakgdyby był sam.
— To złoczyńca! można go wtrącić, bez procesu, do sekretnej w Bicêtre, bez styczności ze światem, i dać mu tam zdechnąć... Ale, przewidując ten wypadek, mógł dać zlecenia wspólnikom...
— Ależ on był w sekretnej, rzekł książę de Grandlieu, zaraz z początku, kiedy go ujęto niespodzianie u tej kobiety.
— Czyż istnieje zamknięcie dla tego chwata? odparł Corentin. On jest tak kuty... tak kuty... jak ja!
— Co robić? spytali się wzajem spojrzeniem magnaci.
— Moglibyśmy odesłać draba bezzwłocznie na galery... do Rochefort, zginie tam do pół roku. Och! legalnie! rzekł w odpowiedzi na gest księcia de Grandlieu. Co pan chce! zbrodniarz nie oprze się dłużej niż sześć miesięcy upalnemu latu, kiedy się go zmusi do pracy na dobre, w wyziewach Charente. Ale to jest dobre jedynie wówczas, jeżeli ten człowiek nie zabezpieczył się co do listów. Jeżeli hultaj (co jest prawdopodobne) postarał się o gwarancje, trzebaby starać się je poznać. Jeżeli depozytarjusz listów jest ubogi, da się przekupić... Chodzi więc o to, aby pociągnąć za język Jakóba Collin. Cóż za pojedynek! będę pobity. Et, lepiej byłoby odkupić te papiery zapomocą innego papieru... ułaskawienia! — i dać mi tego człowieka do mego interesu. Collin, to jedyny człowiek zdatny na mego następcę, od czasu jak biedny Contenson i drogi Peyrade nie żyją. Ubił mi tych dwóch niezrównanych agentów, jakby w tej myśli aby stworzyć miejsce dla siebie. Widzicie tedy panowie, trzeba mi zostawić wolną rękę. Collin znajduje się w Conciergerie. Udam się do pana de Granville, do jego kancelarji. Poślijcież tam panowie ze mną jakąś zaufaną osobę; trzeba mi bardzo wysokiego ręczyciela... Macie panowie pół godziny czasu, potrzebuję około pół godziny na ubranie się, to znaczy na przeobrażenie się w to, czem mam być w oczach generalnego prokuratora.
— Panie, rzekł książę de Chaulieu, znam pańskie głębokie talenty, proszę tylko o jedno słowo. Czy pan ręczy za powodzenie?
— Tak, jeśli będę miał zupełnie wolną rękę, i słowo panów że nie spytacie mnie nigdy o nic. Plan mój jest gotów.
Ta złowróżbna odpowiedź przyprawiła dwóch magnatów o lekki dreszcz.
— Zatem, do dzieła! rzekł książę de Chaulieu. Pomieści pan tę sprawę w rachunku tych, które panu zazwyczaj powierzają.
Corentin skłonił się dwom wielkim panom i wyszedł.
Henryk de Lenoncourt, dla którego Ferdynand de Grandlieu kazał zaprządz powóz, udał się natychmiast do króla, do którego, mocą swego urzędu, miał wstęp w każdej chwili.
Tak więc, splecione razem różnorodne interesy wyżyn i nizin społecznych miały się spotkać w gabinecie generalnego prokuratora, wszystkie sprowadzone koniecznością, a reprezentowane przez trzech ludzi: Sprawiedliwość przez pana de Granville, rodzina przez Corentina, w obliczu tego straszliwego przeciwnika, Jakóba Collin, który ucieleśniał zło społeczne w jego dzikiej energji.
Cóż za pojedynek sprawiedliwości i samowoli, zjednoczonych przeciw galerom i ich potęgom! Galery, ten symbol zuchwalstwa depcącego rachubę i zastanowienie, zuchwalstwa dla którego dobre są wszystkie środki, które nie ma obłudy despotyzmu, które ohydnie ucieleśnia interesy pustego brzucha, krwawy, doraźny protest głodu! Czyż to nie jest atak i obrona? kradzież i własność? Straszliwa kwestja ustroju społecznego i ustroju natury rozgrywająca się na najmniejszej przestrzeni? Jest to wreszcie groźny i żywy obraz owych antyspołecznych kompromisów, jakie zbyt słabi przedstawiciele władzy zawierają z buntownikami.
Kiedy oznajmiono generalnemu prokuratorowi pana Camusot, dał znak aby go wprowadzono. Pan de Granville, który przeczuwał tę wizytę, chciał porozumieć się z sędzią co do zakończenia sprawy Lucjana. Zakończenie to nie mogło być tem samem które obmyślili wspólnie poprzedniego dnia, przed śmiercią biednego poety.
— Proszę, niech pan siada, panie Camusot, rzekł opadając na fotel.
Sam na sam z sędzią, pan de Granville nie ukrywał swego przygnębienia. Camusot spojrzał nań, i ujrzał na tej hartownej twarzy śmiertelną bladość, wyczerpanie, zwątpienie, zdradzające cierpienia okrutniejsze może od cierpień skazanego na śmierć, któremu oznajmiono odrzucenie rekursu. A przecież czytanie tego orędzia, znaczy, wedle obyczajów sądownictwa: „Gotuj się, oto ostatnia godzina!“
— Przyjdę później, panie hrabio, rzekł Camusot, mimo że sprawa jest pilna....
— Zostań pan, rzekł generalny prokurator z godnością. Prawdziwy sługa Sprawiedliwości, panie Camusot, winien znosić swe cierpienia i umieć je ukrywać. Moja wina, jeśli pan zauważył ślady wzruszeń...
Camusot uczynił gest.
— Dałby Bóg, panie Camusot, abyś pan nigdy nie poznał tych najcięższych prób naszego życia! To aż nadto aby powalić człowieka. Spędziłem noc u jednego z moich najserdeczniejszych przyjaciół, a mam ich tylko dwóch, Oktawa de Bauvan i hrabiego de Sérizy. Przesiedzieliśmy, pan de Sérizy, hrabia Oktaw i ja, od szóstej wieczór do szóstej rano, przechodząc na zmianę z salonu do łoża pani de Sérizy, drżąc za każdym razem iż zastaniemy ją bez życia lub też bez zmysłów na zawsze. Desplein, Bianchon, Sinard z dwiema dozorczyniami nie opuścili jej pokoju. Hrabia ubóstwia żonę. Pomyśl pan, co za noc spędziłem między kobietą oszalałą z miłości, a przyjacielem oszalałym z rozpaczy. Mąż stanu nie rozpacza tak jak głupiec! Sérizy, spokojny jak na swoim fotelu w Radzie Stanu, wił się na krześle aby nam ukazać niewzruszoną twarz... pot perlił to czoło pochylone tyloma pracami. Spałem od piątej do ósmej, znużony, wyczerpany, a miałem tu być o wpół do dziewiątej aby zarządzić egzekucję. Wierz mi pan, panie Camusot, kiedy sędzia tarzał się przez całą noc w otchłaniach boleści, czując rękę Boga ciążącą na ziemskich sprawach i bijącą okrutnie w najszlachetniejsze serca, bardzo mu trudno usiąść tu przy biurku i powiedzieć sobie chłodno: „Strąćcie, o czwartej rano, głowę! obróćcie w nicość stworzenie boskie pełne życia, siły, zdrowia!“ A jednak, to mój obowiązek!... Powalony boleścią, mam kazać wznieść rusztowanie...
„Skazaniec nie wie, że sędzia przechodzi męki równe jego mękom. W tej chwili, związani z sobą jedną ćwiartką papieru, ja — społeczeństwo które się mści, on — zbrodnia gotująca się do pokuty, przedstawiamy dwa oblicza tego samego obowiązku, dwa istnienia zespolone na chwilę mieczem prawa. Któż się użali tych głębokich bólów sędziego? kto go w nich pocieszy?... Chlubą naszą jest zagrzebać je na dnie serca! Ksiądz, który życie ofiarował Bogu; żołnierz, gotów tysiąc razy zadawać i ponieść śmierć dla kraju, wydają mi się szczęśliwsi niż sędzia ze swemi wątpliwościami, obawami, straszliwą odpowiedzialnością.
„Wie pan, kto ma być wydany na stracenie? ciągnął generalny prokurator: dwudziestosiedmioletni młodzieniec, piękny jak nasz wczorajszy zmarły, jasnowłosy jak on... Głowę jego uzyskaliśmy wbrew spodziewaniom; były jedynie dowody paserstwa. Mimo wyroku, ten chłopiec nic nie wyznał! Siedemdziesiąt dwa dni opiera się wszystkim próbom, wciąż powiada że jest niewinny. Od dwóch miesięcy, mam na barkach dwie głowy!... Osądź pan, co za cios dla Sprawiedliwości, gdyby się kiedyś okazało, że zbrodnię, za którą ma umrzeć, popełnił kto inny!
„W Paryżu, wszystko nabiera straszliwej wagi: najdrobniejsze wydarzenia sądowe stają się politycznemi.
„Sądy przysięgłych, ta instytucja, której rewolucyjni prawodawcy przypisywali tyle siły, są czynnikiem ruiny społecznej; chybiają swemu zadaniu, nie chronią dostatecznie społeczeństwa. Sąd przysięgłych igra ze swemi obowiązkami. Przysięgli dzielą się na dwa obozy, z których jeden nie uznaje kary śmierci, z czego wynika zupełne obalenie równości wobec prawa. Jakaś straszliwa zbrodnia, weźmy ojcobójstwo, uzyskuje w jednym okręgu wyrok uniewinniający[23], gdy w drugim, zbrodnia aby tak rzec pospolita karana jest śmiercią. Co byłoby, gdyby w naszym trybunale, w Paryżu, dał głowę niewinny!
— To zbiegły galernik, zauważył nieśmiało Camusot.
— W rękach opozycji i prasy stałby się barankiem bez zmazy! wykrzyknął pan de Granville, a obmycie go z win dałoby wdzięczne pole liberałom, gdyż jestto Korsykanin, fanatyk pojęć swego kraju, morderstwa jego są dziełem wendetty!... Na tej wyspie, ktoś kto sprzątnie wroga, uchodzi w oczach własnych i ogółu za dzielnego człowieka. — Och! prawdziwi sędziowie są bardzo nieszczęśliwi! Wierz mi pan, powinniby żyć oddzielnie od społeczeństwa, jak niegdyś kapłani. Świat widziałby ich jedynie wówczas, gdy, w oznaczonych godzinach, wychodzą ze swych cel, poważni, starzy, czcigodni, sądzący na sposób starożytnych arcykapłanów, którzy jednoczyli władzę sądowniczą i duchowną. Widywanoby nas jedynie na sędziowskich krzesłach... Dziś, widząc nas w salonach, w rodzinie, w życiu, poruszanych namiętnościami; snadnie możemy wydać się komiczni, zamiast być groźni...
Ten rozpaczliwy krzyk, punktowany pauzami i wykrzyknikami, które dawały mu trudną do przelania na papier wymowę, przejął Camusota dreszczem.
— I ja, panie hrabio, rzekł, rozpocząłem wczoraj naukę cierpień naszego stanu!... Omal sam nie przypłaciłem życiem śmierci tego młodzieńca, nie zrozumiał mej intencji, nieszczęśnik zabrnął dobrowolnie...
— Ech! nie trzeba go było przesłuchiwać, wykrzyknął pan de Granville; tak łatwo jest oddać usługę przez poniechanie!...
— A prawo? odparł Camusot; uwięziony był od dwóch dni!...
— Stało się, podjął generalny prokurator. Naprawiłem jak mogłem to, co, oczywiście, jest nie do naprawienia. Powóz mój i liberja są na pogrzebie biednego słabego poety. Sérizy zrobił jak ja; co więcej, przyjmuje obowiązek, jaki mu przekazał ów nieszczęśliwy: będzie wykonawcą testamentu. Za cenę tej obietnicy, uzyskał od żony spojrzenie, w którem błysnęła przytomność. Wreszcie, hrabia Oktaw osobiście bierze udział w pogrzebie.
— A więc, panie hrabio, rzekł Camusot, kończmy dzieło. Pozostaje nam więzień bardzo niebezpieczny. Jestto, wie pan równie dobrze jak ja, Jakób Collin. Tożsamość nędznika zostanie urzędownie stwierdzona...
— Jesteśmy zgubieni! wykrzyknął pan de Granville.
— Jest w tej chwili w celi skazaniec na śmierć, który był dlań niegdyś na galerach tem, czem Lucjan w Paryżu... jego pupilem! Bibi-Lupin przebrał się za żandarma, aby być obecny przy tem spotkaniu.
— Czemu policja się w to mięsza? rzekł generalny prokurator; nie powinna działać inaczej niż z mego rozkazu.
— Całe więzienie będzie wiedziało, że mamy w ręku Jakóba Collin... Otóż, przychodzę panu powiedzieć, że ten zuchwały zbrodniarz musi posiadać najniebezpieczniejszą korespondencję pani de Sérizy, księżnej de Maufrigneuse i panny Klotyldy de Grandlieu.
— Czyś pan tego pewny?... spytał pan de Granville z bolesnem zdziwieniem.
— Osądź pan, panie hrabio, czy mam powód obawiać się tego nieszczęścia... Kiedym rozwinął plik listów znalezionych u tego nieszczęśliwego młodzieńca, Collin objął go bystrem spojrzeniem, z uśmiechem, co do którego sędzia śledczy nie mógł się omylić. Zbrodniarz równie głęboki jak Collin nie wypuściłby z rąk takiej broni. Co pan powie o tych dokumentach, w rękach obrońcy, którego ten hultaj wybierze z pomiędzy przeciwników rządu i arystokracji! Żona moja, dla której pani de Maufrigneuse była bardzo łaskawa, poszła ją ostrzec; w tej chwili muszą być u księstwa de Grandlieu, gdzie odbywają naradę...
— Proces tego człowieka jest niemożliwy! wykrzyknął generalny prokurator wstając i mierząc gabinet wielkiemi krokami. Musiał złożyć dokumenty w jakiemś bezpiecznem miejscu...
— Wiem gdzie, rzekł Camusot.
Tem jednem słowem, sędzia śledczy wymazał wszystkie uprzedzenia, jakie generalny prokurator powziął przeciw niemu.
— Gdzież tedy?... rzekł pan de Granville siadając z powrotem.
— Idąc z domu do Pałacu, zastanawiałem się nad tą smutną sprawą. Collin ma ciotkę — prawdziwą, nie zmyśloną ciotkę — co do której policja Stanu przesłała notatkę prefekturze. Jest wychowankiem i bożyszczem tej kobiety, siostry jego ojca, noszącej miano Joanny Collin. Hultajka ta jest właścicielką t. zw. magazynu mód i, przy pomocy stosunków jakie sobie wyrobiła w tym handlu, przenika tajemnice wielu ludzi. Jeżeli Collin powierzył komuś pieczę nad owymi zbawczemi dlań papierami, to tej istocie; przytrzymamy ją...
Generalny prokurator objął Camusota spojrzeniem, które znaczyło: „Nie taki głupi jak myślałem wczoraj; tylko jeszcze młody, nie umie powodować cuglami Sprawiedliwości“.
— Ale, rzekł Camusot, aby osiągnąć cel, trzebaby zmienić wszystkie postanowienia jakie powzięliśmy wczoraj, przychodzę tedy prosić o radę, o rozkazy...
Generalny prokurator ujął nóż do przecinania kartek i uderzał nim lekko o stół, jednym z owych gestów właściwych wszystkim myślicielom, kiedy utoną całkowicie w zadumie.
— Trzy wielkie rodziny w niebezpieczeństwie! wykrzyknął. Nie wolno zrobić jednego fałszywego kroku!... Masz pan słuszność, przedewszystkiem, idźmy za maksymą Fouchégo: Aresztujmy! Trzeba bezzwłocznie zamknąć z powrotem w sekretnej Jakóba Collin.
— W ten sposób piętnujemy go jako złoczyńcę... Hańbimy pamięć Lucjana...
— Okropna sprawa! rzekł pan de Granville, zewsząd niebezpieczeństwo...
W tej chwili wszedł dyrektor Conciergerie, zapukawszy; ale gabinet generalnego prokuratora jest tak dobrze strzeżony, że jedynie ktoś domowy może zapukać do drzwi.
— Panie hrabio, rzekł, obwiniony noszący miano Karlosa Herrera pragnie z panem mówić.
— Czy stykał się z kim? spytał generalny prokurator.
— Z więźniami; od wpół do ósmej znajduje się na łące. Odwiedził skazanego na śmierć, który, jak się zdaje, coś mu wyśpiewał.
Pan de Granville, pod wrażeniem jednego słowa sędziego śledczego, które stało się dlań błyskiem światła, spostrzegł korzyść, jaką możnaby wydobyć — dla uzyskania listów — z zażyłości między Jakóbem Collin a Teodorem Calvi. Szczęśliwy że ma powód do odwleczenia egzekucji, generalny prokurator przywołał gestem pana Gault.
— Zamiarem moim jest, rzekł, odłożyć stracenie do jutra; ale niech nikt w Conciergerie nie domyśla się odwłoki. Bezwarunkowe milczenie. Niech na pozór mistrz dozoruje przygotowań. Przyślij pan tu, pod dobrą strażą, tego kanonika; reklamuje go u nas ambasada hiszpańska. Żandarmi przeprowadzą imć Karlosa pańskiem specjalnem przejściem, aby nie spotkał nikogo po drodze. Uprzedź pan tych ludzi aby go prowadzili we dwóch, każdy pod jedno ramię, i nie opuszczali aż do drzwi mego gabinetu... Czy pan jest pewien, panie Gault, że ten niebezpieczny cudzoziemiec nie mógł się zetknąć z nikim prócz więźniów?
— A! w chwili gdy wychodził z celi skazanego na śmierć, zjawiła się pewna dama żądająca się z nim widzieć...
Tu, dwaj sędziowie wymienili spojrzenie, i jakie spojrzenie!
— Co za dama? spytał Camusot.
— Jego penitentka... margrabina, odparł pan Gault.
— Coraz gorzej! wykrzyknął pan de Granville, spoglądając na Camusota.
— Przyprawiła swem piżmem o migrenę żandarmów i dozorców, ciągnął pan Gault zmięszany.
— Nic nie jest obojętne w pańskich funkcjach, rzekł surowo generalny prokurator. Conciergerie nie darmo jest tak obmurowana. W jaki sposób ta dama weszła?
— Miała prawidłowe pozwolenie, panie hrabio, odparł dyrektor. Ta dama, ubrana bez zarzutu, w towarzystwie strzelca i lokaja, w sutym powozie, przybyła odwiedzić swego spowiednika, nim uda się na pogrzeb nieszczęśliwego młodzieńca, którego ciało...
— Niech mi pan przyniesie pozwolenie prefektury, rzekł pan de Granville.
— Wystawione na zlecenie Jego Ekscelencji hrabiego de Sérizy.
— Jak wyglądała ta kobieta?
— Nam się zdawało, że... przyzwoicie...
— Widział pan jej twarz?
— Miała czarny welon.
— Co mówili?
— Ależ... dewotka z książką do nabożeństwa... co mogła mówić... Poprosiła księdza o błogosławieństwo... uklękła...
— Długo rozmawiali z sobą? spytał sędzia.
— Ani pięciu minut; ale nikt z nas nic nie zrozumiał: prawdopodobnie po hiszpańsku.
— Niech nam pan powie wszystko, rzekł generalny prokurator. Powtarzam panu, najmniejszy szczegół posiada olbrzymią wagę. Niech to panu posłuży za przykład.
— Płakała, panie hrabio.
— Płakała naprawdę?
— Niemogliśmy dojrzeć, kryła twarz w chustce. Zostawiła trzysta franków dla więźniów.
— To nie ona! zawołał Camusot.
— Bibi-Lupin, dodał pan Gault, wykrzyknął: „To hultajka!“
— On się zna na tem, rzekł pan de Granville. — Wystaw pan rozkaz uwięzienia, dodał patrząc na Camusota, i żywo opieczętować mieszkanie, wszystko! Ale w jaki sposób uzyskała polecenie pana de Sérizy?... Niech mi pan przyniesie pozwolenie prefektury... spiesz pan, panie Gault. Przyślij mi pan prędko tego księdza. Póki go będziemy mieli tu, niema niebezpieczeństwa. A w ciągu dwóch godzin rozmowy, można zrobić w duszy człowieka wiele drogi.
— Zwłaszcza generalny prokurator taki jak pan, rzekł układnie Camusot.
— Będzie nas dwóch, odparł grzecznie generalny prokurator.
I utonął z powrotem w zadumie.
— Powinnoby się stworzyć, we wszystkich rozmównicach więziennych, miejsce dozorcy, któreby się dawało, z dobrą płacą, jako emeryturę najzręczniejszym i najgorliwszym agentom, rzekł po długiej pauzie. Bibi-Lupin powinienby na takiej posadzie dokończyć życia. Mielibyśmy oko i ucho w miejscu, które wymaga bystrzejszego dozoru niż obecny. Gault nie umiał nam powiedzieć nic stanowczego.
— Jest tak zajęty! rzekł Camusot; ale, pomiędzy sekretnemi a nami istnieje luka, a nie powinnoby jej być. Aby przybyć z Conciergerie do naszych gabinetów, przechodzi się przez korytarze, dziedzińce, schody. Uwaga agentów nie może być wieczna, gdy więzień wciąż myśli o sobie.
— Znalazła się już, jak mi mówiono, jakaś dama na drodze Jakóba Collin, wówczas gdy go prowadzono z sekretnej na śledztwo. Kobieta ta dotarła aż do strażnicy, aż do schodków wiodących z Łapki na myszy, powiedzieli mi to woźni, i połajałem żandarmów z tego powodu.
— Och! Pałac należałoby cały przebudować, rzekł pan de Granville; ale to jest dwadzieścia lub trzydzieści miljonów... Spróbuj pan żądać od panów posłów trzydziestu miljonów dla Sądu!
Dały się słyszeć liczne kroki i szczęk broni. Widocznie prowadzono Jakóba Collin.
Generalny prokurator oblókł twarz w maskę powagi, pod którą człowiek znikł. Camusot poszedł za przykładem szefa.
W istocie, woźny otworzył drzwi; ukazał się Jakób, spokojny, bez śladu zmięszania.
— Chciał pan ze mną mówić, rzekł dygnitarz, słucham.
— Panie hrabio, jestem Jakób Collin, poddaję się.
Camusot zadrżał, generalny prokurator zachował spokój.
— Musi pan się domyślać, że mam przyczyny aby postąpić w ten sposób, ciągnął Jakób, obejmując obu sądowników drwiącem spojrzeniem. Sprawiam panom ogromny kłopot; gdybym pozostał hiszpańskim księdzem, kazalibyście mnie żandarmom odprowadzić do granicy, a tam, hiszpańskie bagnety uwolniłyby was odemnie!
Dwaj sędziowie pozostali niewzruszeni i milczący.
— Panie hrabio, ciągnął złoczyńca, powody które każą mi tak czynić są jeszcze poważniejsze niż te które przytaczam, mimo iż te są mi djabelnie osobiste; ale mogę je powierzyć jedynie panu samemu... Gdyby się pan obawiał..
— Obawiać? kogo? czego? rzekł hrabia de Granville.
Postawa, oblicze, gest, spojrzenie, uczyniły w tej chwili z tego wielkiego urzędnika żywy obraz Sprawiedliwości, która powinna dawać najpiękniejsze wzory odwagi cywilnej. W tej krótkiej chwili, stanął na wysokości sędziów dawnego Parlamentu, w czasach wojen domowych, kiedy-to prezydenci spotykali się twarzą w twarz ze śmiercią i byli z marmuru, jak posągi które im wzniesiono.
— Ależ... zostać sam na sam ze zbiegłym galernikiem.
— Zostaw nas pan, panie Camusot, rzekł żywo generalny prokurator.
— Chciałem zaproponować, aby mi pan kazał skuć ręce i nogi, dodał zimno Collin obejmując obu sędziów mrocznem spojrzeniem.
Urwał na chwilę, poczem ciągnął poważnie:
— Panie hrabio, posiadał pan jedynie mój szacunek, ale w tej chwili podziwiam pana...
— Uważa się pan za tak groźnego? spytał generalny prokurator tonem wzgardy.
Uważać się za groźnego! rzekł złoczyńca, poco? Jestem nim, i wiem o tem.
Wziął krzesło i usiadł ze swobodą człowieka, który wie że jest na wysokości przeciwnika, i że w rozmowie tej stają naprzeciw siebie dwie równe niemal potęgi.
W tej chwili, Camusot który przeszedł już próg i miał zamknąć drzwi za sobą, wszedł, podszedł znów do pana de Granville, i oddał mu dwa złożone papiery.
— Niech pan przejrzy, panie hrabio, rzekł, rozwijając jeden.
— Prosić tu pana Gault, wykrzyknął pani de Granville, skoro tylko odczytał imię pokojówki księżnej de Maufrigneuse, którą przypadkowo pamiętał.
Wszedł dyrektor Conciergerie.
— Niech nam pan opisze, rzekł mu do ucha generalny prokurator, kobietę która przyszła odwiedzić obwinionego.
— Mała, krępa, tłusta, zażywna, odparł Gault.
— Osoba, dla której wystawiono pozwolenie, jest wysoka i szczupła, rzekł pan de Granville. A wiek?
— Sześćdziesiąt lat.
— Chodzi o mnie, panowie? rzekł Jakób. Doprawdy, podjął dobrodusznie, niech panowie nie szukają. Osoba ta, to moja ciotka, prawdziwa ciotka, kobieta, staruszka. Mogę panom oszczędzić wielu kłopotów... Odszukacie moją ciotkę jedynie o tyle, o ile ja zechcę... Ej, jeżeli będziemy tak brnąć po omacku, nie zajdziemy nigdzie.
— Ksiądz dobrodziej nie mówi już z hiszpańska, rzekł Gault, nie plącze się...
— Ponieważ rzeczy są już dostatecznie poplątane, drogi panie Gault! odparł Jakób z gorzkim uśmiechem, bezceremonjalnie tytułując dyrektora po nazwisku.
W tejże chwili, Gault rzucił się ku generalnemu prokuratorowi i szepnął mu:
— Niech pan uważa, panie hrabio, ten człowiek jest w paroksyzmie wściekłości!
Pan de Granville spojrzał na Jakóba i zbrodniarz wydał mu się spokojny; ale niebawem uznał prawdę słów dyrektora. Ten złudny pozór krył zimne i straszliwe podrażnienie dzikiej bestji. Oczy Jakóba zwiastowały wulkaniczny wybuch, pięści zaciskały się. Był to tygrys zbierający się w sobie aby skoczyć na ofiarę.
— Zostawcie nas panowie, rzekł poważnie generalny prokurator, zwracając się do dyrektora więzienia i do sędziego.
— Dobrze pan zrobił, oddalając stąd mordercę Lucjana!... rzekł Collin nie dbając czy Camusot może usłyszeć; nie mogłem się już opanować, byłbym go udusił...
I pan de Granville zadrżał. Nigdy nie widział tyle krwi w oczach człowieka, takiej bladości, tyle potu na czole i podobnego skurczu mięśni.
— I maco zdałoby się to morderstwo? spytał spokojnie.
— Mścisz pan codziennie, lub zdaje ci się że mścisz, społeczeństwo, i pytasz o rację zemsty!... Nigdy tedy nie uczułeś w żyłach zemsty, żgającej wnętrzności?... Nie wiesz pan, że to ten głupiec go nam zabił? Bo pan kochałeś mego Lucjana, i on pana kochał! Ja pana znam na wylot, panie hrabio. Ten drogi chłopiec mówił mi wszystko, wieczorem, kiedy wracał do domu; układałem go do łóżka, jak piastunka kładzie spać swego malca i kazałem mu wszystko opowiadać... Zwierzał mi wszystko, najdrobniejsze wrażenia... Och, nigdy najlepsza matka nie kochała tak tkliwie jedynaka, jak ja tego anioła. Gdybyś pan wiedział! dobro rodziło się w tem sercu, jak kwiaty na łące. Był słaby, to jego jedyna wada, słaby jak struna lutni, tak silna kiedy się napina... To najpiękniejsze natury, słabość ich to poprostu czułość, zachwyt, zdolność rozkwitania w słońcu sztuki, miłości, piękna, które Bóg stworzył dla człowieka w tysiącznej postaci!... Tak, Lucjan powinien był być kobietą. Ach! czemuż nie powiedziałem temu dzikiemu bydlęciu, które stąd wyszło... Ach, panie, uczyniłem, wedle swej możności, jako więzień w obliczu sędziego, to co Bóg byłby uczynił aby ocalić syna, gdyby, chcąc go ocalić, towarzyszył mu przed Piłata!...
Strumień łez wypłynął z jasnych i żółtych oczu złoczyńcy, błyszczących wprzód jak oczy wygłodzonego wilka w stepach Ukrainy. Ciągnął dalej:
— Ten bałwan nie chciał nic zrozumieć, i zgubił to dziecko!... Panie, własnemi łzami oblałem trupa tego dziecka, modląc się do tego którego nie znam a który jest nad nami! Ja, który nie wierzę w Boga!... (Gdybym nie był materjalistą, nie byłbym sobą!...) Powiedziałem panu wszystko w jednem słowie! Pan nie wie, nikt w świecie nie wie co to boleść; ja jeden ją znam. Ogień boleści strawił tak zupełnie moje łzy, że tej nocy nie mogłem płakać. Płaczę teraz, bo czuję że mnie pan rozumie. Widziałem pana, przed chwilą, jak posąg Sprawiedliwości... Ach, panie, niedaj Bóg... (zaczynam weń wierzyć!)... nie daj Bóg, abyś miał poznać stan w którym się znajduję... Ten przeklęty sędzia wydarł mi duszę. Panie! panie! grzebię w tej chwili moje życie, mą piękność, cnotę, sumienie, całą moją siłę! Niech pan sobie wyobrazi psa, któremu chemik wyssie krew... To ja! ja jestem ten pies!... Oto czemu przyszedłem panu powiedzieć: „Jestem Collin, poddaję się!...“ Postanowiłem to dziś rano, kiedy mi przyszli wydrzeć to ciało, które całowałem jak szaleniec, jak matka, jak Dziewica musiała całować Jezusa w grobie... Chciałem oddać się Sprawiedliwości bez warunków... Teraz, muszę je postawić, dowie się pan czemu...
— Czy mówisz do pana de Granville czy do generalnego prokuratora?
Ci dwaj ludzie, Zbrodnia i Sprawiedliwość, spojrzeli po sobie. Zbrodniarz wzruszył głęboko sędziego, który uczuł boską litość dla tego nieszczęśnika, odgadł jego życie i uczucia. Wreszcie, hrabia (sędzia jest zawsze sędzią), który nie znał postępków Jakóba od czasu jego ucieczki, pomyślał że może zdoła zawładnąć duszą tego zbrodniarza, winnego, ostatecznie, jedynie fałszerstwa. Pokusił się spróbować szlachetności wobec tej natury, stopionej, jak bronz, z rozmaitych metali, ze złego i dobrego. Wreszcie, pan de Granville, który dożył pięćdziesięciu trzech lat nie poznawszy wzajemnej miłości, czuł, jak wszyscy ludzie niekochani, podziw dla tkliwych natur. Może ta rozpacz mieszkająca w duszy wielu mężczyzn którzy zaznali jedynie szacunku lub przyjaźni kobiet, była tajemnym węzłem zażyłości pp. de Bauvan, de Granville i de Sérizy; wspólne nieszczęście, jak wzajemne szczęście, nastraja dusze na jeden kamerton.
— Ma pan jeszcze przyszłość! rzekł generalny prokurator, mierząc złoczyńcę spojrzeniem inkwizytora.
Galernik uczynił gest, którym wyraził zupełną obojętność co do swej osoby.
— Lucjan zostawił testament, którym zapisuje panu trzysta tysięcy...
— Biedny! biedny mały! biedny mały! wykrzyknął Jakób Collin; zawsze zanadto uczciwy! Ja wcielałem wszystkie złe uczucia; on był tem co dobre, szlachetne, piękne, wzniosłe! Niepodobna zmienić tak pięknej duszy! Brał odemnie jedynie pieniądze!
To zupełne wyrzeczenie się własnej osobowości, którą generalny prokurator daremnie starał się wskrzesić, stanowiło taki dowód szczerości strasznych słów tego człowieka, iż pan de Granville przeszedł na stronę złoczyńcy. Zostawał generalny prokurator!
— Jeśli pana nic już nie obchodzi na świecie, spytał, co mi pan przyszedł powiedzieć?
— Czy to już nie dużo, że się wam wydałem? Ujęliście mnie, aleście mnie nie trzymali; mielibyście zresztą ze mną za wielki kłopot!...
— Co za przeciwnik! pomyślał generalny prokurator.
— Miał pan, panie prezydencie, uciąć szyję niewinnemu, a ja znalazłem winnego, ciągnął poważnie Collin, osuszając łzy. Nie przyszedłem tu dla nich, ale dla pana. Przyszedłem aby panu oszczędzić wyrzutu sumienia, bo kocham wszystkich którzy byli dobrzy dla mego Lucjana, jak będę ścigał nienawiścią wszystkich którzy mu przeszkodzili żyć... Cóż to jest dla mnie, galernik? dodał po krótkiej pauzie. Galernik, w moich oczach, to ledwie tyle, co dla pana mrówka. Ja jestem jak bandyci włoscy, tęgie chwaty! skoro podróżny może im przynieść więcej niż cenę naboju, kładą go trupem! Myślałem jedynie o panu. Wyspowiadałem tego chłopca, który mógł się zawierzyć tylko mnie, to mój towarzysz łańcucha! Teodor, to dobra natura; mniemał że odda przysługę kochance, podejmując się sprzedać lub zastawić skradzione rzeczy; ale tak samo nie jest winien zbrodni w Nanterre jak pan. To Korsykanin: to obyczaj ich kraju, mścić się, zabijać się wzajem jak muchy. We Włoszech i w Hiszpanji nie szanuje się życia człowieka, i to bardzo proste. Wierzą tam że mamy duszę, jakieś coś, obraz nas samych, który nas przeżywa i który ma żyć wiecznie. Sprobuj pan opowiadać takie bajeczki naszym materjalistom! Tylko kraje niedowiarków i filozofów każą opłacać drogo życie ludzkie tym którzy je zamącą: i mają słuszność, skoro nie wierzą w nic prócz w materję, w doczesność! Gdyby Calvi wskazał wam kobietę od której pochodzą skradzione przedmioty, znaleźlibyście, nie prawdziwego winnego — ten jest w waszych szponach — ale wspólnika, którego biedny Teodor nie chce zgubić, bo to jest kobieta... Cóż pan chce! każdy stan ma swój honor; galery i rzezimieszki także! Obecnie znam morderców z Nanterre, sprawców tej zuchwałej i niezwykłej zbrodni, opowiedziano mi ją ze wszystkiemi szczegółami. Wstrzymaj pan egzekucję Calviego, dowie się pan o wszystkiem; ale niech mi pan da słowo, że go odeślesz z powrotem na galery, uzyskując zmianę wyroku... W stanie w jakim się znajduję, powalony boleścią, nie siliłbym się na kłamstwa, wie pan o tem. To co mówię, to prawda...
— Z panem, Jakóbie Collin — mimo iż jestto poniżeniem Sprawiedliwości, której nie wolno się wdawać w podobne układy — sądzę, iż mogę pofolgować surowości swoich obowiązków i odwołać się z tem do wyższej władzy...
— Daruje mi pan to życie?
— Możebne...
— Panie hrabio, błagam byś mi dał swoje słowo, to mi wystarczy.
Pan de Granville uczynił gest obrażonej dumy.
— Mam w ręku cześć trzech wielkich rodzin, a pan jedynie życie trzech złoczyńców, dodał Jakób Collin: jestem silniejszy od pana.
— Mogę pana wtrącić z powrotem do sekretnej; cóż poczniesz?... spytał generalny prokurator.
— A! gramy w ciuciubabkę! rzekł Jakób Collin. Ja mówiłem do pana z szczerego serca, mówiłem do pana de Granville, ale, jeżeli zjawia się generalny prokurator, biorę na nowo karty; proszę, grajmy... I ja, gdyby mi pan dał swoje słowo, miałem panu wydać listy pisane do Lucjana przez pannę de Grandlieu!...
Zimna krew złoczyńcy, ton i spojrzenie towarzyszące tym słowom, odsłoniły panu de Granville przeciwnika, z którym najmniejszy błąd jest niebezpieczny.
— Czy to wszystko czego żądasz? spytał generalny prokurator.
— Teraz chcę mówić o sobie, odparł Jakób. Honor rodziny Grandlieu opłaca głowę Teodora: handel chyba dość korzystny! Cóż to jest galernik skazany na dożywotnie więzienie? Jeśli się wymknie, możecie się go pozbyć tak łatwo! to, prędzej czy później, żer dla gilotyny! Tylko, ponieważ raz już wpakowano go w niezbyt życzliwych intencjach do Rochefort, przyrzeknie go pan skierować do Toulonu, zalecając dobre obchodzenie się. A teraz, ja sam żądam więcej. Mam listy pani de Sérizy i księżnej de Maufrigneuse: i co za listy!... Tak, panie hrabio: dziewki publiczne, kiedy piszą, silą się na styl i na piękne uczucia; otóż, wielkie damy, które odstawiają styl i uczucia przez cały dzień, piszą tak jak dziewki robią. Filozofowie znajdą może przyczynę tej zmiany, ja nie silę się jej szukać. Kobieta jest istotą niższą, zbyt posłuszna jest swym organom. Dla mnie, kobieta jest piękna jedynie wówczas, kiedy jest podobna do mężczyzny. Toteż, te cacane damulki, które mają głowy męskie, wypisywały istne arcydzieła... Och! to piękne, od początku do końca, piękne jak słynna oda Pirona...
— W istocie?
— Chce się pan przekonać?... spytał Collin z uśmiechem.
Pan de Granville zawstydził się.
— Mogę panu dać przeczytać... Ale, nieprawdaż, bez kawałów? gramy w uczciwe karty?... Odda mi pan listy z powrotem i zabroni pan mnie szpiegować, śledzić i przyglądać się osobie, która je przyniesie.
— To potrwa długo? spytał generalny prokurator.
— Nie, jest wpół do dziesiątej... odparł Jakób spoglądając na zegar; otóż, za cztery minuty, będziemy mieli po jednym liście każdej z tych dam: po przeczytaniu, odwoła pan gilotynę! Gdyby rzeczy nie miały się tak jak mówię, nie stałbym tu tak spokojnie... Te damy wiedzą zresztą...
Pan de Granville uczynił gest zdziwienia.
Muszą w tej chwili ostro się krzątać, puszczą w ruch samego ministra, dotrą, kto wie? do króla... A zatem, daje mi pan słowo honoru, że nie będziesz starał się poznać osoby, która tu przybędzie, ani też ścigać jej i śledzić przed upływem godziny?
— Przyrzekam!
— Dobrze, wierzę: panbyś nie zechciał oszukać galernika! Pan jesteś z tego kruszczu, z jakiego odlany był Turenne, dotrzymujesz słowa danego złodziejom... Otóż, w wielkiej czekalni, znajduje się w tej chwili żebraczka w łachmanach, staruszka, w samym środku sali. Rozmawia pewnie z pisarzem publicznym, radzi się go o jakiś proces... Poślij pan woźnego, aby ją przyprowadził, mówiąc jej: Dabor ti mandana. Przyjdzie... Ale nie bądź pan okrutny bez celu!... Albo pan przyjmujesz moje propozycje, albo nie chcesz paktować z galernikiem... Zważ pan: jestem tylko fałszerzem!... Nie zostawiaj tedy Calviego w mękach oczekiwania...
— Egzekucja już odwołana... Nie chcę, rzekł pan de Granville do Jakóba Collin, aby Sprawiedliwość dała się zawstydzić zbrodniarzowi.
Collin popatrzał na generalnego prokuratora z pewnem zdumieniem; pan de Granville pociągnął za dzwonek.
— Nie zechce pan uciekać? Daj mi słowo, zadowolę się niem. Idź sam po tę kobietę.
Wszedł woźny.
— Feliksie, odpraw żandarmów... rzekł pan de Granville.
Jakób Collin uczuł się pobity.
W tym pojedynku z sędzią chciał być większy, silniejszy, szlachetniejszy; — i oto sędzia miażdżył go. Mimo to, złoczyńca czuł swą wyższość w tem, iż drwił sobie z sądu, wmawiał w niego że winny jest niewinnym i walczył zwycięsko o głowę człowieka: ale ta wyższość miała być głucha, tajemna, ukryta, gdy jura przygniatała go w pełnem świetle, z całym majestatem.
W chwili gdy Jakób Collin wychodził z gabinetu, generalny sekretarz Rady ministrów, poseł, hrabia des Lupeaulx, zjawił się w towarzystwie zgarbionego staruszka. Osobistość ta, odziana, jak gdyby była jeszcze zima, w watowany piaskowy paltocik, o pudrowanych włosach, wyblakłej i chłodnej twarzy, szła krokiem podagrycznym, niezbyt pewna na nogach tonących w obszernych trzewikach, oparta na lasce ze złotą gałką, z kapeluszem w ręku, z klapą zdobną całą tęczą wstążeczek orderowych.
— Co nowego, kochany des Lupeaulx? spytał generalny prokurator.
— Przychodzę od księcia, odparł pocichu hrabia. Masz pan wolną rękę aby wycofać listy pań de Sérizy i de Maufrigneuse, oraz panny de Grandlieu. Zechce się pan porozumieć z tym panem...
— Kto to? szepnął generalny prokurator do ucha pana des Lupeaulx.
— Nie mam dla pana tajemnic, drogi hrabio: to słynny Corentin. Jego Królewska Mość prosi, byś Jej sam doniósł o wszystkich okolicznościach sprawy i warunkach powodzenia.
— Uczyń mi pan tę przysługę, odparł generalny prokurator, spiesz powiedzieć królowi że wszystko już załatwione i że nie potrzebowałem pomocy, dodał wskazując Corentina. Pójdę spytać Jego Królewskiej Mości o rozkazy co do zakończenia sprawy, które spoczywa w ręku ministra sprawiedliwości. Chodzi o dwa ułaskawienia.
— Roztropnie pan uczynił biorąc w ręce inicjatywę, rzekł Lupeaulx ściskając dłoń generalnego prokuratora. Król nie chce, aby, w wilję podjęcia wielkich rzeczy, miano włóczyć w błocie wielkie rody, parów Francji... To już nie pospolity proces kryminalny, to sprawa Stanu...
— Ależ powiedz pan królowi, iż, w chwili gdyś pan przyszedł, wszystko było skończone!
— Doprawdy?
— Tak sądzę.
— Będziesz pan tedy ministrem, drogi panie, z chwilą gdy obecny minister zostanie kanclerzem...
— Nie mam ambicji!... odparł generalny prokurator.
Des Lupeaulx wyszedł śmiejąc się.
— Poproś pan księcia, aby uzyskał u króla dziesięć minut audjencji dla mnie, około wpół do trzeciej, dodał pan de Granville, odprowadzając hrabiego des Lupeaulx.
— I pan nie jesteś ambitny! dodał des Lupeaulx obejmując pana de Granville bystrem spojrzeniem. Ba, masz dwóch synów, chcesz zostać conajmniej parem Francji...
— Jeżeli pan, panie hrabio, ma listy, w takim razie moja pomoc jest zbyteczna, zauważył Corentin, znalazłszy się sam na sam z panem de Granville, który patrzył nań ze zrozumiałą ciekawością.
— Człowiek taki jak pan nigdy nie jest zbyteczny w trudnej sprawie, odparł generalny prokurator widząc iż Corentin wszystko odgadł lub usłyszał.
Corentin skinął niemal protekcjonalnie głową.
— Zna pan osobistość o którą chodzi?
— Tak, panie hrabio, to Collin, głowa Dziesięciu Tysięcy, bankier trzech galer, złoczyńca, który, od pięciu lat, umiał się kryć pod sutanną Karlosa Herrery. Jakim cudem obarczono go misją króla hiszpańskiego do nieboszczyka monarchy, próżno łamiemy sobie głowę. Czekam odpowiedzi z Madrytu, dokąd posłałem noty i człowieka. Ten zbrodniarz posiada tajemnice dwóch tronów...
— To człowiek z tęgiego kruszczu! Mamy tylko dwie drogi: albo pozyskać go, albo się go pozbyć, rzekł generalny prokurator.
— Wpadliśmy na tę samą myśl, co jest dla mnie zaszczytem, odparł Corentin. Jestem zmuszony mieć tyle myśli i za tylu ludzi, iż, na tę ilość, trzeba mi się czasem spotkać z inteligentnym człowiekiem.
Słowa te brzmiały tak sucho i lodowato, iż generalny prokurator zamikł i wziął się do załatwiania jakichś papierów.

Niepodobna opisać zdumienia, jakie ogarnęło Joannę Collin, skoro Jakób ukazał się w wielkiej galerji. Stanęła jak wryta, z rękami na biodrach, gdyż była przebrana za przekupkę. Mimo że była oswojona ze sztuczkami bratanka, ta przechodziła wszystko.
— I cóż, skoro się będziesz gapić na mnie jak cielę na malowane wrota, rzekł Jakób ujmując ciotkę za ramię i wyprowadzając ją z galerji, ściągniemy czyjąś uwagę, zaaresztują nas może, i stracimy tylko czas.
I zeszedł schodami Galerji kupieckiej, wiodącymi na ulicę de la Barillerie.
— Gdzie Paccard?
— Czeka u Rudej, na quai aux Fleurs.
— A Prudencja?
— Jest u siebie jako moja chrześniaczka.
— Chodźmy tam...
— Popatrz, czy kto nie idzie za nami.
Ruda, mająca sklepik żelazny na quai aux Fleurs, była „wdową“ po głośnym mordercy, z szajki Dziesięciu Tysięcy. Po egzekucji kochanka, w 1819, Jakób Collin oddał sumiennie dziewczynie dwadzieścia kilka tysięcy franków które ten jej przekazał. Ołży-Śmierć sam jeden tylko znał zażyłość tej młodej osoby, wówczas modystki, ze swoim fanandelem.
— Jestem dab twego chłopca, rzekł ówczesny pensjonarz pani Vauquer do modystki, której naznaczył schadzkę w Botanicznym Ogrodzie. Musiał ci mówić o mnie, moje dziecko. Ktobądź mnie zdradzi, ginie w ciągu roku; kto mi jest wierny, nie potrzebuje się niczego lękać z mej strony. Jestem manus, zdolny raczej umrzeć bez słowa, niż narazić tych którym jestem życzliwy. Bądź mi oddana jak dusza djabłu, a dobrze na tem wyjdziesz. Przyrzekłem że będziesz szczęśliwa biednemu Augustowi, który chciał cię otoczyć dostatkiem i dał głowę z twej przyczyny. Nie płacz; słuchaj mnie. Nikt prócz mnie nie wie że byłaś kochanką złoczyńcy, mordercy którego pochowano w sobotę; nigdy nie wspomnę o tem. Masz dwadzieścia dwa lat, jesteś ładna, masz oto dwadzieścia sześć tysięcy franków majątku; zapomnij o Auguście, wydaj się zamąż, zostań uczciwą kobietą jeśli możesz. W odpłatę za to wszystko, żądam byś mi służyła, mnie i tym których wskażę, ale to bez zawahania się! Nigdy nie zażądam od ciebie czegoś kompromitującego, ani dla ciebie ani dla twoich dzieci, ani dla męża, o ile go będziesz miała, ani dla rodziny. Często, przy moim trybie, trzeba mi bezpiecznego miejsca aby porozmawiać, aby się ukryć. Trzeba mi nieraz kogoś pewnego, zanieść list, dopełnić zlecenia. Będziesz moją skrzynką na listy, moim posłańcem, to i wszystko. Masz kolor włosów, dla którego August i ja nazywaliśmy cię Rudą: zachowasz to miano. Ciotka moja, modniarka w Temple z którą cię zapoznam, będzie jedyną osobą której masz być posłuszna: zwierzaj się jej ze wszystkiem; wyda cię zamąż i będzie ci bardzo użyteczna.
W ten sposób stanął ów djaboliczny pakt, w rodzaju tego, który na tak długi czas dał Jakóbowi w ręce Prudencję Servien: a pakty takie starał się zawsze pielęgnować i umacniać; miał, jak szatan, namiętność zdobywania dusz.
Collin wydał Rudą zamąż za subjekta żelaznego, około r. 1821. Subjekt, odkupiwszy sklep pryncypała, znajdował się na drodze do pomyślności, był ojcem dwojga dzieci, sekretarzem merostwa. Nigdy Ruda, zostawszy panią Prélard, nie miała najlżejszego powodu do skargi, ani na Jakóba, ani na jego ciotkę; ale za każdą żądaną usługą, biedna kobieta drżała na całem ciele. Toteż zbladła i zmieniła się na twarzy, ujrzawszy wchodzące do sklepu te dwie straszliwe osobistości.
— Mamy z panią pomówić o interesach, rzekł Jakób.
— Mąż jest w domu, szepnęła.
— Nie koniecznie w tej chwili; nie lubię robić nikomu kłopotu.
— Poślij po fiakra, mała, rzekła Joanna Collin, i powiedz mojej chrześniaczce aby tu zeszła; mam nadzieję umieścić ją jako pokojówkę w wielkim domu, intendent chce ją zabrać z sobą.
Subjekt poszedł po fiakra. Za kilka minut, Europa — lub, aby ją odrzeć z miana pod którem służyła u Estery, Prudencja Servien — Paccard, Collin i jego ciotka, znaleźli się, ku wielkiej radości Rudej, w fiakrze, któremu Ołży-Śmierć kazał jechać ku rogatce Ivry.
Prudencja i Paccard, drżąc przed dabem, podobni byli do występnych dusz w obliczu Boga.
— Gdzie są siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków? spytał dab, topiąc w nich mocne spojrzenie, które tak bardzo wnikało do głębi tych zaprzedanych dusz kiedy się czuły winne, iż każdy włos na głowie stawał się niby wbita szpilka.
— Siedemset trzydzieści tysięcy, odparła Joanna Collin, są w bezpiecznem miejscu: oddałam je dziś rano do rąk Romette w zapieczętowanej kopercie.
— Gdybyście ich nie byli oddali Joannie, rzekł Ołży-Śmierć, poszlibyście prosto tam... rzekł ukazując plac de Grève, koło którego fiaker przejeżdżał.
Prudencja Servien uczyniła, chłopskim obyczajem, znak krzyża, jakgdyby piorun strzelił tuż obok.
— Przebaczam wam, ciągnął dab, pod warunkiem że nie popełnicie już podobnych błędów i że odtąd będziecie dla mnie niby te dwa palce prawej ręki, rzekł pokazując wskazujący i pośredni; kciuk, to ta zacna binia!
I poklepał ciotkę po ramieniu.
— Słuchajcie mnie. Odtąd, ty, Paccard, nie potrzebujesz się niczego obawiać, możesz wyściubić nos na Paryż bez obaw! Pozwalam ci zaślubić Prudencję.
Paccard ujął rękę Jakóba i ucałował ją z pokorą.
— Co mam czynić? spytał.
— Nic, będziesz miał pieniądze i kobiety, nie licząc własnej, bo z ciebie hultaj, mój stary!... Oto co znaczy być zanadto przystojnym.
Paccard zarumienił się od drwiącej pochwały swego sułtana.
— Tobie, Prudencjo, trzeba stworzyć stanowisko, karjerę, przyszłość. Zostaniesz w moich usługach. Słuchaj mnie dobrze. Istnieje, przy ulicy św. Barbary, magazyn należący do pani de Sainte-Estève, od której ciotka pożycza niekiedy nazwiska... To przyzwoity interes, z dobrą klientelą, przynosi, ot, piętnaście do dwudziestu tysięcy rocznie. Stara Sainte-Estève prowadzi ten zakład za pośrednictwem...
— Gonory, rzekła Joanna.
Poduszki biednego Zgniłka, rzekł Paccard. Tam schroniłem się z Europą, kiedy umarła biedna Van Bogseck, nasza pani...
— Kto tam szczeka, gdy ja mówię? zawołał Jakób.
Najgłębsza cisza zapanowała w fiakrze; Prudencja i Paccard nie śmieli już ani spojrzeć po sobie.
— Sklep znajduje się tedy pod zarządem Gonory, ciągnął Collin. Jeżeliś się tam ukrył z Prudencją, widzę, Paccard, że masz dosyć sprytu aby napuścić łapucajnię (oszukać policję), ale nie jesteś dość szczwany aby wystrugać ciotunię... rzekł głaszcząc ciotkę pod brodę. Rozumiem teraz, jak zdołała cię odnaleźć. Wrócicie tedy obecnie do Gonory... Zatem: Joanna dobije z panią Nourisson interesu o nabycie magazynu, i, przyzwoicie się sprawując, możesz się tam dorobić majątku, moja mała, rzekł spoglądając na Prudencję. Być ksienią w twoim wieku, to los godny królewskiej córy, dodał drwiąco.
Prudencja skoczyła na szyję Ołży-Śmierci i uściskała go; ale, ruchem który ujawniał nadzwyczajną siłę, dab odepchnął ją tak gwałtownie, że, gdyby nie Paccard, dziewczyna stłukłaby głową szybę.
— Ręce przy sobie! nie lubię poufałości! rzekł sucho dab: to brak uszanowania.
Dab ma słuszność, mała, rzekł Paccard. To, widzisz, tak, jakby ci darował sto tysięcy franków. Sklep wart tyle. To na bulwarach, naprzeciwko Gymnase. Publiczność wychodząca z teatru...
— Zrobię lepiej; kupię i dom, rzekł Ołży-Śmierć.
— Zatem, do sześciu lat, będziemy mieli miljony! wykrzyknął Pacccard.
Zniecierpliwiony przerywaniem, Ołży-Śmierć wymierzył w goleń Paccarda kopnięcie zdolne skruszyć kość, ale Paccard miał nerwy z kauczuku, a kości ze stali.
— Wystarczy, dab, już cisza, odparł.
— Myślicie że gadam na wiatr? podjął Ołży-Śmierć, który spostrzegł w tej chwili że Paccard wypił o parę kieliszków za dużo. Słuchajcie! W piwnicach znajduje się dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie...
Najgłębsze milczenie zapanowało znowu.
— Złoto to jest zakopane w bardzo twardym gruncie... Chodzi o to aby wydobyć tę sumę, i to w ciągu trzech nocy. Joanna wam pomoże... Sto tysięcy opłaci cenę magazynu, pięćdziesiąt tysięcy kupno domu, resztę zostawicie.
— Gdzie? spytał Paccard.
— W piwnicy? spytała Europa.
— Cisza! rzekła Joanna.
— Tak, ale na przeniesienie własności trzeba pozwolenia łapucajni, zauważył Pacccard.
— Znajdzie się! rzekł sucho Ołżyśmierć. Twoja głowa?
Joanna popatrzyła na bratanka i zdumiała się zmianą tej twarzy, mimo niewzruszonej maski, pod jaką ten silny człowiek skrywał zazwyczaj swoje wzruszenia.
— Moje dziecko, rzekł Jakób do Prudencji, ciotka odda ci siedemsetpięćdziesiąt tysięcy franków.
— Siedemset trzydzieści, rzekł Paccard.
— Więc dobrze, niech będzie, siedemset trzydzieści, podjął Jakób. Tej nocy trzeba byś się dostała, pod jakimbądź pozorem, do domu pani Lucjanowej. Dostaniesz się przez okienko ze strychu na dach, zejdziesz kominem do sypialni nieboszczki i włożysz w materac w jej łóżku tę paczkę...
— A czemu nie drzwiami? spytała Prudencja.
— Głupia, opieczętowane! odparł Collin. Za kilka dni sporządzą inwentarz i staniecie się wolni od kradzieży...
— Niech żyje dab! wykrzyknął Paccard. Co za dobroć!
— Woźnica, stać!... huknął potężnym głosem Jakób.
Fiakier znajdował się przed stacją dorożek koło Botanicznego Ogrodu.
Prygajcie[24], dzieci, rzekł Jakób, i nie róbcie głupstw! Bądźcie dziś wieczór, o piątej, na moście des Arts, tam ciotka wam oznajmi, czy niema nowych rozkazów. — Trzeba wszystko przewidywać, rzekł pocichu do ciotki. — Joanna objaśni was jutro, jak wziąć się do rzeczy aby wydobyć bez niebiezpieczeństwa wosk z indji (złoto z piwnicy). To delikatna operacja...
Prudencja i Paccard wyskoczyli na bruk paryski, szczęśliwi jak ułaskawieni złodzieje.
— Ha! co za dzielny człowiek, nasz dab! rzekł Paccard.
— To byłby król wszystkich ludzi, gdyby nie był taki obojętny dla kobiet.
— Kochane człeczysko! rzekł Paccard. Widziałaś jak mnie serdecznie kopnął pod kolano? Warciśmy byli, by nas wyprawił ad patres; ostatecznie, to my wpakowaliśmy go w cały pasztet.
— Byleby, rzekła sprytna Prudencja, nie wsadził nas w jaki brzydki interes aby nas wtrynić do miecha...
— On! gdyby miał taką fantazję, powiedziałby, ty go nie znasz!... Jaką on ci karjerę dał w rękę! Jesteśmy tedy obywatele. Cóż za szczęście! Ach, kiedy ten człowiek kogo lubi, nie ma równego sobie!...
— Moje kochanie, rzekł Jakób do ciotki, zajmij się Gonorą, trzeba ją uśpić; nim upłynie pięć dni, zaaresztują ją i znajdą w jej pokoju stopięćdziesiąt tysięcy w złocie, resztę udziału w morderstwie starych Crottat.
— Załapie pięć lat Magdalenek, rzekła Jakobina.
— Mniejwięcej, odparł Jakób Collin. Zatem, to wystarczający powód dla Nurysonki aby odprzedać magazyn; nie może go prowadzić sama, a nie znajdzie na poczekaniu zarządczym. Rzecz powinna być do zrobienia. Będziemy mieli tam oko... Ale wszystko to zależne jest od negocjacji, którą mam podjąć w sprawie naszych listów. Toteż, rozpruj suknie i daj mi próbki towaru. Gdzie są?
— Gdzieżby? U Rudej.
— Hej! tam! krzyknął Jakób, zawracaj do Pałacu, a ostro!... Przyrzekłem że szybko wrócę, minęło już pół godziny, a to za wiele! Zostań u Rudej, i oddaj pakiety zapieczętowane woźnemu, który przyjdzie spytać o panią de Sainte-Estève. To de będzie stanowić hasło: ma ci oznajmić: Pani, przychodzę w imieniu generalnego prokuratora w wiadomej sprawie. Czekaj przed bramą, wyglądając niby na ulicę, aby nie zwracać uwagi. Z chwilą gdy oddasz listy, możesz puścić w ruch Paccarda i Europę.
— Zgaduję cię, rzekła Joanna, chcesz zająć miejsce Bibi-Lupina. Śmierć tego chłopca uderzyła ci na mózg.
— A Teodor, któremu mieli obciąć włosy aby go skosić o czwartej popołudniu! wykrzyknął Jakób.
— Ostatecznie, to jest myśl! skończymy jako porządni ludzie, obywatele, w jakiej ładnej posesyjce, w miłym klimacie, w Turenji.
— Cóż miałem począć? Lucjan zabrał z sobą moją duszę, całe moje szczęście: widzę jeszcze przed sobą trzydzieści lat nudów, a nie mam już serca. Zamiast być dabem galer, zostanę Figarem Sprawiedliwości i pomszczę Lucjana. Jedynie w skórze salcesona (policjanta), mogę bezpiecznie ubić Corentina. To jeszcze będzie jakieś życie, mieć człowieka do schrupania! Rzemiosło człowieka, to tylko pozory; rzeczywistość, to myśl! dodał uderzając się w czoło. Ile masz w skarbczyku?
— Nic, rzekła ciotka, przestraszona akcentem i zachowaniem się bratanka. Wszystko ci dałam dla małego. La Romette nie ma więcej niż dwadzieścia tysięcy do obrotu. Wzięłam wszystko Nurysonce, miała około sześćdziesięciu tysięcy własnych... Ba, śpimy w pościeli niepranej od roku. Malec pożarł blachy fanandelów, nasz skarbczyk i to co miała Nurysonka.
— To razem?...
— Pięćset sześćdziesiąt tysięcy...
— Mamy stopięćdziesiąt tysięcy w złocie, które Paccard i Prudencja będą nam winni. Powiem ci, skąd wziąć jeszcze dwieście... Reszta wpłynie ze spadku po Esterze. Trzeba spłacić Nurysonkę. Z Teodorem, Paccardem, Prudencją, Nurysonką i tobą, stworzę niebawem święty bataljon, którego mi trzeba... Słuchaj, dojeżdżamy...
— Oto trzy listy, rzekła Jakobina, rozcinając nożyczkami ostatni fałd w podszewce.
— Dobrze, odparł Jakób, biorąc trzy szacowne autografy, trzy jeszcze pachnące weliny. Teodor popełnił grandę w Nanterre.
— A, to on...
— Cicho bądź, czas drogi. Chciał napchać dzióbek ptaszkowi z Korsyki imieniem Ginetta... Postarasz się ją odszukać za pomocą Nurysonki, prześlę ci potrzebne wskazówki w liście który odda ci Gault. Przyjdziesz za dwie godziny do Furty w Conciergerie. Trzeba wpakować tę małą do praczki, siostry Godeta, aby się tam zadomowiła... Godet i Ruffard są wspólnikami Zgniłka w kradzieży i morderstwie starych Crottat. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków są nietknięte, trzecia część w piwnicy Gonory, to część Zgniłka; druga trzecia część w pokoju Gonory, to część Ruffarda; reszta schowana u siostry Godeta. Na początek, uszczkniemy sto pięćdziesiąt tysięcy z motji Zgniłka, potem sto Godeta, i sto Ruffarda, to co będzie brakowało w ich motji, pójdzie na ich rachunek. Wytłumaczę to im: Godetowi że odłożyliśmy sto tysięcy dla niego, Ruffardowi i Zgniłkowi że Gonora ocaliła je dla nich!... Prudencja i Paccard zakrzątną się u Gonory. Ty i Ginetta, która wydaje się gracka dziewuszka, zajmiecie się siostrą Godeta. Na mój pierwszy występ w komice, dam odnaleźć jurze czterysta tysięcy franków z grandy u tych Crottat, oraz winnych. Niby to rozświetlę tajemnicę morderstwa w Nanterre. Odzyskamy swoje chelichy, i jesteśmy w samem sercu łapucajni! Byliśmy zwierzyną, zostaniemy myśliwcami, to i wszystko. Dajno trzy franki woźnicy...
Fiakier zatrzymał się przed pałacem. Joanna zdumiona zapłaciła. Ołży-Śmierć wszedł na schody, aby się udać do generalnego prokuratora.
Zupełna zmiana życia stanowi przejście tak gwałtowne, iż, mimo swej decyzji, Collin wstępował wolno po schodach wiodących do Galerji Kupieckiej, gdzie znajduje się, pod perystylem, ponure wejście do prezydjum trybunału. Jakaś sprawa polityczna spowodowała zbiegowisko u stóp podwójnych schodów wiodących do sądu kryminalnego, tak iż złoczyńca, zatopiony w dumaniach, przystanął chwilę, wstrzymany przez ciżbę. Na lewo od tych podwójnych schodów, znajduje się, niby olbrzymi słup, jedna z baszt Pałacu, w którą drążą małe drzwiczki. Drzwiczki te prowadzą do kręconych schodków, służących za przejście do Conciergerie. Tamtędy generalny prokurator, dyrektor więzienia, prezydenci sądu karnego, prokuratorzy, oraz naczelnik policji bezpieczeństwa, mogą iść i wracać. Przez odnogę tych schodów, dziś zamurowaną, prowadzono Marję Antoninę, królowę Francji, przed trybunał rewolucyjny, który zasiadał, jak wiadomo, w sali uroczystych audjencyj trybunału kasacyjnego.
Na widok tych olbrzymich schodów, serce się ściska, kiedy się pomyśli, że córka Marji Teresy, której świta, koki i robrony wypełniały wielkie schody Wersalu, przechodziła tędy!... Może pokutowała za zbrodnię swej matki, za ohydny rozbiór Polski. Zaiste, monarchowie, spełniając podobne zbrodnie, nie myślą o okupie jakiego zażąda Opatrzność.
W chwili gdy Collin wstępował na schody udając się do generalnego prokuratora, Bibi-Lupin wyszedł drzwiczkami ukrytemi w murze.
Naczelnik policji bezpieczeństwa wychodził z Conciergerie i spieszył również do pana de Granville. Można sobie wyobrazić zdumienie Bibi-Lupina, skoro ujrzał przed sobą surdut Karlosa Herrery, który tak dokładnie wystudjował z rana; puścił się pędem aby go wyprzedzić. Jakób obrócił się. Wrogowie znaleźli się oko w oko. Obaj stanęli jak wryci; z tych dwu par oczu, tak różnych, strzeliło jednakże spojrzenie, niby dwa pistolety, które, w pojedynku, wypalą równocześnie.
— Tym razem, mam cię, bandyto! rzekł naczelnik policji bezpieczeństwa.
— Ho, ho!... odparł ironicznie Jakób.
Błyskawicznie przeszło mu przez głowę, że pan de Granville kazał go śledzić; i, rzecz dziwna! uczuł przykrość na myśl, że ten człowiek mniej jest wielki niż sobie wyobraził.
Bibi-Lupin skoczył odważnie do gardła Jakóba, ale ten, śledząc każdy ruch przeciwnika, wymierzył mu szybki cios, którym rozciągnął go o trzy kroki. Następnie, Ołży-Śmierć podszedł do tajnego agenta i podał mu rękę pomagając wstać, zupełnie jak bokser angielski, który, pewien swej siły, nie ma nic przeciw temu aby rozpocząć na nowo. Bibi-Lupin był nadto inteligentny aby krzyczeć; ale zerwał się, pobiegł ku wejściu i dał znak żandarmowi aby obsadził drzwi. Następnie, z szybkością błyskawicy, wrócił do swego wroga, który przyglądał mu się spokojnie. Collin powziął już decyzję.
— Albo generalny prokurator chybił słowa, albo też Bibi-Lupin działa z własnego popędu, wówczas trzeba wyjaśnić położenie. — Chcesz mnie aresztować? spytał Jakób swego wroga. Powiedz poprostu, bez dodatków. Czyż nie wiem, że w gnieździe, na którem siedzi jura, jesteś mocniejszy odemnie? Zmiażdżyłbym cię jednem uderzeniem, ale nie zjadłbym żandarmów i kordonu. Nie róbmy hałasu; gdzie mnie chcesz prowadzić?
— Do pana Camusot.
— Chodźmy do pana Camusot, odparł Jakób. Ale czemu nie do generalnego prokuratora? To bliżej, dodał.
Bibi-Lupin, który wiedział, że nie ma miru u wysokich władz sądowych, podejrzewających go iż zrobił majątek kosztem zbrodniarzy i ich ofiar, nie był od tego aby się zjawić w prezydjum z takim łupem.
— Chodźmy, rzekł, doskonale! Ale skoro się poddajesz, pozwól że ci założę bransoletki, boję się twoich karesów!
I wyjął z kieszeni kajdanki.
Jakób wyciągnął ręce, Bibi-Lupin ujął mu wielkie palce w kajdanki.
— No, tak! a teraz, skoroś taki zgodliwy, podjął, opowiedz mi w jaki sposób wyszedłeś z Conciergerie?
— Jak i ty, schodami.
— Spłatałeś tedy nowy kawał?
— Pan de Granville wypuścił mnie na słowo.
Bimbasz (żartujesz)?
— Przekonasz się!... Kto wie, może ciebie ubiorą w bransoletki.
W tej samej chwili, Corentin mówił do generalnego prokuratora:
— I cóż, panie hrabio, oto właśnie godzina jak więzień wyszedł; nie obawia się pan że zadrwił z pana?... Jest może w drodze do Hiszpanji, gdzie go już nie odnajdziemy. Hiszpanja, to kraj nie z prawdziwego zdarzenia.
— Albo się nie znam na ludziach, albo wróci; wszystkie jego interesy skłaniają go do tego: ma więcej do uzyskania niż sam daje...
W tej chwili ukazał się Bibi-Lupin.
— Panie hrabio, rzekł, mam dobrą nowinę. Collin, który umknął, jest znowu w naszych rękach.
— Oto, wykrzyknął Jakób zwracając się do pana de Granville, jak pan dotrzymał słowa! Niech pan spyta swego agenta o podwójnem obliczu, gdzie mnie znalazł?
— Gdzie? spytał generalny prokurator.
— Dwa kroki od kancelarji, na schodach, odparł Bibi-Lupin.
— Zdejm pan temu człowiekowi kajdany, rzekł surowo pan de Granville. Wiedz, aż do nowych rozkazów, że masz go zostawić w spokoju... I wyjdź pan!... Jesteś przyzwyczajony postępować i działać tak, jakbyś był sam jeden i sądem i policją.
I generalny prokurator obrócił się plecami do agenta. Bibi-Lupin zbladł, zwłaszcza pochwyciwszy spojrzenie Jakóba, w którem wyczytał swój upadek.
— Nie wychodziłem z kancelarji, czekałem na pana, i nie wątpi pan że dotrzymałem słowa jak pan swojego, rzekł pan de Granville do Jakóba.
— W pierwszej chwili zwątpiłem o panu, panie hrabio; na mojem miejscu, pomyślałby pan może tak jak ja; ale, po zastanowieniu, zrozumiałem żem był niesprawiedliwy. Przynoszę panu więcej niż mi pan daje, nie miał pan interesu w tem aby mnie oszukać...
Sędzia wymienił szybkie spojrzenie z Corentinem. Spojrzenie to nie mogło ujść uwagi Ołży-Śmierci, którego cała baczność kierowała się na pana de Granville; ujrzał dziwnego staruszka, siedzącego w kącie. Natychmiast, ostrzeżony żywym i szybkim instynktem, który nam zdradza obecność nieprzyjaciela, Collin przyjrzał się tej osobistości; ujrzał, iż oczy są młodsze niż wiek zaznaczony kostjumem: domyślił się przebrania. Był to, w mgnieniu sekundy, odwet Jakóba nad Corentinem za spryt z jakim ów przejrzał go u Peyrade’a.
— Nie jesteśmy sami, rzekł do pana de Granville.
— Nie, odparł sucho generalny prokurator.
— I ten pan, rzekł złoczyńca, jest jednym z moich najlepszych znajomych... o ile mi się zdaje?...
Przystąpił krok i poznał Corentina, istotnego, oczywistego sprawcę klęski Lucjana. Twarz Jakóba, zazwyczaj koloru cegły, stała się, na jedno mgnienie oka, blada, niemal biała; cała krew zbiegła mu do serca, ogarnęła go paląca ochota aby skoczyć na tę niebezpieczną bestję i zdławić ją. Ale stłumił tę brutalną żądzę, powściągnął ją zapomocą owej siły która czyniła go tak strasznym. Przybrał u, przejmą minę, ów ton obleśnej grzeczności, do którego nawykł od czasu jak odgrywał rolę duchownego wyższej rangi. Skłonił się staruszkowi.
— Panie Corentin, rzekł, czy to przypadkowi zawdzięczam przyjemność tego spotkania, lub może jestem na tyle szczęśliwy aby się stać specjalnym przedmiotem pańskiej wizyty.
Zdumienie generalnego prokuratora doszło szczytu: bezwiedny podziw kazał mu się przyglądać tym ludziom stojącym oko w oko. Ruchy Jakóba i akcent jaki włożył w te słowa zwiastowały ciężki wstrząs wewnętrzny: pan de Granville ciekaw był przeniknąć jego źródło. Na to zdumiewające zdarcie maski z jego twarzy, Corentin wyprężył się jak wąż któremu nastąpiono na ogon.
— Tak, to ja, drogi księże Herrera.
— Czy przychodzi pan, rzekł Ołżyśmierć, wciskać się między pana generalnego prokuratora a mnie? Czyżbym miał szczęście być przedmiotem jednej z owych szacherek, w których tak błyszczą pańskie talenty? — Proszę, panie hrabio, rzekł galernik zwracając się do generalnego prokuratora, aby nie zabierać chwil tak drogich jak pańskie, czytaj pan, oto próbka...
I, wydobywszy z kieszeni trzy listy, podał je panu de Granville.
— Gdy pan będzie czytał, ja porozmawiam, jeżeli wolno, z tym panem.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, rzekł Corentin, który nie mógł wstrzymać dreszczu.
— Osiągnął pan, łaskawy panie, zupełne zwycięstwo, rzekł Jakób. Jestem pobity, dodał lekko, tonem gracza który się spłukał; ale pan zostawiłeś paru ludzi na placu... Kosztowne zwycięstwo...
— Tak, odparł Corentin podejmując żart; pan straciłeś królowę, ja postradałem dwie wieże...
— Och! Contenson był tylko pionkiem, odparł drwiąco Collin. To strata do zastąpienia. Jest pan, pozwól to sobie powiedzieć w oczy, człowiekiem zdumiewającym.
— Nie, nie, uchylam czoła przed pańską wyższością, odparł Corentin, jakgdyby mówiąc: „Chcesz się bawić, bawmy się“. Cóż ja? ja mam na zawołanie wszystko; ale pan jesteś, można powiedzieć, zupełnie sam...
— Och! och! wykrzyknął Jakób.
— I omal że nie wygrałeś, rzekł Corentin w odpowiedzi na ten wykrzyknik. Jesteś najniezwyklejszy człowiek jakiego widziałem w życiu, a widziałem wiele: ci z którymi się mierzę, to wszystko luminarze odwagi i chytrości. Byłem, na nieszczęście, bardzo blisko z nieboszczykiem księciem Otranto; pracowałem w służbie Ludwika XVIII kiedy panował, a kiedy był na wygnaniu, w służbie Cesarza i Dyrektorjatu... Pan masz hart Louvela, najtęższego gracza politycznego, jakiego w życiu widziałem; ale masz i gibkość księcia dyplomatów. A co za pomocnicy!... Dałbym chętnie parę głów na ścięcie, aby mieć w służbie kucharkę tej biednej Estery... Gdzie pan znajduje stworzenia równie piękne jak owa dziewczyna, która przez jakiś czas dublowała dla pana de Nucingen tę żydówkę?... Nie wiem, gdzie szukać takich ludzi, kiedy ich potrzebuję.
— Ależ, rzekł Collin, zawstydza mnie pan. Z pańskich ust, takie pochwały mogą zawrócić w głowie...
— Są tylko zasłużone. Jakto! oszukałeś Peyrade’a, wziął pana za urzędnika policji, on! Ot, gdybyś nie miał na plecach tego głuptaska Lucjana, byłbyś nas pogrążył...
— Och, panie, zapomina pan o Contensonie mulacie i o Peyradzie Angliku. Aktorzy mają rampę; ale być tak doskonałym w biały dzień, o każdej godzinie, to rzecz, którą tylko pan i pańscy ludzie...
— Dobrze więc, posłuchaj pan, rzekł Corentin; jesteśmy obaj przeświadczeni o naszej wzajemnej wartości, o naszych przymiotach. Zostaliśmy obaj bardzo sami; ja bez mego starego druha, ty bez młodego pupila. Jestem w tej chwili górą, ale czemu nie mielibyśmy zawrzeć pokoju? Wyciągam rękę, mówiąc: „Uściskajmy się i niech się to skończy“. Ofiaruję panu, w obecności pana generalnego prokuratora, pełną amnestję; staniesz się jednym z moich, pierwszym po mnie, może moim następcą.
— Zatem ofiaruje mi pan pozycję?... rzekł Jakób Collin. Ładna pozycja! Przechodzę od brunetki do blondynki...
— W sferę, w której pańskie talenty znajdą ocenę, nagrodę, i gdzie będziesz miał swobodę działania. Policja Stanu ma swoje niebezpieczeństwa. Ja sam, jak mnie widzisz, byłem dwa razy aresztowany, no i żyję. Podróżuje się! człowiek jest tem czem zechce... Jest reżyserem dramatów politycznych, zabiegają się o niego wielcy panowie... I cóż, drogi Jakóbie, zgoda?...
— Czy ma pan rozkazy w tej mierze? spytał galernik.
— Mam wolną rękę, odparł Corentin, rad ze swego pomysłu.
— Żartujesz sobie... Pan jesteś gracz bardzo szczwany, rozumiesz że trzeba się mieć na ostrożności... Sprzedałeś już nie jednego człowieka, związawszy go w worku, do którego wszedł własnowolnie, na twą perswazję... Znam pańskie świetne batalje, sprawę Montauran, sprawę Simense... Ba, to istne bitwy pod Marengo w zakresie detektywa.
— A więc, spytał Corentin, czy ma pan szacunek dla pana generalnego prokuratora?
— Tak, rzekł Jakób skłaniając się ze czcią, jestem pełen podziwu dla jego charakteru, hartu, szlachetności, i dałbym życie za to aby był szczęśliwy. Toteż, zacznę od tego, że położę koniec niebezpieczeństwu pani de Sérizy.
Generalny prokurator uczynił mimowolny gest radości.
— A więc, spytaj go pan, podjął Corentin, czy nie mam pełnomocnictwa, aby cię wyrwać z haniebnego stanu w jakim się znajdujesz i przywiązać cię do mej osoby?
— To prawda, rzekł pan de Granville, przyglądając się galernikowi.
— Naprawdę! otrzymam rozgrzeszenie z przeszłości i widoki następstwa po panu Corentin, skoro dam dowody zdatności?
— Między ludźmi takimi jak my nie może być nieporozumień, odparł Corentin z pozorem wielkoduszności na którą każdyby się złapał.
— A ceną transakcji jest zapewne wydanie korespondencji?... spytał Jakób.
— Sądziłem, że nie potrzeba tego mówić...
— Drogi panie Corentin, rzekł Ołżyśmierć z ironją godną Talmy w roli Nikodema, dziękuję panu. Wdzięczny jestem, ze dowiedziałem się ilem wart i jaką wagę przywiązuje ktoś do tego aby mnie pozbawić mej broni... Nie zapomnę tego nigdy... Będę zawsze i o każdej porze do pańskich usług i, zamiast powiedzieć, jak mi proponujesz: „Uściskajmy się...“ ściskam cię oto z miejsca...
Chwycił Corentina z taką chyżością że ten nie mógł się obronić od uścisku, przycisnął go do piersi jak lalkę, ucałował w oba policzki, uniósł w jednej ręce jak piórko, otworzył drugą drzwi i postawił go za drzwiami, obolałego od tego brutalnego chwytu.
— Żegnaj, mój miły panie, szepnął mu do ucha. Dzieli nas długość trzech trupów; skrzyżowaliśmy szpady, są z jednakowej stali, jednej długości... Zostańmy dla siebie z szacunkiem; ale ja chcę być równym tobie, a nie twoim podwładnym... Przy twojem uzbrojeniu, wydajesz mi się zbyt niebezpiecznym generałem dla swego porucznika. Wykopiemy rów między sobą. Biada ci, jeśli znajdziesz się na mojem terytorjum!... Ty się mienisz Państwem, jak lokaje wołają się mianem swych panów; ja chcę się nazywać Sprawiedliwością; spotkamy się nieraz; traktujmyż się wzajem z tem większą godnością, ile że będziemy zawsze... strasznymi łajdakami, rzekł mu w same ucho. Dałem ci przykład, ściskając cię.
Corentin zgłupiał pierwszy raz w życiu i pozwolił sobie potrząsnąć rękę straszliwemu przeciwnikowi.
— Jeżeli tak, rzekł, sądzę, że mamy obaj interes w tem aby pozostać manusami...
— Będziemy tem mocniejsi, ale, równocześnie, tem niebezpieczniejsi. Toteż, pozwolisz, że poproszę cię jutro o gwarancje układu...
— Zatem, rzekł Corentin dobrodusznie, odbierasz mi swoją sprawę aby ją oddać generalnemu prokuratorowi; będziesz przyczyną jego awansu; ale nie mogę się wstrzymać od powiedzenia ci, żeś dobrze uczynił... Bibi-Lupin jest nadto znany, przeżył się; jeśli zajmiesz jego miejsce, znajdziesz się w jedynych warunkach, jakie są dla ciebie możliwe; z przyjemnością ujrzę cię na tem stanowisku... słowo honoru...
— Do zobaczenia, niedługo, rzekł Jakób.
Odwróciwszy się, Ołżyśmierć ujrzał generalnego prokuratora przy biurku, z twarzą w dłoniach.
— Jakto! mógłbyś pan ocalić hrabinę de Sérizy od szaleństwa?... spytał pan de Granville.
— W pięć minut, odparł Jakób.
— I możesz mi oddać wszystkie listy tych pań?
— Czytał pan?...
— Tak, i wstydzę się za te, które je pisały.
— Zatem, jesteśmy sami; zakaż pan wpuszczać kogokolwiek, i paktujmy, rzekł Collin.
— Pozwól... Sprawiedliwość musi przedewszystkiem pełnić swoje rzemiosło; otóż, Camusot ma rozkaz uwięzić pańską ciotkę...
— Nie znajdzie jej nigdy, rzekł Jakób.
— Podejmie rewizję w Temple, u niejakiej panny Paccard, która ma tam magazyn...
— Znajdzie tylko łachy, kostjumy, djamenty, mundury. Jednakże, trzeba położyć kres gorliwości pana Camusot.
Pan de Granville zadzwonił na służącego i polecił mu poprosić pana Camusot do kancelarji.
— A więc, rzekł do Jakóba, kończmy! Pilno mi poznać pańską receptę na uleczenie hrabiny...
— Panie prezydencie, rzekł Collin poważnie; byłem, jak panu wiadomo, skazany na pięć lat przymusowych robót za fałszerstwo. Kocham wolność!... Ta miłość, jak każda miłość, poszła przeciw swemu celowi: chcąc się zanadto ubóstwiać, kochankowie przychodzą do zwady. Kolejno uciekając, dostając się z powrotem w ręce władz, przebyłem siedem lat galer. Masz mnie pan tedy tylko ułaskawić z pomnożenia kar jakie mi wsypano w miechu... (przepraszam! na galerach). W rzeczywistości, odbyłem karę, i, póki mi nie dowiodą nowej sprawki — a wyzywam sąd, policję, a nawet Corentina czy potrafi tego dokazać — winienbym wrócić do praw obywatelskich. Skoro mnie wyświecą z Paryża i poddadzą nadzorowi policji, czyż to jest życie? gdzie się udać? co począć? Zna pan moje talenty. Widział pan Corentina, ten arsenał chytrości i sprytu, blednącego przede mną ze strachu, oddającego mi sprawiedliwość... Ten człowiek wszystko mi wydarł! to on, on sam, nie wiem jakiemi środkami i w jakim celu, obalił gmach fortuny Lucjana... Corentin i Camusot zrobili wszystko...
— Nie rozżalaj się pan, rzekł pan de Granville, i przejdź do rzeczy.
— A zatem, rzecz jest taka: Tej nocy, trzymając lodowatą dłoń tego dziecka, postanowiłem wyrzec się obłędnej walki jaką prowadzę od dwudziestu lat przeciw społeczeństwu. Nie przypuszcza pan, abym, po tem com powiedział o swoich przekonaniach religijnych, odprawiał tu rekolekcje... Ale, oglądałem, od dwudziestu lat, świat od lewej strony, w jego piwnicach, i przekonałem się, że istnieje w porządku rzeczy siła, którą wy nazywacie Opatrznością, którą ja nazywałem przypadkiem, a którą moi kamraci nazywają szczęściem. Wszelki zły uczynek spotyka się, wcześniej lub później, z pomstą, choćby się jej nie wiem jak umykał. W tej nieustannej walce, w chwili gdy się ma wygraną kartę, cztery tuzy w ręku, naraz, świeca się przewraca, karty się palą, lub gracza trafia apopleksja!... To dzieje Lucjana. Ten chłopiec, ten anioł, nie dopuścił się cienia zbrodni; poddawał się, dał się unosić wypadkom! Miał zaślubić pannę de Grandlieu, zostać margrabią, miał majątek; i ot, dziewczyna się truje, chowa gdzieś pieniądze, i cały mozolnie wzniesiony gmach świetnego losu wali się. I kto nam zadał pierwsze pchnięcie? Człowiek okryty tajemnymi bezeceństwami; potwór, który popełnił w świecie interesów takie zbrodnie, że każdy talar jego majątku skąpany jest we łzach jakiejś rodziny; taki Nucingen, który był Jakóbem Collin legalnie i w świecie dukatów. Toć pan zna równie dobrze jak ja fałszywe bankructwa, łajdackie sztuki tego człowieka. Moje kajdany będą zawsze piętnować wszystkie me uczynki, nawet najcnotliwsze. Być wolantem między temi dwiema rakietami: galerami i policją, to życie, w którem tryumf jest mozołem bez końca, w którem spokój wydaje mi się utopją. Jakóba Collin grzebią w tej chwili, panie de Granville, wraz z Lucjanem, którego kropią święconą wodą i który rusza na Père-Lachaise. Ale trzeba mi miejsca, gdziebym mógł, nie żyć, ale umrzeć... W obecnym stanie rzeczy, wy, Sprawiedliwość, nie troszczycie się o losy uwolnionego zbrodniarza. Prawo jest zaspokojone, ale społeczeństwo nie: zachowuje nieufność i czyni co może aby ją usprawiedliwić przed sobą; czyni uwolnionego zbrodniarza istotą niemożliwą, musi mu wrócić wszystkie prawa, ale zabrania mu żyć w pewnej strefie. Społeczeństwo powiada do tego nieszczęśnika: „Paryż, jedyne miejsce gdzie mógłbyś się ukryć, i okolica jego na takiej i takiej przestrzeni, będą ci wzbronione!...“ Następnie, poddaje uwolnionego zbrodniarza nadzorowi policji. I pan sądzi, że można żyć w tych warunkach? Aby żyć, trzeba pracować, bo nie wychodzi się z galer z kapitałami! Urządzacie się tak, aby galernik był wyraźnie oznaczony, znany, napiętnowany, a potem myślicie, że obywatele będą doń mieli zaufanie, kiedy społeczeństwo, sąd, otoczenie, nie mają go zgoła! Skazujecie go na głód lub zbrodnię. Nie znajdując pracy, musi, z konieczności, wrócić do dawnego rzemiosła, które wiedzie go na rusztowanie. Tak więc, mimo iż chcąc poniechać walki z prawem, nie znalazłem dla siebie miejsca pod słońcem. Jedno mi odpowiada: to jest uczynić się sługą tej potęgi, która ciąży nad nami. Otóż właśnie w chwili kiedy mi to przyszło na myśl, siła o której mówiłem jasno objawia się dokoła mnie. Trzy wielkie rodziny są na mojej łasce. Niech pan nie sądzi, bym chciał uprawiać szantaż... Szantaż jest najnikczemniejszem morderstwem. Jestto, w moich oczach, zbrodnia gorsza niż zabójstwo. Morderca potrzebuje straszliwej odwagi. Stwierdzam czynem swoje przekonania; listy które zaręczają moje bezpieczeństwo, które mi pozwalają mówić tak do pana, które stawiają mnie w tej chwili na równej stopie z panem, mnie, Zbrodnię, z panem, Sprawiedliwością, te listy oddaję panu... Woźny może się udać po nie w pańskiem imieniu, otrzyma je... Nie żądam okupu, nie sprzedaję ich! Ach, panie hrabio, chowając te listy, nie myślałem o sobie, myślałem o niebezpieczeństwie w jakiem mógłby się znaleźć Lucjan! Jeżeli pan nie przychyli się do mej prośby, nie mam już sił, mam więcej obrzydzenia do życia niż trzeba aby sobie palnąć w łeb i uwolnić was od siebie... Mogę, mając paszport, udać się do Ameryki i żyć tam w puszczy; mam wszystkie warunki na dzikiego... Oto myśli, które oblegały mnie tej nocy. Sekretarz musiał panu powtórzyć słowa, które przekazałem dla pana... Widząc starania, jakie pan rozwija aby uchronić pamięć Lucjana od hańby, darowałem panu swoje życie: mizerny podarek! Nie dbałem już o nie, zdało mi się niemożliwe bez światła które je rozświeciło, bez szczęścia które je ożywiło, bez myśli która była jego treścią, bez powodzeń młodego poety który był jego słońcem... Umyśliłem panu oddać te trzy pliki listów...
Pan de Granville pochylił głowę.
— Zeszedłszy na łąkę, zastałem tam sprawców zbrodni w Nanterre, oraz mego młodocianego towarzysza łańcucha, z głową pod toporem za mimowolny udział w zbrodni, ciągnął Jakób. Dowiedziałem się że Bibi-Lupin oszukuje władze; że jeden z jego agentów jest mordercą starych Crottat; czyż to nie jest, jak wy powiadacie, opatrznościowe?.. Ujrzałem tedy możliwość czynienia dobrze, użycia wrodzonych przymiotów i smutno nabytego doświadczenia, w służbie społeczeństwa; stania się użytecznym miast szkodliwym... Ośmieliłem się w tem rachować na pańską inteligencję, na pańską dobroć.
Szczerość, wylanie, prostota tego człowieka, spowiadającego się bez żółci z owej filozofji zła która dotąd czyniła go tak strasznym, mogły obudzić wiarę w istotne przeobrażenie. To już nie był on.
— Wierzę w pana tak, że oddaję się panu całkowicie, podjął z pokorą pokutnika. Widzi mnie pan między trzeba drogami: samobójstwem, Ameryką, a prefekturą policji. Bibi-Lupin jest bogaty, już się przeżył; jako funkcjonarjusz odgrywa dwulicową rolę; gdyby mi pan pozwolił działać, nakryłbym go w ciągu tygodnia. Powierzając mi miejsce tego opryszka, odda pan przysługę społeczeństwu. Mnie nie trzeba już nic; będę uczciwy. Mam wszystko co potrzebne na to stanowisko. Mam nad Lupinem tę wyższość że jestem wykształcony; kończyłem szkoły, nie byłbym taki cham jak on, umiem się znaleźć gdy zechcę. Nie mam innej ambicji jak tylko być czynnikiem porządku i władzy, miast być wcielonem zepsuciem. Nie wciągnę już nikogo do armji zbrodni. Kiedy ktoś, na wojnie, dostanie w ręce nieprzyjacielskiego generała, nie każe go rozstrzelać, nieprawdaż, panie hrabio? zwraca mu szpadę i wypuszcza go na słowo; otóż ja jestem generałem galer i poddaję się... To nie sąd, to śmierć mnie powaliła. Sfera, w której chcę żyć i działać, jest jedyną która mi odpowiada; rozwinę w niej zdolności, jakie czuję w sobie... Niech pan rozstrzygnie...
Jakób Collin przybrał uległą i skromną postawę.
— Złożył pan te listy do mego rozporządzenia?... rzekł generalny prokurator.
— Może pan posłać po nie, oddadzą je do rąk pańskiego wysłańca...
— A jak?
Jakób czytał w sercu generalnego prokuratora i prowadził dalej grę.
— Przyrzekł mi pan zmianę śmierci Calviego na dwadzieścia lat przymusowych robót. Och! nie przypominam tego poto aby się wdawać w handel, dodał widząc gest pana de Granville; to życie należy ocalić z innych pobudek: ten człowiek jest niewinny...
— Jak mogę otrzymać listy? spytał generalny prokurator. Mam prawo i obowiązek wiedzieć, czy pan jest człowiekiem takim za jakiego się podajesz. Chcę, byś się oddał bez stawiania warunków...
— Niech pan pośle zaufanego człowieka na quai aux Fleurs; ujrzy, na progu żelaznego sklepu pod Tarczą Achillesa...
— Sklep pod Tarczą?...
— Tam właśnie, rzekł Jakób z gorzkim uśmiechem, znajduje się moja tarcza. Pański wysłannik znajdzie tam starszą kobietę w stroju zamożnej handlarki ryb, z kolczykami w uszach; zapyta o panią de Sainte-Estève. Niech nie zapomni tego de... I powie: Przychodzę od generalnego prokuratora po wiadomą rzecz... Natychmiast otrzyma pan trzy paczki, zapieczętowane...
— Czy tam są wszystkie listy? spytał pan de Granville.
— Z pana tęgi gracz! Nie darmo pan zarobił na swoje stanowisko, rzekł Jakób z uśmiechem. Uważa pan, że byłbym zdolny wykiwać pana i dać w kopercie czysty papier... Nie zna mnie pan! dodał. Zawierzyłem się panu jak syn ojcu...
— Udasz się pan do Conciergerie i tam zaczekasz na decyzję swego losu.
Generalny prokurator zadzwonił i rzekł do służącego:
— Proś pana Garnery aby przybył, jeśli jest u siebie.
Poza czterdziestoma ośmioma komisarzami policji, którzy czuwają nad Paryżem jak czterdzieści ośm kieszonkowych opatrzności, nie licząc policji  t. zw. bezpieczeństwa, istnieją dwaj komisarze, przynależni równocześnie do policji i sądu. Zadaniem ich jest pełnić delikatne misje, zastępować w wielu wypadkach sędziów śledczych. Biuro tych urzędników nazywa się biurem delegacji, są bowiem prawidłowo delegowani, ilekroć mają dopełniać rewizji lub aresztowań. Stanowiska te wymagają ludzi wytrawnych, wypróbowanych zdolności, niewzruszonych zasad, bezwarunkowej dyskrecji: jednym z cudów, jakie Opatrzność zsyła na Paryż, jest iż zawsze można znaleźć osoby tego pokroju. Opis Pałacu byłby niedokładny bez wzmianki o tych urzędach niejako prewencyjnych, będących najpotężniejszymi pomocnikami sądu. O ile, siłą rzeczy, Sprawiedliwość postradała wiele dawnego przepychu, trzeba uznać że zyskała materjalnie. W Paryżu zwłaszcza mechanizm jej udoskonalono znakomicie.
Pan de Granville posłał swego sekretarza na pogrzeb Lucjana; trzeba go było zastąpić w tej misji pewnym człowiekiem; otóż, pan Garnery był jednym z dwóch komisarzy-delegatów.
— Panie prezydencie, podjął Jakób, dałem już panu dowód, że posiadam swój punkt honoru... Wypuścił mnie pan na słowo, i wróciłem... Oto dochodzi jedenasta... Kończy się msza za Lucjana, powiozą go na cmentarz. Zamiast odsyłać mnie do Conciergerie, niech mi pan pozwoli odprowadzić ciało mego dziecka na cmentarz; poczem wrócę zgłosić się do więzienia...
— Idź pan, rzekł pan de Granville tonem pełnym dobroci.
— Ostatnie słowo, panie hrabio. Pieniędzy tej dziewczyny, kochanki Lucjana, nie skradziono... W ciągu tych kilku chwil wolności których mi pan użyczył, zdołałem wypytać służbę... Jestem jej pewien, jak pan jest pewien swoich komisarzy-delegatów. Zatem, gotowizna uzyskana z renty barona de Nucingen, znajdzie się w pokoju, po zdjęciu pieczęci. Pokojówka zwróciła mi uwagę, że zmarła lubiła różne schowki i była bardzo nieufna: schowała z pewnością banknoty gdzieś w łóżku. Niech przeszukają łóżko, rozłożą je, rozprują materace, a pieniądze się znajdą...
— Jest pan tego pewny?
— Jestem pewny względnej uczciwości moich łajdaków, nie igrają ze mną nigdy... Mam nad nimi prawo życia i śmierci, sądzę, skazuję i wykonuję wyroki bez waszych formalności. Widzi pan owoce mej władzy. Odnajdę panu sumy skradzione u starych Crottat; nakryję jednego z agentów Bibi-Lupina, jego prawą rękę, i wydam tajemnicę zbrodni w Nanterre... To na zadatek!... A teraz, jeśli pan mnie użyje w służbie sądu i policji, po roku będzie pan dumny z mego nawrócenia, będę szczerze tem czem powinienem być, i załatwię pomyślnie wszystkie powierzone mi sprawy.
— Nie mogę przyrzec więcej niż moją życzliwość. To, czego pan żąda, nie zależy odemnie. Królowi jedynie, na wniosek ministra sprawiedliwości, przysługuje prawo łaski; pozycja zaś, jaką pan pragnie zająć, leży w zakresie prefekta policji.
— Pan Garnery, oznajmił służący.
Na znak generalnego prokuratora, komisarz wszedł, objął Jakóba spojrzeniem znawcy, i powściągnął zdumienie na to słowo: Idź pan, wyrzeczone przez pana de Granville do złoczyńcy.
— Czy pozwoli pan, odparł Jakób, abym zaczekał aż pan Garnery przyniesie to co stanowi całą moją siłę, iżbym uniósł wraz z sobą świadectwo pańskiego zadowolenia?
Ta pokora, ta zupełna dobra wiara wzruszyły generalnego prokuratora.
— Idź pan, rzekł. Jestem pana pewny.
Jakób skłonił się głęboko i z zupełnem poddaniem, jak podwładny przed przełożonym. W dziesięć minut, pan de Granville otrzymał do rąk listy, w trzech opieczętowanych i nietkniętych pakietach. Waga tej sprawy, oraz niezwykła spowiedź Jakóba sprawiły, iż zapomniał o obietnicy uleczenia pani de Sérizy.
Znalazłszy się za bramą, Collin doznał uczucia nieopisanego zadowolenia. Uczuł się wolny, zrodzony do nowego życia; przeszedł szybko z pałacu do kościoła Saint-Germain-des-Près, gdzie właśnie skończyła się msza. Ksiądz kropił trumnę wodę święconą; Jakób zdążył jeszcze na czas aby oddać chrześcijańskie pożegnanie śmiertelnym szczątkom dziecka które tak tkliwie ukochał; następnie, wsiadł do dorożki i towarzyszył ciału na cmentarz.
Na pogrzebach, w Paryżu, z wyjątkiem nadzwyczajnych katastrof lub dość rzadkich wypadków jakiejś zgasłej naturalną śmiercią znakomitości, tłum przybyły do kościoła zmniejsza się w miarę jak orszak zbliża się do Père-Lachaise. Można znaleźć godzinę czasu na mszę, ale potem każdy ma swoje sprawy i wraca do nich corychlej. Toteż, z dziesięciu żałobnych pojazdów, ani cztery nie były pełne. Skoro kondukt przybył na cmentarz, orszak składał się ledwie z tuzina osób, między któremi był Rastignac.
— To dobrze, że jesteś mu wierny! rzekł Jakób do dawnego znajomego.
Na widok Vautrina, Rastignac uczynił gest zdumienia.
— Bądź spokojny, rzekł dawny pensjonarz pani Vauquer, masz we mnie niewolnika, przez to samo że widzę cię tutaj. Moje poparcie jest nie do pogardzenia; jestem lub będę potężniejszy niż kiedykolwiek. Umiałeś pokierować swem życiem, byłeś bardzo zręczny; ale możesz mnie kiedy potrzebować, jestem zawsze na twoje usługi.
— Ale czemże pan ma być?
— Dostawcą galer zamiast ich lokatorem, odparł Collin.
Rastignac uczynił gest wstrętu.
— Och! gdyby cię okradziono!...
Rastignac przyśpieszył kroku, aby się odłączyć od Jakóba.
— Nie wiesz, w jakich okolicznościach możesz się znaleźć.
Orszak stanął obok dołu wykopanego obok grobu Estery.
— Dwie istoty które się kochały i były szczęśliwe! rzekł Jakób; połączyły się. To także szczęście, móc gnić razem. Każę się tu pochować.
Kiedy spuszczono ciało Lucjana, Collin padł jak martwy. Ten silny człowiek nie zniósł szmeru grudek które grabarze rzucili na trumnę nim przyszli upomnieć się o napiwek. W tej chwili, zjawili się dwaj agenci Bezpieczeństwa, poznali Jakóba Collin, ujęli go i przenieśli do fiakra.
— O co chodzi?... spytał, skoro odzyskał przytomność i rozejrzał się w dorożce.
Ujrzał się między dwoma agentami, z których jednym był właśnie Ruffard; przeszył go spojrzeniem, które przeniknęło duszę mordercy aż do sekretu Gonory.
— O to, że generalny prokurator żądał cię widzieć, odparł Ruffard. Szukaliśmy cię wszędzie, i znaleźliśmy cię aż na cmentarzu, gdzie omal nie worałeś się głową w grób tego młodego pana.
Jakób zachował przez chwilę milczenie.
— Czy to Bibi-Lupin kazał mnie szukać? spytał drugiego agenta.
— Nie; to pan Garnery nas wysłał.
— Nic nie mówił?
Agenci spojrzeli po sobie, naradzając się wymowną mimiką.
— No więc, w jaki sposób dał wam rozkaz?
— Polecił nam, odparł Ruffard, odszukać cię bezzwłocznie, powiadając że jesteś w kościele Saint-Germain-des-Près i że, o ile kondukt ruszył, znajdziemy cię na cmentarzu.
— Generalny prokurator żądał mnie widzieć?
— Być może.
— Oczywiście, odparł Jakób, potrzebuje mnie!...
I zapadł znowu w milczenie, które zaniepokoiło agentów. Około wpół do trzeciej, Jakób wszedł do gabinetu generalnego prokuratora i ujrzał tam nową osobistość, poprzednika pana de Granville, hrabiego Oktawa de Bauvan, jednego z prezydentów trybunału kasacyjnego.
— Zapomniał pan o niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się pani de Sérizy. Przyrzekłeś ją ocalić!
— Niech się pan spyta, panie hrabio, rzekł Jakób dając agentom znak aby weszli, w jakim stanie znaleźli mnie ci hultaje?
— Bez przytomności, panie prezydencie, nad grobem w którym chowano tego młodego pana.
— Ocal panią de Sérizy, rzekł pan de Bauvan, a otrzymasz wszystko czego żądasz!
— Nie żądam niczego, rzekł Jakób, zdałem się na łaskę i niełaskę. Pan generalny prokurator musiał otrzymać...
— Wszystkie listy! rzekł pan de Granville; ale przyrzekłeś wrócić zmysły pani de Sérizy, czy możesz to uczynić? czy to nie przechwałka?
— Mam tę nadzieję, odparł Collin skromnie.
— Zatem, jedź pan tam ze mną, rzekł hrabia Oktaw.
— Nie, panie hrabio, rzekł Jakób, nie usiądę w powozie obok pana... Jestem jeszcze złoczyńcą. Skoro pragnę służyć Sprawiedliwości, nie zacznę do tego aby ją bezcześcić... Niech pan jedzie do hrabiny, zjawię się tam w chwilę po panu... Niech jej pan oznajmi najlepszego przyjaciela Lucjana, księdza Karlosa Herrerę... Oczekiwanie mej wizyty zrobi niechybnie wrażenie i przygotuje przełom. Daruje pan, że jeszcze raz przybiorę postać hiszpańskiego kanonika: chodzi o rzecz tak ważną!
— Zastanę tam panów około czwartej, rzekł pan de Granville; mam być z ministrem u króla.
Jakób pospieszył do ciotki, która czekała go na quai aux Fleurs.
— I cóż, rzekła, wydałeś się jurze?
— Tak.
— Z profitem?
— Nie, chodziło o życie biednego Teodora, ułaskawią go.
— A ty?
— Ja będę, czem mi pisano! Zawsze nasz światek będzie drżał przede mną... Ale do roboty! Powiedz Paccardowi, aby się wziął ostro do dzieła, i Europie aby spełniła moje rozkazy.
— Et, głupstwo, już wiem jak sobie poradzić z Gonorą!... rzekła straszliwa Joanna Collin. Nie straciłam czasu na romansach.
— Musisz znaleźć do jutra tę korsykańską dziewczynę, Ginettę, ciągnął Jakób, uśmiechając się do ciotki.
— Trzebaby mieć jaki ślad?...
— Znajdziesz przez Jasnowłosą Manon, odparł Jakób.
— Załatwi się, do wieczora! odparła ciotka. Nagłyś jak kogut. Jest tedy szparga (zysk)?
— Chcę, na początku karjery, przewyższyć wszystko co zrobił kiedy Bibi-Lupin. Miałem pogwarkę z potworem który mi ubił Lucjana, i żyję tylko poto aby się na nim zemścić! Będziemy, dzięki naszej pozycji, jednako zbrojni, jednako opancerzeni. Trzeba mi będzie wielu lat aby dosięgnąć tego człowieka; ale ugodzę go w samą pierś.
— Musiał ci przyrzec w duchu ten sam poczęstunek, rzekła ciotka; przygarnął córkę Peyrade’a, wiesz, tę smarkatę, którą sprzedało się pani Nourisson?
— Pierwszy punkt, to wpakować mu służącego.
— To będzie trudno, musi znać się na tem! rzekła Joanna.
— Ba! nienawiść utrzymuje przy życiu! Do pracy!
Wziął fiakra i udał się natychmiast na quai Malaquais do swego pokoiku, nie łączącego się z apartamentem Lucjana. Odźwierny, zdziwiony jego widokiem, chciał coś wspomnieć o świeżych wypadkach.
— Wiem wszystko, odparł ksiądz. Wmięszano mnie, mimo mego duchownego charakteru, w to zajście; ale, dzięki interwencji ambasady, wypuszczono mnie na wolność.
Wszedł żywo do pokoju i wyjął z okładki brewiarza list, który Lucjan napisał do pani de Sérizy, wówczas gdy zerwała z nim ujrzawszy go w loży Estery.
W pierwszych chwilach rozpaczy, Lucjan nie miał sił wysłać tego listu, mniemając że jest zgubiony bez ratunku. Jakób czytał to arcydzieło, ponieważ zaś wszystko, co wyszło z pod pióra Lucjana, było mu święte, zachował list w brewiarzu, oczarowany poetyckim urokiem tej miłości natchnionej ambicją. Kiedy pan de Granville wspomniał o stanie pani de Sérizy, głęboki ów człowiek odgadł trafnie, iż rozpacz jej i szaleństwo muszą pochodzić z tak długo przeciągniętej przez nią sprzeczki z Lucjanem. Znał kobiety tak, jak sędziowie znają zbrodniarzy, odgadywał najskrytsze drgnienia ich serca; pomyślał natychmiast, że hrabina musi przypisywać śmierć Lucjana swej surowości i że wyrzuca ją sobie. Oczywiście, człowiek posiadający jej miłość, nie odbierałby sobie życia! Świadomość tedy, iż, mimo swej urazy, do końca była kochaną, mogła jej wrócić rozum.
Jeżeli Collin był wielkim wodzem złoczyńców, trzeba przyznać, iż był niemniejszym lekarzem dusz. Zjawienie się tego człowieka w apartamentach państwa de Sérizy, wniosło w nie zarazem wstyd i nadzieję. Wiele osób, hrabia, lekarze, znajdowali się w saloniku obok sypialni hrabiny; ale, aby oszczędzić wszelkiej plamy jego honorowi, hr. de Bauvan wyprawił wszystkich i został sam z przyjacielem. Widzieć w swoim progu złowrogą osobistość, był to już dosyć dotkliwy cios dla wiceprezydenta Rady Stanu, członka przybocznej Rady.
Collin zmienił odzież. Włożył czarne spodnie i tużurek; chód, spojrzenie, gesty, wszystko było bez zarzutu. Skłonił się obu dostojnikom i spytał czy może wejść do hrabiny.
— Oczekuje pana z niecierpliwością, rzekł pan de Bauvan.
— Z niecierpliwością?... Jest tedy ocalona, rzekł straszliwy czarnoksiężnik.
W istocie, po półgodzinnej konferencji, Jakób otworzył drzwi i rzekł:
— Niech pan wejdzie, panie hrabio, nie potrzebuje się pan już obawiać nieszczęścia.
Hrabina tuliła list do serca; była spokojna i zdawała się pogodzona z sobą. Na ten widok, twarz hrabiego rozjaśniła się.
— Oto ludzie którzy rozstrzygają o naszych losach i o losach ludów! pomyślał Jakób wzruszywszy ramionami, skoro dwaj przyjaciele weszli do sypialni. Jedno westchnienie, jedno skrzywienie samicy wywraca im rozum na nice jak rękawiczkę! Jedno zawrócenie oczami wyprowadza ich z równowagi! Spódniczka podgięta nieco wyżej lub niżej, i ot, gonią zrozpaczeni po Paryżu! Kaprysy kobiety odbijają się na całem Państwie! Och! jakąż siłę zyskuje człowiek, kiedy się, jak ja, ubezpieczył od tej dziecinnej tyranji, od tych cnót będących igraszką namiętności, od tych niewinnych szelmostw, tych indjańskich przebiegłości! Kobieta, ze swym instynktem i talentem dręczenia, jest i będzie zawsze zgubą mężczyzny. Generalny prokurator, minister, gonią oto jak błędni, przewracając wszystko do góry nogami dla listów jakiejś księżnej albo jakiejś smarkuli, albo dla kobiety która będzie bardziej pomylona przy zdrowych zmysłach niż nią była w swojem szaleństwie.
Uśmiechnął się dumnie.
— I oni mi wierzą, słuchają moich rewelacyj, oddadzą mi to stanowisko! Będę zawsze panował nad tym światkiem, który, od dwudziestu pięciu lat, słucha mnie...
Jakób Collin użył wobec hrabiny nieodpartej władzy, dzięki której zawładnął niegdyś biedną Esterą; posiadał on, jak to widzieliśmy nieraz, słowa, spojrzenia, gesty, które mają moc poskramiania szalonych. Odmalował hrabinie Lucjana, jako człowieka który uniósł jej obraz do grobu.
Żadna kobieta nie oprze się myśli, iż była ową wyłącznie kochaną.
— Nie ma już pani rywalki! to było ostatnie słowo tego zimnego ironisty.
Całą godzinę spędził, zapomniany, w salonie. Skoro wszedł pan de Granville, galernik stał posępny, utopiony w zadumie takiej jaką muszą przechodzić ludzie gotujący się do 18-go brumaire w swojem życiu.
Generalny prokurator udał się na próg sypialni, zabawił tam kilka chwil, następnie zbliżył się do Jakóba i rzekł:
— Czy pan trwa w swoich intencjach?
— Tak, panie hrabio.
— A więc, zajmiesz miejsce Bibi-Lupina, Calvi otrzyma złagodzenie kary.
— Nie pójdzie do Rochefort?
— Ani nawet do Toulonu, może go pan zatrudnić w swojej służbie; ale to ułaskawienie i pańska nominacja będą zależały od twego prowadzenia się przez pół roku, przez które będziesz przydzielony do Bibi-Lupina.


W ciągu tygodnia, pomocnik Bibi-Lupina odnalazł czterysta tysięcy franków rodziny Crottat, wydał Ruffarda i Godeta.
Gotówkę uzyskaną ze sprzedaży renty znaleziono w łóżku kurtyzany. Pan de Sérizy wręczył Jakóbowi Collin trzysta tysięcy franków, przekazane mu testamentem Lucjana de Rubempré.
Pomnik, wykonany na zlecenie Lucjana dla niego i dla Estery, uchodzi za jeden z najpiękniejszych na Père-Lachaise, grunt zaś na którym go wzniesiono należy do Jakóba Collin.
Jakób Collin wykonywał swoje funkcje blisko piętnaście lat, poczem wycofał się około r. 1845.

Grudzień 1847.




  1. Roux, Balzac jurisconsulte et criminaliste, Paris 1906.
  2. Faguet, XIX Siècle; Brunetière, Honoré de Balzac; Faguet, Balzac. (Chodziło, o ile pamiętam, między innemi rzeczami, o to, czy księżna może powiedzieć: Hein?).
  3. Intentions („Djalogi o sztuce“).
  4. Patrz: Blaski i nędze życia kurtyzany.
  5. Wielkość i upadek Cezara Birotteau, Kuratela.
  6. Ojciec Goriot.
  7. Gabinet starożytności.
  8. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  9. Kuratela.
  10. Dwaj poeci. Stracone złudzenia.
  11. Ojciec Goriot.
  12. Stracone złudzenia.
  13. Podwójna rodzina, Córka Ewy.
  14. Słowo to, w gwarze złodziejskiej, oznacza policję.
  15. Księżna de Langeais.
  16. Travaux forcés (przymusowe roboty).
  17. Słynny cytat ze Świętoszka Moliera.
  18. Honoryna.
  19. Kuratela.
  20. Wyrażenia te zaczerpnąłem przeważnie z broszury Szwargot więzienny Estreichera.
  21. Kajdany.
  22. Jołt. złodziej niewprawny.
  23. Na galerach znajduje się dwudziestu trzech OJCOBÓJCÓW, którym przyznano okoliczności łagodzące. (Przyp. autora).
  24. Przypis własny Wikiźródeł Prygajcie — słowo pochodzące z języka rosyjskiego, znaczy skaczcie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.