Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVIII.
Osa włazi w pajęczynę, niefortunna wieszczbiarka. Tajemnica skarbca.

Przez pozostawioną otworem furtkę ogrodu wszedł nie duch żaden, jeno Kalenus. Uśmiechnął się na widok skromnej daniny z owoców, przygotowanej przez Sozję dla bożka ogrodowego, a w myśl Nidji maskującej przed przesądnym niewolnikiem plany jej ucieczki, i drzwi zatrzasnął:
— Ci niewolnicy sprowadzają miast bogów złodziei! — zauważył ironicznie do siebie. Nie tak jak my, wielcy kapłani — mimowoli roześmiał się na głos.
W cieniu ogrodu ozwał się głos spacerującego Arbacesa:
— Oho! jakiż to duch przyjazny sprowadza o tak późnej godzinie do mnie miłego Kalenusa?
— Potrzeba złożenia powinszowań mędrcowi Arbacesowi z powodu triumfu jego zemsty. Jutrzejsze słońce będzie świadkiem śmierci skazanego dziś przez Senat twego rywala.
— Dziękuję ci, Kalenusie, ale zbytnia miękkość serca nie pozwala mi cieszyć się z powodu okrutnego zgonu, który czeka nieszczęśliwego zabójcę.
Głos mu nie drgnął. Wyćwiczona całożyciowem kłamstwem twarz jaśniała spokojem w świetle księżycowem. Kalenus był oszołomiony taką potęgą sztuki fałszu. Trzeba było zadać cios, który prowadził go do celu jego odwiedzin.
— Zabójcy?!... Tak nie sądzi ten, kto w noc mordu widział zza węgła kaplicy w cieniu świętego gaju prawdziwą rękę, uzbrojoną stylem!
— A! byłeś tam?
Na chwilę nawet Arbaces doznał zmieszania.
— Czy nie był tam nikt więcej? — spytał, opanowawszy się szybko.
— Nikt.
— Czyś nikomu nic nie mówił o tem?
— Tajemnica zagrzebana jest w łonie sługi twego.
— Po cóż przyszedłeś mi dziś o tem powiedzieć, żeś mnie szpiegował i znasz czyn mój?
— Szpiegowałem nie ciebie, ale Apaecidesa, który zmawiał się z Nazarejczykiem na zgubę kapłanów Izydy. I przyszedłem wyrazić ci wdzięczność imieniem bogini naszej, żeś nie dopuścił do pohańbienia jej ołtarzy, kładąc trupem zdrajcę! — uśmiechnął się.
— A to znaczy — rzekł Arbaces, świdrując go oczyma — że przychodzisz po zapłatę za sekret. Dobrze! otrzymasz ją, kiedy Grek zginie. Zasłużyłeś na nią. Bywaj mi zdrów, miły Kalenusie! — powstał chłodno.
— Wierzę w doskonałość twej pamięci, szlachetny Arbacesie. Ale kiedy Grek zginie, przestanę ci być potrzebny, nie mogąc pomieszać szyków w załatwionej sprawie, i pamięć łacno mogłaby ci nie dopisać. Chciałbym otrzymać jakiś skromny zadatek.
— Naprzykład jaki?
— O! Arbaces, który posiada niezliczone skarby, ukryte pod ziemię, jak głosi fama, nie może być skąpym w chwili, gdy lwia paszczęka, otwierająca się dziś dla Glauka, jutro może otworzyć się na arenie dla... Arbacesa!
— Podoba mi się twoja szczerość. A nadewszystko cenię twój spryt. Dla mądrych przyjaciół lubię być wspaniałomyślnym. Pójdź! zaprowadzę cię do mego tajnego skarbca na dowód zaufania do ciebie. Weźmiesz sobie tyle złota, ile podźwigniesz.
Oczy Kalenusa lśniły chciwa radością, kiedy szedł za Arbacesem do skrytych w najgęstszych krzakach ogrodu żelaznych drzwi podziemnego skarbca otwieranych mechanizmem, znanym tylko właścicielowi.
Cofnijmy się o parę chwil wstecz i wejdźmy do celi Nidji, w której Sozja wyczekiwał z dreszczem wróżb Tesaljanki.
— Przygotowałem wszystko. Drzwi ogrodu otwarte. Stół dla ducha zastawiony. Woda w misce stoi.
— Podaj mi lampę.
— Masz ją. A nie zgaś. Boję się ujrzeć w ciemności czarta.
— Gdybyś go ujrzał, zginąłbyś. Daj chustę, przewiążę ci oczy. Nie waż się zdjęć jej, póki nie usłyszysz szmeru wody. Jej głos wyśpiewa ci wieszczbę. Gdy umilknie, zdejmiesz chustę. Ale czy drzwi celi są otwarte?
— Tak.
Przewiązała mu oczy, mrucząc po grecku zaklęcia.
— Teraz milczmy oboje. Nasłuchuj szmeru wody.
Nastała cisza. Niewolnik czuł, że włosy jeżę mu się na głowie. Żaden głos się nie odzywał. Zaniepokoił się, gdyż zdawało mu się, że usłyszał szczęk zasuwy. Poruszył się. Szukał Nidji po omacku. Namacał drzwi. Były zamknięte. Zerwał chustę. Ciemność — nikogo! Zrozumiał podstęp. Nidja odeszła, zgasiwszy lampę. Nie ważył się krzyczeć. Przyjął z musu wyznaczoną mu rolę zamiany osoby uwięzionej, rozmyślając o karze, która oczekiwać go będzie nazajutrz po wykryciu jego błędu.
Tymczasem niewidoma znaną jej drogą dobiegła do furtki ogrodu. Niestety! znalazła ją zamkniętą. Drzwi zatrzasnął Kalenus. Przypomniała sobie, że jest inne wyjście z ogrodu; może tamto jest otwarte. Ale zbłądziła po jakiejś ścieżce, wiodącej w dół. Ogarnął ją powiew wilgotny. Namacała zimne mury z obu stron i niskie sklepienie nad sobą. Była więc w jakimś korytarzu podziemnym. Nagle usłyszała jakieś głosy. Wtuliła się w głuchy kąt i czekała.
— Dokąd prowadzi ta ponura galerja? — spytał głos jeden.
— Do najrozkoszniejszego miejsca, w którem olśnią cię widoki moich skarbów! — odparł głos drugi, w którym Nidja poznała Arbacesa.
— Jaka tu wilgoć i mrok! — westchnął tamten.
— Bądź pewny. Kalenusie, że Glaukus znajdzie się jutro w wilgotniejszem i mroczniejszem więzieniu w podziemiach amfiteatru. Ach! jakże to jest dziwnem, że mógłbyś jednem słowem wybawić z tej przepaści Glauka, a wtrącić w nią Arbacesa.
— Słowo to nigdy nie będzie wyrzeczone, Arbacesie! — mocno podkreślił Kalenus.
— Wiem, przyjacielu. A oto drzwi.
Nidja usłyszała brzęk kluczy, które zdjął z pasa, ukrytego pod szatą, Arbaces, mówiąc:
— Wejdź. Jesto tu sztuczna lampa. Zaświecę ją dotknięciem guzika, a ujrzysz skarby.
Chciwe serce Kalenusa drżało. Stąpnął naprzód. Nagle krzyknął. Potężnem pchnięciem strącił go Arbaces do lochu. Rozległ się śmiech szatański.
— Słowo to nigdy nie będzie wyrzeczonem, Kalenusie! Rzekłeś słusznie. Nasyć się teraz złotem Arbacesa!
— O litości, miłosierdzia! — błagał rozpaczliwy głos z wnętrza. Nic nie chcę! Wypuść mnie tylko!
— Za całe złoto Dalmacji nie dostaniesz teraz kęsa chleba. Umrzesz na niem, nędzniku. Żadne echo nie powtórzy jęków twego zgonu. W ostatniej godzinie pamiętać będziesz, co znaczy zuchwale grozić Arbacesowi. Bywaj zdrów!
Zgrzytnęły klucze w podwójnym zamku. Arbaces odszedł. Był wyczerpany. Udał się do sypialni w górnym pałacu i rozkazał niewolnikowi, aby mu przyniósł czarę najlepszego Falerna, zaprawnego korzeniami wschodu.
A z lochu dobywał się głuchy jęk, który ginął pod ziemią bez echa...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.