Ostatnie dni Pompei/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Dwaj eleganci spotykają na spacerze w Pompei niewidomą kwiaciarkę, modną piękność i egipskiego Kapłana Arbacesa.

Młody patrycjusz, odziany w tunikę, spadającą z ramion rozkosznemi fałdami, zatrzymał na ulicy człowieka średniego wieku:
— Dokąd tak spieszysz, Djomedzie?
— Do kwestora, z ważnym interesem, Klaudjuszu.
— Czy zobaczymy się dziś na wieczerzy u Glauka?
— Nie! nie zaprosił mnie. Żałuję, boć nikt w Pompei nie wydaje tak dobrych uczt, jak on.
— Zapewnie! szkoda tylko, że nie jest Grekiem w dawnym stylu. W obawie zawrotów głowy szczędzi wina.
Djomedes uśmiechnął się złośliwie:
— Sądzę, że nie tyle mu chodzi o głowę, co o samo wino. Mimo rozrzutność, nie zdaje się być tak bogatym, jak pysznie się mieni.
— Ba! kiedy mu zbraknie sestercyj, postaramy się o innego Glaukusa — odparł Klaudjusz wesoło.
— Zgrywa się także w kości...
— To nic! dopóki ma za co nas ugaszczać, kochamy go.
— Swietnie-ś to rzekł Klaudjuszu. Mam nadzieję, ze i mnie pokochasz, kiedy zobaczysz moją piwnicę. Pozwolisz, że cię kiedyś do niej zaproszę.
— Owszem. A nie poszedłbyś ze mną do kąpieli teraz?
— Nie mogę. Śpieszę. Żegnaj. Vale!
Spoglądając za odchodzącym, Klaudjusz mruknął do siebie:
„Jakże źle wychowany jest ten człowiek, udający wiecznie zajętego. Mniema, że jego wina pozwolą nam zapomnieć o tem, że jest synem wyzwoleńca. Jedyną zaletą tych bogatych plebejuszów — jest, że poczytują sobie za zaszczyt, gdy są ogrywani przez nas, patrycjuszów“.
Skierował się na Via Domitiana. Natłoczona wozami i pieszymi ulica wrzała życiem i gwarem. Dzwonki u mijających się szybko wozów brzęczały wesoło. Klaudjusz skinieniem głowy lub, uśmiechem, witał ich właścicieli. Posiadał on w Pompei najrozleglejsze znajomości.
— Klaudjuszu! — zawołał nań ktoś z wysokości najwytworniejszego wozu, którego bronzy zdobne były wspaniałemi płaskorzeźbami, wyobrażającemi Olimpijskie igrzyska. Woźnica, siedzący z tyłu, wstrzymał lekkim ruchem dwa rasowe rumaki czystej krwi partskiej. Pan wozu wyskoczył ruchem pełnym gracji. Jego kształtna, młodzieńcza postać stanowiła wzór piękna, poszukiwany jeszcze przez ówczesnych rzeźbiarzy ateńskich. Doskonała regularność rysów świadczyła o pochodzeniu greckiem. Nie nosił togi, którą modnisie epoki już poczytywali za śmieszność. Jaśniał cały blaskiem tuniki z purpury tyryjskiej, spiętej szmaragdami. Z szyi spływał mu złoty łańcuch w kształcie węża, zakończony na piersi głową misternej roboty. Za haftowanym w arabeski pasem tkwiły worek, styl i tabliczki. „Jak spałeś po wczorajszej zabawie? — pytał wesoło.
— Nieźle, kochany Glauku! — odparł Klaudjusz. Ale-ż ty wyglądasz promiennie, jak Bóg Apollo. Patrząc na nas, każdy musiałby sądzić, że to ja byłem ograny, ty — szczęśliwym graczem.
— Alboż strata podłego kruszcu może odebrać humor? Na Jowisza! dopóki młoda krew gra w żyłach, dopóki kwiaty wieńczą nam skronie, dopóki słuch nie stępiał na dźwięk lutni, a uśmiech Lidji lub Chloe przyśpiesza bicie serca — winniśmy zniewalać czas, aby dostarczał nam rozkoszy. A pamiętasz o dzisiejszej wieczerzy?
— Któż mógłby zapomnieć o zaproszeniu Glauka?
— Tak... tak I Wiesz co? Odeślę wóz i przejdziemy się razem...
Gawędząc o różnych przedmiotach, szli lekkim krokiem przez ulice ludnego miasta. Zbliżyli się wreszcie do najbogatszej dzielnicy, w której wnętrza sklepów uderzały świetnością i harmonją barw malowideł al fresco. Wodotryski na skrzyżowaniach ulic odświeżały atmosferę dnia letniego. Przed najparadniejszemi sklepami tłoczyli się ludzie, przeważnie ubrani w purpurę. Przez tłum przeciskali się niewolnicy, niosący na głowach wytwornie rzeźbione naczynia z bronzu. Dziewczęta wiejskie nawoływały przechodniów do kupna owoców i kwiatów z ich pełnych koszów. Zamiłowani w próżniactwie bogacze cisnęli się przy marmurowych tablicach wewnątrz winiarni, spijając ochoczo trunek. Strudzeni przechodnie obsiedli ławki pod zabezpieczającemi od skwaru zasłonami z purpury. Ateńska dusza Glauka poddała się łatwo zachwyceniu wobec świetności i gwaru tego życia, które ich tu otoczyło.
— Nie wspominaj mi o Rzymie! — mówił do Klaudjusza. Jego uciechy są zbyt ciężkie. Złocony dom Nerona przytłacza duszę. Wspaniały pałac Tytusa utrudza wzrok, męczy umysł. Przekładam Pompeję. Jej wytworność nie ma w sobie przesady przepychu, upokarzającego naszą mierność!
— Dziwi mnie jednak, żeś na pobyt letni nie obrał raczej uroczej Bai.
— Ależ tam mieszkają uczeni pedanci i nudni poeci!
— Lecz tam brzmi również miła ci mowa Eschylesa i Homera.
— Och, proszę, nie mów mi o twoich Rzymianach, którzy uparli się naśladować moich przodków Ateńskich. Czynią to okrutnie niezręcznie! Idąc na polowanie, każą niewolnikom nosić za sobą dzieła Platona! Zgubiwszy ślad dzika, studjują papyrusy. Siedząc ruchy czarujących tancerek perskich, równocześnie słuchają monotonnych recytacyj Cycerona przez wyzwoleńców. Mieszając rozkosz i naukę, dowodzą, że nie znają ceny obojga. Jakże dalecy są od zrozumienia wdzięku Peryklesa, ponęt Aspazji! Odwiedziłem niedawno waszego filozofa Plinjusza. Pisał swoją historję naturalną, podczas gdy nieszczęsny niewolnik przygrywał mu na flecie! A synowiec jego wybijał takt, czytając równocześnie... opis zarazy w „Wojnie“ Tucydydesa! Jakżem się uśmiał w duchu z tego starego szarlatana i młodego sofisty. Tm młodzian pozujący na Ateńczyka, usłyszawszy o śmierci swego ulubionego wyzwoleńca, kazał przynieść sobie dla pocieszenia ody Horacego! Czy wierzysz w to, Klaudjuszu, że podobni ludzi mają serca. Wasi Rzymianie są to najwyżej... dowcipnie skonstruowane maszyny.
Mimo tak gorzkich uwagi pod adresem jego rodaków, Klaudjusz przytakiwał Glaukowi, posłuszny tej modzie, która, nakazując młodzieży Rzymskiej naśladowanie Greków, wyszydzała naśladowców niezręcznych.
Na zbiegu trzech ulic zatrzymali się wobec natłoku ludzi, otaczająch niewidomą dziewczynę, która w cieniu portyku świątyni nawoływała przechodniów wpółdzikim śpiewem do kupna kwiatów, akompaniując sobie łagodnym brzękiem instrumentu o trzech strunach. Niejedna sestercja spadła z litościwej dłoni do kosza śpiewaczki.
— Jest to uboga Tesaljanka! — ozwał się Glaukus. Posłuchajmy jej. Ma głos przedziwnie powabny.

Śpiewaczka nuciła:

Kupujcie, kupujcie kwiaty!
Ich woń jest słodka — cudne szaty
Przynosi wam je zdaleka Ciemna kaleka!...
Póki kwitnie młodość żywa,
Póki dla was dłoń miłości
Z krzewu życia rozkosz zrywa —
Wierni czciciele piękności,
Kupujcie, kupujcie kwiaty!...

Glaukus przecisnął się przez tłum i rzucił do Koszyka garść monet miedzianych.
— Biorę ten pęczek fijołków — rzekł. Głos twój dźwięczy dziś milej, niż kiedykolwiek.
Twarzyczka niewidomej spłonęła rumieńcem, który sięgnął aż na obnażoną szyję.
— Ach! wróciłeś? — zawołała radośnie, zwracając oczy niewidzące w jego stronę.
— Tak jest, dziecię. Od kilku dni jestem znowu w Pompei. Mój ogród czeka znów twojej pieczy. Niczyja ręka prócz ręki pięknej Nidji nie będzie splatała moich kwiatów w girlandy. Czekam cię jutro.
Uśmiechnęła się, milcząc. On wycofał się z tłumu, kryjąc fijołki za tuniką.
— Opiekujesz się tem dzieckiem? — spytał Klaudjusz.
— Tak, bo pochodzi z kraju góry Bogów. Olimp pochylał się nad kolebką tej niewolnicy.
— Ależ Tessalja jest krajem czarownic.
— Tak mówią! Lecz czyż wszystkie piękne kobiety nie są... czarownicami? Na Wenerę! powietrze waszej Pompei jest przesycone napojem miłości.
— Spójrz! nadchodzi właśnie jedna z największych czarodziejek Pompei — córka starego bogacza Djomeda, Julja.
— Witaj, piękna Juljo! — zwrócił się do młodej kobiety, która uniosła kokieteryjnie zasłonę, ukazując piękny profil rzymski, wielkie czarne oczy i smagłą cerę, zabarwioną nieco różem.
— O, Glaukus już powrócił? — spojrzała znacząco na Atenczyka. Sądziłam, że już zapomniał zeszłorocznych przyjaciół.
— Prześliczna Juljo! — odparł Grek. Jowisz czasami użycza nam zapomnienia. Nieubłagana Wenus nigdy.
— A Glauk... nie myśli, kiedy chce powiedzieć grzeczność.
— Głupieje wobec piękności! — odrzekł.
— Mam nadzieję, że ujrzymy was obu wkrótce w wiejskiej willi mego ojca? — rzekła, zwracając się tylko do Klaudjusza.
— Ten dzień naznaczymy białym kamieniem! — skłonił się gracz.
Spuściła zasłonę zwolna. Odchodząc, zatrzymała spojrzenie z ukosa na Glauku. Wyrażało ono zarazem czułości i wyrzut. Młodzi ludzie poszli dalej.
— Jest prawdziwie piękna! — rzekł Glauk po chwili.
— W zeszłym roku mówiłeś to z większym zapałem.
— Bo wówczas mamiłem się, że kamień sztuczny jest naturalny, nie zaś udatnem naśladownictwem... Zresztą wszystkie kobiety są do siebie podobne! — dodał z westchnieniem.
Weszli w ulicę mniej ludną, na końcu której jaśniało łagodnie marszczące się morze. Grek zaproponował towarzyszowi przejście się nad zatoką.
— Z całego serca! — rzekł Klaudjusz. Przypatrzmy się, jak słońce zachodnie igra na falach.
Pompeja była miastem — cackiem, które swemi pałacami, łaźniami, swem forum, cyrkiem i teatrem odbijała w miniaturze potęgę i bogactwo zepsucia olbrzymiej monarchji rzymskiej. Na zwierciadlanych wodach jej zatoki znajdowało się u brzegu mnóstwo statków handlowych i złoconych galer dla przejażdżek bogaczy. Ówdzie krzyżowały się łodzie rybackie, a w dali widniały wyniosłe maszty floty Pliniuszą. Gdzieś na skale gromadka wieśniaków stłoczyła się naokół rybaka, opowiadającego o delfinach, które ratowały tonących — powieść, którą dziś jeszcze słyszy się z ust Neapolitańczyków. Dwaj przyjaciele minęli tę grupę i po błyszczącym piasku szli na dalekie wybrzeże, gdzie cisza i samotność usposobiały do marzeń. Wiatr z morza niósł Glaukowi tchnienie dalekiej, ukochanej przezeń Grecji.
— Czy kochałeś kiedyś, Klaudjuszu? — zapytał nagle.
— O, często!
— Toś nigdy nie kochał. Eros jest jedyny.
— A ty czyś zakochany w istocie?
— Nie jeszcze Ale mógłbym się rozkochać...
— Zapewne w pięknej i bogatej Julji, która przecież ciebie uwielbia.
— Nie! nie zamierzam się sprzedać nikomu, a tembardziej tej źle wychowanej wnuczce... wyzwoleńca.
— Któż więc jest twoją szczęśliwą wybranką?
— Posłuchaj, Klaudjuszu, dziwnej historji. Przed paru miesiącami zwiedzałem Neapolis, którego piękne pomniki przechowują pamięć kolonizacji greckiej. Zaszedłem pewnego dnia do świątyni Minerwy — Pallady. Była próżna. Do mej pamięci cisnęły się wspomnienia Aten i śród pobożnych rozmyślań mimowoli łzy polały mi się z oczu. Wtem czyjeś głośne westchnienie zniewoliło mnie do odwrócenia głowy. I oczy moje spotkały się z parą oczu kobiecych — gwiazd czarnych, których jasny promień wniknął mi w serce. Nigdy, Klaudjuszu, nie widziałem doskonalszej symetrji rysów. Rzekłbyś, że to melancholijna Psyche. Boska jej twarz zroszona była łzami. Wzruszony spytałem, czy nie jest przypadkiem Atenką. Spłoniła się i odparła: „Popioły mych przodków spoczęły na brzegach Iilisu. Urodziłam się w Neapolis. Lecz w łonie mojem dziedzictwem krwi bije serce ateńskie”.
— Czyńmy więc razem ofiary! — rzekłem. W tej chwili wszedł kapłan. Podczas gdy się modlił, razem dotknęliśmy kolan posągu Bogini, razem złożyliśmy na ołtarzu girlandy z liści oliwnych. Nieznani sobie, czuliśmy się zbratani wobec bóstwa naszej ziemi rodzinnej, zbliżeni cudem jednakich modłów i obrzędów. Wyszliśmy ze świątyni w milczeniu. Chciałem zapytać, kim jest, kiedy naraz ujął jej rękę młodzian podobny do niej, zapewnie brat. Rozdzieliła nas ciżba i więcej jej już nie widziałem. Daremnie po powrocie z Aten, gdzie wygrałem proces spadkowy, powróciłem znów do Neapolis i przebiegałem ulice, poszukując pięknej rodaczki. Urocze widmo zniknęło. I oto przybyłem do Pompei w nadziei, że zapomnę o niem. Nie kocham — lecz... pamiętam i czuję żal. Oto w wszystko!
Klaudjusz miał odpowiedzieć gdy miarowy odgłos kroków za nimi skłonił ich do odwrócenia się. Zbliżył się ku nim człowiek lat czterdziestu, muskularny, z twarzą barwy ciemnej, zdradzającą pochodzenie wschodnie, z nosem orlim i oczyma czarnemi, których melancholijny wyraz ustępował chwilami złośliwym przebłyskom. Szlachetność postawy i powaga rysów licowały z krojem długiej cudzoziemskiej sukni o kolorach posępnych. Dwaj młodzi ludzie poznali Arbacesa z Egiptu i skrycie uczynili znak palcami, odżegnujący uroki złego oka.
— Oho, świetny Klaudjusz i uwielbiany Glauk przesycili się, widzę, gwarem miasta, skoro szukają samotności na pięknem łonie natury! — ozwał się nowoprzybyły głosem, w którym brzmiała nuta ironji.
— Szukamy zmiany — odparł żywo Grek. Ale nie jest to dowodem przesytu. Ja bo nie doznałem jeszcze ani na chwilę uczucia sytości.
Arbaces uśmiechnął się chłodno. Po chwili milczenia odparł, kładąc tym razem w słowa ton melancholijnie — łagodny:
— Ba! masz słuszność, Glaukusie, że korzystasz z życia, póki ono ci się tak uśmiecha. Wdychaj zapach, nim róża zwiędnie, Glauku. Nam cudzoziemcom, żyjącym zdała od miejsc, gdzie spoczywają prochy ojców naszych, cóż pozostaje prócz rozkoszy i żałości? Tamta — dla ciebie... ta — może dla mnie!
Owinął się w swoją szatę i oddalił się wolnym krokiem.
— To nadzwyczajny człowiek! — rzekł Glaukus. Wydaje się umarłym dla rozkoszy świata, a wieść publiczna niesie, że jego serce i dom są w sprzeczności z pozorami jego mowy...
— Gdybyż ten szkielet ludzki udało się nam wciągnąć na nasze uczty wzorem egipcjan, ucztujących w obliczu umarłych! Jest podobno bogaty. Możnaby dać mu poznać powaby najszczytniejszej rozkoszy — gry, tej cudownie-okropnej gorączki obawy i nadziei, niewyczerpanej krynicy namiętności!
— Jesteś natchniony, jak wyrocznia! — zażartował Grek, spoglądając na rozpłomienione oblicze Rzymianina — gracza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.