Ostatnia miłość/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Ostatnia miłość
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia J. J. Okońskiego
Data wyd. 1868
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

OSTATNIA MIŁOŚĆ.
POWIEŚĆ.


NAPISAŁA
Eliza Orzeszko.

WARSZAWA.
Skład Główny w Księgarni J. J. OKOŃSKIEGO.

1868.


Дозволено Цензурою.

Варшава 7 Декабря 1867 года.







w Drukarni Gazety Polskéj.




STEFANII Z TOŁŁOCZKÓW
ŻUKOWÉJ.

Niegdyś w najwcześniejszéj młodości mojéj latach, częste i długie chwile przepędzałam z tobą. Pamiętasz pewnie, jak nieraz wśród zieleni cienistej ogrodów, albo w cichych ścianach naszych wiejskich domów, godziny schodziły nam na serdecznych a pełnych treści pogadankach.
Dziś szeroka przestrzeń nas dzieli — ale ja dla ciebie na zawsze najserdeczniejszą zachowałam przyjaźń. W dowód więc serdecznej mojej o tobie pamięci, pozwól abym na pierwszej kartce pisania tego połączyła dwa imiona nasze:

Eliza Orzeszko.







„Malheur hélas! à celui qui n’aura aimé que les formes, le corps et les apparences — Tachez d’aimer les âmes.”
Victor Hugo (Les miserables).



I.


Koleje żelazne, — urocze to słowo! — Magiczny wyraz, zamykający w sobie dbałą o dobrobyt materjalny i umysłowy wzrost ludzkości, myśl XIX-go wieku. — Przestrzenie znikają — narody rozrzucone po różnych krańcach ziemi, łączą się węzłem wzajemnego poznania się i wspólności spraw; ludzie pracujący nad dobrobytem, z szybkością błyskawiczną rozsełają po świecie płody swojego przemysłu, a podróżnicy liczni spragnieni wszechstronnej w różnych sferach rozwijającej się wiedzy, w krótkim przeciągu czasu mogą stanąć między murami wspaniałych stolic, i u stóp gór niebotycznych — spojrzeć na olbrzymie szyby wód morskich, lub słuchać huku z jakim śnieżne odłamy z Alpejskich szczytów spadają w otchłanie. A do wszystkich tych celów służy owa kometa czarna, żelazna, z grubym i długim warkoczem dymu, wijącym się po za nią kłębach szarych; owa kometa, której ciałem żelazo, duchem para; którą w prostocie swojej lud nasz nazwał zrazu mocą szatańską, a my nazywamy siłą i czynnikiem cywilizacji — lokomotywa. Poważni mędrcy i młodzi ludzie rwący się do życia i użycia; fabrykanci, przemysłowcy, naturaliści i ekonomiści; pracownicy ludzkości, którym zawsze pilno i brak czasu; próżnujący lordowie wszelkich krajów, z rękami w kieszeniach i znudzoną twarzą szukający środków zapełnienia niezajętej niczem egzystencji; nerwowe panie potrzebujące wód wzmacniających, i poważne matki pragnące aby ich synowie moralnie i umysłowo wzrośli w obec widoku wszystkiego co ziemia najmędrszego i najpiękniejszego posiada — wszyscy i wszyscy chórem śpiewają cześć tej poważnej pani, której silny duch, błyskawiczną szybkość nadaje żelaznemu ciału; która ostrym, przeciągłym swoim świstem woła do ludzi: pójdźcie ku mnie, a po nad przestrzenie uniosę was ku cudom dalekim; postawię was u źródeł światła, wiedzy, wszelkich prac i wszelkich radości ludzkich; z godziny uczynię wam chwilę; nieprzebytą rozległość w maluczką przestrzeń zamienię. — A za to wszystko dajcie mi tylko........ trochę węgla i wody — dla wytwarzania silnego we mnie ducha!.. I wszyscy śpiesznie na wezwanie to przybywają, z wdzięcznością składają miłą dań królowej dziewiętnastego wieku. Chyba tylko jaki w tłumie zabłąkany poeta cicho westchnie za błogosławionym dla eterycznych dusz czasem, w którym nie świstały lokomotywy, ale..... szumiały lasy dziewicze i pastusze grały fujarki; w którym zamiast podróżować, uczyć się, badać naturę i społeczność, dziewice na zielonych, rodzinnych łąkach pasły owieczki, a młodzieńcy pletli na skronie kochanek wieńce różane. Ach!... pięknie to było... Ale prozaiczne dusze dzisiejszych czasów, głuche są na westchnienia spóźnionych naśladowców Arkadyjskich pasterzy, i wolą w objęciu pary przenosić się z miejsca na miejsce w pogoni za wiedzą, bogactwami i użyciem, niż doić krówki lub wić girlandy „z róż, lilij i tymianku.“
Wszakże ani Buckle wyżej nad wszystko ceniący wynalazki rozumu ludzkiego; ani Stuart Mill, ów głęboki badacz źródeł dobrobytu; ani żaden angielski przemysłowiec biorący za dewizę: „czas to pieniądz,” nie pojmuje tak żywo wszystkich usług jakie ludzkości oddają koleje żelazne, i nie tak gorąco pragnie ich najszerszego rozwoju — jak biedny wędrowiec po krainach, do których nie zawitało jeszcze to dzieło cywilizacji. Kiedy wśród bagnistych grobel oś łamie się i zatrzymuje najśpieszniejszą podróż; kiedy po piaskach suchych, głębokich, koła wleką się powoli, a nieszczęsne konie jak na arabskiej pustyni schylają głowy, postępują z ciężkością, i okrywają się pianą z wysilenia; z piersi podróżnego wyskakuje wówczas westchnienie znudzenia i niecierpliwości, a usta jego szepcą modlitwę do przemysłu wołając błagalnie: przybądź o lokomotywo!
Nad Tamizą, Sekwaną, Elbą a nawet i nad Wisłą, oddawna już rozlegał się świst pary; mieszkańcy owych szczęsnych krain odddawna już jak podniebne ptaki szybko przebywali przestrzenie — gdy ziemie położone nad pięknemi brzegami Niemna, wzdychały jeszcze do korzystania z cudu zwanego lokomotywą. Na szerokich tamtejszych drogach w upały letnie wlokły się zwolna po piaskach ciężkie karety, zaprzężone mnóstwem koni; koła wozów i bryk skrzypiały i jęczały niby w piekle dusze potępionych. A gdy przyszła jesień dżdżysta i słotna, to powozy grzęzły w rozmiękłej ziemi, konie zapadały w głębokie kałuże, a podróżny osadzony nieraz w środku drogi nieprzepartą siłą błota, widział się zmuszonym do wezwania wołów, aby go z ciężkiej wydźwignęły toni.
Przed kilkoma laty ktoby chciał ujrzeć w maluczkim zarysie arabską pustynię, dośćby mu było przebyć wśród lata drogę wiodącą z nadniemeńskiego miasta Grodna, do mineralnych wód w D***. Sześciomilowa ledwie to była przestrzeń, ale przebycie jej podróżnemu, wiekiem mogło się zdawać; szeroka, żółta od głębokiego piasku droga, ciągnęła się równo, monotonnie między rzadkiemi zaroślami karłowatej sośniny.
Gdzie niegdzie tylko dwór jakiś, lub szara grupa chat wioskowych rzucona w przestrzeni, ubarwiała smutną jednostajność; czasem zamiast niskich krzaków, ustrajał drogę smukły, czysty i rzadki lasek — powiał na chwilę wonią i chłodem, i znikał, oddając znów podróżnego w opiekę jałowych piasków, tworzących niekiedy wzgórza, a nawet dość wysokie góry — przy wspinaniu się na które jeszcze ciężej było koniom, jeszcze smutniej i nudniej podróżnemu.
Smutną tę jednak, nudną i ciężką drogę, każdego lata mnóstwo przebywało powozów większych i mniejszych, bogatszych i uboższych. Tłumy podróżników z najodleglejszych stron przybywających, wlokły się niecierpliwie po piasczystej przestrzeni, dążąc do sławnej siłą uzdrawiającą miejscowości.
Miejscowości posiadające mineralne wody, zrazu bywają zwykle sanitarnemi tylko zakładami; dążą do nich chorzy po największe, jak powiadają niektórzy, dobro — po zdrowie. Wkrótce chorzy ludzie w jednem miejscu zebrani, poczuwszy że poczynają odzyskiwać swe „największe dobro,“ zaczynają się bawić, to jest zbierać się w towarzystwa, tańczyć, razem jeździć i chodzić, kochać się, żenić i wychodzić za mąż. Powoli sława uzdrawiających wód rozchodzi się razem ze sławą tych przeróżnych zabaw. Kiedy mogą się bawić chorzy, dlaczegóżby i zdrowi bawić się nie mieli? Więc i ci którym w żadnej chorobie nigdy twarz nie zbladła, dalej w drogę do wód mineralnych! aby zobaczyć kogoś i ukazać się sami, potańczyć i pospacerować — a może... nuż zdarzy się dobra szansa!.. ożenić się lub wyjść za mąż! I oto z Północy i Południa, z Zachodu i Wschodu ciągną tabory podróżnych chorych i zdrowych. Zanadto otyli i zanadto chudzi; ze słabemi płucami i z reumatyzmem w nogach; gorączkowo pragnący użycia i timfatycznie życiem znudzeni; ze zbyt pełnią kieszenią i z ich melancholiczną próżnią — wszyscy jadą do wód mineralnych — a ich zbawcze źródła przeróżnemi środkami leczą te wszystkie choroby zdrowych i chorych. Niestety! jednej tylko nie leczą; płonności mózgu!... A gdy tak co roku liczne tłumy poczną u źródeł wód mineralnych leczyć się i bawić, to i umysły poważne zaciekawią się niekiedy tym objawem społecznego życia, i zapragną zajrzeć w lekką na pozór falę ludzi, w głębi której jednak, jak w głębi każdego społecznego stosunku, leżą bóle i miłości, i w motylkowe formy ubrane gorzkie lub poważne prawdy. Więc poza falangą goniących za fizycznem zdrowiem lub lekką zabawą, zjawiają się myśliciele — badacze serc ludzkich i fenomenów społecznych; poza tymi jeszcze przybywają kapłani sztuki, poeci, aby licznie zebranym ludziom sypać pod nogi perły piękności, i z gorących tchnień wiejących zwykle od tłumów, czerpać natchnienie do nowych arcydzieł. Z tych wszystkich żywiołów złożone towarzystwa u wód mineralnych, wrą życiem różnowzorem — i jak wszędzie między ludźmi, tak i w nich przy wpatrzeniu się bliskiem, dojrzysz chorobę i zdrowie, mądrość i głupotę, radość i rozpacz.
Nie inna musiała być historja wód w D***; więc choć droga do nich ciężka była i nudna, piasczysta, monotonna i męcząca — toć przecie przez lato całe snuło się po niej pełno podróżnych.
Na kilka lat przed pierwszem zjawieniem się lokomotywy nad brzegami Niemna — w r. 1856—8 (fakt nie historyczny więc i data niepewna), podczas pięknego pogodnego zachodu czerwcowego słońca, drogą wiodącą z Grodna do D*** szybko, mimo piasku, jechała niewielka karetka zaprzężona sześcioma dzielnemi końmi. Gruba warstwa kurzu pokrywająca powóz, znudzona twarz stangreta i zaspane oczy dziarskiego chłopaka siedzącego na koźle, okazywały dowodnie że podróżujący przybywali z daleka; konie jednak rosłe i silne szybko biegły mimo piasku w który grzęzły ich kopyta, i przy każdem żywszem poruszeniu wesoło złoconemi kółkami pięknych szorów brzękały.
Słońce szeroką, purpurową tarczą coraz bardziej się zniżało, kryjąc się za wązki pas fijoletowych chmur; po czystem, błękitnem niebie gdzieniegdzie płynęły zwolna białe obłoki; wierzchołki niskiej sośniny ozłocone nieco niknącemi promieńmi, powoli i cicho kołysały się pod powiewem wietrzyka, który ledwie śmiał oddychać w uroczystą ciszę nadchodzącego wieczoru. Konie zwolniły biegu, kareta wjechała na wysoką piasczystą górę, ze szczytu której widać było w oddali rysujące się gruppami szarych domów miejsce do którego powóz zdążał, i poza którem wyglądał płynący Niemen, jak błękitna, szeroka wstęga.
Jedna z szyb karety, zasuniętych dla niewpuszczania w głąb’ kurzu podnoszącego się niekiedy kłębami, zwolna się osunęła — i przez okno powozu wyjrzała otoczona czarnemi warkoczami twarz kobiety; dwoje ciemnych i myślących jej oczu pobiegło w przestrzeń, i spoczęło na dalekim krańcu widnokręgu. W głębi powozu siedział młody mężczyzna. Na twarzy jego nie było wyrazu znudzenia, towarzyszącego zwykle podróżującym po długich i trudnych drogach; owszem, jaśniała ona światłem, które płynąc z myślącej głębi człowieka, rozświeca jego oblicze w najbardziej nawet jałowych i na pozór obranych zupełnie z interesu chwilach jego życia. Po niejakim czasie kobieta odwróciła spojrzenie od roztaczającego się przed jej okiem obrazu, i zwracając się do towarzysza podróży rzekła.
— Wiedz Henryku, że im dłużej jadę z tobą, tem mniej żałuję żem ci się dała namówić do opuszczenia mego cichego zakątka i zwiedzenia tej okolicy. Natura wszędzie jest piękna, a widok rozlicznych jej piękności ściera z serca ślady przebytych bólów — i nietylko moralne, ale i fizyczne wzmacnia siły.
— Mam nadzieję, odpowiedział młody człowiek — że tutejsze wody uzupełnią dobry wpływ jaki sama już podróż wywarła na twoje zdrowie, o które zaczynałem się bardzo obawiać. Zresztą, wiesz o tem Regino, że dla istoty dojrzałej już a egoistycznie niezamkniętej w sobie, zetknięcie się z ludźmi jest korzystne pod wieloma względami, a nawet przyjemne. Spodziewam się więc że w miejscu gdzie się zwykle zbierają najróżnorodniejsze żywioły społeczne, czas zejdzie ci pożytecznie i miło — a może też...
— Może też co? spytała kobieta wahającego się z dokończeniem swojej myśli towarzysza.
— Wiesz dobrze Regino, mówił on dalej patrząc na nią braterskim, serdecznym wzrokiem - jak bardzo pragnę twojego szczęścia, i pojmiesz com chciał powiedzieć, gdy przypomnisz sobie niejednokrotne a poufne moje z tobą rozmowy.
Kobieta milczała przez chwilę; aż ujęła rękę brata, i patrząc na niego ze słodyczą ale i powagą, dodała:
— Ty Henryku, jesteś jedynym i najlepszym moim przyjacielem; nigdym więc nie ukrywała przed tobą że istnienie jakie prowadzę, nie wystarcza mi — że pomimo wszelkich wysiłków rozumu i woli, otaczająca mię pustka ciężko mi się nieraz czuć daje. Ale znając tę teraźniejszość moją, znasz zarazem Henryku i smutną moją przeszłość. Wiesz jak przy pierwszem wychyleniu się na świat, serce skrwawiło mi się boleśnie; wiesz, dodała z gorzkim uśmiechem, że nad głową moją cięży miano nienawistne światu, rzucające na kobietę cienie podejrzeń i nagany ogólnej. Zresztą nie jestem 16toletniem dzieckiem — ale dojrzałą i choć młodą latami lecz doświadczoną nieszczęściem kobietą; i dla tego więcej wierzę w skuteczność wód tutejszych na moje zdrowie, niż w możność spełnienia się planików jakieś ty braciszku wysnuł dla mnie w swojej poczciwej i mądrej myśli.
Rozśmiała się wesoło piękna kobieta — położyła rękę na ramieniu brata, i patrząc mu w oczy rzekła figlarnie.
— Ale tobie, tobie Henryku, grozi niebezpieczeństwo znalezienia jakiejś pięknej niespodzianki.
Rozśmiał się młody człowiek i odpowiedział.
— Wy kobiety co innego, a my co innego. Co dla was całą treścią życia, to dla nas tylko ozdobą jego. Co dla was celem, to nam pomocą; co was tworzy i przetwarza — to nas tylko uzupełnia.
— Ale przyznaj mój drogi, przerwała mu ze śmiechem Regina, że ktoby nas słyszał tak rozprawiających przy zbliżaniu się do miejsca licznego zjazdu u wód mineralnych, wziąłby ciebie za karjerowicza szukającego bogatego marjażu, a mnie za kobietę chcącą wydać się za mąż i w pogoni za dozgonnym przyjacielem. Co za śmieszna myśl!
Rozśmiał się i Henryk.
— Jesteśmy zbyt wyżsi nad pobudki do podobnych posądzeń dające prawo, rzekł, abyśmy dla uniknienia ich mieli krępować nasze czynności i słowa. Mogę ja spotkać mój ideał — możesz i ty komu stać się ideałem.
— Dobrze, dobrze, braciszku — wesoło odrzekła Regina; buduj sobie zamki na lodzie i osadzaj mię w nich twoją żywą wyobraźnią. Obawiam się tylko aby one nie runęły tak jak niegdyś moje w Różannie.
Gdy wymawiała ostatnie wyrazy, brwi jej lekko się zsunęły i swobodny uśmiech z jakim przed chwilą mówiła, zamienił się w gorzki i smutny. Twarz Henryka lekko się też zachmurzyła.
— Po co wspominać przeszłość, Regino? rzekł.
— A jakże ją zapomnieć? odpowiedziała. Ona leży na sercu, myśl obecną uciska i grozi przyszłości. Wpiła się w moje życie — i gdy na chwilę, zda się, zapomnę o niej, staje przedemną z całym smutkiem swoich obrazów i mówi do mnie językiem umarłych dla miłości i nadziei — językiem rozpaczy jakim przemawiała do mnie w najmłodszych moich latach. O gdybym i mogła tę przeszłość zapomnieć, każda znajoma twarz spotkana przypomni mi ją — przypomni mi ją każde nazwanie mnie po nazwisku. Bo powiedz sam, Henryku, jak ja się nazywam?
— Dla każdego rozumnego i zacnego człowieka, nazywasz się zacną i rozumną kobietą — bo głupcy tylko lub nieuczciwi rzucają kamienie na pozory złego, nie zbadawszy wprzódy w jaką pierś uderzą ich pociski.
Gdy Henryk poważnie a serdecznie patrząc na siostrę mówił te słowa, kareta wjechała w niebrukowaną, piasczystą i szeroką ulicę w D***, szybko minęła rzędy szarych, po większej części niskich domów i zatoczyła się w niewielki, czysty dziedziniec przed ganek niewielkiego też, ale ładnej powierzchowności domu.
Mieszkanie było już snać zamówione, bo młodzi ludzie wysiedli z powozu i weszli do domu, a stangret z pomocą zręcznego Ukraińca — począł odprzęgać parskające i podzwaniające szorami konie. Na odgłos przybywającego powozu z oficyn okalających dziedziniec wyszło kilku mężczyzn z cygarami w ustach. Zmrok już zapadał; kareta więc, ludzie i konie rysowały się przed nimi w oddali jak niewyraźna gruppa. Zamienili kilka słów ze sobą i zbliżyli się ku powozowi. Piękna kareta, cenne konie i szory i dziarska, ze smakiem choć z prostotą ubrana służba, zdwoiły ciekawość przybyłych przyglądać się im panów. Jeden z młodych ludzi zbliżył się do furmana i spytał.
— Bądź łaskaw mój kochany, powiedz kto to przyjechał?
— Pan Henryk Tarnowski z siostrą, odpowiedział służący zajęty zdejmowaniem szorów z koni. Młodzi ludzie spojrzeli po sobie.
A zkąd przyjechał p. Tarnowski? spytał znów jeden z nich.
— Z pod Kijowa — odpowiedział chłopak w kozackiem ubraniu.
Ciekawi szepnęli do siebie kilka francuzkich słów i raz jeszcze spojrzawszy na karetę i konie zapytali znowu.
— A bogaty wasz pan? co?
— Tysiąc dusz ma, podnosząc hardo głowę odpowiedział kozaczek — i pieniędzy huk!..
— Ho! ho! zawołał jeden z młodych ludzi, Ukraiński magnat! a siostrzyczka? co? ça doit être une magnifique jeune personne!
— Ha, ha, ha, rozśmiał się drugi. Może jakie straszydło!
— Straszydło! bredzisz Fryciu! alboż to możebne. Kiedy brat ma tysiąc dusz — toż i ona posażek nielada mieć musi.
— Mon Dieu! ale może mężatka!
— Mais mon cher, tu es desésperant avec tes może.
„Może straszydło! może mężatka!“ Jakbyś chciał żeby żadnej dobrej partji u wód tutejszych nie było!
— Cóż znowu Bryniu, odrzekł urażony Frycio; sam przecież jestem w rozpaczy że się w tym roku tutaj same tylko tałałajstwo i hołota zjechały... Gdyby nie hrabina X. niebyłoby gdzie przyjemnie czasu przepędzić. Dieu donne, aby to było coś porządnego, ci państwo nowo przybyli!
I zbliżając sié znowu do kozaczka zapytał?
— A panienka ładna? co?
— Jaka panienka? zapytał Ukrainiec podnosząc na twarz pytającego czarne błyszczące oczy.
— A no, siostra twojego pana?
— Siostra pana Tarnowskiego nazywa się pani Regina Różyńska.
Na dwułokciową długość wyciągnęły się twarze młodych ludzi; spojrzeli po sobie kiwając żałośnie głowami. — Ale, o genjalna myśli! błysnęła iskra nadziei, i jeden z nich zapytał znowu:
— Czemuż Pani Różyńska z bratem podróżuje, nie z mężem? — czy wdowa może? co?
— Nie, nie wdowa; odpowiedział zniecierpliwiony już ciągłemi pytaniami kozaczek.
— Więc mężatka? mówił nalegającym tonem młody człowiek, chcąc się dobrać do stanowczego określenia pozycji towarzyskiej pani Różyńskiej.
— Nie, nie mężatka, odrzekł opryskliwie całkiem już rozgniewany i zniecierpliwiony chłopak, a ująwszy za uzdy parę koni, zwrócił się z niemi ku stajni za prowadzącym tam inną parę furmanem.
Młodzi ludzie pozostawieni tak około karety parsknęli śmiechem.
— Nie panna, nie wdowa, nie mężatka! więc któż u licha! Wiecie moi drodzy, que ça prète à l’equivoque, mówił śmiejąc się Frycio.
— To jakaś zajmująca Ukrainka! słowo honoru zawołał Brynio — ciekawym ją zobaczyć!
— Djabelnie zajmująca — rzekł Odzio; jeżeli już nie ożenić się, to choć podurzyć będzie można.
— Jeżeli ładna! wtrącił Brynio.
— Oj te Ukrainki — wszystkie ładne! rzekł Frycio.
— Albożeś ty Fryciu był w tamtych stronach?
— A byłem tam kiedyś u hrabiny S. mojej ciotki; i nawet te dwa nazwiska Tarnowskich i Różyńskich kręcą mi się po głowie. Możem ja kiedy i widział tego p. Tarnowskiego.
— Ja znów na Wołyniu, lat temu z dziewięć znałem Alfreda Różyńskiego, rzekł Odzio. Tęgi to był chłopiec — konie miał przepyszne! pamiętam żem z nim jeździł na wyścigi w obec licznego towarzystwa — a w sztosika grał djabelnie! Bywało, jak założy banczek, to aż miło! A bogaty był jak Krezus! Majątek jego nazywał się Różanna — śliczny pałacyk nad jeziorem.
— Może to jej mąż — przerwał Frycio.
— Przecież słyszałeś że nie mężatka! zawołał ze śmiechem Brynio!
— No, może rozwódka! protestującym głosem rzekł Frycio.
— Brawo, Fryciu, brawo! — zawołali dwaj inni; jesteś genjalny chłopiec — najpewniej że to musi być rozwódka!
— Jużto jeżeli to ten Alfred Różyński którego ja znam, jest jej mężem, to chybaby warjatką była gdyby się z nim rozwiodła. Piękny panie chłopiec i bogaty! czegóż więcej trzeba?
— Masz rację Odziu — rzekł z miną wyroczni Frycio — ile ja znam kobiety! to są czasem dziwnie kapryśne stworzenia.
— Oj to prawda, mówił wzdychając Brynio; nie darmo Mickiewicz powiedział: Kobieto! puchu marny!
— Literat z naszego Brynia, rzekł śmiejąc się na całe gardło Odzio; no, a jak dalej!
— A djabli go tam wiedzą jak dalej! odpowiedział zderutowany młodzieniec.
Tak rozmawiając chodzili po dziedzińcu, paląc cygara i spoglądając ku gankowi domu, ażali się kto na nim nie zjawi, pan czy pani. Tymczasem wieczór zapadł zupełny; na dziedzińcu całkiem zciemniało, a okna nie oświecały się wcale z tej strony.
— Pójdźmy przejść się z drugiej strony domu, pod balkon; może ją zobaczymy! zaproponował jeden z młodych ludzi.
A z drugiej strony domu przepyszny roztaczał się widok. Ogród zielony, gęsto poprzecinany gładkiemi, żwirem usypanemi ścieżkami, pokrywał całą spadzistość wysokiej góry na której stał dom — i rozciągał się daleko na prawo. Poza nim, pod górą, z szumem biegła wązka wstęga wartkiej Rotniczanki i w tysiącznych skrętach z hukiem po kamieniach spadając u skraju ogrodu i góry, łączyła się z szerokim, poważnym Niemnem, który z lewej strony domu płynąc cicho i spokojnie, tworzył razem z Rotniczanką przezroczy trójkąt, obejmujący ramionami gęste gruppy ogrodowej zieleni, z pomiędzy której lśniło kilka białych domków i wieżyczka kościelna; uboga, ale smukła i krzyżem lśniąca, strzelała ku niebu. Po za Rotniczanką i po za Niemnem, szerokim kobiercem słały się łąki zielone, gdzieniegdzie nizką zarosłe sośniną. W dzień na łąkach tych żółciały i bielały trzody liczne — wieczorem biegło od nich echo wiejskiej piosenki, lub smętny odgłos dalekiej trąbki pastuszej.
Dom w którym zamieszkał pan Tarnowski i jego siostra, stał na wysokiem podmurowaniu i miał balkon wznoszący się po nad jedną ze żwirowanych ulic ogrodu. Na tę ulicę weszli trzej młodzi ludzie rozciekawieni przybyciem nowych gości. Wieczór był dość ciemny, ale oświetlony nieco mnóstwem gwiazd jaśniejących na pogodnem niebie. Rotniczanka szumiała i huczała jakby kłócąc się z poważnym Niemnem, który cicho, spokojnie przyjmował ją w swoje ramiona i płynął dalej majestatycznie, szeroko błyszcząc przeglądającemi się w jego gładkich falach gwiazdami, i w dali, w dali niknąc śród białej mgły, która jakby morze rozlała się po nadbrzeżnych łąkach. Pomiędzy ogrodową zielenią, drżącemi światełkami błyskały okna białych domków; od strony jednego z nich echo niosło dźwięki dalekiej, fortepjanowej muzyki. Wyzwany może przez nią słowik, gdzieś po za kościołkiem probował dobywać ostatnie tony ze zmęczonego wiosennem śpiewaniem gardziołka.
Ale nie na gwiazdy i nie na mgłę daleką patrzyli młodzi ludzie; wzrok ich poniósł się wprawdzie w górę, lecz nie ku niebu.
Na wysokim balkonie, ręką o balustradę wsparta stała kobieta; rysów jej twarzy dojrzeć nie mogli, ale białość jej lśniła na tle ciemnem, z oczu wpatrzonych w przestrzeń tryskał blask żywy, i postać jej smukła, zgrabna, czarną objęta suknią, wyraźnie rysowała się na białem tle ściany przy której stała. Młodzi ludzie cicho przeszli pod balkonem, usiedli na ławeczce naprzeciw, śród klombów zieleni, i patrzyli. Wkrótce w otwartych na balkon drzwiach oświetlonego pokoju, stanął rosły mężczyzna.
— Przeziębisz się Regino! — rzekł do kobiety.
— Nie, ciepło jest, — odpowiedziała; chodź Henryku, zobacz co za prześliczny widok.
A gdy brat zbliżył się do niej, dodała:
— Czy wiesz, że ile razy widzę piękną wodę, zaraz mi na myśli staje Różanna i jej prześliczne jezioro! A ilem ja przecierpiała patrząc na jego fale...
— Znów smutne myśli, siostro! — z lekką wymówką rzekł Henryk.
— O tak, bracie, — odpowiedziała Regina, — smutne są moje myśli, i każda poważnie myśląca kobieta, której los przyniesie podobną mojej dolę, smutną być musi. Przy świetle gwiazd myślę o moich dziecinnych latach, tak jasnych i złotych jak one — i patrząc na przezrocze fale wody, widzę młodzieńcze moje chwile przezrocze i czyste. I taka jaką jestem dziś, przyrównywam się do tej płaczącej brzozy, która — patrz, tu blisko balkonu naszego — złamane gałązki w Niemnie zatapia. Tak Henryku, dodała opierając się na ramieniu brata, smutna jest dusza moja aż do śmierci.
— Aż do odrodzenia! szepnął brat, wprowadzając ją do pokoju.
Prawie całej rozmowy tej nie słyszeli młodzi ludzie, bo wypowiedziana była cicho, szeptem niemal; zaledwie kilka oderwanych słów doszło ich uszów. Ale wkrótce po zniknięciu brata i siostry usłyszeli dźwięk jakiegoś instrumentu i towarzyszący mu głos kobiecego śpiewu.
Podeszli znowu pod balkon i przez otwarte drzwi do oświetlonego lampą pokoju, zobaczyli pana Tarnowskiego siedzącego i grającego na teorbanie, instrumencie używanym często przez mieszkańców jego stron rodzinnych. Za nim, z podniesioną nieco głową stała jego siostra, a z ust jej wychodziła tęskna nuta.
Smutne i zgrabne postacie dwojga młodych ludzi i twarze ich podobne do siebie, tak piękną stanowiły gruppę — brzmienie prostego instrumentu tak pięknie zlewało się ze smutnym a dźwięcznym śpiewem kobiecym; że weseli, niezmiernie lekkich usposobień młodzi ludzie, stanęli jednak w pełnem skupienia i szacunku milczeniu. Obraz który mieli przed sobą, uderzył ich nieopisanym urokiem.
Dopiero gdy znikły dźwięki, zamknęły się drzwi wychodzące na balkon i światła w oknach zagasać poczęły, lwy towarzystwa miejscowego cicho odeszli z pod balkonu. Dwaj z nich udzielali sobie uwag co do piękności nowoprzybyłej, którą bardzo wysoko stawiali, i głosu jej, który się im prześliczny zdawał Jeden tylko Frycio nic nie mówił; milczał, i zdawał, się być zamyślony — co bardzo rzadko mu się zdarzało.
— O czemże tak myślisz, Fryciu? spytali go towarzysze wchodząc razem z nim do mieszkania.
— Myślę, odpowiedział, że bodaj czy przed kilku laty nie spotykałem tego p. Tarnowskiego w towarzystwach na Ukrainie. Nie mogłem mu się dobrze przypatrzyć zdaleka, ale zdaje mi się że go sobie przypominam.
— Przypominaj sobie, przypominaj, odpowiedzieli Brynio i Odzio, i jutro bez ceremonji przypisz się do znajomości. Potem i nas zaznajomisz z tym panem Tarnowskim — bo siostrzyczka, dalibóg niczego, a tysiąc dusz — to piękna rekomendacja, ma foi!... Jutro rano trzeba o nowem zjawisku opowiedzieć Hrabinie. Bonsoir mon cher!





II.


Salon hrabiny X. w D*** stanowił centrum tamecznego arystokratycznego świata. Wszystko co tylko miało pretensję do wysokiego rodu, znacznego majątku, dystyngowanej maniery, zbierało się w nim i uderzało czołem przed domowem jego bóstwem. Sądząc po ilości osób zapełniających zawsze mieszkanie hrabiny, i według znakomitości jaką sobie same te wszystkie osoby przyznawały — możnaby myśleć że owem bóstwem domowem była jaka młoda, piękna kobieta — która choćby nie posiadając wysokich wewnętrznych zalet, mogłaby zachwycać oczy i pociągać serca powabem słodkiej rozmowy i wdziękami postaci. Nie tak wszakże było. Hrabina X. miała sześćdziesiąt lat, jak francuzi mówią „bien sonnées“; i choć resztki dawnych jej wdzięków nieźle wyglądały jeszcze przy bogatych, dekoltowanych sukniach, i pod grubą warstwą przeróżnych bielideł i różu, toć przecie nie zupełnie była Djanną de Poitiers. I gdyby Henryk IIgi ów wielbiciel sześćdziesiécio-letniej piękności powstał z grobu, pewnieby się w niej nie rozkochał.
Co do dobroci, hrabina miała wielki jej zapas rozmieniony na drobną, zdawkową monetę światowej grzeczności; — tą monetą płaciła wszystkie swoje względem bliźniego długi — warując sobie, że za każde uprzejme bonjour powiedziane jednemu, będzie miała prawo drugiego ukąsić; że za wszystkie powitania i lodowo-grzeczne uściśnienia ręki jakie rozda na każdym ze swoich balów, ludzie winni jej będą oddać dziesięć razy więcej kornych ukłonów i pochlebnych słów. Gdy się więc na taką monetę rozmieniła dobroć hrabiny — zabrakło prawdziwego jej złota; sypała zatem pani hrabina w koło ludziom większe i mniejsze miedziaki, bardzo nieraz ciążące tym którzy niemi napełniali sobie kieszenie — lecz niemniej miłe bo... pochodzące od hrabiny.
Z rozumem tej pani rzecz się miała tak samo. Cały jego kapitał rozprysnął się na drobniuchne sumki zasilaiące ją biegłą francuzczyzną, umiejętnością przyjmowania gości, zręcznością w pokrywaniu zmarszczek na twarzy, i smakiem w urządzaniu kosztownych toalet. Ktoby zaś wszystkie te sumki podkreślił i dodał — znalazłby jedno wielkie zero — bo najniezawodniejszy z matematycznych pewników jest ten, że: zero a zero, będzie zawsze zero.
Cóż więc nadawało hrabinie tak wielkie w towarzystwie znaczenie? co ją stawiało na zaszczytnem w każdym razie stanowisku, zbierania około siebie mnóstwa ludzi, i takich jeszcze, którzy o sobie wielce wysokie mieli wyobrażenie? Sekret cały leżał w tem że hrabina X. była prawdziwą arystokratką z rodu; że ród swój i swojego zmarłego męża, mogła z akompanjamentem szeregu tytułów wywieść od przedhistorycznych czasów. Gdyby miała syna, śmiałoby mogła powtórzyć za Geldhabem, że: na dół i do góry zostanie magnatką — bo potomkowi swojemu oprócz świetnego imienia zostawiłaby jeszcze ogromne, miljonowe dobra. Lecz losy tak hojne dla niej zkąd inąd, nie dały jej nazwiska matki. Nie zbyt sarkała na tę krzywdę hrabina; ale nie mając dziedzica postanowiła użyć swego bogactwa jak można najmilej. W częstych i długich podróżach królowała w niejednej stolicy — drobną monetę swojej dobroci i swego rozumu biła w najróżniejszych mennicach świata; wszakże nie pogardzała całkiem i rodzinną stroną, i niekiedy jak dumna Junona zstępująca z Olimpu na padół płaczu, raczyła stawić swoją arystokratyczną stopę na piasczystym gruncie miejscowości, w której rzecz niniejszem opowiadana się działa. Tu drzwi jej salonów otwierały się na oścież dla wszystkiego co lśniło tytułem lub wielkim majątkiem; trochę się przymykały, ale jednak pozostawały otwarte dla tych, których czoła opromieniała aureola osobistych lecz głośnych zasług, za wpływem stugębnej sławy rozchodząca się szeroko; tacy potrzebni tam byli, jako coś modnego i razem niepospolitego. Poza nimi wchodziły jeszcze kobiety, bez tytułu, bez majątku i bez sławy, ale z paszportem wielkiej piękności; te znowu potrzebne tam były jako kwiaty dla ozdoby salonu, w czasie balu lub paradnego obiadu. Poza temi ostatniemi drzwi się już najzupełniej zamykały. Dla cichej zasługi, użytecznej, najzaszczytniejszej choćby pracy; dla kobiecego wdzięku, płynącego nie z klassycznej piękności form ale z pięknej duszy, salony hrabiny były zamknięte. Wszakże przez szparkę jaką lub dziurkę od klucza, wciskały się jeszcze do nich owe nowożytne nadworne błazny wielkich panów, którzy póty liżą ręce, skaczą i zaglądają w oczy, póki ich pan nie pogłaszcze; póki nie pozwoli im usiąść na kanapie lub fotelu i nie postawi przed nimi talerza z przysmakami choćby u nóg swoich... na ziemi — boć zawsze to będzie na parkecie.
Hrabina mieszkała w jednym z największych miejscowych domów — stojącym wśród ogrodu, na który wychodził balkon pana Tarnowskiego i pani Różyńskiej.
Przed szerokim, wspartym o lekką kolumnadę gankiem wielkiej pani, słały się klomby kwiatowe — a poza niemi w różne strony biegły ogrodowe ulice ocienione staremi drzewami, lub tylko strojne w kwiaty, jak w różnobarwne ramy. Między gęstemi krzewami róż i jaśminów, albo pod cieniem rozłożystych drzew stały śnieżne ławeczki i na tle gładkich trawników rysowały się słupy rozmaitych huśtawek i karuzelów.
Szeroki i piękny ten ogród otwierał się codziennie dla każdego kto chciał użyć przechadzki, a hrabina nie ruszając się ze swego ganku widziała przesuwające się wszystkie postacie przybyłe do D***, i jak biegły jenerał na rewji wojsk, umiała w tym przeglądzie publiczności rozpoznawać stopień, wartość i zasługi każdego, kto mijał oplecione bluszczem ściany jej domu.
Nazajutrz po przybyciu p. Tarnowskiego i jego siostry do D***, około 11tej zrana, hrabina wpółleżąc w głębokim fotelu i trzymając nogi na aksamitnej poduszce, piła kawę, a przed nią na marmurowym stoliczku stał bogaty, srebrny przybór. Ranny jej szlafroczek z białego przezroczystego muślinu, zrobiony à la vierge, odkrywał całą jej szyję i część piersi, i pstrzył się mnóstwem niebieskich kokardek. Na uczernionych i wysoko piętrzących się włosach miała leciuchny, koronkowy czepeczek — bonnet volage, z ogromnym pufem niebieskich wstążek nad czołem. Twarz jej blada, pulchna, z małemi, nieco złośliwie błyszczącemi oczkami, i z podbródkiem zaokrąglającym jej oblicze, dobrze odpowiadała wszystkim kształtom postaci niskiej, pulchnej, okrągłej. W leciuchnym dziewiczym swoim stroju, rozparta na aksamitnych poduszkach fotelu — pulchną też, białą i połyskującą brylantami rączką, sześćdziesięcioletnia piękność podnosiła do wydatnych ust łyżeczkę ze wschodnim napojem, a szaremi oczkami bystre rzucała spojrzenie w różne strony ogrodu. Obok niej siedziały dwie młode i piękne kobiety, także w rannych ale w spacerowych strojach; snać przechadzały się już po ogrodzie i weszły na ganek świątyni aby oddać poranny pokłon miejscowemu bóstwu.
— Figurez-vous, comtesse, mówiła jedna, jakie mam zmartwienie! Dotąd nie przysłano mi z Warszawy sukni o której mówiłam hrabinie wczoraj — niewiem jaką będę miała toaletę na jutrzejszym pikniku.
— Mon Dieu, ma chère Mme Isabelle, odrzekła hrabina, nie jesteśmy niestety ani we Francji ani nawet w Niemczech, gdzie koleje żelazne przywożą wszystko na zawołanie. Tu ażeby mieć coś z Warszawy, tydzień cały czekać trzeba; takieto trzeba znosić przykrości gdy się mieszka dans un pays barbare.
— A propos kolei żelaznych! ozwała się żywo druga kobieta — czy hrabina wie że do wód tutejszych przybyło kilku inżynierów, którzy mają wytknąć linję kolei żelaznej, mającej się budować między Wilnem i Warszawą.
— Mon Dieu, Mme Clementine, odpowiedziano bóstwo, co to mię może obchodzić? Grâce à Dieu, mieszkam w tym kraju bardzo rzadko, więc kwestja kolei tutejszych mało mię zajmuje. Co zaś do inżynierów, to pewnie tacy ludzie du métier kółka naszego nie powiększą.
— Widziałam wczoraj jednego z nich u marszałkowej Z., mówiła pani Izabella. Zdaje się że go marszałkowa dobrze przyjmuje.
— Mon Dieu — to tak łatwo! pisnęła hrabina. Ta biedna marszałkowa lubi robić melanż w swojem towarzystwie.
— Wszakże, mówiła znowu pani Izabella, nie mam jej wcale za złe że przyjmuje u siebie tego pana którego widziałam wczoraj; niemłodyto już człowiek, ale manierę ma irreprochable, a nawet w całej powierzchowności quelque chose d‘extremement distingué.
— Jakże się nazywa ten pan inżynier? — spytała pani Klementyna.
— Rawicki, je crois, i Stefan par dessus le marché.
— Stefan Rawicki — zawołała hrabina, a siwe jej oczki błysnęły; mais mon Dieu — trzeba aby on był u mnie! ja go chcę mieć u siebie koniecznie!
— Hrabina zna tego pana Rawickiego? spytały zdziwione kobiety.
— Mais si! bywał u mnie w Paryżu. Bo tam mesdames każdy dystyngowany salon musi przyjmować każdą większą wziętość literacką, i naukową, bez względu na ród i majątek. Zdemokratyzowali się francuzi, i to jedno możnaby zarzucić a ce beau pays de France. Ale mieszkając w jakim kraju trzeba bongré, malgre, zastosować się do zwyczajów, pour bien tenir son rang w świecie. Przyjmuję więc zwykle w Paryżu wszystko co tylko ma imię, et Mr. Rawicki miał tam une grande renommée. Prezentował mi go pan Jules Simon, napisał podobno jakieś dzieło o swojem rzemiośle, co go postawiło w dobrych stosunkach ze wszystkiemi sommités paryzkiemi. A oprócz tego, c’est un bel homme.
— Mais comtesse — rzekła pani Klementyna, on już podobno nie pierwszéj młodości, jak mi powiadano.
— Mon Dieu, to nic nie ma do rzeczy — odrzekła Hrabina; il je ne sais quoi co się podoba.
Gdy to mówiła wszedł na ganek pan Frycio Wiewiórski. Właściwie nosił on imię Franciszek; ale w dowód przyjaźni i koleżeństwa, towarzysze ochrzcili go mianem Frycia. Średniego wzrostu, mocno zaokrąglonej figury, z twarzą téż okrągłą jak księżyc w pełni, rumianą i zdobną czarnym zaostrzonym wąsikiem — pan Frycio nie wyglądał już całkiem na młodego człowieka. Owszem tusza jego, postać i łysina — starannie wprawdzie pokrywana, lecz zdradzająca się przy każdym silniejszym powiewie wiatru, lub podskoku w polce tremblante, wymownie pisały ponad jego lekko zarużowanem czołem cyfrą lat czterdziestu. Z obrzydzeniem jednak odrzucał od siebie Frycio myśl o téj nieszczęsnéj w jego rozumie cyfrze; i wszelkiemi wysileniami sztuki i dobrego humoru, w postać swoją i w oblicze wlewał młodzieńcze cechy. Z figurą wygiętą nieco naprzód dla zasłonienia jéj zbytecznéj okrągłości, z nieodstępném szkiełkiem w pulchnej i pieszczonej ręce, pan Wiewiórski pozował na arystokratę. Nie pojmował on życia inaczéj jak w swojem kółku, to jest między utytuływanymi i majętnymi; a choć sam nie posiadał tytułu, miał zato znaczny majątek i po matce odziedziczone liczne a zaszczytne stosunki. To też w tem swojem kółku pan Wiewiórski miał pozór najszczęśliwszego z ludzi. Na okrągłéj i rumianéj jego twarzy wiekuiście rozlewał się wyraz słodkiej szczęśliwości, a usta jego układały się pod czarnym wąsikiem niby do ciągłego smakowania wybornego, jak najsmaczniejsza potrawa, życia. Z tego też układu ust wynikało, że jak mówiono własne wyrazy swoje wciągał w siebie i połykał, jakby wciąż się pojąc tym nektarem swoich myśli. Lecz niestety, jakże często mylą pozory! Pan Frycio Wiewiórski niebył zupełnie szczęśliwym, i uznał stanowczo, że nigdy nim nie będzie, póki mu nie zaświeci pochodnia hymenu.
Nie małe jednak w dojściu do tego upragnionego celu znajdywał trudności. Mógłże wziąść żonę inną jak ze swojego kółka? Maryaż z każdą choćby najpiękniejszą i najpiękniej ubraną kobietą (były to dwa przymioty najwyżej cenione w płci pięknej przez pana Frycia), jeśli tylko stojącą po za tem uprzywilejowanem kółkiem, groziła mu straszydłem mezalijansu. Dotąd jednak piękne rączki hrabianek, księżniczek i dziedziczek dóbr, podawały panu Fryciowi, najestateczniej wprawdzie uwite, ale zawsze grochowe wianeczki; był więc ciągle w oczekiwaniu, w nadziei, w poszukiwaniu — a tymczasem bawił modne piękności i studjował pilnie wszystkie artykuły kodeksu kobiecej toalety. Toteż był uznany za tak biegłego w tej nauce erudytę, iż nie jedna z najświetniejszych pań pytała go wchodząc do salonu: „Mr. Wiewiórski, czy dobrze mi w dzisiejszem ubraniu?“ — A on z twarzą rozjaśnioną boską szczęśliwością mówił: „Madame, radziłbym opuścić koronkę nieco niżej, et de retrousser un peu le bout de votre ruban.
— Il n’y a comme Mr. Wiewiórski pour les détails, mawiała złośliwa pani Izabella.
— Może pani potrzebuje załatwić jaki sprawunek, odpowiadał usłużny p. Frycio, je suis à vôtre service.
— Mais oui! kup mi pan w sklepie dwa łokcie niebieskiej wstążeczki, pas plus large que ça.
I pan Wiewiórski biegł do sklepów po dwa łokcie niebieskiej wstążeczki.
Razem z panem Wiewiórskim, na ganek hrabiny wszedł doktór K. średnich lat i szlachetnej postaci. Na ich widok hrabina poruszyła się w fotelu tak żywo, że aż bonnet volage zadrżał na jej głowie; a zwracając się ku przybywającym zawołała piskliwym głosikiem.
— Messieurs, czy kto z panów zna pana Stefana Rawickiego inżyniera?
— Ja znam go, odpowiedział doktór.
— Mon Dieu, cher docteur, wdzięczna ci będę jeśli mi tu sprowadzisz tego pana; figurez vous, on wysoko był uważany w Paryżu!
Doktór uśmiechnął się nieco ironicznie.
— Taki człowiek, rzekł — jak pan Rawicki, wszędzie i zawsze musi być dobrze uważanym. Przyjemnie byłoby nam wszystkim spotykać go w domu pani hrabiny, ale wątpię czy będę mógł spełnić jej żądanie.
— Mon Dieu! dla czegóż nie?
— Pan Rawicki jest człowiekiem pracy; przyjechał tu nie dla zabawy, ale dla obejrzenia gruntu na którym budować się będzie kolej żelazna, i dla wytknięcia jej linji. Przyzwyczajony do poważnego zajęcia i zamiłowany w swoim zawodzie, ciągle prawie pracuje, a jedynemi jego znajomymi tutaj jesteśmy ja i pani marszałkowa Z. Niewiem więc czy będę mógł.....
— Mais mon Dieu — z niezadowoleniem wycedziła Hrabina — jeśli ten pan tak wysoko ceni swoją osobę, nie nalegam wcale; jednak, si la chose se peut — gdybyś go tu przyprowadził doktorze, vous m’ obligeriez infiniment.
W czasie tej rozmowy hrabiny z doktorem, Frycio robił uwagi obecnym paniom nad pięknością ich toalet; gdy nareszcie zdołał oderwać oczy od koronek zdobiących ich suknie i podniósł je na ogród, lekki wykrzyk z ust jego wyskoczył. Przyłożył szkiełko do oka, popatrzył i żywo zwracając się do hrabiny, półgłosem wyszeptał.
— Veuillez voir Mme la comtesse, — niech hrabina spojrzy na tych dwóch panów wychodzących z alei i idących ku gankowi.
— Eh bien! qu’y a t-il? zapiszczało bóztwo przykładając lornetkę do oczu — co też natychmiast uczyniły i dwie inne piękne panie, patrząc we wskazaną stronę.
— Jeden z idących, mówił Frycio, ten młody brunet, to jest od wczoraj przybyły do tutejszych wód p. Henryk Tarnowski un homme très comme il faut; ma tysiąc dusz i śliczną siostrę.
— A ten drugi, to właśnie ce Mr Rawicki, którego spotkałam u pani Z. — rzekła pani Izabella patrząc przez lornetkę w stronę nadchodzących.
Z ciemnej lipowej alei na wązką dróżkę ozłoconą słońcem i otoczoną kwiatami, wyszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był istotnie p. Tarnowski. Klassyczne jego kształty pięknie rysowały się wśród otaczających je złotych promieni słońca; z pod okrągłego kapelusza pokrywającego mu czoło, wymykały się gęste kędziory bardzo czarnych włosów. Obok niego szedł człowiek słusznej i poważnej postaci, z wielką prostotą, ale z wielkim też smakiem ubrany. Twarzy jego trudno było dojrzeć z pod kapelusza o szerokich brzegach; lecz w chodzie jego, w ruchach i w każdym z giestów żywych a razem poważnych, jakie się przy rozmowie uwydatniały, było coś nieskończenie szlachetnego i ujmującego. Obydwaj idący rozmawiali żywo i z zajęciem; towarzysz pana Tarnowskiego trzymał w ręku małą laseczkę, którą kreślił niekiedy w powietrzu jakieś znaki, ukazując nią młodemu człowiekowi to północną to południową stronę horyzontu.
Kiedy się znaleźli o kilka kroków od domu hrabiny, umilkli i machinalnie spojrzawszy na siedzące na ganku towarzystwo — spotkali się z kilku wymierzonemi ku nim lornetkami. Po ustach obydwóch przebiegł szybki, ironiczny uśmiech. P. Henryk zwrócił spojrzenie w inną stronę, a jego towarzysz lekko dotknął kapelusza, mijając hrabinę, która oddała mu zimno-grzeczny ukłon. Gdy się nieco oddalili, pani Izabella lornetując ciągle odchodzących rzekła z cicha do pani Klementyny.
— Mais il est extrémement beau, ce Mr Tarnowski.
— Et l’autre? zapytała jej towarzyszka.
— Nie widziałam twarzy, ale co za wspaniała postawa! on dirait un prince.
Tymczasem pan Frycio szybko zbiegł z ganku i pogonił za odchodzącymi. Po krótkiej chwili p. Tarnowski usłyszał za sobą wykrzyk.
— Que vois-je! pan Tarnowski!
Obejrzał się pan Tarnowski, i ujrzał przed sobą okrągłą figurę pełną niewymownej szczęśliwości, rumianą twarz pana Wiewiórskiego.
— Pan tutaj! wołał dalej Frycio; cóż za szczęśliwa dla nas gwiazda sprowadza pana tutaj? Mam przyjemność przypomnieć się panu: Franciszek Wiewiórski! widywaliśmy się u ciotki mojej hrabiny S.
— Prawdziwie, nieprzypominam sobie — odrzekł Henryk, lekko dotykając wyciągniętą ku niem pulchną rękę zaimprowizowanego znajomego.
— O, nic dziwnego! — zapomina się niekiedy o mało znajomych; ale ja się panu przypomnę, koniecznie przypomnę. Odwiedzę pana, wprowadzimy pana w nasze kółko... Gdzie pan mieszka?
— W domu N. odpowiedział młody człowiek nierozumiejąc tej niespodzianej uprzejmości.
— Dans un moment, będę panu służył — teraz nie zatrzymuję! rzekł Frycio, i uścisnąwszy raz jeszcze zimno podaną sobie dłoń Henryka, wrócił do lornetującego ciągle towarzystwa.
— Któż jest ten pan? spytał towarzysz Tarnowskiego gdy się Frycio oddalił.
— Że się nazywa Wiewiórski, powiedział mi to przed chwilą; więcej nic o nim niewiem. Musiałem go widywać w towarzystwach, tak jak się nieraz widuje obojętnych i niesympatycznych ludzi — mimochodem, nie zatrzymując w pamięci najlżejszego śladu tych znajomości.
— To prawda, rzekł z lekkim sarkazmem poważny mężczyzna, że są na świecie ludzie, których widok robi wrażenie okrągło narysowanego zera. Z którejkolwiek strony ich ujrzysz, zawsze zobaczysz zero, i jak o zerze wkrótce o nich zapomnisz.
— Powiedzże mi kochany Stefanie, mówił znów Henryk, jakie to jest towarzystwo które tak zuchwale wystawiło przeciw nam baterję lornetek, i z którego łona jak się zdaje, wyszedł ten śmieszny Wiewiórski? Kłaniałeś się tam komuś — bodaj tej pięknej umuślinowanej pani, zatopionej w fotelu; kto ona jest?
— Od kilku już dni bawię tutaj, odpowiedział p. Stefan, znam więc poniekąd wszystkie cokolwiek wybitniejsze postacie tutajszej publiczności — nie osobiście wprawdzie, ale z widzenia i słyszenia. Owa pulchna, umuślinowana pani jest hrabina X. jedna z nieszczęśliwych kobiet, które spędziwszy młodość bez jakiejkolwiek poważniejszej myśli ni pracy, nie umieją poszanować powagi starości — i ukazują się światu w arlekińskiej szacie pożyczanych od młodości gałganków. Poznałem ją w czasie ostatniej długiej bytności mojej w Paryżu. Stolica Francji jak wiesz, poddana jest niezmiernie królowaniu mody; a ponieważ hrabina robiła wszystko co mogła aby salon jej był modnym — i dopięła swego celu — poważni więc nawet i uczeni ludzie przestępywali niekiedy jej progi. Z jednym z nich byłem u niej parę razy. Ale dziwnie przykre wrażenie robiła na mnie ta zbluźniona starość, tem bardziej, że sam nie jestem młodym i czuję jak śmieszne jest wkładanie na siebie niestosownych pozorów.
— O, mój przyjacielu szanowny, zawołał z uśmiechem pan Henryk, nie mów też o swoich latach! Kto tam wie ich cyfrę? a umysłem, postacią i zacnem ciepłem twego serca, młodszy jesteś od wielu młodych latami.
— Masz słuszność Henryku, że lata nie pochyliły mię ku ziemi, nie ostudziły mego serca i nie osłabiły władz myślenia; fizycznie i moralnie jestem silny tak, jak nim byłem przed 20ma laty. Winien to jestem surowości mojego życia, ciągłemu hartowaniu się, pracom poważnym i oddalającym odemne burzliwe namiętności — a może w części i silnej, żywotnej naturze którą czas z trudnością rozstraja.
Gdy to mówił p. Stefan, wchodzili właśnie dwaj idący na wschodki balkonu, i znaleźli się w niewielkim saloniku mieszkania pana Tarnowskiego i jego siostry.
Kiedy p. Stefan Rawicki zdjął kapelusz i stanął w otwartych drzwiach balkonu, można było dostrzedz że w istocie nie był już młodym. Dowodziły tego lekko gdzieniegdzie posrebrzone i nieco przerzedzone nad czołem, krótko przystrzyżone włosy; w brodzie też jego długiej, gęstej i ciemnej przeglądały takież srebrne promyki. Mimo jednak te oznaki długich lat przebytych, niepodobna było stanowczo orzec wieku pana Rawickiego. Wyraz twarzy jego i oczu był tak niepospolity, tak pełen blasku i siły, że niepodobna było zaprzeczyć temu człowiekowi jeśli nie wdzięku, to przynajmniej wiele z potęgi młodszemu wiekowi właściwej. Czoło jego wysokie, i zdające się tem wyższe jeszcze że przerzedzonemi nieco włosami pokryte, zrysowane dwiema zmarszczkami zsuwającemi nieco brwi, nie miało na sobie cech zmęczenia lub gwałtownych przebytych burz, jakie noszą zwykle czoła ludzi strudzonych długą życia wędrówką. Owszem, było ono pogodne, lekko tylko surowe i bardzo poważne; również surowe a poważne oczy patrzyły z zamyśleniem i niekiedy błyskały żywym ogniem. Czoło to i oczy nadawałyby nawet twarzy całej zanadto surową cechę, gdyby nie usta oblane wyrazem prawdziwej, męzkiej dobroci — która przy uśmiechu i mówieniu zmieniała się w ożywczy wyraz serdecznego ciepła i szczerości. Nie można było powiedzieć o nim: młody człowiek — ale ze spojrzenia, z uśmiechu, z postawy jego całej tryskała silna, gorąca, choć poważna i surowa dusza; a cała powierzchowność tego człowieka pociągała rodzajem jakby magnetycznego wpływu, jaki zwykle potężne natury rozlewają w około siebie.
— Witajże w progach moich, drogi przyjacielu! rzekł pan Henryk Tarnowski, serdecznie ujmując dłoń pana Rawickiego; szczęśliwy jestem że po tak długiem niewidzeniu cię, mogę znowu uścisnąć twoją zacną dłoń.
Pan Rawicki uścisnął wzajemnie ręce młodego przyjaciela, i obaj usiedli w saloniku, w którym znaczne już było przejście umiejącej wszystko okryć wdziękiem kobiety. Na stole, obok dużego bukietu kwiatów leżała książka otwarta i stał srebrny koszyczek z kobiecą robótką; gdzieindziej leżał niedbale rzucony kobiecy kapelusik, i obok niego rękawiczki, zdjęte z drobnej snać ręki. Obrzucił wzrokiem pan Rawicki te wszystkie przedmioty, lekko uśmiechnął się i rzekł.
— Jak widzę ożeniłeś się, Henryku.
Rozśmiał się głośno młody człowiek i zawołał.
— Zkądże ci przyszła ta myśl, mój drogi?
— Przypuszczam przecie że nie wyszywasz sam jedwabiami na kanwie, i nie nosisz tego kapelusza, który tam leży.
Głośniej jeszcze rozśmiał się Henryk.
— Nie zwróciłem uwagi na te drobiazgi, rzekł — tak już do ich widoku przywykłem. W każdym razie nie należą one do mojej żony, ale do siostry. Przyjechałem tu z moją siostrą.
— Zapomniałem że masz siostrę, odpowiedział pan Rawicki. Mówiłeś mi kiedyś o tem. Starsza czy młodsza od ciebie?
— Młodsza o lat kilka.
— Musi już być mężatką.
Na te słowa uśmiech zniknął z ust pana Henryka, brwi mu się zsunęły i wyraźny smutek całą twarz zalał. Przez chwilę nic nie odpowiadał.
Spostrzegł tę zmianę wyrazu twarzy i to wahanie się pan Stefan, i pożałował swego pytania. Na myśl mu przyszło że może siostra Henryka była jedną z tych istot nieszczęśliwych, niedołężnych, ułomnych lub odrażająco szpetnych, i wskazanych przez to na wieczne osamotnienie — że więc pytaniem swojem zranił serce dobrego i kochającego brata.
— Siostra moja, rzekł po chwili Henryk zwolna i wyraźnie jakby ważąc słowa swoje, wiele cierpiała, a we mnie jedynego ma przyjaciela i opiekuna.
Gdy domawiał tych wyrazów, otworzyły się naprzeciw siedzących drzwi i stanęła w nich pani Regina Różyńska. Po spoczynku, twarz jej bielszą jeszcze była niż wczoraj — przezroczysta, bez śladu rumieńca, a tylko zarysowana siecią niebieskich żyłek. Czarna suknia otaczała ją ciężkiemi i długiemi fałdami, a jedyną jej ozdobą była żałobna wstęga, opasująca szczupły stan i spływająca do ziemi. Wracała snać z ogrodu, bo w ręku trzymała białą różę. W poważny ten i surowy strój przybrana, powoli postąpiła kilka kroków. Obaj siedzący mężczyźni powstali a pan Henryk biorąc rękę siostry rzekł.
— Przedstawiam ci Regino — najlepszego mego przyjaciela, pana Stefana Rawickiego, o którym nieraz słyszałaś odemnie.
A zwracając się do Stefana dodał.
— Moja siostra Regina Różyńska.
Wzrok pana Stefana z wyrazem lekkiego zdziwienia spoczął na pięknej twarzy i postaci wchodzącej; nie spodziewał się ujrzeć pięknej kobiety. Regina patrzyła też na poważnego człowieka z wyrazem żywego zajęcia.
— Istotnie, rzekła wreszcie podając mu rękę, nazwisko pana nie jest mi obce. Brat mój mówił mi wiele o wszystkiem co winien panu i jak mu miło a korzystnie było mieć pana za towarzysza długich po Europie podroży. Szczerze się więc cieszę, poznając tak dobrego i zacnego przyjaciela Henryka.
Słowa te powiedziane były z prostotą i wdziękiem, ale głos Reginy szczególnem swojem brzmieniem uderzył pana Stefana. Nie był on srebrny, ani taki świeży i dźwięczny jakim mówią młodziuchne, tylko co rozkwitające kobiety; owszem, stłumiony nieco, i jakby powiedział muzyk, prawie altowy — a miał cechę dojrzałości, powagi i jakiegoś skupionego w sobie, wewnętrznego a spokojnego smutku. Skończyła mówić, a pan Stefan patrzył jeszcze na nią badawczem przeciągłem spojrzeniem, i oczy jego błysnęły kilka razy. A im dłużej patrzył, tem wyraźniej widział na czole młodej kobiety odcień przebytych cierpień. Nie dający się opisać słowami, niepochwytny i dla zwyczajnego oka niedostrzeżony, bywa jednak na czołach ludzkich ów znak ręką boleści wyryty, który spojrzeniu badacza mówi stanowczo: ten człowiek cierpiał! To blade i smętne piętno cierpień dostrzegł pan Stefan na czole Reginy i poczuł rodzaj współczucia, rodzaj magnetycznego pociągu do młodej kobiety, tak wcześnie naznaczonej smutnemi rysami życia. Nareszcie oderwał wzrok od białej i poważnej twarzy kobiecej, wypuścił jej rękę którą przez chwilę zatrzymał w swojej dłoni i odpowiedział.
— Tak pani, podróżowaliśmy długo z Henrykiem; razem czerpaliśmy ze źródeł cywilizacji w pysznych stolicach Anglji i Francji — razem drapaliśmy się na szczyty Alpejskich gór i Szkockich skał, i razem widywaliśmy straszne burze morskie. Toteż szczerze rad byłem ujrzawszy tu mego młodego przyjaciela, i błogosławię wypadkowi, który nas jednocześnie sprowadził do D*** a dzisiejszego ranka dał nam niespodzianie spotkać się w ogrodzie.
— Pan przybył tu dla zdrowia? spytała Regina, czy dla... Chciała dodać: zabawy — ale zawahała się; bo zdawało się jej niestosownem zwracać taki wyraz do poważnego i rozumnego człowieka.
— Nie pani, odrzekł p. Rawicki; jestem tu przysłany od kompanji mającej budować kolej żelazną, jako inżynier, dla zbadania miejscowości i rozpoznania najwłaściwszego kierunku jaki tej drodze nadać należy.
— Będziesz więc pan uczestniczył w bardzo ważnem i pięknem dziele; bo droga żelazna to ważny czynnik cywilizacji i bardzo go tutejszej stronie brakuje.
— Zapewne pani; — spodziewam się że praca moja przyniesie pożytek. Toteż tak oddany jej jestem, żem bardzo mało osób z bawiących tutaj zdołał dotychczas poznać.
— Myśmy tu przybyli, odezwał się Henryk, częścią dla zdrowia Reginy potrzebującego tutejszych wód, częścią dla zwiedzenia nieznanych nam obojgu dotąd tych stron. Ale że jak wszędzie tak i tutaj, najciekawszem źródłem badań są ludzie, więc pragnęlibyśmy z tutejszem zapoznać się towarzystwem, żeby mieć pojęcie o obyczajach i cechach społeczności zamieszkującej te strony. Że jednak nie mamy tu znajomych, to niewiem jak potrafimy uczynić wybór stosunków.
— Według mojego zdania, odrzekł Stefan, dla ludzi takich jak państwo, nie mogących już uledz złym wpływom i w zetknięciu się ze społecznością nie szukającym samej tylko zabawy ale i nauki, wybór bardzo ścisły nie jest potrzebny. W kółkach rozumnych i miłych dobrze wam czas przechodzić będzie; w sferach próżności i społecznych karykatur poznacie złą stronę towarzystwa, nauczycie się wyżej cenić co istotnie dobre, i bezstronnie, ani nazbyt surowo ani zbyt optymistycznie zapatrywać się na to co was otacza.
— Radziszże nam zbliżyć się do hrabiny X. Stefanie?
— Dla czegóżby nie? Nie radziłbym ci tego przed 10ma laty, ale dziś pewny jestem, że złe do ciebie — chcę mówić do obojga państwa nie przylgnie. A ujrzycie tam państwo naturę ludzką z odwrotnej jej strony. Zresztą nie same śmieszne istoty zapełniają salony hrabiny; spotkacie tam państwo pewno wielu zacnych ludzi, pociągniętych także może pragnieniem zbliżenia się do różnych kółek tutejszego towarzystwa. U wód, nie bardzo można przebierać. Prawdziwie jednak zacna i rozumna kobieta, którą polecić mogę znajomości pani, dodał zwracając się do Reginy — jestto marszałkowa Z.; przybyła tu z dwiema wnuczkami dla ratowania mocno zagrożonego zdrowia jednej z nich.
Kończąc te słowa, i jakby dla zmienienia przedmiotu rozmowy, wziął kwiat róży którą przed chwilą Regina położyła na stoliku.
— Co za wspaniały kwiat! rzekł patrząc w białe, delikatne, i jeszcze drżące pod drobnemi kroplami rosy zwoje różanych liści.
— Lubisz zawsze kwiaty? zapytał Henryk.
— Dwie tylko rzeczy w życiu zawsze kochałem namiętnie, odpowiedział inżynier patrząc ciągle w różę: naukę i kwiaty.
— A żywego jakiego kwiatu nigdyś namiętnie nie kochał? rzekł ze swobodnym uśmiechem Henryk.
Uśmiech ten, wywołał na usta Stefana także uśmiech, ale jakby smutny, jakby ironiczny, po którym zapytany odpowiedział.
— Czy wiesz, Henryku? że bodaj nigdy.
Mówiąc to — spotkał się ze wzrokiem Reginy; oczy kobiety, duże, ciemne, myślące, a jednak pełne ognia, — istne oczy Ukrainki, z dziwnym wyrazem przywiązane były do jego twarzy. W spójrzeniu tem nie było ani cienia wabności, a jednak tryskało ono dziwną siłą — smutną jakąś, magnetyczną.
Pan Stefan położył na stole białą różę, a po przezroczem czole Reginy przemknął lekki rumieniec.
W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi, i niby piłka, wpadła do salonu okrągła figurka pana Wiewiórskiego. Jak z olbrzymiego klombu rezedy, jaśminu i róż, tak z jego wygiętej naprzód i napuszonej postaci wionęły fale rozlicznych woni; lilijowe rękawiczki lwa nadniemeńskiego wyprzedzały jego postać, a na misternie zawiązanym krawacie lśniła pyszna brylantowa szpilka.
— Jestem akuratnym, wołał wbiegając jakby smakując każdy z własnych wyrazów; zaledwiem się wyrwał od hrabiny! tak mi pilno było odwiedzić pana. I byłbym tu już wcześniej, gdyby nie to że po drodze zatrzymał mię hrabia August W. On także pragnie zrobić pańską znajomość, monsieur Tarnowski, — zapewne pan pozwoli wprowadzić go do swojego domu.
To mówiąc, po raz pierwszy spójrzał na Reginę. Na widok słusznej i poważnej a pięknej kobiety, okrągła twarz jego zajaśniała niewypowiedzianą, miodową słodyczą, usta roztworzyły się do niebiańskiego uśmiechu, oczki się zmrużyły. Zbliżając się do gospodyni domu, ukłonił się z całą gracją na jaką tylko dozwoliła tusza, której złorzeczył w duchu, i wyrzekł pełnym dystynkcji i prezencji głosem.
— Madame! j’ai l’honneur de vous présenter mes hommages!...
Z nieukrywaną nawet ironją w uśmiechu i głosie, przedstawił Henryk siostrze i przyjacielowi nowego gościa, po czem rozpoczęła się rozmowa, w której tylko pan Stefan nie brał udziału. Usiadł on nieco zdala — machinalnie trzymał w ręku ujętą znów różę, i zdawać się być głęboko zamyślonym. Kiedy niekiedy tylko poważne jego spójrzenie podnosiło się na twarz Reginy, i spoczywało na niej długą chwilę, jakby w rysach i w odblaskach tej twarzy wyczytywał duszę młodej kobiety.
Pan Frycio mówił wiele i żywo, wyginając się i pozując. Opowiadał o swojem kółku znajdującem się obecnie u wód tamtejszych, a zdobnem w książęce i hrabiowskie mitry, i w miljonowe cyfry majątków.
— Dotychczas, mówił, z Ukrainy niemieliśmy nikogo w naszem kółku. Vous serez Mme le premier astre, przybyła vers nous z jasnego horyzontu pięknej Ukrainy.
Powiedziawszy to zdziwił się sam genjalnemu komplementowi który mu przyszedł do głowy, i coraz bardziej ożywiając się, mówił dalej.
— Ale pani nie jest zupełną Ukrainką. Familja Różyńskich mieszka na Wołyniu. Słyszałem force louanges o panu Alfredzie Różyńskim. Serait-il votre cousin, albo może?... Tu ułożył usta w najwdzięczniejszy wyraz uśmiechu, i dodał zcicha i z ukłonami: et peut-être votre epoux.
Gdy pan Frycio wymawiał imię Alfreda Różyńskiego, twarz Reginy nagle i bardzo zbladła, jakby nagłym ruchem krew z niej cała uciekła; po czem znów bladość jak błyskawica znikła pod gwałtownym rumieńcem, który pokrył czoło, lice, i na ustach trysnął purpurą. Było to jedno mgnienie oka — gadatliwy gość niedokończył jeszcze mówić, gdy młoda kobieta była znowu jak zwykle przezroczysto biała i spokojnie odrzekła.
— Tak, znam trochę Wołyń, mieszkałam tam czas jakiś.
Pan Wiewiórski nie zwrócił naturalnie uwagi na tę błyskawiczną grę twarzy kobiecej, ale dojrzało ją badawczo utkwione w lice Reginy oko pana Stefana. Poważny, doświadczony człowiek, znał gorzkie tajemnice kryjące się nieraz w sercach ludzkich; przez baczne przyglądanie się kolejom różnych istnień, doszedł do stopnia znajomości natury człowieczej niedopuszczającego zbytniego nad czemkolwiek podziwu. Jednak na widok tej nagłej bladości i gorącego rumieńca Reginy, w głowie mu drgnęła myśl: jakąż jest przeszłość tej kobiety?
Po chwili obydwaj goście opuścili salonik pani Różyńskiej. Pan Wiewiórski ściśle strzegący praw etykiety wyszedł pierwej z tysiącem ukłonów i komplementów. Pan Stefan nieco później, zamyślony i poważny jak zwykle, ale serdeczny. Wychodząc podał rękę Reginie, i młoda kobieta uczuła na dłoni swojej uścisk ciepły, drgający sympatją i współczuciem.
Po wyjściu Stefana pani Różyńska usiadła zamyślona przy otwartych drzwiach balkonu, i milcząc wpatrzyła się w ozłoconą promieńmi przestrzeń ogrodu.
— O czem tak zamyśliłaś się Regino? — spytał ją brat.
— Myślę, odpowiedziała podnosząc na niego oczy niezwykle jakoś błyszczące, że podobał mi się bardzo pan Rawicki. Poważna, to i piękna musi być dusza.
— Jam ci to nieraz mówił, z zapałem zawołał Henryk, jaki to zacny człowiek. Możesz sobie wyobrazić z jaką radością zobaczyłem go dziś w ogrodzie i ile jestem rad, że miłe na tobie uczynił wrażenie. To żeś umiała ocenić go i pojąć w krótkiej chwili, dowodzi że nie lekko patrzysz na ludzi i że już pierwszy twój sąd o nich jest dojrzały. W oczach większej części kobiet, które znam, człowiek ten możeby nie znalazł nigdy uznania, bo może, rzekł, z uśmiechem, niepatrzyłyby na niego ze względu na wiek jego.
— Wiek jego! odrzekła Regina; według mnie, kwestja lat jest zupełnie obojętną w obec pełni sił fizycznych i duchowych, które człowiek w jakiejkolwiek epoce życia posiada, bo one niekoniecznie od lat tego życia zależą. Dzieci tylko i ci którzy dziećmi są doświadczeniem, dlatego że go nabyć niemogli nie patrząc, zatem ludzie nieznający usposobień człowieka, bawią się i łudzą bezzasadną rachubą lat, nie myśląc o tem, że w skutek wpływów natury lub okoliczności, młody latami może być nieraz starszym, a wiekiem poważny, młodym fizycznie i moralnie. Co do mnie i te ostatnie przymioty niekoniecznie, nieostatecznie stanowią w moich oczach o wartości człowieka, bo obok nich potrzebna jest i dojrzałość. Człowiek, który już przebył znaczną część swojej ziemskiej drogi, ma nieskończenie większą wartość od tego, który dopiero żyć poczyna. Za tamtego istotą wewnętrzną, za siłą jego władz moralnych a nawet zmysłów, świadczą już czyny i dokonane prace, świadczą lata przebyte, tem lepiej jeśli czysto i pożytecznie. O takim stanowczo już wyrzec można kim jest i jakim zostanie — kiedy wchodzący dopiero na drogę życia, ma tylko zarody dobrego, zawiązki, które stosownie do jego natury i okoliczności jakie spotka, rozwinąć się mogą lub zwiększyć. O tem niema co i mówić — a nawet dziwię się nieco znając cię, że mogłeś pomyśleć, ty właśnie, doskonale go znający, o wieku pana Rawickiego, o którym trudno myśleć, widząc jego szlachetną postać.
Mówiła to ze swobodą pełną szczerości; a potem, jakby jej nagle jakaś myśl przyszła, ujęła rękę brata i rzekła żywo.
— Proszę cię Henryku, nie mów mu nic o mojej przeszłości.
— Dlaczego Regino?
— Nie znam pojęć jego pod pewnemi względami, a niechcę aby ten człowiek źle o mnie myślał — odpowiedziała z lekkim smutkiem w głosie i dodała: niech wprzódy pozna mię dobrze!
— O, moja droga, rzekł Henryk, w sercu Stefana są skarby istnie chrześcjańskiej pobłażliwości. Wie on dobrze jakie losy rządzą ludźmi, jakie burze miotają nieraz sercami; i choć sam niedoświadczał ich pewnie w surowem i pracowitem swojem życiu, badał jednak ich potęgi boże w istnieniach innych. Wiem więc z pewnością coby pomyślał o twojej przeszłości; ale jeśli tak chcesz, to nic mu o niej nie powiem.
Regina została sama ze skronią opartą o ścianę przy której siedziała, z rękami złożonemi na kolanach, z oczami wpatrzonemi w błękitny pas Niemna.
Siedziała tak długo i myślała — i myślą opuściła miejsce, w którem była w owej chwili, a przeniosła się do swego cichego, wiejskiego domu; i przypomniała sobie jak nieraz o zmroku albo przy świetle ognia płonącego na kominku, słuchała długich opowiadań brata. Z opowiadań owych stanęły przed jej myślą obrazy różne, w których p. Rawicki niepoślednie zajął miejsce.
I widziała wyobraźnią wrzący i tłumny Paryż, a w nim brata swego, z młodzieńczym porywem, z ognistą naturą, rzucającego się w wir pokus. W pełnym dymu i gwaru salonie francuzkiego markiza, brat jej z rozpłomienioną twarzą rzucał na zielony stół pieniądze, a gdy ich zabrakło, drżącą ręką zdjął z palca pierścień, od matki pamiątkę, i jeszcze go rzucił na pastwę roznamiętnieniu. Przegrał wszystko i obsiadła go zgryzota. Nie pieniędzy żałował, bo był bogaty; ale poczuł, że czasu namarnował niemało, że marnował środki materjalne, z którychby zacny mógł uczynić użytek. W tej chwili życia swego zapoznał się Henryk z panem Rawickim, który podparł młodzieńca, gotowego prawie rzucić się pod szalone koło fortuny dla odzyskania tego co stracił, słowem rozumnej przestrogi, i namówił do wyjazdu z sobą w Alpy, których czyste, górskie powietrze, zmyć miało zeń kurzawę nowożytnego Babilonu.
I widziała w swej wyobraźni, łańcuchy niebotycznych gór. W powietrzu wiszą bryły granitów co chwilę grożąc upadkiem; ze szczytów z głuchym łoskotem odłamy lodu spadają w otchłanie bezdenne; a wśród tych pełnych grozy i piękności odgłosów i widoków, dwaj ludzie pną się po ścianach skalistych i stają u szczytu. To brat jej i poważny jego przyjaciel. Kiedy zmęczony młodzieniec usiada by spocząć, inżynier schylony, bada pokłady ziemi, rozważa naturę gruntu, skał i kamieni; a potem zbliżywszy się do jej brata, przez mikroskopijne szkło ukazuje mu tysiące skamieniałych istot, składających ziemię na której stoją, a których szczątki rozpoznać może tylko biegłe oko geologa.
I widziała dalej w swej wyobraźni okręt płynący po błękitnym Adrjatyku. Wicher gwałtowny rwie żagle z jękiem i trzaskiem; fale morskie wzdymają się w potworne bałwany, niebo huczy grzmotem bez końca i piorunną strzela błyskawicą. Na okręcie popłoch i jęk rozpaczy. Dwaj tylko ludzie śmieli i niezbledli patrzą w twarz śmiertelnie walczącym żywiołom. To znowu brat jej i jego przyjaciel. Henryk się nie lęka, bo i sam jest odważny i wzmacnia go męztwo towarzysza; ale w przedśmiertnej chwili posyła myśl ku stronie rodzinnej, ku mogile rodziców i ku siostrze, którą dziecięciem pożegnał, a łza pożegnania i żalu za tem czego już nie ujrzy, na oku mu błyszczy. W oku drugiego mężczyzny łzy niema; pała ono ogniem jakby pożyczonym od błyskawic, które ślą w świat pioruny. Walka żywiołów uroczystym twarz jego oblewa spokojem. „Henryku, mówi, po co ta łza w oku? Wszak jesteś człowiekiem! Nim pochłoną cię te wzburzone żywioły, do ostatniej chwili twego życia ty im panujesz — bo one bezmyślne a tyś naczynie myśli; one grożą a ty się nie lękasz; ich tchnienia umilkną, a twój duch połączony z duchem całej ludzkości nie umrze nigdy!“
I widziała jeszcze w swej wyobraźni, jak Rawicki wrócił z jej bratem znów do Paryża, przywożąc tam napisane w podróży znakomite dzieło, równie inżynierowi jak i geologowi zaszczyt przynoszące. Uczeni otoczyli go szacunkiem i uznali za brata swego w duchu, wiedzy i zasłudze; droga do zaszczytów naukowych otworzyła się przed nim, ofiarowano mu professorską w Paryżu katedrę. Ale on zamiast biedz ku sławie, szukać powodzenia u obcych, często biegł myślą daleko od świetnej stolicy do kraju w którym się rodził. Odrzucił więc zaszczyty.
Widziała to wszystko wyobraźnią Regina; bo nieraz już przy opowiadaniach brata obrazy te tworzyły się w jej umyśle, a dziś kiedy poznała pana Rawickiego, stanęły przed nią wyraźne a piękne.
A od tych obrazów może jej myśl przeniosła się we własną przeszłość tajemniczą dla wszystkich, dla niej jednej jasną i widomą — choć przeszłość ta zamglona była smutnym cieniem.
I może myślała o życiu rodzinnem, rozgrzanem miłością ukochanego człowieka, rozświeconem promieniem strzelającym od kolebki, z którejby płynął srebrny śmiech dziecięcia?
I może myślała o tem życiu ciepłem, serdecznem, którego nie miała, a ku któremu dusza jej rwała się przez załzawione spojrzenie, przez usta drżące, przez piersi podniesione westchnieniem?
I może w końcu tych marzeń, wyobraźnia przyniosła jej znowu przed oczy postać człowieka stojącą na szczycie góry — przepaścią u stóp, chmurami u czoła otoczonej — lub na pokładzie zagrożonego okrętu spokojnym wzrokiem rozpatrującego swawolę rozszalałych żywiołów?
Czy Regina myślała o tem wszystkiem lub o czemkolwiek podobnem? Ktoby wówczas patrzył na czoło jej zrysowane lekko zmarszczką głębokiej myśli, na wzrok osnuty mgłą łzy co się z pod serca sączyła, na pierś jej wznoszącą się co chwilę westchnieniem bezwiednie tłumionem — powtórzyłby za angielskim powieściopisarzem;
„Wszystko to być może!“ ............

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż dnia hrabina X. wysłuchawszy opowiawiadania Frycia o wizycie jaką oddał pani Różyńskiej i jak znalazł ją dystyngowaną, piękną, a nadewszystko z wytwornym smakiem i elegancją ubraną — rzekła do jednej z najulubieńszych swoich a otaczających ją ciągle młodych kobiet.
— Chère Mme Izabelle, mieszkasz w bliskiem sąsiedztwie tych państwa; faites-moi l’amitié oddać jutro wizytę pani Różyńskiej i powiedzieć jej że będę bardzo rada zobaczyć ją u siebie. Awans ten de vótre part nie będzie niewłaściwy, jako uczyniony osobie przybyłej zdaleka i nie mającej tu znajomych.
— Będę tam jutro, comtesse, odrzekła pani Izabella, której przed oczami stanęła piękna postać p. Tarnowskiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż samego dnia pan Stefan w cichym pokoju swoim siedząc nad książką, ze zdziwieniem zobaczył, iż przyniósł ze sobą białą różę, którą Regina rano trzymała w ręku, i że kwiat ten wpół zwiędły leżał na jego biórku; a niemniej się też zdziwił, gdy spostrzegł, że w uczone i poważne jego badania nad topograficznem położeniem i geologicznemi warunkami Nadniemeńskich okolic, wciskały się jakieś obce naukowym studjom, a dawno już przebrzmiałe i zapomniane w jego życiu myśli. Jakież to były myśli, które przeszkadzały spokojnej pracy pana Stefana?
Może w chwili gdy rozważał rodzaje warstw ziemnych, składających okolicę którą badał, przyszły mu na pamięć rozmaite fazy własnej jego przeszłości; i widział jak dzień po dniu, rok po roku płynęło to minione istnienie jego spokojne, poważne i czyste, a przełamane trudności i dokonane prace układały się w duszy jego stopniowo coraz wyżej, niby z górskich szczytów na dolinę potężnem tchnieniem zniesione warstwy djamentów i złota.
Może z dumą i spokojom sprawiedliwego spoglądał on w tę swoję przeszłość, i w głąb swojej duszy. Lecz nagle ujrzał, że do tej wspaniałej budowy brakowało czegoś; że na gruncie jego istnienia rosły silne dęby i kłosy pożywne ziarno ziejące, — ale nie kwitły kwiaty...
Może gdy się pochylił nad topograficzną kartą, badając zwroty rzeki, górzystość i spady szerokich pól — zdało mu się, że schylona ponad jego ramieniem, blizko jego twarzy, błysnęła biała twarz kobiety; a zdala, zdala, dosłyszał coś jakby srebrny śmiech dziecięcia, i dziecięcemi wyszeptany ustami wyraz: Ojcze!
I może jeszcze, gdy wzrok jego odrywając się od kart uczonych, trafem spotykał białą różę zżółkłą i tęskną — oczom myśli jego nasuwało się wspomnienie bladego czoła kobiety, na którem piękna dusza rozlała wyraz myśli poważnej, a los położył piętno wcześnie przebytych bólów?...
Czy o tem wszystkiem lub o czemś podobnem myślał pan Stefan?
Ktoby wówczas widział jego czoło pogodne, jakby dumne, zalane spokojem mogącym płynąć z czystej tylko i zacnej piersi — a przytem jednak wzrok błyskający ogniem głębokiego męzkiego smutku — powtórzyłby za angielskim powieściopisarzem: „Wszystko to być może!“





III.


Nieco oddalony od najgwarniejszego w D*** miejsca, otoczony ogródkiem pełnym wonnych krzewów i barwnych kwiatów, nie wielki ale i niezbyt mały, z jasnemi oknami i gankiem na czterech słupach wspartym, stał dom w którym mieszkała pani marszałkowa Z. przybyła z dwiema wnuczkami. Jeżeli kiedy istniały w świecie dwie istoty stanowiące sprzeczność w każdym, najlżejszym odcieniu zewnętrznej i wewnętrznej strony — to niezawodnie takiemi były hrabina i pani Z. Obie jednego wieku, jednako wysoko urodzone i majętne, różniły się od siebie jak arlekinada od powagi, pozorna dystynkcja salonowa od istotnej godności płynącej z wyższego nastroju ducha — jak chrześcijańska dobroć od miodowych uśmieszków zalotności, — jak mądrość i spokój poważny od głupoty i wykrzywiania się płaskiej natury. Zawsze czarno ubrana, w białym czepeczku, z pod którego wymykały się z prostotą lecz i starannością ułożone, gęste jeszcze pukle srebrnych włosów; ze ściągłą bladą twarzą, słodkemi usty i dużemi błękitnemi oczami patrzącemi rozumnie i łagodnie — pani Z. była wspaniałym typem starych kobiet, które przeszedłszy życie użytecznie i czysto, niejeden zapewne ból przetrwawszy, — stają u końca ziemskiej drogi z jasnym umysłem, przebaczającem sercem i pogodną twarzą. Była ona jedną z tych kobiet z któremi wszystkim miło jest i dobrze: starym i młodym, mędrcom i prostaczkom, cnotliwym i pokalanym przyniesioną nawałnicami życia winą. Miękka choć poważna, pełna światła i wiedzy, a jednak prosta i skromna; sama czysta jak kryształ, a przecież okiem przebaczenia i pobłażliwości patrząca na grzechy innych, łączyła w sobie cnoty ewangelicznej chrześciańskiej niewiasty z odblaskiem umysłowego światła i wiedzy, zdobiącym kobiety dziewiętnastego wieku.
Wysokie towarzyskie i majątkowe położenie swoje, uważała pani Z. jako środek do wywierania na społeczność zbawczego wpływu dobroczynności i przykładu, nie zaś jako szczególny przywilej dający prawo pomiatania innymi i królowania bez osobistych zasług, „par la grâce de Dieu“ nad resztą śmiertelnych. Rozum, cnotę, zasługę, ceniła wszędzie gdzie je znalazła — czy obok mitry i miljonów, czy przy skromnem nazwisku i ubóstwie. Treścią jej życia była nieograniczona, nieowarunkowana miłość ku ludziom, a dewizą szczytna ewangeliczna zasada: Duch tchnie którędy chce, i nie to co ze krwi, ale to co z ducha pochodzi, jest Alfą i Omegą człowieczej wartości.
To też wszystko co w D*** żyło a posiadało wyższą wartość umysłową lub moralną, skupiało się koło marszałkowej. Salonik jej z wytwornym smakiem, lecz i z prostotą cechującą ją w każdym względzie ubrany, całkiem był niepodobny do lśniących przepychem i rozlicznemi cackami salonów hrabiny. Był w nim dostatek, komfort, piękność; ale zarazem z duszy jego właścicielki tchnęła weń powaga i serdeczne jakieś ożywcze ciepło.
W tymto saloniku z oknami otwartemi na pełen kwiatów i woni ogródek, w kilka dni po przybyciu do D*** pana Tarnowskiego i jego siostry, Regina Różyńska dobrze już zaznajomiona z marszałkową, siedziała obok tej poważnej i słodkiej niewiasty, a naprzeciw dwóch tych kobiet stał wsparty o róg kominka doktor K. Z ogródka, przez otwarte okna dochodziły dźwięczne i świeże głosy dziewczęce, i wtórował im niekiedy dźwięczny też i świeży głos męzki; czasem wybuchy srebrnego, młodzieńczego śmiechu rozlegały się między klombami zieleni i kwiecia i płynęły do pokoju razem z falą woni i ciepłych powiewów.
— Czy dawno byłaś u hrabiny, Regino? ozwała się do pani Różyńskiej marszałkowa Z. z poufałością, jaką niemłode już a dobre kobiety lubią otaczać młodsze od siebie.
— Dotąd byłam tam raz tylko, odpowiedziała Regina. W parę dni po moim przyjeździe oddała mi wizytę pani Izabella W. i w imieniu hrabiny najusilniej zaprosiła do domu tej pani. Przedwczoraj więc nie chcąc uchybić prawom grzeczności, odpowiedziałam bytnością moją na tak pośpieszne i usilne zaprosiny.
— Czy brat pani był także u hrabiny? — spytał doktór.
— Towarzyszył mi — odrzekła pani Różyńska.
— Jakże to szczęśliwie dla mnie, zawołał medyk. Wiedząc iż p. Tarnowski jest ścisłym przyjacielem pana Rawickiego, muszę prosić go aby mię wyręczył w bardzo trudnej, zleconej mi przez hrabinę missyi. Ta królowa naszego kółka, jakby powiedział pan Frycio Wiewiórski — przywykła aby wszystko słało się pod jej stopy wolę jej pełniąc, mocno na mnie nalegała, abym wprowadził do jej domu naszego szanownego inżyniera. Znała go kiedyś w Paryżu, i rozgłos jaki tam zrobił o sobie, zostawił na jej umyśle niestarte wrażenie. Wątpię tylko czy p. Rawicki da się namówić — i o tej wątpliwości mojej mówiłem hrabinie; ale zalecała mi po kilka razy bym spełnił jej wolę, sądząc zapewne, że jako doktór będę miał wpływ na inżyniera. Rzemieślnik z rzemieślnikiem, to konfraternija — „ces gens du métier" zwykle towarzyszą sobie.
Lekko uśmiechnęły się kobiety, a marszałkowa rzekła.
— Pan Rawicki jest jednym z tych rzadkich i szczególnych ludzi, którzy tak w dobrem i poważnem jak w złem i lekkiem towarzystwie, umieją wszystkich otaczających natchnąć szacunkiem dla siebie i sympatją. Nie dziwię się widząc, że wysokie jego zalety uznają rozumni i zacni ludzie, że nawet i tacy którzy go pojąć nie mogą, składają mu rodzaj jakby mimowolnego hołdu.
— Pochodzi to pani, odpowiedział doktór, z niezmiernej dobroci i prostoty pana Rawickiego. Dla podobnych sobie jest on serdecznym i otwartym, mimo całej swojej powagi, a nawet lekkiej surowości; z ludźmi niższymi od siebie, mimo poczucia swojej wyższości ma tę łatwość obejścia się, tę prostotę, a razem godność wysłowienia, która ośmiela, zobowiązuje, pociąga. Przyjmuje ludzi takimi jakimi ich spotyka, bez pychy i narzucania im swej wyższości. Zato też jedna sobie wszystkie serca i umysły. W salonach zaś takich jak np. hrabiny, podoba się nadewszystko jego niezrównanej szlachetności układ, nadający mu cechę pewnej niewymuszonej i jakby wrodzonej elegancji.
— Dawno znasz pani pana Rawickiego? zapytała marszałkowa Reginę.
— Osobiście, od dni kilku ledwie, bo pierwszy raz zobaczyłam go dopiero, gdym tu przybyła; ale oddawna słyszałam o nim od Henryka, którego był on długo najlepszym przyjacielem. Tu zaś, właśnie w skutek tej jego dla mego brata przyjaźni, widuję go codziennie i dosyć już chwil zeszło mi w jego miłem towarzystwie.
— Co do mnie, znam p. Rawickiego od dwóch lat, mówiła marszałkowa; winnam mu nawet wdzięczność za bardzo dobre i rozumne rady pod względem zasad, jakie przyjęłam w dokończeniu wychowania moich wnuczek. Rozmawiałam z nim często o tak żywo wzniesionej dziś kwestji położenia kobiet w spółeczności; i zdaje mi się, że człowiek ten obok innych wielostronnych swoich badań, nie zaniedbał też i studjów nad położeniem i usposobieniem kobiet. Zdania jego pod tym względem są niezmiernie trafne i oparte na bardzo praktycznych i rozumnych poglądach.
— Ciekawy jestem, rzekł doktor, czy też p. Rawicki był kiedy żonaty; bo jak nateraz, wnoszę z pewnych słów jego że jest wolnym od małżeńskich związków.
— Nie wiem nic w tym względzie, odpowiedziała marszałkowa, a chętniebym się dowiedziała, czy ten człowiek do wszystkich cechujących go zalet, łączy i cnoty rodzinne.
— Gdzie pani poznała pana Rawickiego? spytała Regina.
— W Dreźnie, przed dwoma laty podczas podróży z memi wnuczkami. Z niemi i z kilkoma jeszcze znajomymi zwiedzałam galerją Drezdeńską obrazów. Przed jednem z arcydzieł, zobaczyłam stojącego w głębokiem zamyśleniu pana Rawickiego. Postawa jego i wyraz twarzy, uderzyły mię; z pewnych cech powierzchowności, zdało mi się, że w nim poznaję rodaka. Spytałam o niego moich znajomych, z których jeden Zygmunt S., przyjaciel jego i niegdyś uniwersytecki podobno kolega, przedstawił mi go. Pamiętam, żem przepędziła z nim wówczas kilka niezmiernie miłych i korzystnych godzin. Z głęboką znajomością i żywem zamiłowaniem wskazywał mi wszystko, co najznakomitszego posiada galerja; i nim się dowiedziałam o jego rzeczywistym zawodzie, miałam go za malarza — tak dokładnie zna wszystkie tajemnice malarstwa, i tak gorąca miłość dla sztuki cechowała jego o niej rozmowę. Sądzę nawet, że niezawodnie musi malować; lecz chociaż później często widywaliśmy się podczas paru miesięcy razem przepędzonych w Dreźnie, nie dowiedziałam się jednak o tem, czy w teorji tylko i w duszy, czy też i w praktyce jest artystą.
Właśnie gdy słów tych domawiała, drzwi się otworzyły i wszedł p. Rawicki.
— Witamy, witamy pana, zawołała marszałkowa powstając i postępując kilka kroków ku nadchodzącemu.
Powitał ją p. Rawicki z uprzejmem uszanowaniem, a podając rękę Reginie, przez chwilę zatrzymał wzrok na rozświeconej nagłym promieniem jej twarzy.
— W porę przychodzisz, szanowny panie, rzekła pani Z. — mówiliśmy właśnie o panu i mamy ochotę zadać mu parę pytań, choćbyśmy za niedyskretnych ujść mieli. Wiem jednak, że ciekawości nie weźmiesz za złe swoim przyjaciołom.
Lekko ukłonił się p. Stefan, i odrzekł z uśmiechem.
— Rad będę w każdej mierze zadowolnić życzenia państwa.
— Naprzód więc pytanie mniej ważne, mówiła marszałkowa. Powiedz nam pan czy malujesz sam, czy tylko teoretycznie znasz sztukę?
— Poświęcałem pewien czas studjom nad malarstwem, odrzekł inżynier, i zajmowałem się wiele teorją sztuki. Sam też maluję trochę — ale talent mój nie dorósł wysokości geniuszu — dodał z uśmiechem, i służy mi tylko do uprzyjemnienia chwil wolnych od specjalnej pracy.
— Pozwoli pani marszałkowa, rzekł doktór, abym drugie pytanie zadał sam panu Rawickiemu.
— I owszem, doktorze, bo nawet niewiem prawdziwie jakbym je sformułować potrafiła — tak bardzo wchodzi ono w obręb osobistych względów, w który wkraczać nigdy nie lubię.
— Chcemy więc zapytać ciebie kapłanie cyfry i linji, mówił doktór w patetycznej postawie stając przed inżynierem, czy wysokiemi zaletami swojego rozumu i serca uszczęśliwiłeś kiedy jaką śmiertelną istotę płci żeńskiej.
Zaśmiał się p. Stefan.
— To jest, rzekł, prostemi słowami mówiąc, pytasz mię kapłanie pigułki i mikstury, czy byłem kiedy żonaty?
— Właśnie — odrzekł z komiczną powagą, kłaniając się medyk.
— Nic prostszego nad to pytanie, mówił p. Rawicki — i łatwo mi pod tym względem zaspokoić ciekawość państwa. Byłem żonaty, ale tak to już dawno, że i świat i ja zapomnieliśmy o tem. Miałem dwadzieścia trzy lata żeniąc się, i po czterech latach straciłem żonę.
— To znaczy, że jesteś en etat de veuvage, jakby powiedziała hrabina — rzekł doktór i dodał żywo: Genjalna myśl panie Stefanie! ponieważ jesteś wolnym od matrymonjalnych związków, staraj się o pulchną rączkę hrabiny. Pójdzie za ciebie, ręczę, bo masz u niej wielkie łaski; a dobrana z was będzie para, słowo daję! — jak każda z tych, których jest tak wiele na świecie, a o których ludzie mówią: że, djabeł sto par butów zdarł nim je skojarzył.
— Hojny jesteś Eskulapie w rozdawaniu szczęścia ludziom, rzekł p. Stefan — wszakże ustępuję ci całą część mojego u hrabiny powodzenia.
— Kiedym się raz stała niedyskretną, ozwała się pani Z., to już i dalej posunę się na tem obcem mi polu. Pozwól się zapytać szanowny panie, dlaczego tak wcześnie zostawszy wdowcem, nie ożeniłeś się dotąd po raz drugi? Wszakże, według mojego kobiecego zdania, rodzinne uczucia w niczem nie przeszkadzają życiu pracy, a mogą owszem ozdobić je i rozlać pewną słodycz na poświęcone czynom i nauce istnienie.
— Zupełnie zgadzam się ze zdaniem pani co do rodzinnych uczuć, odrzekł p. Stefan po chwili milczenia; nietylko niemi nie gardzę i nie lekceważę ich, ale owszem sądzę, iż one tylko istotne człowiekowi mogą przynieść szczęście — które można śmiało położyć obok wewnętrznego zadowolenia, jakie się budzi w człowieku spędzającym czas korzystnie dla siebie i innych. Wszakże, dwa powody utrzymywały mię dotąd w domowem osamotnieniu. Pierwszym z nich było życie czynne, zajęte naukowemi studjami i pracami przywiązanemi do mego zawodu; drugim: wysokie pojęcie jakie mam o małżeństwie i o kobiecie, któraby w myśl moją mogła mi być żoną.
— Zanadto może wymagający jesteś szanowny przyjacielu, żartobliwie rzekła marszałkowa.
— Zanadto rozumujesz w rzeczach odnoszących się tylko do uczucia, zarzucił doktór.
— Wymagającym, odpowiedział p. Stefan, musi być każdy człowiek, który zna siebie, wie jakich warunków bytu potrzebuje i do czego z natury swojej i usposobień ma prawo. Co zaś do rozumowania, niemogę odłączyć go od uczucia; bo uczucie bez przewodnictwa i światła rozumowego, wydaje mi się tylko instynktem — a ten gdy zawłada nieograniczenie oświeconym człowiekiem, staje się poczuciem niegodnem jego udoskonalonej istoty. Nie zaprzeczam bynajmniej owym silnym, rzekłbym, bezwiednym, jakby magnetycznym pociągom, których silne szczególniej i dobrze uorganizowane natury doświadczać muszą w zbliżeniu się ku podobnym sobie. Wszakże jestem przekonany, że pociąg taki, że taka bezwiedna attrakcja w stałe i piękne zmienia się uczucie wtedy tylko, jeżeli obok niej stanie wysoki nastrój duchowy i w drugiej istocie, bratniego, spojonego pokrewieństwem myśli i porywów dopatrzy ducha. W kwestji małżeństwa szczególniej, sądzę że taka wspólność duchowa musi koniecznie towarzyszyć bezwiednej sympatji dwojga ludzi, nie mających żyć z dnia na dzień tylko bezmyślnie, ale pragnących pięknego istnienia, w któremby się łączyły wszystkie żywioły uczucia i myśli.
— Poniekąd masz pan słuszność, odpowiedział doktór; ale powiedz mi, czy podobny pogląd nie ostudza serca i nie przemienia uczucia w jakąś matematyczną, suchą formułę?
Według mnie, bynajmniej — rzekł pan Stefan. Nieraz w życiu zdarzało mi się widzieć ludzi, o których wszyscy mówili że się kochają, i którzy sami tonęli w złudzeniach. Przypatrywałem się takim parom i często widziałem w ich spójni sam instynkt tylko ślepy, samo uniesienie i szał — i nigdy pojąć takiej miłości nie mogłem. Miłość podobna daje zapewne kilka chwil upojenia; ale budzący się z tego pięknego snu człowiek, znajduje się w życiu jak zbłąkany wśród drogi wędrownik; sam nie wie gdzie zaszedł, i którędy dalej iść trzeba. Sen piękny minął, została rzeczywistość nieodpowiadająca wymaganiom człowieka; ztąd w słabych naturach żal, rzucanie się, rozpacz — i upadek moralny; w silnych, utrata najpiękniejszej strony życia — i konieczność zamknięcia się tylko w jego połowie. Według mnie, jak wszystko na świecie tak i miłość musi wiedzieć, zkąd pochodzi i dokąd dąży — a wtedy tylko może dać rękojmię pewnego szczęścia i spokoju.
— Ważna to bardzo kwestja i bardzo żywotna, ozwała się marszałkowa. Istotnie, sama z zadziwieniem nieraz widziałam jak pary łączące się z najgorętszej zda się miłości, po pewnym upływie czasu obojętnieją dla siebie i najnieszczęśliwsze tworzą małżeństwa. Wielu jest nawet ludzi, którzy myślą, że najpiękniejsze w życiu chwile zawarte są w krótkiej epoce między poznaniem się mężczyzny i kobiety, a ich odejściem od ołtarza. Potem w życiu rodzinnem, w bliskiem zetknięciu się z sobą, miłość kochającej się wprzódy pary musi koniecznie ostygnąć; szczęście oczekiwane spowszednieć i zblednąć — a natomiast ma się zostać samo znudzenie, a niekiedy i niechęć ku sobie wzajemna. Mniemanie to poparte przysłowiem bardzo oświeconego narodu, jakkolwiek błędnem mi się ono zdaje: małżeństwo jest grobem miłości.
— W istocie pani — rzekł p. Stefan, tysiące przykładów małżeństw znudzonych i przedstawiających smutny widok rodzinnego rozstroju, zdają się popierać tę fałszywą zasadę, jakby w żyjącym dowodzie pokazując światu, że małżeństwo jest grobem miłości. Ztąd ludzie widząc znudzenie sobą, niechęć wzajemną, a co najmniej zobojętnienie małżonków, osądzili że inaczej być nie może — i dla utrzymania węzłów rodzinnych, będących podwaliną społeczeństw, w miejsce wyrazu małżeńskiej miłości ustanowili wyraz małżeńskiego obowiązku. Zkute obowiązkiem pary, wloką się przez życie leniwo i nudnie jak woły zaprzężone w jarzmie — i biada temu kto z pod tego jarzma buntowniczą zechce uchylić głowę. Taki porządek rzeczy wydaje się naturalnym, przestał razić i zwracać uwagę; a jeśli w smutnem istnieniu sprzężonych tylko obowiązkiem ludzi, odgrywają się dramata boleści i moralnego konania — ciche one są, niedostrzeżone, tłumione i ukrywane najstaranniej przed oczyma ludzkości. Świat mówi, że tak jak jest być powinno; ale kto okiem badacza wpatrzy się w rodzinne nieszczęście, nie uzna za naturalny tego porządku rzeczy i zechce źródła złego dopatrzyć.
— Źródło, źródło złego! — zawołał doktór, ależ ja sądzę, że ono nie może zamknąć się w jednem ogólnem orzeczeniu — bo wypływa z mnóstwa osobistych powodów i usposobień.
— Zapewne — odparł p. Stefan; skrzywione wychowanie, namiętności, powinność nawet gwałtownie porywające niekiedy ludzi, wpływają znacznie na cierpienia nurtujące rodziny. Wszakże zdaje mi się, że głównem źródłem ich jest brak u łączących się w pary, wspólnej i jednoczącej myśli; brak wspólnej pracy i dążenia do jednych celów. Uczucie pierwsze, pełne szału, po pewnym czasie blizkiego zetknięcia się niezawodnie minąć musi; a gdy wyczerpie się upajająca czara, i poza nią nic więcej niema, przychodzi znudzenie, rozdwój, próżnia. Wówczas przybiega w pomoc obowiązek. Jedni poddają mu się i cierpią w milczeniu, tracąc wiele kwiatów życia i skarbów serca; inni albo buntują się głośno i giną wśród potępienia ogółu, albo czołgają się w cieniach tajonych uczuć, oszukując świat i istotę z nimi zwiazaną.
— Inaczej jest z tymi — mówił dalej coraz bardziej ożywiając się pan Stefan — inaczej jest z tymi, których życiu przyświeca myśl, którzy dłoń w dłoni pracują razem do jednych dążąc celów. I tym zapewne mija zczasem szał gorących uniesień; ale zato zjawia się w ich sercach uczucie głębokiego przywiązania, słodkie a silne, okraszone wspólnem zamiłowaniem jednych idei, rozjaśnione wspomnieniem chwil uniesień i rozkoszy i wzajemną za nie wdzięcznością. Miłość taka zmienia tylko postać — ale nie niknie i niemniej daje zadowolenia. Taką miłością połączone pary nie potrzebują idei obowiązku, aby życie im wśród nieodłącznych odeń nawet trosk i trudów płynęło w spokoju i zgodzie, — z pożytkiem dla nich i dla innych. Z takich tylko par złożone małżeństwa tworzyć mogą rodziny będące podwaliną społeczności.
Przez cały ciąg tej rozmowy Regina milczała; oczy miała spuszczone jakby się całą istotą wsłuchiwała w głos mówiącego, niekiedy tylko podnosząc je na jego ożywioną wyrazem głębokiego przekonania twarz.
— Najzupełniej się zgadzam ze zdaniem pana Rawickiego. A państwo co o niem myślą? — ozwała się marszałkowa zwrócona do Reginy i doktora.
— Takie przekonania nabywają się koniecznie w skutek dojrzałości i przypatrywania się różnym kolejom ludzkich losów — odrzekła pani Różyńska; to też i ja w zupełności je dzielę i cieszę się bardzo, iż zdanie moje zgadza się z sądem pani.
W tej chwili marszałkowa z lekką niespokojnością spojrzała w okno.
— Doktorze, rzekła, pójdźmy do ogrodu, aby wywołać ztamtąd moje dziewczątka. Wandzia zanadto dziś chodzi, a to może źle na nią wpłynąć — nieprawdaż?
— Właśnie w tej chwili chciałem pani tę samą zrobić uwagę — odrzekł doktór.
— Jakże się ma panna Wanda? zapytał p. Stefan.
— Nie lepiej i nie gorzej, odpowiedziała pani Z. Chodzi, biega nawet, mówi i śmieje się — bo słodkieto z natury dziecię, i fizyczna słabość nawet nie wlewa najmniejszej goryczy do jej usposobień. Ale zawsze ta sama niepokojąca bladość twarzy, ten sam kaszel i ból piersi. Ciężkieto zmartwienie zesłał mi los, tę chorobę tego dziewczęcia — dodała ze smutkiem.
— Można się spodziewać, że młodość zwycięży chorobę — pocieszała Regina.
— Mam też tę nadzieję, odrzekła pani Z. acz śmiertelna zdejmuje mię obawa, ile razy myślę że matka jej a moja biedna córka, zgasła młodo podobnąż zabita słabością.
Łza błysnęła w oczach staruszki, a doktór którego twarz przy rozmowie tej zasępiła się także — rzekł pospiesznie.
— Po co się czarnym oddawać myślom? — Pójdźmy oto raczej, poprośmy pannę Wandę aby zechciała wejść do pokoju i odpocząć.
I oboje wyszli do ogródka — Stefan i Regina zostali sami.
Regina powstała i stanęła przy otwartem oknie; a Rawicki zbliżył się też i naprzeciw niej stanął w milczeniu.
W ogródku, między zielenią błyskały jak obłoczki błękitne sukienki dwóch przechadzających się panienek, a obok nich ukazywało się niekiedy z za krzewów czarne ubranie towarzyszącego im mężczyzny.
Na klombach pod oknami, ozłocone promieńmi słońca błyskały barwne główki gwoździków, rezedy i stokroći — a woń od nich płynęła falami.
— I ja niemniej rad jestem — rzekł po chwili milczenia p. Stefan, jakby odpowiadając na ostatnie słowa Reginy powiedziane do niego — i ja niemniej rad jestem, żeśmy się z panią w poglądach na świat i życie zgodzili. Jedno tylko mię dziwi — i zatrzymał się jakby mu trudno było myśl swoję dokończyć.
— Co pana dziwi? spytała kobieta podnosząc nań śmiały i pełen pytania wzrok.
— Dziwi mię, kończył p. Stefan, że pani tak młodą będąc, nabrałaś tak dojrzałego o rzeczach sądu.
— Panie Rawicki, przerwała Regina, ja sądzę że można stać się dojrzałą w młodych latach, tak jak przebywszy długą drogę, można obok nabycia dojrzałości zachować młodą siłę i nie zmartwieć na to co rozpłomienia młodość.
— W istocie, odpowiedział p. Stefan, pani jesteś połączeniem młodości i powagi, masz pani dwie największe potęgi i dwa najżywsze uroki.
— Życie to wielki mistrz — krótko odrzekła kobieta.
P. Stefan długiem, badawczem spojrzeniem wpatrzył się w jej twarz, której spuszczone i utkwione w kwiat trzymany w ręku oczy, nadawały wyraz smutnego zamyślenia.
— Pani musiałaś wiele cierpieć — rzekł wreszcie po długiej chwili milczenia, głosem, który mu z głębi piersi jakby tłumiony wzruszeniem wychodził.
— Wiele — odpowiedziała kobieta i wzrok na niego podniosła.
I patrzyli na siebie przez chwilę, tem spójrzeniem niemem a jednak wymownem, przez które dusza jednej istoty wyczytuje duszę drugiej spojrzeniem, którem oczy kobiety mówiły: Oddałabym się tobie! — oczy mężczyzny: Wziąłbym cię!...
Patrzyli tak na siebie długą chwilę i nie spostrzegli że tymczasem marszałkowa wróciła do pokoju i smutna jakaś, zamyślona po ostatniej rozmowie, zasiadła z doktorem obok drugiego okna.
W kilka chwil po jej wejściu, śród klombów kwiatowych rozległ się śmiech wesoły; dwie błękitne sukienki wionęły w szybkim biegu i przez drzwi ogrodowe wbiegły do pokoju dwie młodziuchne dziewczynki — a po za niemi, ukazał się stojący we drzwiach i uśmiechnięty, z ogromną ponsową różą w ręku, Henryk Tarnowski.
— Babciu, babciu droga, wołała jedna z panienek smukła i bardzo blada, z główką ozłoconą wijącemi się w pierścienie jasnemi jak len włosami — muszę się poskarżyć na pana Henryka! Zerwał najpiękniejszą moją ponsową różę?
Mówiąc to przyklękła przed babką i przytuliła główkę do jej kolan.
— Choć to niegrzecznie, ozwał się stojący we drzwiach p. Tarnowski — ale zmuszony jestem zaprzeczyć pannie Wandzie — bo sama zerwała tę różę, a jam ją tylko przemocą odebrał z jej rączek.
— Tak — zawołała dziewczyna podnosząc na młodego człowieka duże, błękitne jak niebo oczy — zapewne, zerwałam ją sama, ale dla tego żem widziała iż pan miałeś zamiar to samo uczynić — a zamiar i czyn, to wszystko jedno, — nieprawdaż babciu?
— Wprawdzie nie zupełnie to wszystko jedno, z uśmiechem rzekła pani Z. przesuwając dłoń po jasnych kędziorach wnuczki; ale bądź co bądź pogódźcie się państwo, bo szkoda niewielka się stała. W miejsce tej, wykwitną inne róże.
Zaledwie domówiła tych słów, gwałtowny kaszel rozdarł pierś dziewczęcia; ukryła twarz na kolanach babki, i na chwilę cała jej postać wiotka i wysmukła ugięła się jakby pod naciskiem silnej, fizycznej boleści.
Smutnie umilkli wszyscy, a po rozjaśnianej przed chwilą twarzy Henryka, przemknął cień smętny; oczy jego spotkały się z oczami doktora, który ze zsuniętemi posępnie brwiami stał obok gruppy dwóch kobiet.
— Zmęczyłaś się pani — rzekł medyk schylając się nieco nad klęczącą u stóp pani Z. dziewczyną; usiądź pani i odpocznij.
To mówiąc podał rękę Wandzie, która uspokojona już trochę, lekko pokasłując jeszcze, powstała z uśmiechem i usiadła przy oknie, przy którem przed chwilą stali Regina i Stefan.
Pan Rawicki widząc przykre wzruszenie marszałkowej zbliżył się ku niej i rozpoczął z nią rozmowę; Regina mówiła z doktorem i siostrą Wandy. Tarnowski stanął naprzeciw siedzącej w oknie bladej i cierpiącej, a jednak uśmiechniętej dziewczyny.
— Nie gniewa się już pani, rzekł — za odebranie jej tej róży?
Spójrzała na niego, przestała się uśmiechać, a po twarzy jej przemknął smutek.
— Owszem, odpowiedziała zcicha, weź pan tę różę, schowaj ją; a kiedyś, kiedyś — gdy będę już bardzo, bardzo daleko, ona mię panu przypomni.
— Jabym pragnął, szepnął mężczyzna, nigdy daleko nie być od pani.
— Panie Henryku — zwolna wymówiła dziewczyna patrząc na twarz jego przejrzystym, smutnym wzrokiem; na krzaku róży gdy uwiędną jej kwiaty, i listki ich zżółkłe opadną jedne po drugich, to na drugą wiosnę odkwitają świeże i piękne; ale człowiek, który raz opuści tę ziemię, nie wraca już nigdy — nieprawdaż — i nazawsze już zostaje daleko od ludzi.
Mówiąc to przycisnęła rękę do piersi, i spojrzała w niebo; a Henryk wpatrzony w jej oczy, szybkim ruchem poniósł do ust ponsową różę.
W tej chwili Regina żegnała marszałkową.
— Wybacz, moja śliczna pani Regino, mówiła jej staruszka, że cię nie często odwiedzam; ale bo widzisz, tak już przywykłam do ciągłego zostawania w domu, że nawet twoja sympatyczna twarzyczka i twój zajmujący rozumek nie mogą mnie z mego cichego kąta wyciągnąć. Bywaj u mnie jak najczęściej, proszę cię; a ja ci w zastępstwie za mnie przysełać będę moje wnuczki.
Jakby dla potwierdzenia słów babki, Wanda podbiegła ku Reginie — objęła ją obiema ramionami, i długi pocałunek złożyła na jej twarzy.
— Może pan zechce odwiedzić nas dziś wieczór? rzekła Regina do Rawickiego, podając mu rękę. Inżynier skłonił się w milczeniu, a p. Henryk zaprosił też obecnego doktora.
W kilka chwil potem w salonie marszałkowej niebyło już dwóch mężczyzn. Siostra Wandy chodziła w ogródku koło klombów — zrywając kwiaty i nucąc piosenkę; a Wanda usiadła na niskim stołeczku u stóp babki, złożyła ręce na jej czarnej sukni, i podnosząc twarzyczkę ku twarzy staruszki, mówiła zcicha.
— Powiedz mi babciu kochana, jak się nazywa to uczucie, kiedy razem tęskno jest i radośnie, i płakać chce się i śmiać — a myśl o śmierci to taka straszna, jak nigdy nie była?
Marszałkowa spojrzała na wnuczkę łagodnie i badawczo.
— Od dawnaż uczucie takie zrodziło się w tobie moje dziecię? spytała rozgarniając jej włosy z czoła.
— Babciu moja, od dni kilku — szeptało dziewczę; od... od... Powiem babci otwarcie... od czasu jak znam pana Tarnowskiego.
— Cóż wy tam ze sobą rozmawiacie? spytała znów babka.
— O czem my z sobą nie rozmawiamy! Wczoraj w wieczór naprzykład, kiedy babcia rozmawiała z panią Reginą, a Zosia chodziła po ogrodzie ze swemi przyjaciółkami, myśmy tu przy otwartem oknie długo mówili ze sobą. Patrzyliśmy na niebo i na gwiazdy, a pan Henryk mówił że na Ukrainie niebo ciemniejszy ma szafir i gwiazdy jaśniej świecą. On tak kocha Ukrainę! Opowiadał mi jak po szerokich stepach jeździ często sam jeden na koniu, co go jak wicher, przez przestrzenie unosi; jak tam na stepach tych cicho, uroczyście i swobodnie; czasem tylko błyska wioseczka biała, i wiatr od niej niesie tony smutnej Ukraińskiej piosenki — albo czasem z nad mogił odwiecznych, co się tam wysokiemi wznoszą kurhanami, wicher kłęby piasku podniesie, świśnie, zahuczy i z chmur kurzawą poleci pod niebo — aż wszystko znowu ucicha, i jeździec zostaje wśród nilczenia sam jeden z niebem, mogiłami i ulubionym swoim koniem. A kiedy opowiadał mi o tem pan Henryk, babciu droga, z nieba spadła gwiazda. Ja spojrzałam na niego i zdało mi się, że wszystkie promienie tej spadającej gwiazdy na twarz mu się zlały — taki miał blask w oczach, i taką jasność na czole. Nakoniec powiedział żartem: widzisz pani, jaka to nasza Ukraina! a pani co mi możesz powiedzieć o swojem błotnistem Polesiu? Żal mi się zrobiło Polesia, babciu kochana, boć to rodzinne moje miejsce — i nie wiem dlaczego je ludzie tak źle okrzyczeli, kiedy i ono ma swoje piękności. Wzajemnie więc, jak mogłam najlepiej zaczęłam opisywać panu Henrykowi nasze lasy ciemne, szumiące, takie czarne od dębowych gęstych liści, a tak uroczo błyskające białemi i smukłemi brzózkami; i o równinach naszych szerokich, rozległych mówiłam; jakie one smętne i ciche, gdy je mgła jesienna owieje, a rozdzierając się niekiedy, ukazuje nam gruppy naszych wiosek i wysokie szczyty cmentarnych krzyżów. I opowiadałam jakie piękne ogrody mają nasze dwory, i jak do nich latem o zachodzie słońca płyną zdala żałośne śpiewy ludowe, i poważne tony surm pastuszych. Długo rozgadałam się babciu, bo mi na sercu leżało aby przekonać pana Henryka, że nasza okolica nie jest tak brzydka i bezbarwna, jak myślał. A gdym skończyła mówić, spytał mię: pani bardzo kochasz swoje rodzinne miejsce? — Czyż można, odpowiedziałam, nie kochać stron, wśród których rozbudziła się dusza nasza, których tchnienia owiewały nas w kolebce, których każdy zakątek, każdy odcień natury serdecznie znajomy, jak najbliższy przyjaciel wszystkich dni? — I ja kocham teraz Polesie, rzekł pan Henryk — i tak jakoś babciu, patrzył na mnie, że mi razem i łzy w oczach stanęły i uśmiechnąć się chciałam. Nieznośny ten kaszel mój, przerwał naszą rozmowę. Ile razy on mię męczyć zaczyna, staje mi przed oczami śmierć, która tak wcześnie wzięła ze świata moją matkę. Dawniej babciu, potwór ten wywierał na mnie smutny tylko wpływ; teraz strachem mię przejmuje — ale to takim strachem, że uciekałabym na sam koniec świata. Czuję, że mi jest coraz gorzej, coraz słabiej; wody tutejsze nie pomagają mi jakoś! Babciu moja!— czyżby już w mojej piersi były zarody nieodzownej śmierci? Wszak mam dopiero lat ośmnaście — a życie takie piękne, szczególniej teraz ono takie dla mnie piękne...
I objęła babkę obiema rękami i przytuliła się do niej, jakby na jej łonie szukała ratunku, i twarz ukryła w fałdy czarnej sukni poważnej kobiety.
— Dziecię moje — zcicha i drżącym nieco głosem rzekła marszałkowa, jedną ręką obejmując stan wnuczki, drugą kładąc na jej głowie — dziecię moje, nie poddawaj się ciężkim myślom; biedną główkę twoją mężnie podnoś zawsze, i trwożnem okiem nie zaglądaj w niezbadane przeznaczenie, lecz odważnie czekaj dobrego czy złego losu. Sympatji twojej dla pana Tarnowskiego naganiać nie mogę; jestto młody człowiek zacny i rozumny — a pamiętasz jak ci mówiłam, że uczucie powzięte tylko dla takiego człowieka, może podnieść i uszęśliwić kobietę. Jesteś młodą, bogatą, będziesz a może już i jesteś kochaną — posiadasz więc wszystkie warunki miłego i użytecznego życia. Może też Ten, w którego mocy jest wszystko, wyrwie z twej piersi zarody nieszczęsnej choroby, może będziesz miała szczęście, któregoś warta. Bądź co bądź, błogosławię ci ukochane dziecię mojej biednej córki.
Głos pani Z. coraz bardziej zniżał się i drżał, a gdy wymawiała ostatnie wyrazy, schyliła się nad głową wnuczki i dwie łzy spadłe z jej oczów, utonęły w gęstych kędziorach na dziewczęcia głowie.
W tej chwili wpłynął do pokoju przez okno, promień zachodzącego słońca, i jedną złocistą obręczą otoczył dwie zbliżone ku sobie głowy: sędziwej niewiasty i młodziuchnej dziewczyny — jakby na wieki chciał spoić tę starość i tę młodość, obie stojące u progu mogiły.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te same promienie zachodzącego słońca, ozłacały salonik, w którym po powrocie od marszałkowej siedzieli Regina i brat jej. Młoda kobieta wyjęła z bukietu stojącego na stole ponsowy kwiat, i zbliżywszy się do źwierciadła włożyła go we włosy.
— Brawo, Regino! zawołał Henryk; jest już kwiatek we włosach, to wielka nowość! Oddawna nie widziałem abyś cokolwiek zmieniła w swoim smutnym, czarnym stroju.
— Ot tak jakoś, Henryku, odrzekła z uśmiechem, coraz mi swobodniej i lżej na sercu. Od kilku dni weselej na świat spoglądam; zdaje się, że przeczuwam dla siebie coś radośniejszego, niż wszystko czegom doświadczała dotąd.
— Czyto wody tutejsze, czy tutejsze towarzystwo tak szczęśliwy na ciebie wywiera wpływ? żartobliwie zapytał Henryk.
— Jeśli mam szczerze ci wyznać, bo i dla czegóż miałabym to taić, to powiem, że każde widzenie się z panem Rawickim szczególnie mnie uspakaja i wzmacnia duchowo. Ten człowiek wywiera na mnie jakiś dziwnie pokrzepiający a miły wpływ; pod jego umysłem poważnym widzę w nim prawe, a gorące serce. To tak rzadkie połączenie, a takie piękne! Słowem, widok jego obudza we mnie wiarę w ludzi, wiarę w zacność natury człowieczej i w egzystencję dobrego na ziemi.
— Bynajmniej nie dziwię się temu co mówisz, Regino. Jestto przywilejem dzielnych i wysoko uzacnionych ludzi rozlewać około siebie ożywczy i wzmacniający wpływ. Obok zdrowego, chory nawet zdrowszym się czuje — obok silnego, słabemu przybywa mocy.
I jakby słowa siostry jemu także samemu nasunęły myśl jakąś nagłą, zapytał żywo.
— Powiedz mi, jak ci się podoba panna Wanda S.?
— Ślicznato i niezmiernie pociągająca istota odpowiedziała Regina; znać że wychowała ją prawdziwie dobra i rozumna kobieta. Mało spotykałam młodych osób, tak słodkiego charakteru i z tak rozwiniętym umysłem. Smutno patrzyć, iż to piękne i dobre dziecię zagrożone jest wczesnem zgaśnięciem.
— O, wszakże jest jeszcze nadzieja! nagle zawołał Henryk.
— Zapewne, nadzieja jest do ostatniej chwili; ale doktór mówił mi dzisiaj, że stan Wandzi coraz się pogorsza.
Henryk nic nie odpowiedział, a siostra spojrzała na niego badawczo; lecz na męzkiej jego twarzy nie dostrzegła zmiany.
Otworzyły się drzwi, i do cichego saloniku wszedł naprzód pan Frycio, z większą jeszcze niż zwykle gracją, w rękawiczkach bardzo gorącej barwy i z nieśmiertelnie miodową fizjonomją. Za nim ukazał się hrabia August, a za nim jeszcze młody człowiek o jasnych, nisko aż na ramiona spadających włosach, z twarzą ściągłą i bladą — i z dużemi wpatrzonemi w przestrzeń, i co chwila wznoszącemi się w górę oczami.
— Postanowiliśmy najść państwa dzisiaj — rzekł pan Frycio, nizkim i wdzięcznym ukłonem zginając się przed Reginą. — Madame! w niewyczerpanej dobroci swojej, veuillez pardonner notre audace.
— Balkon pani magnetycznie pociąga każdego kto koło niego przechodzi — wypowiedział hrabia August, majestatycznym gestem podnosząc rękę od piersi, i zakreślając nią w powietrzu półkole.
— Planety nie mogą egzystować bez swego słońca — sentymentalnie wyszeptał trzeci młodzieniec, wstrząsając długiemi włosami i patrząc w sufit.
— Niech panowie usiądą — grzecznie ale zimno odrzekła Regina.
Usiedli, każdy z wyraźną intencją siedzenia jak najbliżej gospodyni domu. Tym razem jednak dzięki zręczności lub ustępstwu uczynionemu hrabiowskiej mitrze, hrabia August otrzymał pożądane miejsce tuż obok kanapy, na której siedziała Regina.
Hrabia August był jednym z ludzi, których powierzchowność wiele, przyrzeka, a mało dotrzymuje. Miał wzrost słuszny, formy Appolina, gęste czarne włosy i piękne, regularne rysy twarzy. Układ jego był wysoko majestatyczny, prawdziwie hrabiowski — z ukłonami zastosowanemi do stopnia godności tych którym się kłaniał, ze wspaniałym gestem ręki idącym od piersi i kreślącym w powietrzu półkole. Gestu tego używał przy powitaniu, pożegnaniu, zapraszaniu kobiet do tańca i mówieniu komplementów. Pani Izabella mawiała o nim: c’est un bel homme — a hrabina zwykła była dodawać: le comte Auguste est vraiment auguste. — Nie był on hrabią dla formy tylko, bo czuł całą godność swojego tytułu, i miał ją zamiar piastować patrząc na śmiertelnych nieobdarzonych tym samym olimpijskim przywilejem z takiej wysokości, jakby na Mont-Blanc siedział. O wszelkiego rodzaju urzędnikach zwykł był mawiać, że ich czuć kałamarzem! inżynierów, doktorów, prawników nazywał: rzemieślnicy! niebogatych właścicieli ziemi: to szlachta! Wielki majątek okupywał niekiedy w oczach iego brak tytułu, szczególniej u kobiet, bo był w poszukiwaniu bogatego marjażu. Resztki znacznej, odziedziczonej po przodkach fortuny, widział coraz bardziej topniejące wśród podróży, odbywanych w celu zbadania wszystkich zakulisowych tajemnic teatrów europejskich, wśród gry kartowej i rozlicznych drogo okupywanych awantur — ale z istnie filozoficzną, godną wielkiego człowieka obojętnością. Patrzył na to ulatnianie się majątku, myśląc i mawiając niekiedy: cokolwiekbądź, zawsze zostanę hrabią! A w perspektywie widział bogatą dziedziczkę, która w zamian za ofiarowaną jej mitrę da mu jeśli nie miljony, to przynajmniej krocie, za pomocą których będzie mógł zawsze tenir dignement son rang dans le monde.
Trzecim gościem Reginy i Henryka był pan Janusz Kwiliński. Świętej pamięci ojciec jego, poczciwy i prozaiczny szlachcic, który przez oszczędność i ostrożnie prowadzone afery dorobił się wielkiej fortuny — i świętej pamięci jeszcze prozaiczniejsza jego matka, umiejąca tylko czytać, gospodarzyć i pana Boga chwalić, dali mu na chrzcie św. proste i krótkie imię: Jan — bo podobno rodził się w dzień Śgo Jana Chrzciciela, a pani Kwilińska szczególne do tego Śgo Patrona miała nabożeństwo. Dorastający atoli młodzieniec, w którego duszę natura wlała wzniosło-poetyczne tchnienie, nie mógł zcierpieć prozy tego imienia i przezwał się Januszem; — był to pierwszy krok jaki uczynił w emancypowaniu się z pod prozy życia. Potem, zapuścił długie włosy, spojrzał w gwiazdy, westchnął ku ideałom, i z tym w górę wzniesionym wzrokiem i z tem westchnieniem co chwilę pierś podnoszącem, na zawsze pozostał. Zasadą jego życia było patrzyć ciągle w niebo a nic na ziemi nie widzieć — chyba kwiaty — bo one jedne mogły w umyśle jego towarzyszyć gwiazdom, obłokom, aniołom. Kobieta była dla niego nie człowiekiem lecz bóstwem; staranie i zabiegi życia codziennego błahostką, nie godną spojrzenia duchowego człowieka; nauka gruntowna, nieprzyjaciołką i niszczycielką poezji. Serce niezmiernie miał czułe. Wprawdzie na służących, prozaicznie unosił się niekiedy, a wieszcze jego usta kalały się wówczas wcale niepoetycznemi wyrazami; wprawdzie nikt nie widział aby kiedykolwiek wsparł jaką nędzę albo kogo z niedoli wydźwignąć usiłował — lecz zato, czytając francuzkie romanse płakał z chusteczką na oczach, i gwałtowne łkania podnosiły jego szlachetną pierś, gdy bohaterka dramatu ginęła jako ofiara przemocy. Oprócz tego, sam wiekuistą był ofiarą miłości. Zakochanie, było normalnym jego stanem; ideał w postaci kobiety potrzebny mu był do życia jak woda i powietrze. A im więcej w sercu jego potęgowało się uczucie, którego przedmioty zmieniały się kilka razy corocznie — tem więcej miał załzawione oczy, tem głębsze i boleśniejsze westchnienia wstrząsały jego postacią, tem dłuższe mu rosły włosy i więcej bladła cera — tak, że gdy nareszcie przychodził do kulminacyjnego punktu rozkochania, zmieniał się cały w jakąś niepochwytną, szarawą mgłę — przy zbliżaniu się której, ideały jego mawiały słowami Fredry: „Ah! czuję wilgoć, fontanna się zbliża!“
Trzej razem przybyli do salonu Reginy młodzieńcy, na wyścigi bawili gospodynią domu, wysilając wszystkie zasoby dowcipu dla przypodobania się pięknej jak widzieli, wolnej jak przypuszczali — i bogatej jaką była pewnie, — kobiecie.
Pan Wiewiórski opowiadał o nowo przybyłej do D*** modniarce i o prześlicznych wzorach sukien i kapeluszów jakie ona przywiozła; hrabia August z najwspanialszym swoim gestem mówił o pięknem położeniu swoich dóbr, o przyjacielu swoim księciu H. i siostrze hrabinie R.; pan Janusz cicho nadmieniał, że są na tym padole płaczu ideały przewyższające urokiem gwiazdy na niebie i kwiaty na ziemi.
Regina odpowiadała panu Fryciowi, że mało się zajmuje strojami i mając już wszystko czego potrzebuje w tej mierze, nie myśli korzystać z biegłości sławnej modystki; arystokratycznych dytyrambów hrabiego Augusta słuchała z lekkim uśmiechem; a panu Januszowi mówiła, że według niej wszystko ma swoje oddzielne przeznaczenie i odrębną piękność, i że żadnym sposobem nie można równać gwiazd i kwiatów z ideałami, o których mówił. Ogólnie jednak w odpowiedziach i znalezieniu się obojętną była, a nawet roztargnioną; często spoglądała ku drzwiom jakby czekając czyjegoś wejścia i chwilami tak się zamyślała, że gościom mogło się zdawać, iż niesłuchała tego co mówili. Z fizjonomji ich jednak nie możnaby wznieść, aby spostrzegali zimne obejście się pięknej kobiety, bo wszyscy trzej nie zbyt pokornie myśleli o sobie. Pan Wiewiórski czuł się zanadto eleganckim i pełnym wdzięku; hrabia August zanadto hrabią — a pan Janusz zanadto zajmującym i duchowym, aby którykolwiek z nich mógł przypuścić iż się nie zdoła podobać.
W chwili gdy hrabia August z zapałem opowiadał o pojedynku jaki miał w Paryżu z markizem de Villiers — weszli do salonu pan Rawicki i doktór K.
Twarz Reginy ożywiła się nagle; powstała i podchodząc kilka kroków ku przybywającym, z serdecznością podała rękę naprzód panu Rawickiemu, a potem doktorowi.
Trzej poprzedni goście poruszyli się z niezadowoleniem: wejście dwóch ludzi nie należących do ich kółka, było dla nich czemś, comme l’invasion des barbares. Znali ich z widzenia — spotykali niekiedy w ogrodzie, a doktora nawet u hrabinej; ale niemieli z nimi żadnych stosunków.
— Rzemieślnicy! szepnął hrabia August z majestatycznym ruchem niezadowolenia, przechylając się ku panu Wiewiórskiemu.
— Hołota! odszepnął Frycio.
— Ci ludzie nie mają nic ducha — to proza! — westchnął nad uchem hrabiego Augusta pan Janusz.
Pan Rawicki orzucił wzrokiem zebrane towarzystwo i nieznacznie brwi mu się zsunęły; zimno ukłonił się wszystkim i usiadł nieco na uboczu z Henrykiem. Regina ożywiła się po jego przybyciu; twarz jej zajaśniała, oczy błysnęły, usta otworzyły się uśmiechem. Zasiadła pomiędzy swoimi gośćmi, — zaczęła częściej i dłużej mówić, a nawet kilka razy zaśmiała się swobodnie. Zdawało się że ożywcze jakieś tchnienie ją owiało, że w tej chwili spływał na nią zdrój dowcipu, łagodnej wesołości i nowego, coraz powabniejszego wdzięku. Co chwila jednak oczy jej przenosiły się w stronę, w której siedział brat jej ze swoim przyjacielem,i zatrzymywała wzrok na twarzy inżyniera, jakby oczekując jego zbliżenia się i zwróconego ku niej słowa.
Ale pan Rawicki nie zbliżał się ku niej i rozmawiał tylko z Henrykiem; ani razu nawet nie spotkała się z jego spójrzeniem. Spoglądał on na nią jednak czasem, chwilowo, a gdy wzrok jego przenosił się z jej twarzy na otaczających ją, uśmiech przebiegał jego poważne usta.
— Henryku, ozwała się wreszcie do brata młoda kobieta, jakby zniecierpliwiona; Henryku, zabierasz nam miłe towarzystwo pana Rawickiego. Panie Rawicki, dodała z pełnym uprzejmości uśmiechem, chciej pan zbliżyć się do naszego koła.
Pan Stefan grzecznie ale zlekka się skłonił i rzekł.
— Przepraszam panią, że tym razem nie spełnię jej żądania; przyszedłem tu tylko na chwilę i mam wiele do mówienia z jej bratem.
Poczem zwrócił się znowu do Henryka.
Regina zaczęła znów rozmawiać ze swemi gośćmi; ale jakby ta rozmowa kosztowała ją wiele wysileń — mówiła z roztargnieniem, przestała śmiać się i stawała się jak wprzódy coraz smutniejszą, coraz bardziej poważną.
Po chwili oczy jej zwróciły się w stronę Rawickiego i twarz zalał wyraz nagłego, nietajonego nawet żalu. Zobaczyła że pan Stefan powstał i żegnał już jej brata.
— Może Pan zechce na chwilę jeszcze zostać, zaraz podadzą herbatę — rzekła z rodzajem nieśmiałości, gdy p. Rawicki żegnał ją lekko dotykając jej ręki.
— Nie mogę, pani, mam ważne i pilne zajęcia, odrzekł obojętnie inżynier i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Regina całkiem już posmutniała, umilkła i rzadko a krótko odpowiadała gościom. Nareszcie spostrzegli już i oni zamyślenie i smutek pięknej kobiety; i nietylko się nim nie obrazili, ale owszem poczęli z niego snuć sobie nicie nadziei — każdy na swój rachunek.
— Posmutniała! myślał Frycio, to dobry znak! dziwnie jestem szczęśliwy do kobiet!
— Roztargniona! mówił sobie w duchu hrabia August, — to pierwszy dowód zajęcia się! co to jest być hrabią i pięknym — dodał w myśli, rzucając spojrzenie w zwierciadło.
— Zdaje mi się że westchnęła! zamarzył pan Janusz, — zaczyna się zajmować. Ta kobieta mię zrozumie! to duchowa istota!
Doktor K. ciągle prawie rozmawiał z Henrykiem; do Reginy mało mówił, patrzył tylko na nią chwilami i myślał.
— To niepospolita kobieta! — Ale mędrszy od innych, swojej osoby nie mięszał z myślą.
Po herbacie hrabia August rzekł do Reginy:
— Mówiła mi pani Izabella, że raz znalazła panią śpiewającą, et que vous chantez comme un ange. Chciej nas pani uszczęśliwić.
I majestatycznem półkolem wskazał fortepjan.
Regina nic nie odpowiedziała, ale poważna i smutna podeszła do fortepjanu.
Fortepjan nieskończenie cenne niekiedy oddaje usługi gospodyniom domu, zmuszonym przez grzeczność znosić nudną i pustą rozmowę. Szczególniej gdy w głowie kobiety drga myśl jakaś pełna niepokoju i smutku, gdy na sercu jej tęsknota lub żal za czemś ciąży ołowiem, a w koło niej gwarzą o rzeczach jej obojętnych, i pytaniami zmuszają do otwierania się usta, któreby milczeć pragnęły — z jakąż ulgą zasiada ona wtedy przy fortepjanie! pewna, że przynajmniej przez chwilę mówić do niej będą tylko tony muzyki jakie z instrumentu wywoła, że sama rozmawiać będzie tylko z własną myślą swoją, nie potrzebując naginać jej do obcych, a czasem wstecznych przedmiotów.
Regina owego wieczoru musiała być wdzięczną i naturze, która jej dała głos piękny, i bratu, który w jej salonie ustawił fortepjan. Usiadła przed instrumentem i wydobyła zeń kilka smętnych akordów; — poczem głos jej wzniósł się silny i czysty w arji szerokiej, pełnej tęsknoty i siły. Gdy wymawiała słowa kończące arję: „Żeby jego dłoń uścisnąć, życiebym oddała,” głos jej drżał nieskończonem pragnieniem, a na oczach zawisła niedostrzeżona przez nikogo łza.
Późno już było, gdy zachwyceni nią mimo jej smutku i obojętności, goście Reginy opuścili jej salon. Po ich odejściu, pani Różyńska wyszła na balkon; z założonemi na piersi rękami, ze schyloną nieco głową, stała długo pogrążona w zamyśleniu. Po chwili podniosła głowę, westchnęła ciężko i wyjąwszy kwiat z włosów, szybkim ruchem rzuciła go daleko od siebie.
Stojący za nią Henryk usłyszał westchnienie, i zobaczył rzucony upadający kwiat; zbliżył się do Reginy i biorąc jej rękę, rzekł:
— Co tobie, Regino? czemużeś tak gwałtownie ten kwiat rzuciła?
— Zawcześnie włożyłam go we włosy, Henryku — odpowiedziała smutno, i pożegnawszy brata, zwolna odeszła do swoich pokojów.
Zaledwie się oddaliła, pod balkonem przy świetle gwiazd i wschodzącego księżyca, przesunęły się trzy postacie i zniknęły wgłębi ogrodu. Były to trzy lwy wód tamtejszych, używające miłego wieczoru i rozmawiające z cicha o młodej kobiecie, z którą przepędzili kilka godzin. Oprócz nich, kilka jeszcze osób mieszkających blisko ogrodu, przechadzało się po gładkich i pełnych woni aleach.
— Ciekawa to rzecz, mówił szeptem prawie Frycio, jakie jest położenie towarzyskie pani Różyńskiej. Nigdy nie wspomina o swoim mężu; przypuszczam, że jest rozwódką.
— A ja myślę że jest wdową — zarzucił hrabia August.
— Jestto niepojęta istota, mgła tajemnic ją owiewa! — oto co pan Janusz wyczytał patrząc w gwiazdy.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się hrabia August; może też ona w najlepszej zgodzie zostaje ze swoim mężem, i odjedzie ztąd wprost do niego, a wszystkim którzy są zachwyceni jej pięknemi oczami zostawi..... pewien wielce niesmaczny owoc! I mówiąc to złośliwie spojrzał na Frycia.
— Byłoby nas wielu do podzielenia się nim, odparł zrozumiawszy alluzję pan Wiewiórski. Ale przyznaj hrabio że jest piękna!
— Śliczna! — zawołał hr. August — niezmiernie dystyngnowana, rzekłbyś że stworzona na księżnę!...
— Albo na hrabinę — dorzucił odpłacając złośliwość Frycio.
— Ha, ha, a czemużby nie! uśmiechnął się hrabia.
P. Janusz milczał i szedł patrząc w gwiazdy. Nagle odskoczył o parę kroków i zawołał:
— Szkaradny potwór!...
Dwaj jego towarzysze parsknęli głośnym śmiechem.
— Kto? kto szkaradny potwór? Czy pani Różyńska? — Protestujemy młodzieńcze — wyzywamy cię na pojedynek!
Pan Janusz zbladły i drżący, podniósł ku niebu pełne wyrzutu spojrzenie i wyszeptał.
— Żaba!..
— Nadeptał żabę! — ze zdwojonym śmiechem wołał Frycio.
— Dobrze ci tak, dodał hrabia, patrz częściej na ziemię!
Młodzieniec raz jeszcze wzdrygając się ze wstrętem, wstrząsnął włosami i nieco uspokojony wyrzekł zcicha i uroczyście.
— Brzydzę się żabą! Ale jakże mogliście na chwilę przypuścić, że słowa skierowane ku temu potworowi wyrzekłem na tę boską istotę — na tę... I westchnienie głos mu stłumiło.
Gdy tak szli śmiejąc się i rozmawiając, naprzeciw szedł zwolna mężczyzna, którego twarzy zdala rozpoznać nie mogli. Gdy jednak w środku alei spotkali się i spojrzeli na siebie pod światłem gwiazd, wszyscy czterej lekkim ukłonem podnieśli ręce do kapeluszów.
— To Rawicki! szepnął Frycio gdy minęli samotnego mężczyznę.
— To ten inżynier! rzekł hrabia August.
W istocie byłto Rawicki; chodził on sam jeden po ogrodzie używając rozkosznej przechadzki wieczornej. Minąwszy spotkanych młodych ludzi przeszedł zwolna aleę i wyszedł z ogrodu; zwolna też minął szeroką ulicę przebiegającą całą długość osady i wszedł do niewielkiego ocienionego krzewami domu. Wszedł, i szerokiemi krokami począł chodzić po niewielkim też pokoju. Po chwili otworzył okno, odetchnął kilka razy wieczornem ciepłem powietrzem i usiadł przy biórku, na którem wśród wielu książek i papierów leżała wpół zapisana ćwiartka papieru. Przebiegł ją oczyma i zaczął pisać dalej.
„Masz więc, stary mój przyjacielu, dokładny opis moich tutejszych zajęć i skutków jakie zeń wypłynęły. Linja przyszłej kolei żelaznej jest już prawie wytknięta, i mam nadzieję, że wkrótce lokomotywa ukaże się oczom nadniemeńskich mieszkańców. A potrzebują oni wielce tego dobroczynnego ukazania się, bo drogi są tu szkaradne; można wśród nich tonąć w błocie i piasku naprzemian.”
„Teraz chcę ci coś napisać o sobie, a raczej o tem co mię otacza. Śmiać się będziesz, Zygmuncie, bo wystaw sobie tylko: pisać ci będę o kobiecie! Dziwnem ci się to wyda zapewne — lecz ztąd dla ciebie filozofa wypłynie nauka, ażebyś przywykł niczemu się nie dziwić, pomny na słowa Szekspira: bywają na świecie rzeczy, o których ani się śniło filozofom. Komu innemu, możebym nawet nie pisał tego, co mi w tej chwili myśl pod pióro przynosi; bo wyznam ci, że śmieszność była zawsze i jest dla mnie bardzo niepowabną rzeczą, której nie ulegałem nigdy. Ale z tobą mój Zygmuncie, co innego. Siedzieliśmy niegdyś razem na uniwersyteckich ławkach; potem patrzyliśmy wzajemnie w istnienia nasze jak w księgi otwarte; zresztą jesteś filozofem, fizjologiem i psychologiem, a te trzy nauki wytłumaczą ci to, co jest obecnie we mnie i o czem ci powiem”.
„Czy pamiętasz Henryka Tarnowskiego, tego młodego człowieka o południowej twarzy, i gorącej ukraińskiej naturze, którego spotykałeś ze mną w Paryżu i Dreźnie? Musisz go pamiętać — bo jestto jedna z osobistości żywotnych, młodych i pięknych, które wrażają się w pamięć spostrzegacza. Otóż przed tygodniem spotkałem go tu w D***; zmężniał, wypiękniał jeszcze duszą i ciałem, a zawsze szlachetny jest i dzielny. Z nim razem przyjechała tu jego siostra, pani Regina Różyńska, o lat kilka młodsza od niego.”
„Jak wiesz, Zygmuncie, nie jestem poetą; kocham i wielbię piękność wszelką, ale nie umiem nad nią długiemi rozwodzić się słowy. Nie będę ci więc pisał jakie oczy, włosy i wzrost ma pani Regina; nie powiem czy do róży, czy do lilji jest podobna; ale przypomnę ci nasze o pewnym przedmiocie rozmowy.”
„Czy pamiętasz ile razy mówiliśmy z sobą o tych niepochwytnych zmysłami, niezbadanych dotąd nauką, niewidzialnych a silnych niciach pociągających nas niekiedy ku innym ludziom? Idziesz przez świat spokojnie, codziennych spraw tokiem myśl twoja jest zajęta — a obok ciebie przechodzi istota z nazwiska ci nawet nieznana; spoglądasz na nią, i zatrzymujesz się wśród drogi twojej, i patrzysz. A im więcej patrzysz, tem mocniej czujesz nieokreśloną siłę pociągającą cię do tej postaci, której przed chwilą w żadnym nawet śnie nie widziałeś. I idziesz za tem przemykającem się przez drogę twoją zjawiskiem — i iść za niem musisz póty, póki nie ujrzysz w niem odblasku własnej swojej istoty, albo w duszy jego nie wyczytasz wyrazu: — zawód!.. Gdzie się poczynają te bezwiedne sympatje ludzkie? Kędy źródło tych potężnych attrakcij wstrząsających niekiedy istnieniami całemi? Mamyż o nie pytać fizjoogji anatomizującej materją z której złożony jest człowiek — lub psychologji badającej przejawy jego ducha? Tyś fizjolog i psycholog razem — pytaj ksiąg z któremi spędziłeś życie. Co do mnie sądzę, że nauka nie zdołała dotąd jeszcze odpowiedzieć na wszystkie pytania ludzkie. Wiele zostaje do zrobienia tej najjaśniejsżej pani świata — a tymczasem ja biedny matematyk i geolog w pokorze wyznam, iż wielu na tej ziemi nie rozumiem rzeczy.”
„Cokolwiekbądź, taką silną a bezwiedną nicią pociągnęła mię ku sobie pani Regina. Przy pierwszem widzeniu jej, w całej jej postaci wyczytałem powagę, myśl żywą i dziwnie wyraźnie wyryty choć osłoniony wielką słodyczą, stygmat przebytych cierpień. Przeszłości jej nieznam — domyślam się w niej tylko jakiejś smutnej tajemnicy. Henryk tak zwykle otwarty ze mną, unika rozmowy o siostrze, a ona sama gwałtownie się rumieni przy wspomnieniu pewnych imion.“
„Nie mam prawa do badania jej tajemnic, i zresztą nie wiele obchodzi mię to czem była; ujrzałem ją taką jaką jest dziś i zaciekawiła mię odrazu. Do częstego bywania w ich domu, upoważnia mię dawna znajomość z Henrykiem — więc codzień prawie dotąd badałem wewnętrzną treść tej zajmującej kobiety. Piękna to dusza, Zygmuncie, poważna, myśląca, słodka, zda się spragniona dobrego. Przez cały tydzień prawie podczas codziennych, długich z nią rozmów, ani razu nie spytałem siebie: czy ona jest piękną? formy jej nie istniały dla mnie, patrzyłem na jej duszę. Ale Zygmuncie, człowiek nie może, a nawet i nie powinien zrzekać się swojej natury. Dziś rano, staliśmy razem u otwartego okna — rozmawiałem z nią. I w jednej chwili, w błyskawicznem mgnieniu oka uderzyła mię jej piękność wspaniała, poważna. I spojrzałem na nią okiem już nie badacza wielbiącego jej duszę — ale, Zygmuncie, spojrzałem na nią okiem... człowieka.. i powiedziałem sobie: Ona jest piękna!“
„Przyjacielu! ty znałeś moją młodość i cały ciąg późniejszych, dojrzałych lat. Gdy rówiennicy moi używali uciech młodości, ja o chlebie i wodzie nieraz, bez ognia w zimie, bez słowa zachęty znikąd, krwawym mozołem zdobywałem naukę, której pragnął młodzieńczy a już do światła rwący się mój umysł. Więc młodzieńcze moje lata przeszły mi czysto i surowo, w trudach ozdobionych nadzieją przyszłości. Potem, w pełnej wezbranego życia piersi ozwały się gwałtowne pragnienia; sny gorące przynosiły mojej wyobraźni postać kobiety. Zmysłowe uniesienie w młodzieńczym porywie za miłość wziąłem, do gorejącej piersi przycisnąłem posąg... Znałeś Klotyldę Zygmuncie? Umarła — a ja uspokojony latami i oziębiony zawodem, za żonę pojąłem pracę. Naukę i naturę wziąłem za towarzyszki moich wszystkich dni — całe życie moje zmieniłem w czyn i w myśl; a na kobietę jeśli patrzyłem kiedy to jako badacz chyba wszystkich objawów ludzkości. Mijały mię tłumami piękne i mądre, namiętne i zalotne — a ja wpatrzony w księgi, wkopany w pokłady ziemi, rzucałem siłę pary na wodne i ziemskie przestrzenie, i zaledwie niekiedy dosłyszałem dźwięk ich głosu, albo dojrzałem lekko zarys ich lica.“
„Czasem Zygmuncie, zdawało mi się że koło mnie pustka i nicość; księgi milczały, myśl się trudziła, a z oddali dochodziło mię echo jakby głosów serdecznych, rodzinnych, owiewało mnie tchnienie, jakby pocałunku kobiety. Czy mi było smutno w chwilach owych, czy gorzko, czy straszno? jak ja ci powiem, przyjacielu, kiedym ja wówczas sam nie badał siebie, odsuwając co prędzej poczucie, którem zwał słabością, i wracając rychło do zwykłego życia? Przez takie surowe, i w jeden ciąg twardego czynu zmienione istnienie, zachowałem dotąd wszystkie silne i młode władze mojej fizycznej i duchowej natury. Pamiętasz pewno, żem zawsze był gwałtowny, zwykłem był tylko hamować uniesienia moje i nauczyłem się być ich panem. Niemniej jednak grają one w mojej piersi silnie i namiętnie, poruszone czyto struną zapału, czy miłości dla idei, czy pragnienia... Zygmuncie, powiedz mi twoją i twoich ksiąg mądrością, czy człowiekowi w moim wieku, ale i z moją przeszłością, wolno wszystkiemi władzami swemi zapragnąć kobiety dojrzałej duszą, a młodej ciałem?..“
„Dziś wieczorem byłem u niej i znalazłem ją otoczoną pustą i bezmyślną młodzieżą. Wszyscy oni, zajęci nią i zalecają się jej na wyścigi“.
„Gdym spojrzał na nich, wstyd mię zdjął jakiś, że zbliżając się do niej stanę w ich rzędzie — i zdało mi się, że między nimi, przy niej, będę śmiesznym. Zaledwie spojrzałem na nią, i pożegnałem ją. Gdy byłem tam, śmiała się i rozmawiała wesoło — gdy żegnałem jej brata, dojrzałem, że przestała śmiać się i mówić... Byłożbyto możebne aby...“
„Zygmuncie, spytaj twoich psychologicznych ksiąg czy kobieta ciałem i duszą młoda i piękna, może kochać człowieka, który tak jak ja długie już lata przebył?...“
Skończył pisać p. Rawicki i zbliżył się do okna. Noc była późna; liście osrebrzone księżycem szumiały cicho, głęboki szafir nieba błyskał gdzieniegdzie gwiazdami.
Pan Stefan skrzyżował ręce na piersi i długo stał zamyślony wpatrując się w odblaski i cienie letniej nocy. Nareszcie podniósł czoło, odetchnął głęboko i rzekł zcicha: O, życie, życie! któż pojmie, kto odgadnie tajemnice twoje? Gdzie początek, i gdzie koniec twoich burz i twoich walk? gdzie jest opoka któraby śród nich wesprzeć potrafiła mężnego nawet i silnego człowieka?






IV.


Dzień był gorący; słońce zalewało balkon Reginy, która szybkiemi krokami przechadzała się po saloniku swoim. Przy stole, z książką w ręku siedział p. Henryk i chwilami podnosił wzrok na zamyśloną twarz siostry.
— Regino, ozwał się po chwili, o czemżeś się tak zadumała?.. No, rozpogódź czoło siostrzyczko, i pójdź do mnie.
A gdy stanęła przed nim ujął jej rękę i dodał.
— Czemuż niemamy dziś kwiatka we włosach? a ładnie ci z nim było, Reginko.
— Dobry jesteś Henryku, rzekła Regina całując czoło brata. Powiedz mi mój drogi, czyś dawno widział pana Rawickiego?
— Byłem u niego wczoraj.
— Dla czego on od dwóch już dni nie był u nas?
— Niewiem, pewno zajęty.
— Henryku, pójdź dziś do niego i poproś go aby nas odwiedził.
— I owszem Regino, bo i sam radbym jak najczęściej być ze Stefanem.
Znów oboje umilkli, Regina zaczęła znów chodzić po pokoju, a Henryk spuścił wzrok na książkę, niekiedy tylko z lekkim uśmiechem spoglądając na siostrę.
Nagle z hukiem otworzyły się drzwi i szeleszcząca jedwabiami, uśmiechnięta, woniejąca, wbiegła pani Izabella.
— Pardonnez madame, wołała ujmując rękę Reginy — że tak niespodzianie ją nachodzę. Mais je suis extrémement pressée — mnóstwo wizyt muszę oddać, a panią chciałam koniecznie widzieć, tembardziej iż mam do niej zlecenie od hrabiny. Bonjour monsieur — dodała podając końce paluszków Henrykowi i orzucając go zalotnem spojrzeniem.
Usiedli wszyscy, a pani Izabella umieściła się tak, aby w najkorzystniejszem świetle ukazać oczom Henryka białe i niezmiernie piękne ramiona zaledwie osłonione leciuchną, przezroczą koronką. Z pod malutkiego, białego jej kapelusika, wymykały się ogromne zwoje złocistych włosów i ocieniały ozdobioną sznurem wielkich pereł szyję. Całą postać rozkosznie wsparła na miękkiej poduszce, i zalotnie nieco w tył odrzuciwszy głowę, przez długą chwilę czarne, i z pod trochę przymkniętych powiek błyszczące oczy, zatrzymała na panu Tarnowskim.
Dwie równie piękne i młode siedzące obok siebie kobiety, wielką stanowiły sprzeczność. Były one podobne do dwóch promieni — z których jeden płynąc od jasnej tarczy słonecznej oświeca i ogrzewa, drugi zapalony w sztucznym fajerwerku rozpryskuje się na tysiąc iskierek i gaśnie zostawiając po sobie tylko ciemność i niemiłą woń siarki.
— Figurez-vous Madame, mówiła pani Izabella z pełnym przymilenia uśmiechem — hrabina tak się w pani rozkochała że bez niej żyć niemoże. Właśnie przyseła pani przezemnie wymówkę, że się tak rzadko ukazujesz u niej — et pour vous aussi Mr Tarnowski, niosę tę samą wymówkę. Żyjecie państwo jak pustelnicy.
— Chciej pani podziękować hrabinie za jej grzeczną o mnie pamięć, odrzekła Regina z obojętną grzecznością, która jej nigdy nieopuszczała. Przyjechałam do D*** z powodu lekkiej słabości; piję wody i niemogę korzystać często z tutejszych towarzystw.
— Qu‘a ça ne tient — zawołała pani Izabella; wiem że państwo bywają często u pani marszałkowej Z.
To mówiąc, spojrzała z żartobliwą ironją na Henryka.
— W istocie pani — odrzekł z surową nieco powagą młody człowiek — towarzystwo pani Z. sprawia mnie i mojej siostrze wielką przyjemność.
— Pani Z. ma ładne wnuczki? rozśmiała się pani Izabella.
Na tę wzmiankę cień niezadowolenia przemknął po twarzy Henryka.
— Panny S. są rzeczywiście bardzo ładne i miłe, a przedewszystkiem ukształcone i dobre — odrzekł sucho.
— Hrabina poleciła mi najusilniej prosić państwa abyście byli dziś u niej na herbacie. Il y aura je crois beaucoup de monde — i wielką krzywdę wyrządzicie państwo całemu towarzystwu, jeśli nie zechcecie przybyć. Czekamy więc państwa, mówiła powtarzając i żegnając Reginę — a jeżeli pani nie przybędzie, będę chyba myślała, que vous vous clôitrez, ou bien que vous portez un deuil de coeur. Adieu méchant — dodała z uśmiechem, dotykając dłonią rękę Henryka.
— Czemże zasłużyłem na ten epitet? z ironją spytał młody człowiek.
— Vous étes cruel! szepnęła już u drzwi pani Izabella, i raz jeszcze zapraszając do hrabiny Reginę, wyszła.
Brat i siostra spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się oboje.
— Pojedziesz do Hrabiny? — zapytał Henryk.
— Sama nie wiem, nie mam wcale do tego ochoty.
— Co to szkodzi? rozerwiesz się i napatrzysz na różnych ludzi. Ja pójdę zaraz do Stefana i namówię go, żeby też był dzisiaj na tej herbacie; hrabina oddawna go zapraszała do siebie przez doktora K. Cóż? czy pojedziesz?
— Może wreszcie i pojadę — z lekkim jeszcze namysłem odrzekła Regina.
Henryk uścisnął jej rękę i wychodził.
— Henryku — rzekła zatrzymując go i patrząc na twarz jego z żartobliwym uśmiechem; czy nigdzie po drodze nie zajdziesz?
— Niewiem — odpowiedział też z uśmiechem Henryk; chyba do pani Z.
W kilka godzin potem, około zachodu słońca, w dużym salonie o szerokich otwartych na ogród oknach, siedziała hrabina ustrojona w suknię srebrnego koloru, odkrywającą ramiona i ręce — w lśniących bransoletach i pierścieniach, kokardzie z pajęczej koronki, jak motylek wzlatającej nad jej włosami. Na twarzy starożytnej piękności spoczywała warstwa pudru i różu, a szare jej oczki żywo biegały z przedmiotu na przedmiot.
Wkoło niej siedząc i chodząc, gwarzyło zebrane towarzystwo kobiet i mężczyzn. Między pierwszemi, z bardzo białą twarzą i zawsze czarną choć piękną suknią, wyróżniała się Regina Różyńska. W oczach wszystkich otaczających ją kobiet były wesołe i zalotne blaski, usta ich otwierały się swobodnym śmiechem. W jej tylko oczach nie było wabności, a usta miała blade, lekko tylko zaróżowane, i cały wyraz twarzy łagodny, poważny i nacechowany lekkim, spokojnym smutkiem. Obok niej cała w białych koronkach, złocie i niebieskich wstęgach siedziała pani Izabella, strzelając co chwila ognistemi spojrzeniami ku panu Tarnowskiemu. Z drugiej strony Reginy oparty o komodę stał hrabia August, i o czemś opowiadał jej z majestatycznym gestem. Inne kobiety zasiadły na miękkich kozetkach, rozmawiając niedbale z otaczającymi je młodymi ludźmi, i powiewając wachlarzami. Pan Wiewiórski bawił się u okna z papugą hrabiny, z cicha ją ucząc wymawiać imię: Regina — a pan Janusz siedział samotnie w kącie pokoju, łzy miał w oczach i patrzył to w sufit to na panią Rożyńską. Henryk nieco na ustroniu rozmawiał z młodym człowiekiem, miłej i myślącej powierzchowności.
— Comtesse! zkąd hrabina ma ten nabytek? — z cicha rzekł do pani domu p. Wiewiórski, który porzucił papugę i stanąwszy za krzesłem jej właścicielki, wskazywał rozmawiającego z Tarnowskim młodego człowieka.
— Mon Dieu! — odrzekła hrabina, to jest pan Witold Szlachecki; a-t-il le désavantage de sous déplaire?
— Nie znam go wcale, ale widzę że zawiązuje sobie krawat bien drôlement, ma foi!
Que voulez-vous? c’est un pauvre diable! Mais je connais un peu sa mère, która jest z domu pani R. — familjantka, zatem i jego przyjmuję niekiedy.
— Wiec pan mieszkasz blisko Wilna? — pytał w tej chwili p. Tarnowski młodego człowieka, którego krawat lubo nic szczególnego nie przedstawiający, brakiem dostatecznej elegancji uderzył Frycia.
— Tak panie — odrzekł. Samo już moje imię dowodzi, że mieszkam w pobliżu miasta starożytnych Witoldów. Zwykłem mojem zajęciem jest sianie lnu i konopi — a do D*** przyjechałem dla towarzyszenia niemłodej bardzo i cierpiącej nieco mojej matce.
— Więc możemy sobie podać ręce, rzekł Tarnowski; jesteśmy obadwa gospodarze — bo jak pan len i konopie, tak ja sieję złotą pszenicę.
— Chciej mi pan powiedzieć — mówił po chwili wskazując Reginę — kto jest ta pani w czarnej sukni? Patrzę już na nią długo i uderza mię szczególniej piękny i niepospolity wyraz jej twarzy.
— To moja siostra — z uśmiechem odrzekł Henryk.
— W istocie, teraz dopiero spostrzegam, że państwo podobni do siebie — rzekł młody człowiek spojrzawszy na pana Henryka i przenosząc wzrok na twarz jego siostry.
Przybyły w tej chwili doktór przywitał Tarnowskiego.
— Je ne sais vraiment, co państwo znajdują tak bardzo pięknego w pani Różyńskiej — mówiła w drugiej stronie salonu pani Klementyna do Wiewiórskiego, który od hrabiny przeszedł znowu do innego kółka.
— Blada i nieożywiona — dorzuciła pani Konstancja.
— Si mesdames! — zawołał Frycio; pani Różyńska jest bardzo piękną i niezmiernie dystyngowaną osobą. Dziwi mię tylko że się zawsze czarno ubiera — a choć jej suknie piękne, naprzykład ta którą ma na sobie, bardzo nawet kosztowne, toć przecie nierozumiem dla czego zawsze czarne.
— Coś niedobrego kryje się pod tem, zadecydowała pani Klementyna.
Gdy tak gwarzono w różnych kątkach salonu, otworzyły się drzwi i ukazał się w nich słuszny, z poważną prostotą i wytwornym smakiem ubrany pan Stefan Rawicki.
Są ludzie, których powierzchowność nosi na sobie wyrytą cechę wysokiej wewnętrznej wartości. Szlachetność, rozum, energija w połączeniu z poczuciem piękna, niezbędnem prawdziwie i wszechstronnie wykształconemu człowiekowi — wlewają w każdy rys ich twarzy, w każdy ruch ich postaci pełno prostoty i godności, powagę i wdzięk. Tacy niewiedząc i niemyśląc o tem, wyróżniają się z tłumów; i ci nawet, którzy ich ocenić ni pojąć nie są zdolni, mimowoli, instynktowie powstają przed nimi i schylają czoła.
Jednym z takich wydatnych ludzi był p. Rawicki. Zanadto poważny aby myśleć o tem jak ma wejść, ukłonić się i powitać obecnych, — najpewniej nigdy nawet nie pomyślał jak się wyda jego powierzchowność; wszakże wewnętrze światło mimo jego wiedzy oblewało mu całą postać — tak że gdy wchodził w tłum nieznajomych, każde usta zapytywały: Kto jest ten człowiek?
Tak było i u hrabiny. Gdy wszedł, wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom; wielka pani sama powstała lekko na jego przywitanie. Nieznające go kobiety szepnęły: Kto to jest? — a mężczyzni zbliżali się do niego z uściskiem ręki i pełnem szacunku powitaniem. Nawet hrabia August podał mu dłoń, zakreśliwszy wprzódy niezbędne półkole; a p. Wiewiórski ukłonił się z gracją i rzekł: Jakże nam miło powitać tu pana!
Kiedy hrabia August powstał aby powitać inżyniera, p. Janusz widząc niezajęte obok Reginy miejsce powstał także i dążył ku niemu. Ale zaledwie przeszedł połowę salonu, krzesło na którem siedział hrabia, zajął doktór, a pan Kwiliński z piersią pełną westchnień wrócił do swego zakątka.
Wrażenie jakie wejście do salonu pana Rawickiego sprawiło na całem towarzystwie, nie uszło baczności Reginy. Wkoło siebie usłyszała kilka cichych szeptów: jaka uderzająca fizjonomia! quels manières distinguées! — już niemłody, a jednak przystojny! — Któż to jest? dites-donc! — Inżynier? Doprawdy inżynier? Mon Dieu! et il a l’air d’un prince!.... i t. d.
Regina z rodzajem dumy i nieopisanego zadowolenia spojrzała na człowieka, którego piękna dusza tak wspaniałem piętnem cechowała zewnętrzne formy, że ci nawet, którzy o całe światy byli od niego dalecy, dojrzeli i ocenili światło uderzające z jego postaci.
— Régardez Constance, szepnęła pani Klementyna do ucha swojej sąsiadki — jak się pani Różyńska, ożywiła przy wejściu tego inżyniera.
W istocie na twarzy Reginy ukazał się lekki, ledwie dojrzany rumieniec; usta jej otworzyły się uśmiechem i odpowiadając rozmawiającemu z nią doktorowi, okiem biegła w stronę, w której Rawicki stał otoczony kołem mężczyzn.
— Zdaje ci się, odrzekła pani Konstancja pani Klementynie; il n’est plus jenne ce Mr. Rawicki.
— Qu’a ça ne tient, bo przecież jeszcze przystojny!
Rozmawiające panie nie znały innych dodatnich i ujemnych stron mężczyzny, jak młodość lub starość — piękność lub szpetność.
Zaczęto roznosić herbatę i owoce — goście jedli i pili chodząc i siedząc. Rawicki, Tarnowski, pan Witold i doktór, składali oddzielną gruppę, do której niekiedy przyłączali się i inni pociągani żywością toczącej się między tamtymi rozmowy.
Regina ciągle była otoczona młodymi ludźmi i chcącemi ją zbadać kobietami. Pan Stefan ani razu nie zbliżył się do niej i kiedy spotykała się z jego spojrzeniem, było ono zawsze obojętne, poważne i spokojne.
Pani Izabella umieściła się jak najbliżej Henryka, i błyskając co chwila pięknemi i obnażonemi rękami, szczebiotała głośno, aby koniecznie zwrócić na siebie uwagę młodego człowieka.
Tymczasem zmrok zapadał, salony oświeciły się rzęsiście i pod oknami zabrzmiała muzyka.
— Może państwo potańczą? messieurs et mesdames, spytała hrabina —i zwracając się do Reginy rzekła — pani pewno lubi tańce?
Od kilku lat nie tańczę wcale — odpowiedziała pani Różyńska.
— Est-ce possible! mon Dieu! zawołała hrabina; w pani wieku!
— Pani nie tańczy! czy podobna? posypały się ze wszech stron wykrzykniki. Hrabia August najmajestatyczniej prosił, aby na ten raz chciała zmienić kilkoletni zwyczaj; p. Frycio najwdzięczniej się kłaniał błagając choćby o jeden tour polki; Janusz trzy razy westchnął, cicho nadmieniając, że jeśli pani Różyńska tańczyć nie zechce, zabawa będzie jak kwiat bez słońca, jak niebo bez gwiazdy. — A gdy Regina pokazała się nieubłaganą, ze wszech stron zaczęto ją pytać: czemu nie tańczy?
— Taniec szkodzi mojemu zdrowiu — odpowiedziała, jakby chcąc się pozbyć natrętnych pytań.
Gdy opór pięknej kobiety pokazał się nieprzełamanym, towarzystwo się zrezygnowało i po długich jeszcze zatargach i prośbach rozpoczęło pospolite ruszenie do kontredansa. Zmartwiony p. Wiewiórski prowadził do tańca panią Klementynę; niemniej kwaśny hrabia August podał rękę pani Konstancji, a pan Janusz wybrał najbledszą i najbardziej wiotkiej postaci pannę.
Pani Izabella zbliżyła się do Henryka.
— Pan nie tańczy monsieur Tarnowski? spytała lekko dotykając wachlarzem jego ręki.
— Owszem pani, odpowiedział; ale nie jestem przedstawiony żadnej z obecnych pań.
— Eh bien! możesz pan tańczyć ze mną, dodała z uśmiechem.
Rozpoczął się kontredans; blisko miejsca gdzie siedziała Regina, tańczył jej brat z panią Izabellą.
Piękna kobieta schylała się co chwilę ku panu Tarnowskiemu, mówiła do niego zasłaniając się wachlarzem, błyskała przed nim białemi i jakby dłutem urobionemi rękami — niby poprawiając perły na szyi, lub różę we włosach.
Jak wszystkie prawie cnoty i wady ludzkie tak i zalotność kobieca ma swoje stopnie i rodzaje. Pragnące hołdów i zasiadania na tryumfalnym rydwanie kobiety, dążą ku zamierzonym celom rozlicznemi sposoby.
Jedne używają za powab i sztuczny wdzięk udanego, choćby fizycznego cierpienia; takie, malowniczo drapują się w szale, w pełnych rozrzewniającej boleści pozach układają się na miękkich kozetkach i podając pożądanym widzom dłoń jakby od cierpienia drżącą, podnoszą zamglone i maleńką łezką zaszłe oczy. Przyciągają one do siebie ludzi sentymentalnych, słabych, którzy sami nerwowi i załzawieni, wierzą w śmieszne słowo Micheleta: la femme est une malade — kobieta, to chora — czują pociąg do słabości i łez.
Inne owijają się nabożeństwem, anielską dobrocią, wreszcie rozumem. Takie klękają przed ołtarzami, wznoszą oczy ku niebu, przesuwają paciorki różańca; albo gdy mniemają że są widziane, kładą pieniądz na dłoń żebraka. Albo w potrzebie, w pełnej skupienia postawie siadają nad książką i w rozmowie rzucają brzmiące słowa, pochwycone i zasłyszane mimochodem. Takie wabią nabożnych, filantropów, literatów.
Inne jeszcze jako broń nieodpartą wystawiają wdzięki ciała; rzucają ogniste spojrzenia, uśmiechają się wabnie, ukazują ramiona, i całe układają się w najrozkoszniejsze i najpowabniej ukazujące ich kształty postawy. Takie zaprzęgają do swoich rydwanów młodych ludzi ognistych, namiętnych, niedoświadczonych; albo przedwczesnych starców, którzy z czary życia wysączywszy do kropli zdrowy napój, szukają jak narkotyku, chorobliwych, drażniących wrażeń.
Do rzędu ostatnich, w Donkiszotowskiej wyprawie swej po świecie rachujących głównie i jedynie na wdzięki ciała kobiet, należała pani Izabella. Ale że z ogniem bezkarnie igrać nie można — sama zapalała się niekiedy przy własnym fajerwerku i różnie ludzie o niej mówili. — Wszystkie jednak ciche ploteczki nie szkodziły bynajmniej dobrej renomie i towarzyskiemu położeniu pani Izabelli. Bo co innego jest, jeśli kobieta głośny skandal popełni otwarcie wyznając swe uczucie, a jeszcze broń Boże! zechce rozerwać swe związki małżeńskie; wtedyto zgroza, występek, oburzenie ogólne! wtedy rzucajcie kamieniem, kto zdoła największym! Ale jeżeli wszystko odbywa się cicho i w porządku, to ten, komu Opatrzność zdała opiekę nad kobietą, zadowolony i spokojny, bez troski i podejrzeń, jada codziennie obiad, gospodaruje, grywa w karty i usypia snem błogosławionych. Jeśli dzieci zdrowo się hodują, i domowy porządek nie cierpi uszczerbku, to któżby zważał na jakieś tam zboczenia i usterki? Zasady społeczne nie cierpią przez nie — i rzeczy dzieją się ku zadowoleniu wszystkich! Któś inaczej może niż wszyscy pojmujący zasady społeczne, szepce po cichu — ale cóż z tego?...
Więc kłamstwo, fałsz, udawanie każdej chwili, całego życia!...
Ale i któż znowu tak bardzo troszczy się o prawdę i o prawe a szczere ukazywanie się ludzi w obec świata?
Zasady społeczne, to główna rzecz! — a sąż one na prawdzie i prawości osnute?
Owego lata pani Izabella nudziła się trochę w D*** Hrabia August, p. Wiewiórski, a nawet i zapłakany p. Janusz przeszli już oddawna przez ogień jej baterji; na innych nie warto nawet było je wystawiać. Tarnowski miał oczy i twarz południowem tryskające gorącem, żywotną Ukraińską naturą; doskonałych kształtów jego postać pełna była godności i wdzięku. Pani Izabella oceniła te przymioty wtedy jeszcze, gdy z ganku hrabiny pierwszy raz zobaczyła go w ogrodzie, oświeconego falą słonecznych promieni. Co było w głębi sympatji, jaką powzięła dla młodego człowieka? Czy próżność sama? czy bezwiedny, instynktowy pociąg? czy jedno i drugie połączone z jaką kropelką szlachetniejszego uczucia, głębszego wzruszenia?... Ona pewno sama nie rozumiała siebie; bo ciągle badając tajemnice zewnętrznych swoich wdzięków, nie nauczyła się zaglądać w głąb swojego ducha.
Cokolwiekbądź, Regina z niejakim niepokojem patrzyła na attaki pięknej kobiety wymierzone przeciw jej bratu. Znała ona wprawdzie poważną i szlachetną stronę Henryka; wiedziała, iż przedewszystkiem cenił on wewnętrzną wartość każdej ludzkiej istoty. Ale może myślała, iż często człowiek mimowoli ulega zgubnym uniesieniom; że pani Izabella bardzo piękna, a brat jej młody... Obawa o ukochanego brata zdjęła ją i dla tego może, iż podobno wiedziała jak bezmiernem nieszczęściem dla poważnego i myślącego człowieka jest ukochać formę bezduszną, i siebie samego ujrzeć w upadku i upokorzeniu.
Jedwabna suknia pani Izabelli z szelestem przesuwała się po lśniącej posadzce; róże w jej włosach jaśniały żywą purpurą, perły osunięte aż na piersi drgały lekko od przyśpieszonego oddechu. Z oczu jej tryskały co chwila błyskawice promieni i iskier, usta pół otwierały się rozkosznym uśmiechem i cichemi słowy.
Regina spojrzała na brata, a oko jej badawcze i znające go do głębi, dostrzegło na twarzy młodego człowieka lekki odcień wzruszenia, osłoniętego jakby przymuszonym spokojem.
Skończył się kontredans, zaszumiał lekki, półtęskny walec. Kilka par razem lub z osobna przemykało się po salonie i śród nich Regina dojrzała swego brata trzymającego w objęciu panią Izabellę, i unoszącego ją, miękko pochyloną na jego ramieniu, szybkim wirem tańca.
Po chwili piękna kusicielka opuściwszy ramię swego tancerza, przechodziła zwolna salon; hrabia August zbliżył się do niej.
— Czy uważa pani, rzekł, jak towarzystwo dzisiejsze jest w szczególny sposób mięszane?
— Dla czego? spytała w roztargnieniu.
— Kogóż tu dziś niema? inżynier, doktór i jakiś szlachetka.
Pani Izabella nie słuchała słów hrabiego; oczy i uwaga jej były gdzieindziej.
— Czem pani tak roztargniona dzisiaj? szepnął znowu hrabia August. Niesłyszy pani nawet co mówię. Dawniej inaczej bywało, dodał jeszcze ciszej.
— Dajże mi pokój hrabio, z twemi wspomnieniami przeszłości — odpowiedziała niecierpliwie, i przechodząc obok Henryka rzekła.
— Vôtre bras, monsieur Tarnowski; mam ochotę przejść się po ogrodzie — tu tak gorąco!...
Podał jej ramię Henryk i oboje zniknęli z salonu.
Noc była cicha, pogodna, pełna księżycowych promieni, gorących powiewów. Piękna i młoda para przeszła w milczeniu obok kwiatowych klombów. Pani Izabella jedną ręką podnosiła z wdziękiem suknię chroniąc ją od rosy, a drugą, drżącą z lekka, złożyła na ramieniu towarzysza. Henryk nie patrzył na nią; czuł tylko blisko twarzy swojej gorący jej oddech połączony z tchnieniem letniej nocy, i widział jej rękę śnieżną, błyskającą pod promieniami księżyca. Szli powoli i milcząc — i weszli do cienistej alei. Przez gęste zwoje liści przemykały się gdzieniegdzie blade promyki, i słały im pod stopy sieć srebrnych nitek. Młodego człowieka coraz bardziej ogarniało wpół przykre, wpół roskoszne, ale gorące wzruszenie. Noc cicha i ciepła, wonie, blaski, z oddali dochodzące dźwięki muzyki i drżąca ręka kobiety złożona na jego ramieniu — wszystko to razem owiewało go upajającą, odurzającą niby opium atmosferą. W duchu nierad był z siebie i z tej dziwacznej, samotnej przechadzki — a jednak nie chciał wrócić i szedł dalej milcząc.
— Panie Tarnowski, odezwała się kobieta, jakto szczęśliwie żeś pan przyjechał tutaj. Pan ztąd nieprędko odjedziesz, nieprawdaż?
— Owszem pani, odrzekł żywo i jakby zmuszając się do mówienia Henryk, odjadę jak będę mógł najprędzej.
— Mój Boże, jakiś pan niedobry! szepnęła kobieta i ręka jej silnie zadrżała. Czyż pan niczego tu nie pożałujesz? czy pan o nikim wspomnienia ztąd nie wywieziesz?
Gdy to mówiła, sztucznem — a kto wie? może i prawdziwem wzruszeniem głos jej drżał; Henrykowi zdawało się że poczuł palący ogień jej ręki.
Po raz pierwszy po wyjściu z salonu spojrzał na nią; szła obok niego powoli, z twarzą podniesioną ku niemu, z oczami wpatrzonemi w jego twarz z wyrazem wpół namiętnym, wpół smutnym; a wązki promyczek księżyca tworzył nad jej złocistemi włosami srebrną aureolę, i czoło zalewał posępną bladością. Stanęli i patrzyli na siebie. Nagle, gwałtownym, jakby bezwiednym ruchem, Henryk pochwycił jej rękę, uścisnął silnie w obu dłoniach i lekko pociągnął ku sobie. Kobieta westchnęła głęboko, podniosła głowę i nie usuwając ręki z jego dłoni, wygięła nieco postać jakby się chciała od niego odsunąć. I w tej lekko odpornej postawie, z tem westchnieniem pierś podnoszącem, stokroć jeszcze powabniejszą była; młody człowiek z gorejącemi oczami, z pałającą twarzą silniej jeszcze przyciągnął ją do siebie i patrzył na nią.
Nagle i mimowoli oczy jego przeniosły się na kwitnący obok krzak białych róż; świeże kwiaty błyszczały przeczystą bielą pod promieniem księżyca.
Dziwny niekiedy związek zachodzi na ziemi między odległemi nawet od siebie przedmiotami! Młody człowiek na widok róż białych, przypomniał sobie bladą i słodką twarzyczkę Wandzi. Jakby na promieniu księżyca zawieszona, zadrżała ona przed nim łzą i uśmiechem, i zasłoniła sobą lice stojącej obok niego kusicielki. Cofnął się o krok jeden i wypuszczając z dłoni swych ręce pani Izabelli, wyrzekł zimno, choć nieco jeszcze wzruszonym głosem.
— Chciej pani wrócić do salonu, nie jest bardzo ciepło — możesz się pani przeziębić.
Pani Izabella nic nie odpowiedziała, przygryzła lekko usta, staranniej uniosła wypuszczoną z dłoni suknię i w milczeniu skierowała się z Henrykiem ku domowi.
A Wandzia co robiła w owej chwili upojenia i szału młodego człowieka, dla którego pierwszego uderzyło jej serce?
Ona czysta i uśmiechnięta mimo cierpienia, spała cichym, dziecięcym snem — a marzenia jej senne niby gołąbki białe, niepokalane wzlatywały od niej ku niebu. Może to jedno z tych sennych westchnień jej duszy odtrąciło Henryka od wabiącej i namiętnej kobiety?
Bywają w życiu niektórych ludzi uczucia, które jak anioły stróże wypędzają z ich piersi popędy grzeszne i chronią od pokuszenia.
Kiedy pani Izabella i Henryk wrócili do salonu, tańczono polkę. Kobieta uśmiechnięta i pewna siebie jakby nic nigdy nie zaszło, wionęła swobodnie w taniec; młody człowiek zamyślony i chmurny stanął w drzwiach salonu obok doktora K.
Pomiędzy tańczącymi, zapałem i wytrwałością w tańcu odznaczał się p. Wiewiórski. Lubił on niezmiernie tańczyć i nikt go w tym względzie prześcignąć nie mógł; a tym razem chcąc ukazać się pani Różyńskiej w całym blasku swojej gracji, pozował i polkował. Pomimo pulchnej i znacznie zaokrąglonej swojej figury, unosił się w żwawych podskokach tak lekko i nadpowietrznie, że niepodobnaby usłyszeć najmniejszego odgłosu jego tańca. Rozpromienioną wyrazem nieskończonej szczęśliwości twarz, podnosił wdzięcznie i w przerwach tańca chusteczką z różowego batystu, ocierał kroplisty pot z zarumienionego czoła.
Stojący we drzwiach doktór K. z uśmiechem nieopisanej ironji patrzył na drgającą i jakby unoszącą się w nadpowietrzne szlaki, mimo znacznej jej objętości, postać Wiewiórskiego.
— Czy uważasz pan, szepnął do Henryka, jak ten Wiewiórski w szczególniejszy sposób podobny jest do swojego wiedeńskiego kocza, którym się ciągle chwali.
— A to jak? z lekkim uśmiechem nie rozchmurzając jednak czoła, spytał p. Tarnowski.
— Jak kocz tak i jego właściciel lekki jest, a pakowny. Zobaczysz pan, że walcować nie będzie, bo szybki prąd powietrza unoszący się zwykle około walcujących, robi mu raważe na głowie i rozrzucając włosy ukazuje niepotrzebne rzeczy. Smiesznato karykatura — a podobnych mu choć w innym rodzaju ludzi, jest tu jeszcze kilku. Wszakże, mówił dalej doktór, myliłbyś się pan bardzo, gdybyś z podobnych wzorów brał miarę o całej spółeczności tutejszych stron. Sąto postacie wybitne i uderzające dla tego właśnie, iż są rzadkie. Oprócz nich mamy w towarzystwie naszem ludzi rozsądnych i zacnych, którzy z rozmaitym stopniem wyższego i mierniejszego ukształcenia, przedstawiają przecież typy istotnie ludzkie. Nawet tutaj, w salonie hrabiny, jakkolwiek zapełniającym się najczęściej próżnością i błyskotkami, znajdziesz pan takich, którym z prawdziwym szacunkiem prawy i rozumny człowiek dłoń podać może.
— Oto np., mówił wskazując dwóch mężczyzn średnich lat, siedzących nieco na ustroniu; ci dwaj panowie, obywatele ziemscy z tutejszych okolic, posiadacze znacznych majątków, są ludźmi w pełnem znaczeniu tego wyrazu. Jeden z nich przyjechał tu dla własnego zdrowia, drugi przywiózł chorą żonę. Obudwu ich znam oddawna i bywam w ich domach na wsi. W domach tych znajdziesz pan dawną, serdeczną gościnność, połączoną ze światłem i rozumną ogładą cywilizacji. Rozmawiając z nimi zapomnisz, że znajdujesz się w głębokiej prowincji — tak im znane jest wszystko, co się na dalszym świecie dzieje — tak z zakątka swego potrafili iść razem z postępowymi i nie zostali niżej od najoświeceńszych ludzi mieszkających u samych źródlisk oświaty. Gospodarstwa swoje prowadzą postępowo i korzystnie dla siebie i ogółu; wioski ich porządne, zamożne, dowodzą iż właściciele ich nie ciągną z włościan korzyści jak z kapitału uruchomionego, ale mają ich za podobnych sobie ludzi i wspólników w rolnej pracy. Tam znowu rozmawiający przy oknie trzej młodzi ludzie, sąto w tym roku właśnie przybyli z uniwersytetów obywatelscy synowie. Z otwartych i szlachetnych ich twarzy poznasz pan łatwo jakimi są. Pokończyli kursa i przywieźli do domu specjalne wiadomości, z których pewno dobry potrafią zrobić użytek — bo z młodzieńczym zapałem i rozumnym sądem pojmują obowiązki człowieka względem społeczności. Przybyli oni do D*** zapewne w celu zabawienia się tylko; ale nie widzę w tem nic złego i młodość ma swoje prawa, i nie dziw jeśli się lubi bawić. Źle mi się nawet wydaje młodzież stroniąca od zabawy, bo jestto znak przesytu lub bezmyślnej apatii — a rozumny człowiek z zabawy nawet, w skutek zetknięcia się z ludźmi, potrafi wysnuć dla siebie moralną korzyść. Między kobietami nie wszystkie też podobne są do kilku wystrojonych lalek, błyszczących tu za pomocą tylko jubilerskich wyrobów i zalotnych uśmiechów. Oto np. te dwie panie, które w tej chwili obok nas przeszły, są z niedalekich też ztąd stron przybyłe i majętne obywatelki. Młode, przystojne i starannie wykształcone, uosobiają w sobie wdzięk kobiecy, z powagą i godnością człowieczą połączony. Lubią się wprawdzie bawić — ale zabawy nie odrywają ich od wzorowego, rodzinnego życia. Przyjechały tu na parę tygodni w towarzystwie zacnych i rozumnych swoich mężów, aby potańczyć trochę — popatrzyć na ludzi — i piękną tutejszą naturę, a potem wrócą do swoich domów, do dzieci, i książek tak spokojne, czyste i miłe jak były wprzódy.
— Ani na chwilę nie przypuściłem, odpowiedział Henryk, ażeby kilku śmiesznych ludzi jakich poznałem tutaj miało być przedstawicielami całej okolicy. Podróżowałem wiele po swoim kraju i po obcych; znam więc różne społeczności, i wiem, że jak żadna z nich nie jest całkiem złożona z ludzi doskonałych i kandydatów do kanonizacji, tak też w żadnej niema bezwzględnego zepsucia i całkowitej bezmyślności. Skrzywione zaś i zkarykaturowane typy jakie się dają wszędzie spotykać, sądzę, że należy przypisać skutkom złego wychowania i nierozsądnych kastowych przesądów.
— Niezawodnie rzekł doktór. Źródło wszelkiego dobrego i złego w ludziach leży w sposobie ich wychowania. Ziarno światła i prawdy rzucone na rolę młodego umysłu, wyrasta z czasem w piękny owoc rozumu i czynu. Przeciwnie, człowiek nałamywany od dzieciństwa w stronę przeciwną rozumowi i prawdzie, musi wzrość karłowato i krzywo. Ten np, pan Wiewiórski, był jedynakiem i dziedzicem znacznego majątku. Ojciec odumarł go wcześnie, a czuła mamunia mdlała i spazmowała na samą myśl oddania go do szkół, a zatem rozstania się z ukochanym pieszczoszkiem. Czując jednak potrzebę dania edukacji synowi, wzięła dla niego dwie guwernantki, Francuzkę i Angielkę, które popołowie prowadziły wychowanie dziecka. W najwcześniejszych więc swoich latach dzisiejszy p. Frycio zamiast katedry professorskiej, widział szafę z sukniami mamuni — zamiast twardej a kształcącej szkoły koleżeństwa, miał towarzystwo dwóch romansowych guwernantek i kilku figlarnych subretek — a w miejsce geografji, historji, arytmetyki i geometrji, uczył się francuzkiego i angielskiego języka, grania na fortepianie — i gracji w ukłonach. Była to pierwsza połowa edukacji — po której mamunia obdarzywszy go tysiącem pocałunków i znaczną summą pieniędzy, wyprawiła syna zagranicę. Tam w miejscach gdzie inni czerpią naukę i światło, on przechodził kursa salonowo-zakulisowych nauk i wrócił całkiem już ukształconym młodzieńcem, biegły w sztuce zawiązywania węzłów krawata, podniesionej na wyżyny wyrozumowanej umiejętności, z niezrównaną erudycją toaletowo-modniarską, i z najpełniejszą gracji manierą. I jakże pan chcesz aby z tak wychowanego młodzieńca, mógł się kiedykolwiek wyrobić poważny i użyteczny dla społeczności człowiek?
— To prawda, rzekł Henryk; to też historje podobne nasuwają myśl, jak bardzo potrzebnem jest wyższe kształcenie kobiet, mających spełniać tak nieskończonej wagi powołanie matek, i mogących w miarę własnej wartości zbawiennie albo zgubnie wpłynąć na rozwój i przyszłość dzieci.
— Kwestja ta, odpowiedział doktór, jest mojem zdaniem najważniejsza ze wszystkich nowoczesnych społecznych zadań. Kobieta matka, to w spółeczeństwie kapłanka najwyższa: z piersi jej płynie w pierś dziecka pierwszy zdrój dobrych albo złych skłonności, dobrych lub złych zarodów; z myśli jej w głowę dziecięcą przechodzi pierwszy promień światła i wiedzy — z jej serca w serce nieznające jeszcze siebie tryska zdrój słodyczy i przyszłej zacności. Słowa matki brzmią w głębi duszy człowieka przez całe, choćby najdłuższe i najburzliwsze jego życie; głos jej, to nigdy niezapomniana harmonja. Sam panie, miałem matkę dobrą i rozumną, i wiem czem jest wspomnienie takie i taki głos dochodzący nas zdala, jak wieczna przestroga i rada. Ale ażeby kobieta godnie spełniła to kapłaństwo swoje, ażeby dzieci odrywające się od jej łona wchodziły w świat istotnymi ludźmi — trzeba aby ona sama była człowiekiem, aby sama wysoko stanęła w hierarchji cnotliwych i światłych. A dopóki kobiety nie wzniosą się myślą po nad błyskotki i próżność, póki będą stały w społeczności jak lalki, dzieci, bóstwa albo kwiatki a nie jak ludzie — póty w życiu społecznem brakować będzie pierwszej podstawy dobrego, póty po świecie błądzić będą Frycie Wiewiórscy i im podobni.
Podczas tej rozmowy przestano tańczyć; towarzystwo rozhulane nie mogło jednak tak zaraz poprzestać na samej rozmowie, i jęło zapraszać panią Różyńską do fortepianu — bo już wieść o jej pięknym talencie, roznieśli panowie: Frycio, August i Janusz. Regina nie dała się długo prosić, i po chwili głos jej czysty i silny rozległ się po salonie. Śpiewała nową wówczas i ogólnie ulubioną pieśń o Kalinie — a im dłużej śpiewała, tem więcej głos jej wznosił się i potęgował — tem wyraźniej drżało nim głębokie uczucie. Pan Rawicki stał naprzeciw niej zamyślony i wsłuchany w śpiew; ale z wyrazu jego twarzy niktby myśli jego odgadnąć nie potrafił.
Regina po Kalinie śpiewała inne jeszcze pieśni, śpiewała długo; zdawało się, że czuła potrzebę wypowiedzenia w śpiewie tego co stanowiło treść jej wewnętrzną, a starannie się kryło przed wszelkiem okiem.
Gdy powstała, rozległy się ze wszech stron pochwały i podziękowania.
— Charmant! délicieux! — wołały kobiety.
— Mon Dieu! vous chantez comme un ange! — mówiła z głębi swego fotelu hrabina.
Czy kto kiedy słyszy w eleganckim salonie, coś innego nad takie ogólniki i wykrzykniki, po muzyce której się domagają wszyscy, jakby jej najpilniej potrzebowali, jakby ją rozumieli i czuli? Zachwycająca ta sztuka, jest takim powszednim słuchaczom jedną więcej zmysłową przyjemnością. Co mówią słowa poety, co tony muzyka — co rozpiera pierś grającej lub śpiewającej osoby, to im obojętne. Dla tego też smutna czy wesoła piosenka, dobrze lub licho wykonana — zawsze to będzie charmant, délicieux — i nic więcej.
— Veuillez prendre mon bras, majestatycznie prosił hrabia August, podając rękę Reginie, aby ją przeprowadzić do opuszczonego przez nią miejsca.
— Czy można podać pani szklankę limonady, to dobrze po śpiewie — z wdziękiem pytał pan Frycio.
— Niech pani przyjmie ten kwiat! — łzawo szepnął pan Janusz, podając pani Rożyńskiej lilję, którą wyszukał w ogrodzie przy świetle księżyca.
— Bardzo dziękuję panom — wszystkim odrazu odpowiedziała Regina, i lekko skinąwszy głową młodym ludziom, skierowała się z uśmiechem ku panu Rawickiemu.
— Muszę panu uczynić wymówkę — rzekła podchodząc do inżyniera i podając mu rękę; przez dwa dni nie odwiedziłeś pan nas wcale.
— Zajęty byłem — odpowiedział; wkrótce mam opuścić te strony — muszę więc zdwajać usilność, aby ukończyć rozpoczęte prace. Jak widzę — dodał, pani niewiele przyjmuje udziału w wesołej zabawie dzisiejszej.
— Tak, nie tańczę już oddawna — rzekła Regina.
— Jestże to kaprys, postanowienie, czy... smutek? — spytał pan Stefan kładąc nacisk na ostatni wyraz.
— Kaprysów nie miewam — z uśmiechem odrzekła kobieta, postanowienie czynić w tak małych rzeczach wydaje mi się niepotrzebnem; ot tak, po prostu, nie mam do tańca stosownego nastroju. Sądzę — mówiła dalej, że aby tańczyć, trzeba mieć na to zupełną swobodę i spokój myśli; a te mogą towarzyszyć tylko albo bardzo młodym — albo bardzo lekko zapatrującym się na życie — albo... bardzo szczęśliwym.
— Szczęśliwym — powtórzył p. Stefan; szczęście, to niezmiernie szeroki wyraz. Co pani rozumiesz pod nim?
— W ogólnem, czy w wyłącznem, odnoszącem się tylko do mnie znaczeniu?
— W wyłącznem odnoszącem się tylko do pani.
— Wyłącznie, dla siebie, pod wyrazem szczęście rozumiem ciepłe, serdeczne i czynne życie rodzinne.
— Ależ takie życie dla każdej zda się kobiety jest otwarte — odpowiedział p. Rawicki.
— Niezawsze — odrzekła krótko Regina.
Podczas tej rozmowy patrzyła Regina na twarz p. Rawickiego tak, jakby chciała coś z niej wyczytać — ale nie znalazła w niej nic oprócz zwyczajnej, zawsze ją cechującej powagi i życzliwości. Wzajemnie p. Stefan badawczo patrzył na Reginę; dojrzał w niej odblask jaki twarze kobiece mają wtedy tylko, gdy w ich sercach odzywa się głos żywego uczucia.
W tej chwili Henryk zbliżył się do siostry, pytając czy chce powrócić do domu; zaczęli więc oboje żegnać się z obecnemi.
Pani Izabella lekko skinęła głową kłaniającemu się jej zdala Henrykowi, i zacisnąwszy nieco usta, przeprowadziła go wzrokiem aż do drzwi.
U samych już drzwi p. Rawicki raz jeszcze podał rękę Reginie i rzekł: do jutra!..
Po wyjściu Tarnowskich zabawa u hrabiny jakoś nie szła. Pani Izabella i cała prawie młodzież straciła humor; nawet p. Frycio zmęczony popisem odbytym przed Reginą i zasmucony jej wczesnem odejściem, zamiast bawić panie, zaczął sam bawić się ulubioną papugą. Powoli więc większa część towarzystwa pożegnała hrabinę. Ale że było jeszcze dość wcześnie, kilka osób pozostało i obsiadło dwa bliskie siebie stoliczki. Przy jednym z nich siedziała hrabina, pani Izabella, trzy inne panie i hrabia August; przy drugim rozmawiali panowie: Rawicki, Witold, doktór i dwóch obywateli, których medyk wskazywał był Tarnowskiemu, jako myślących i zacnych ludzi.
Między mężczyznami rozmowa toczyła się żywo; pan Witold opowiadał o nadwilejskiem gospodarstwie, a p. Rawicki przedstawiał wszystkie korzyści, jakie ono odniesie z mającej się budować linji kolei żelaznej.
Nagle zwróciły ich uwagę podnoszące się głosy rozmawiających przy drugim stoliczku osób; imię pani Różyńskiej kilka razy powtórzone, przerwało mowę p. Stefana.
— Nie tańczy, zawsze w czerni! to cóś nienaturalnego! mówiła pani Klementyna.
— Ubiera się czarno, bo wie że jej z tem do twarzy — bronił niby hr. August.
— Ale gdzie tam! coś tam niedobrego kryje się pod tem, ręczę zato — mówiła z naciskiem jego interlokutorka.
— Dieu sait, kto ona jest ta pani Różyńska, jakie jej towarzyskie położenie i jaka przeszłość — ozwała się druga.
— Je parie, że tam nic niema arcy-dobrego — dodała trzecia, i niewiem z czego się ona wszystkim może tak podobać.
— Convenez — zabrała głos hrabina, która miała tę dobrą stronę, że o kobietach bywających w jej domu nielubiła źle mówić — convenez, że pani Różyńska nie wygląda bynajmniej na awanturnicę, i że owszem w towarzystwie jest tout-à-fait bien.
— Ale nareszcie któż ona jest? chórem zawołały tamte kobiety.
— Ja państwu powiadam, wtrącił p. Frycio, który na odgłos rozmowy o Reginie opuścił papugę, że pani Różyńska jest rozwódką. Tytułuje się: pani — więc snać była mężatką — a nie jest już nią, bo nie nosi ślubnej obrączki.
— To niczego jeszcze nie dowodzi! obrączkę zdjąć można w każdym razie. Ja sądzę że musiał ją mąż opuścić i wstydzi się o tem mówić! zachychotała złośliwie p. Klementyna.
— Albo może ona sama męża porzuciła pour courir le monde!
— Mon Dieu! to w istocie rzecz ciekawa, quel est le passé de cette femme! rzekła znowu hrabina.
— Je suis d’avis qu’il n’est pas très beau, syknęła milcząca dotąd pani Izabella; bo niech hrabina powie, czy uczciwa kobieta może taić swoją przeszłość?
I położyła nacisk na wyraz uczciwa.
— Czy słyszysz, kto mówi o uczciwości? szepnęła na ucho pani Klementyna przyjaciółce swojej, pani Konstancji.
Pan Rawicki słuchał zrazu rozmowy z lekką ironiją — potem twarz jego coraz bardziej surowy przybierała wyraz — nareszcie powstał i zbliżył się do rozmawiających. Kiedy z ust pani Izabelli wyszedł z zabójczym naciskiem wymówiony wyraz: uczciwa, lekki rumieniec pokrył mu czoło, szyderczy uśmiech narysował się na ustach.
— Pozwoli pani powiedzieć sobie, rzekł grzecznie ale surowem wejrzeniem mierząc kobietę do której mówił — pozwoli pani sobie powiedzieć, że gdy mowa jest o pani Różyńskiej, pytanie: czy uczciwa? miejsca w żaden sposób mieć nie powinno, — tak bardzo ona nad to pytanie stoi wyżej.
Całe towarzystwo zwróciło oczy na mówiącego.
Głos jego poważny, surowe spojrzenie, i postać, lubo grzeczna ale zimna i pełna godności wzbudziły rodzaj mimowolnego poszanowania i jakby nakazały milczenie.
— Mon Dieu! ozwała się wreszcie hrabina, czy pan dobrze zna panią Różyńską? Chciejże nam pan powiedzieć cokolwiek o jej przeszłości!...
— Panią Różyńską znam od dziesięciu dni ledwie — odpowiedział inżynier, i o przeszłości jej niewięcej wiem od państwa. Ale taką kobietę jaką jest ona nie trzeba znać długo i o przeszłości jej wiedzieć nie trzeba, aby poznać i ocenić jej wysoką wartość moralną.
— Dla czegóż więc ukrywa swoją przeszłość? syknęła raz jeszcze pani Izabella.
— Tajemnice każdego są osobistą jego własnością w którą wdzierać się nie należy. Są ludzie którzy nietylko w przeszłości, ale i w teraźniejszości wiele do ukrycia mają — powoli wypowiedział p. Stefan surowo i poważnie patrząc na kobietę, którą widział przed chwilą bezwstydnie wabiącą Tarnowskiego.
Gdyby stający w obronie Reginy był człowiekiem młodym i takim jakich na każdym kroku spotykać można — mowa jego nie obroniłaby obmawianej kobiety. Owszem dorzuciłaby nowego materjału do ognia. Ale p. Rawicki był człowiekiem poważnym, a całe obecne towarzystwo instynktowo czuło jego niezmierną wyższość i przejęte było mimo woli wpływem jego powagi.
Umilkli więc wszyscy, a hrabina z wysoką swoją znajomością świata, wyszła z trudności rozpoczynając rozmowę o innym przedmiocie.
Po bardzo krótkiej chwili p. Rawicki pożegnał ją a wraz za nim wyszedł p. Witold, doktór, i dwaj obywatele.
W godzinę potem p. Stefan w cichem mieszkaniu swojem, kończył przed dwoma dniami rozpoczęty list.
„To pismo do ciebie, Zygmuncie, przeleżało na biórku mojem dwa dni, bom niechciał wydać ci się szaleńcem lub marzycielem, posyłając je wtedy jeszcze, gdy sam przed sobą własnych usposobień dokładnie określić nie mogłem. Tak, stary mój przyjacielu, bywają na świecie rzeczy które nam tak plączą myśl, tak gwałtownie obalają wszystko cośmy sobie niby za budowę całego życia wystawili — iż mimo doświadczenia i rozumu, człowiek musi długo badać siebie do głębi, aby orzec co się w nim nowego zrodziło.“
„Przez dwa dni ostatnie nie widziałem pani Różyńskiej, a przepędziłem je w głębokiem skupieniu ducha i w rozważaniu znaczenia i rodzaju uczucia jakie dla niej powziąłem.“
„Nie widziałem jej zaś tak długo, mimo że przestrzeń zaledwie kilkudziesięciu kroków nas rozdziela, a brat jej cochwilowym prawie jest moim gościem, dla tego, żem chciał pozostać z samym sobą i otrząsnąwszy się z wrażenia, jakie widok tej kobiety na mnie wywiera, swobodniej i zimniej zanalizować gościa, co się tak niespodzianie u mnie pojawił. Może też i dla tego jeszcze nie byłem przez te dwa dni u niej, że czuję nieprzezwyciężony wstręt okazania czemkolwiek że staję w rzędzie jej konkurentów — coby przez wzgląd na wiek mój i sposób myślenia, musiało być koniecznie śmieszne w moich własnych oczach.“
„Cokolwiekbądź, w tej głębokiej i poważnej spowiedzi mego ducha uznałem stanowczo, że pani Różyńska jest właśnie kobietą, którą można gorąco ukochać; że mogłaby być rozumną towarzyszką myślącego i poważnego człowieka; że zatem moje dla niej uczucie nie jest uniesieniem, ani prostym pociągiem zmysłów, ale attrakcją, jaką dwie dobre natury muszą wywierać na siebie — rozumnem uznaniem swej wewnętrznej wartości.“
„Spytasz mię pewnie, jak mogłem w tak krótkim przeciągu czasu poznać ją i upewnić się o jej istocie? Na to odpowiem ci, iż nie jestem młodzieńcem zaledwie wchodzącym w świat i zaczynającym dopiero badać serca ludzi. Widziałem już wiele, a z natury badający i skłonny do analizowania mój umysł, podstrzegał różne objawy usposobień ludzkich; wiem zatem jak się dusza człowiecza objawia na zewnątrz i błędne pozory omylić nie mogą mego wprawnego oka. Wyraz twarzy, spójrzenie, ruch niekiedy jeden, zdołają objaśnić mi więcej niż liczne słowa i długa znajomość. Zresztą pani Różyńska nie jest jedną z tych kobiet, które spuszczaniem oczu i rumieńcem odpowiadają na pytania, na które otwarcie i z prawdą odpowiedzieć nie chcą. Mówi ona o wszystkiem śmiało i poważnie — przekonania swoje wypowiada jak kobieta dojrzała i rozumna.“
„Jedna w niej tylko strona zostaje dla mnie ciemną i nieznaną — jej przeszłość. Z trudnością uwierzysz gdy ci powiem, że niewiem dotąd kim ona jest, mężatką, wdową czy rozwódką? wolną czy związaną?“
„Niewiem... ale patrząc na czystość jej oblicza i na zacność a powagę całej jej postaci, pewny jestem jak swego życia, że przeszłość ta jej niekala, i że jeśli i jest w niej cień jaki, znika on w obec skarbów światła, które spoczywają w jej duszy“.
„A jednak gdybym znał tę tajemniczą kartę jej życia, byłbym pewniejszy mojej przyszłej drogi, przyszłość zakreślałaby się przedemną wyraźniej, jaśniej. Przeczuwam, pewny nawet jestem, iż się dowiem... Czekam chwili“.
„Jest tu w D*** hrabina X.. którą znałeś w Paryżu. Naturalnie, po przyjeździe tutaj moim nie przyszła mi nawet myśl odwiedzenia tej kobiety, której nie szanuję. Dziś byłem u niej, bo wiedziałem, że spotkam tam panią Różyńską i chciałem zobaczyć ją wśród licznego zebrania. Jak widzisz, analiza i rozwaga nie opuszczają mię — chcę ją widzieć we wszelkich objawach jej życia“.
„Przedziwnie była poważną i piękną wśród tłumu błyszczącego sztucznem tylko światłem próżności. Nie tańczyła, bo też taniec źleby się godził z jej twarzą napiętnowaną przebytem cierpieniem“.
„Śpiewała. Zygmuncie, jak ona śpiewa! W głosie jej są skarby niezgłębionych uczuć. Ta kobieta musiała wiele cierpieć“!
„Gdy śpiewała, miałem nieopisaną chęć zbliżyć się do niej i powiedzieć: pójdź ku mnie i bądź szczęśliwa! Ale rozum krzyknął mi nad uchem: milcz — i kazałem milczeć nawet moim oczom“.
„Dla czego rozum milczeć mi każe? Zygmuncie, ja niewiem czy ona jest wolną, a spokojem jej wstrząsać nie chcę. A jeżeli i jest wolną?.. Przyjacielu, przed oczami mojemi błyska cyfra moich lat“.
„Czy powinienem z tą cyfrą ciążącą mi nad czołem pociągać ku sobie kobietę młodą“?..
„Myślałem długo nad tem pytaniem i rozum mój odpowiedział: tak!.. Co znaczą lata gdy one nie złamały mię ni fizycznie ni moralnie? Czuję sie silnym i młodym Zygmuncie, czuje że mogę dać szczęście kobiecie takiej, jak ona“....
„Kto ona jest“?

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili gdy p. Stefan pisał list do przyjaciela swego, Regina siedziała na balkonie, z rękami wspartemi o żelazne otoczenie, z czołem ukrytem w dłoniach.
Siedziała zamyślona; wiatr podnosił lekko zwoje jej włosów, a usta jej otwierały się niekiedy szeptem cichym — tak cichym że nie usłyszałyby go nawet liście bluszczowe, które osrebrzone promieniem księżyca ze słupów balkonu spadały na jej głowę i ręce.
Niech najbieglejszy psycholog zbada i rozwikła tę misterną sieć złotych nici, która oplata umysł kobiety wtedy, gdy w jej sercu zrodziło się uczucie żywe; a ona zatopiona w rozważaniu siebie i drugiej jeszcze istoty, spodziewa się, wątpi, i trwożną a pragnącą myślą snuje nadzieje...
Niech przybędzie taki biegły psycholog i opowie myśli Reginy.





V.


Nazajutrz po wieczorze u hrabiny, w ociemnionej altanie ogrodu, z książką w ręku siedział Henryk Tarnowski. Dzień był cichy i pogodny, ciepły lecz niezbyt gorący. Po aleach przemykały się niekiedy postacie spacerujących, a młody człowiek odrywając chwilami oczy od książki, widział ich przez gęste gałęzie drzew zasłaniające go całkiem od przechodniów. Południe się zbliżało, ogrodowe ulice coraz pustszemi się stawały — zato od ganku hrabiny biegł coraz żywszy odgłos rozmów i śmiechu.
Henryk położył obok siebie książkę, wsparł się o poręcz ławeczki na której siedział — i zamyślił się głęboko. Po nad jego głową cicho, bardzo cicho szumiały liście drzew, a on bezwiednie wsłuchany w ten szmer podniebny, puścił wodze młodym dumaniom, unoszącym go na szerokie stepy Ukrainy. A od nich — kto wie? może w kraj mglistego Polesia, kędy wiedział że wśród rozległych ogrodów stał biały, rodzinny dom, ślicznego dziewczęca, bladej i jasnowłosej Wandy.
Nagle — w alei biegnącej obok altany, usłyszał kroki przechodzących i słuch jego uderzyło wśród tłumionej wymówione rozmowy imię jego siostry. Dosyć było tego niespodzianie usłyszanego dźwięku, aby wyrwać z zadumy kochającego brata; podniósł głowę i słuchał.
— Słuchajno Fryciu, mówił stłumiony głos męzki — żebyto wyprawić twojego Michałka do tego ich kozaczka? Możeby się czego i dowiedział? Co?
— Ba! odrzekł Frycio, albom to ja nie próbował? mój Michałek zuch na takie rzeczy — ale z ludźmi tych ukraińskich państwa nie łatwo. Nic nie chcą gadać!
— I cóż odpowiadali Michałkowi?
— Ot zbywali go ni tem ni owem: a co nam dotego? — nic niewiemy! — a jużci mężatka kiedy się nazywa pani — i zresztą nic i nic.
— Trzebaż było aby się zapytał: gdzie jej mąż?
— Pytał się, pytał — i odpowiedzieli mu ażeby się spytał pani, bo ona lepiej wie, a im nic do tego.
— Dziwne rzeczy! No, a panna służąca? to żwawa, czarnooka Ukrainka! możeby ją tak — jakoś, poindagować?
— Ej hrabio, hrabio! myślisz żem tak już bardzo w ciemię bity, że się tak prostej rzeczy nie domyślę? I z nią próbował rozmawiać mój Michałek — ale gdzie tam! harda dziewczyna aż strach — i gadać z ludźmi niechce; haftuje tylko ciągle podobno, a czasem i książkę czyta. Wszystko co chciała powiedzieć to to, że ją sama pani czytać nauczyła i że jest u niej od wielu już lat.
Tak rozmawiając mężczyźni, dwa razy minęli altanę przechadzając się po alei tam i napowrót szybkim krokiem, jakim zwykle chodzą ludzie naradzający się nad ważnemi rzeczami. Umilkli na chwilę — aż jeden z nich ozwał się znowu.
— Ale po co to wszystko, hrabio, kiedy ja i tak wiem kto ona jest? Jużcić gdyby była wdową mówiłaby o tem niezawodnie; a gdyby była mężatką, nosiłaby na ręku obrączkę ślubną. Ten brak obrączki odrazu mnie uderzył i jestem pewny, że ona rozwódka!
— Być może, być może, mruknął w zamyśleniu hrabia, masz słuszność bodaj! bo i dlaczegóżby nie nosiła obrączki, gdyby była mężatką? Czy tylko pewny jesteś Fryciu że ona niema na ręku obrączki?
— Ha, ha, hrabio, jak widzę nie znasz mię jeszcze! I cóż się ukryje przed mojem okiem? Raz tylko spojrzę na kobietę, a widzę każdą najdrobniejszą wstążeczkę i szpileczkę w jej ubraniu — a tak ważnej rzeczy jak obrączka, jakżebym mógł niespostrzedz? Pierścień ma jeden bardzo piękny, ale obrączki ślubnej niema!..
— Pójdźmy Fryciu na przekąskę, bo djabelnie jeść mi się chce.
— Dobrze, a potem pójdziemy do niej!
— Niewiem czy pójdę dziś, bo Bojnio zaprosił mię na preferansa.
— A ja pójdę — tylko wprzódy jeszcze pójdę do hrabiny.
— Po co?
— Ha, ha, ha, gdybyś wiedział, hrabio! genjalna papuga....
Dalszego ciągu rozmowy nie dosłyszał Henryk, bo rozmawiający zbyt się już oddalili, a głos pana Frycia skonał w oddali na wyrazie: papuga.
Po ustach młodego człowieka przebiegł ironiczny uśmiech. Słyszał on imię siostry swojej w dziwnej mięszaninie połączone z Michałkiem, przekąską, preferansem i papugą. I pomyślał: dziwni są ci ludzie! zajmują się kobietą nie rozumiejąc jej, nie mogąc ocenić jej istotnej wartości; zajmują się ot tak, przez ciekawość, dla pięknych oczu, dla spodziewanej cyfry majątku — a żaden z nich nie pomyśli o tem, czy też sam jest wart tej kobiety z którą gotów swe losy połączyć? czy zdolny dać jej szczęście? czy myśl jego odpowiada jej myśli? I żaden z nich nie zagląda w jej duszę — pocóż im dusza? Piękna jest i bogata — alboż nie dosyć tego? I dziwna! żaden z nich nie czuje jak małym jest przy niej! pycha oślepia ich wszystkich, i pną się ku słońcu! I jeszcze raz, poco się oni pną ku temu słońcu? czy dla tego że ono daje ciepło, że leżą w niem zarody wszelkiego życia, wszystkiego co dobre? Nie! poprostu dlatego tylko, że ono błyszczy — a oni jak dzieci lubią błyskotki!...
Tak myśląc, Henryk przeszedł zwolna ogród, wszedł na balkon i stanął w drzwiach swego mieszkania.
W saloniku pod promieniem słońca osłaniającym jej włosy — machinalnie trzymając w ręku robótkę, siedziała Regina, a naprzeciw niej pan Rawicki z zajęciem i głośno czytał książkę.
Na odgłos kroków nadchodzącego, inżynier zwrócił spojrzenie ku drzwiom, i powstawszy rzekł wesoło:
— Kędyżeś błądził, młody człowieku? od godziny jestem już tutaj i czekam twego przybycia.
Henryk uścisnął dłoń swego miłego gościa.
— Długo byłeś nieobecny — rzekła Regina, a myśmy przez ten czas o wielu rzeczach rozmawiali z panem Rawickim, i bardzo zajmującą zaczęliśmy czytać książkę.
— O czemże to? — zapytał Henryk siadając.
— Znalazłem tu na stole — odpowiedział pan Rawicki, piękne dzieło o sztuce w starożytnej Grecji — i to nasunęło nam powód do uwag nad tem, jak ludzkość w różnych epokach swojego istnienia różnie pojmuje piękność.
— Ja sądzę — rzekł Henryk, że istotne piękno przez wszystkie pokolenia jednako cenione być musiało.
— Tak — mówił pan Stefan, ale różne wieki urabiały ideał piękności według siebie, na obraz i podobieństwo swoje. Tak starożytna, pogańska Grecja rozkochana w kształtach cielesnych, nic po za niemi nie dojrzała. W posągach starożytnych ujrzysz niepokalanej czystości i olbrzymiej siły kształty, ale nie dojrzysz w nich światła płynącego z wewnętrznej treści człowieczej istoty — ni odrobinki nie znajdziesz w nich ducha. Potem, chrześcjanizm owionął ludzkość ascetycznem tchnieniem; formy poszły w obrzydzenie, materja została wyklętą, człowiek zapragnął otrząsnąć się całkiem z cielesnej swojej natury, i w ziemskiem jeszcze życiu stać się czystym duchem. Z tąd sztuka pierwszych wieków chrześcjaństwa całkiem zapomina o kształtach; freski jej przerażają olbrzymiemi formami; malowane i rzeźbione postacie, mają mglistość i sztywność wstrętną prawie. Ostatnie wieki dopiero pojęły, że jak formy bez duchowej piękności są próżnem bawidłem — tak duch nieujęty kształtami, rozwiewa się w niepochwytną i abstrakcyjną mgłę. Zasada ta konieczności łączenia obu czynników, z dziedziny sztuki przeszła w zakres stosunków ludzi; jedni w drugich zapragnęli dojrzeć nie samą już tylko piękność cielesną, ale i duchową — na nią się oglądają w swoich wzajemnych względem siebie uczuciach — Nie odrzucają też materji; bo nauka dała im poznanie ich własnej natury — bo wiedzą że ciało nie ożywione pięknym duchem, to zwierzę, a duch uwolniony od wszelkiej materji, to abstrakcja.
— Słyszę, iż mowa jest o duchu — zabrzmiał w drzwiach od balkonu głos wchodzącego doktora; powiedźcież mi łaskawi państwo czy rozumiecie dobrze o czem mówicie, i czy wiecie co to jest duch?
— Powiesz nam zapewne anatomie — zawołał witając go Henryk, że duch jest to prosty wynik mózgowej organizacji; że stosownie do tego jak się w ludzkiej głowie wiążą i plączą fibry i zwoje mózgowe, duch tworzy się i rozwija!
— Nie inaczej, odpowiedział doktór. Kilka lat mozolnych badań przepędziłem nad wnętrzem czaszki człowieczej, i doszedłem do przekonania, że w niem jest źródło i koniec wszystkiego co ludzie chrzczą brzmiącemi wyrazami — a co jest po prostu wypływem takiego lub innego kierunku, w jakim krzyżują się i rozwijają części jego mózgu.
— A widziałeś ten mózg działający w głowie żywego człowieka? — spytał pan Rawicki.
— Przyznam się, że do ujrzenia tego ciekawego widoku nauka nie podała dotąd sposobów.
— Wiem o tem — mówił znów p. Stefan, i dlatego właśnie, jak też i dla innych jeszcze powodów nie śmiałbym stanowczo twierdzić z tobą, że to co przez wieki pokolenia uważały za coś oddzielnego od materji, jest tylko jej wypływem.
— Nie wierzycie bezwzględnie w twierdzenie nauki? — spytał medyk.
— I owszem — odrzekł inżynier, naukę uważam za potężną dźwignię, mogącą podnieść i ulepszyć ludzkość; za jedyne światło, które zdolne jest odsłonić człowiekowi jego własną naturę i istotę otaczających go przedmiotów. Wszakże zgodzisz się na to, szanowny doktorze, iż wiele na świecie jest rzeczy, których nauka nie zdołała dotąd dostatecznie rozświecić; wiesz że pewne prawdy może na zawsze pozostaną poza granicami jej potęgi — że więc i kwestja o duchu człowieczym jeśli może być, będzie wyjaśniona przez nią kiedy. Dziś jeszcze stanowczej nie otrzymała odpowiedzi, ani od fizjologji, ani od anatomji, ani od chemji.
— I cóż ztąd wnosisz? — spytał doktór.
— Ztąd wnoszę — odrzekł Stefan, że człowiek czując w sobie coś różnego od popędów i poczuć materjalnych, winien starannie pielęgnować w sobie te niezanalizowane dotąd swoje władze — bez względu na to, czy one z niepojętych dlań na zawsze, czy z wiadomych mu płyną źródeł. Bo zawsze i w każdym razie one stanowią szlachetną stronę jego istoty i odgraniczają go od reszty stworzenia.
— Co do mnie — odezwała się Regina, zupełnie podzielam w tej mierze zdanie pana Rawickiego. Jako kobieta nie jestem uczoną, i zaledwie lekkie mam pojęcie o prawdach przez naukę odkrytych. Niepotrafiłabym więc powiedzieć gdzie źródło i początek tego co zwą duchem ludzkim. Myśl człowieka, męztwo, wolę, wszystkie szlachetne i gorące uczucia, wszystkie tęsknoty, wyższe pragnienia, i to rwanie się ku coraz lepszemu — cechujące ludzi silnych i rozumnych, nazywam duchem — i tę stronę człowieka czczę i wielbię. Bez niej, najpiękniejsze formy są dla mnie martwe i próżne; ona tylko, ta strona duchowa zdoła w oczach moich opromienić czoło człowieka, zdoła mu zalać lica pięknością istotną. Sądzę, że każdy prawie człowiek wśród pierwszej młodości swojego życia ma chwilę, w której olśniewa go i pociąga tylko zewnętrzna piękność kształtów. Znak to, że dusza w nim jeszcze śpi, że własny duch jego nie szuka jeszcze i nie pragnie bratniego ducha. Ale im bardziej rozświeca się zmrok porannego świtania, tem więcej w spotykanych ludziach zaczyna on szukać treści wewnętrznej, odpowiadającej jego własnej duchowej istocie. Aż przychodzi czas, że nicość lub ciemność tej treści, cieniami okrywa przed nim najpiękniejsze nawet zewnętrzne kształty; i uznaje on, że tam tylko może być zadowolenie istotne i szczęście prawdziwe, gdzie duch złączy się z bratnim i podobnym sobie duchem, gdzie dusza ukocha duszę.
— Możeszże więc pani, zarzucił doktor, całkiem odrzucić ze stosunków ludzkich ową bezwiedną, niezależną od ludzi siłę, która instynktowie, magnetycznie pociąga ich wzajem ku sobie?
— O nie, odrzekła Regina; wiem ja że bywają w życiu sympatje w jednej urodzone chwili, nie od nas zależne a silne, które jakby wskazując człowieka co stanął na naszej drodze, mówią nam: patrz!... Sympatje te nie z duchowej zapewne strony biorą źródło, i przyczynę ich pan zapewne lepiej odemnie pojmować musisz. Ale wraz po uczuciu takiem bezwiednem, w rozumnym i dojrzałym człowieku rodzi się pragnienie wiedzy, to jest poznania istoty do której go pociągnęła magnetyczna nić sympatji. I zaczyna się praca ducha, analiza, rozwaga; i człowiek zapytuje drugiego człowieka, czy myśl jego zgodna z jego myślą? czy wewnętrzna treść, czy moralna wartość jego godna jest szacunku i rozumnego uznania? A wtedy dopiero, gdy duch świadomy siebie i innego ducha, powie: tak! i gdy zeznanie to połączy się z siłą poprzedniej, bezwiednej sympatii — wówczas tworzy się uczucie piękne i jedynie godne człowieka.
— Bodaj rozmawialiśmy już nieraz o tem, rzekł doktór.
— To prawda, iż nie jest to zbyt nowy przedmiot, odrzekła z uśmiechem Regina; ale sam tę kwestję wywołałeś szanowny doktorze, twojem zapytaniem jak rozumiemy ducha ludzkiego.
— I nie żałuję żem ją wywołał, odpowiedział doktór, bo zdanie takie jakieś pani wypowiedziała w tej chwili, miło jest słyszeć często powtórzone.
— Przecie nie wierzysz w ducha! — zarzucił Henryk.
— Mój drogi, odpowiedział doktór, kiedym w gabinecie anatomicznym, ze skalpelem w ręku, badał ciała umarłe, zdawało mi się żem pochwycił prawdę o nieegzystencji ducha i o tem że wszystko co istnieje z materji się rodzi. Wszakże nie będę się o to spierał; myśl człowieka, jego prawość, męztwo i najszlachetniejsze jego dążenia — czy są wypływem organizmu, czy nadprzyrodzoną jakąś własnością, stanowią zawsze najpiękniejszą i najwspanialszą jego stronę. I zgadzam się na to, aby ludzkość cała na wieki rosła duchem, pod warunkiem, aby on jaknajczęściej takim jak wasz, się wytwarzał.
— Amen, uroczyście wyrzekł Henryk — pięknie dla słuchaczów powiedziano doktorze!
P. Stefan patrzył ciągle na Reginę, której wzrok utkwiony był w robótkę.
Wtem otworzyły się drzwi i ukazała się w liljowej rękawiczce trzymana ogromna klatka, z błękitnopiórą papugą hrabiny. Przez kilka chwil, klatka zatrzymana w ciasnem przejściu wisiała w powietrzu, i nie widać było nikogo i nic oprócz klatki, ptaka i liljowej rękawiczki.
— Co to jest? zawołała śmiejąc się Regina.
— Hrabina w metamorfozie! ze śmiechem rzekł doktór. Z za klatki ozwał się głos.
— Monsieur Tarnowski, chciej pan szerzej otworzyć drzwi, bo nie mogę wejść z Bibi!
Henryk ze śmiechem drzwi roztworzył, i w salonie ukazał się niosący klatkę, promienny i uśmiechający się p. Wiewiórski.
— Szczególną parę dobrałeś pan sobie dla oddawania wizyt! wołał doktor.
— Jakże hrabina ustąpiła panu tak wesołego towarzystwa? dodał ledwie tłumiąc śmiech Henryk.
Regina i Rawicki patrzyli uśmiechnięci i zdziwieni.
Frycio postawił klatkę na stole, powitał wszystkich, i zwracając się do gospodyni domu rzekł, z wdzięcznym ukłonem wskazując klatkę.
— Przyniosłem tu tego ptaka aby pokazać pani, że w D*** nietylko ludzie ale i ptacy powtarzają ciągle i wielbią jej imię.
— W jakiżto sposób? spytała coraz bardziej rozśmieszona Regina.
P. Wiewiórski schylił się nad klatką i zawołał do papugi wskazując panię Różyńską.
— Bibi! kto jest ta pani?
Nastąpiła chwila ciężkiego dla pana Frycia milczenia; przez kilka dni mozolnie on uczył ptaka wymawiać imię damy swoich myśli, i miał już zbierać słodkie owoce swej pracy, ukazując jej skutki Reginie.
Papuga wpatrzyła się w niego, podniosła dziób, i chrapliwym, jakby rozgniewanym, ale wyraźnym głosem krzyknęła.
— Tu es bête.
Były to wyrazy, których nauczył ją jakiś figlarz bywający u hrabiny, a które najczęściej lubiła papuga powtarzać.
— O, panie Wiewiórski, zawołała śmiejąc się mocno Regina — uczennica pana niezbyt pięknie wielbi moje imię!
— Genjalna papuga! wołał z głośnym śmiechem doktór.
P. Rawicki nawet śmiał się patrząc na tę komiczną scenę.
Po czole pana Wiewiórskiego spływał kroplisty pot; obtarł go batystową chusteczką, a nie tracąc cierpliwości schylił się znowu nad klatką i nieco gniewnie zawołał.
— Bibi! kto jest ta pani?
A kiedy ptak milczał, podpowiedział mu zcicha i kilka razy: Re... Re...
— Regina! krzyknęła papuga.
Pan Wiewiórski podniósł głowę, i tryumfalnie jak wódz po zwątpionej a wygranej bitwie, spojrzał w około.
— Brawo! brawo! wołali z wybuchami śmiechu mężczyźni. Pani Różyńska głośno się śmiała, a papuga krzyczała z całej siły: Regina!
Na głos papugi drżał ze szczęścia pan Frycio.
Alboż on jeden taki na świecie?
O! błogosławieni kochający papugi — albowiem ich jest królestwo głupiej szczęśliwości!...
Długo głośny śmiech brzmiał chórem w saloniku, z akompanjamentem upornego wołania ptaka; długo pan Frycio używał tak dobrze zasłużonego tryumfu, przesuwając spojrzenie po obecnych i szepcąc nad klatką: dobrze Bibi, dobrze ptasiu!
Ale wszystko ma swój koniec, i przeznaczenie chciało aby inne zjawisko świetnością swoją zaćmiło niespodziankę urządzoną Reginie przez szczęsnego tryumfatora. A dziwneto zaprawdę było zjawisko! W tych samych drzwiach przez które pan Frycio wtłoczył ogromną klatkę, ukazał się olbrzymi bukiet złożony z białych lilij, ponsowych gwoździków i szparagowych rozłożystych gałęzi — a taki był olbrzymi, że zakrył sobą twarz i połowę postaci niosącego. Przebył on już próg i znaczną część salonu, a obecni nie widzieli nic jeszcze prócz postępujących nóg, kwiatów, i obejmujących je rękawiczek koloru rose tendre. Zjawisko zwolna posuwało się ku Reginie i gdy stanęło przed nią, obecni poza gęstą zasłoną szparagowych, sterczących wysoko gałęzi — ujrzeli rzewnie uśmiechniętego, bladego i długowłosego Janusza.
— Pani! — rzekł młodzieniec cichym i drżącym głosem: białe lilje, to symbol wspaniałej piękności; miłością gorącą nazwali mieszkańcy wschodu pąsowy gwoździk! Skąpane we łzach rosy i promieniach porannego słońca, zerwałem je dla pani!... O! przyjm pani...
I głos młodzieńca rozpłynął się w nadpowietrznym cichym szepcie.
— A nie powiedziałeś pan jeszcze co znaczą szparagi — z niepohamowanym śmiechem zawołał doktór.
— Bukiet sentymentalno-gastronomiczny! do ducha domięszał nieco materji — szepnął Henryk.
— Ależ to dzień niespodzianek! — rzekła Regina niemogąc stłumić śmiechu uwagą brata rozbujanego.
— Dzień ptaków i kwiatów! — dorzucił doktór.
— Chciej pan bukiet ten położyć na stole — mówiła pani Różyńska do młodzieńca trzymającego ciągle kwiaty; piękny jest bardzo, ale ogromny, i sądzę że go nie udźwignę!...
Janusz złożył snop kwiatowy, który pokrywszy pół stołu szparagowemi wiechami, zwieszał się aż na ziemię.
Przez całą tę scenę pan Wiewiórski z rodzajem lekceważenia i ironji patrzył na p. Janusza; bo i czemże była niespodzianka bladego młodzieńca obok tej, którą on urządził? Pomyśleć o bukiecie można było w jednej chwili, a mieć go w drugiej; ale wyuczyć papugę, na to trzeba było pracy dni kilku przynajmniej. Pani Różyńska zapewne umiała tę różnicę ocenić — wiedziała kto o niej stale, ciągle myśli. W sprawiedliwem poczuciu swojej wyższości, z pychą patrząc na kwiatodawcę, zapomniał Frycio o przysłowiu: każdy jak umie Pana Boga chwali — i jeszcze o tym wyjątku z Pisma: Błogosławieni prostaczkowie, albowiem...
P. Rawicki mniej patrzył na niespodzianki, niż na Reginę. Zdawało się, że z przyjemnością widział jej swobodny śmiech, że go rozpromieniała wesołość kobiety.
— Jestem w oczekiwaniu trzeciej niespodzianki — szepnął doktór do Henryka.
— Jakiej?
— Zapominasz o hrabi Auguście; i on musi przecie z czemś wystąpić!
— Ten uważa swoję własną osobę za najmilszą niespodziankę i najżywszą dla wszystkich śmiertelnych przyjemność — odszepnął z uśmiechem brat Reginy.
Ale hrabia August nie przybył tym razem.
Po kilku chwilach pan Wiewiórski pożegnał Reginę — bo jak mówił, był zmuszony co najprędzej zwrócić hrabinie genjalną papugę. I pan Janusz pożegnawszy też obecnych, powolnym i zadumanym krokiem wysunął się z salonu, od drzwi jeszcze łzawe spojrzenia przesyłając pani Różyńskiej.
Nareszcie w saloniku Reginy ze wszystkich gości został jeden inżynier. Henryk stanął we drzwiach balkonu, i zamyślony patrzył na ogród, a pan Stefan zbliżył się do jego siostry.
— Czy uważałaś pani — rzekł do niej, że w życiu ludzkiem są dni szczególniej jakoś miłe i pełne swobodnego spokoju. W dniach takich, najdojrzalszemu i najpoważniejszemu człowiekowi uśmiech wbiega na usta; świat oddawna już znany inaczej jakoś, i piękniej niż zwykle się przedstawia — a same nawet ułomności i śmieszności ludzkie, łatwiej i więcej zyskują pobłażliwości i przebaczenia.
— Jestto — odpowiedziała Regina, odbicie się na zewnątrz własnej człowieka istoty. Wszędzie i zawsze przynosimy z sobą samych siebie, i wewnętrzna treść nasza rozpromienia lub zasmuca cieniem to co nas otacza. Kiedy nam w sercu dobrze i spokojnie, cały świat wydaje się jasny, a ludzie lepszymi. W smutku lub niepokoju zdolni jesteśmy nie dojrzeć nawet jasnego słońca, i na najczystszym błękicie nieba, chmury ciemne przewidywać.
— Jak zawsze tak i w tem masz pani słuszność — rzekł inżynier. Dziś naprzykład otacza panią sama przyjaźń i życzliwość; tylu znajomych stara się pani dowieść według sił i umiejętności, swej dla niej pamięci i części. Jam tylko jeden — dodał z lekkim uśmiechem, jam jeden nie urządził dziś pani żadnej niespodzianki. Zażądaj pani czego odemnie.
Regina spojrzała na mówiącego długiem, pełnem promieni spojrzeniem.
— Od pana — rzekła zwolna, żądam przyjaźni — nie zdawkowej, zwyczajnej, jaką ludzie zwykle hojnie szafują — ale prawdziwej, głębokiej, takiej jaką się łączy dwoje podobnych sobie poglądem na świat ludzi.
Pan Stefan ujął jej rękę i rzekł:
— Masz pani tę przyjaźń moją, serdeczną, gorącą, na zawsze sobie oddaną.
I znowu spojrzeli na siebie. W oczach ich było coś nieskończenie żywszego niż przyjaźń — a Regina poczuła, że ręka mężczyzny trzymając jej dłoń, lekko zadrżała.
Zostawszy sama z bratem, zbliżyła się do niego i położyła dłoń na jego ręku. Henryk spojrzał na siostrę, i przeniósłszy spojrzenie na jej rękę, zawołał jakby przypominając coś sobie.
— Nie powiedziałem ci Regino, jak zabawną usłyszałem dziś rozmowę!
I opowiedział siostrze rozprawę pana Frycia i hrabiego Augusta, którą słyszał zrana w altanie.
Regina śmiała się słuchając i rzekła:
— Więc oni przypuszczają że jestem wolną dla tego, że niemam na palcu obrączki ślubnej?
— Tak, niezawodnie — odrzekł Henryk.
— Dobrze żeś mi o tem powiedział Henryku, bo zaczynają już mnie nudzić ci panowie, i będę miała przynajmniej środek oddalenia ich.
To mówiąc wyszła do swego pokoju, i wróciła po chwili śmiejąc się i błyskając przed oczyma brata włożoną na palec ślubną obrączką.
— Ciekawym wrażenia jakie ten znak na nich uczyni — odrzekł Henryk.
— Przepłynie ono tak szybko jak ta oto woda na Niemnie — odrzekła Regina. Ah! co za myśli — zawołała nagle; a gdybyśmy dziś wieczór przejechali się czółnem po Niemnie? to śliczny spacer! nieprawda Henryku? Wiesz co, idź zaproś do naszego towarzystwa pana Rawickiego, a ja poproszę Marszałkowej, żeby nam dała wnuczki.
— Wyborne masz pomysły Regino! Jużto ogólnie uważam, że dziś niezwykle jakoś ożywiona i wesoła jesteś.
— Henryku — odrzekła siostra, zbliżając się do brata i patrząc na niego rozpromienionemi oczami; czy pamiętasz jak nieraz w chwilach zwątpienia i smutku mówiłam ci, że pozamną wszystko dobre i piękne, że szczęście nie dla mnie, że nadziei niemam! A tyś wtedy dobry mój bracie, mówił mi, że będzie kiedyś chwila, w której ci powiem: mam nadzieję! — i że potem będzie druga w której powiem: szczęśliwą jestem! Czy druga ta chwila przyjdzie kiedy, niewiem; ale pierwsza już przyszła. Henryku, ja mam nadzieję; w oddali, bardzo jeszcze daleko — ale widzę szczęście! Słońce mam w duszy! Czy widzisz bracie, te dwa promienie co z tarczy słonecznej tam nad niemeńską wodą spływają? Czy one się zejdą ze sobą? Henryku, powiedz, czy zejdą się ze sobą te promienie? Jeśli się zejdą, będzie wielka jasność; jeśli się rozstrzelą, jeden z nich — ot ten widzisz mniejszy, zgaśnie. Wszystko na świecie ma związek tajemniczy z sobą. Jak promienie słoneczne tak ludzie na ziemi, gonią się wzajem i łączą, albo gasną w rozdziale. Ty mnie może nie rozumiesz Henryku — ja sama nie dobrze wiem co mówię! tak mi dziś promienno w głowie, tak pełno w sercu, że myśli się plączą, trudno mówić rozważnie. Ale to zrozumiesz, że ja mam nadzieję!
Henryk chciał coś odpowiedzieć, ale Regina szybko zwróciła się ku drzwiom swojego pokoju i zniknęła.
W kilka godzin potem — na powierzchni cichych i gładkich niemeńskich fal płynęła duża łódź. Słońce zachodziło za pas fjoletowych chmur, lekko ozłocone wierzchołki drzew drżały pod powiewem zbliżającego się wieczoru. Osada cała lecznicza i jej gwar zostały w dali — a przed oczami płynących szeroka, poważna i ciemno-błękitna wiła się wstęga Niemna, u krańca widnokręgu spojona z niebem.
Na obu krańcach łodzi wysokie i silne rysowały się, z wiosłami w ręku, dwie męzkie postacie. Byli to pan Rawicki i Henryk. Obok jednego, w czarnej jak zwykle sukni, ale uśmiechnięta i promienna siedziała Regina; a niedaleko drugiego, biało ubrana, blada, jasnowłosa usiadła Wanda S. W środku łodzi, na samym jej brzegu z twarzą wspartą na dłoni, siedziało młodziuchne dziewczę, siostra Wandzi o dwa lata od niej młodsza; siedziała zadumana i nuciła cicho.
Łódź szybko sunęła po szklistej powierzchni; czerwone promyki zachodzącego słońca odbijając się w wodzie, goniły jej fale rojami iskier. Kiedy niekiedy ponad głowami płynących przelatywały nadwodne jaskółki — a zdala, zdala, z drugiego brzegu Niemna dochodziły smętne odgłosy ludowego śpiewu, połączone z echem grających w lesie fujarek pastuszych.
Dwaj mężczyzni żywo poruszali wiosłami; woda pryskała i szumiała obijając się o brzegi łodzi. Płynący milczeli wszyscy; każde z nich zdawało się wsłuchiwać w siebie samego, albo w ciche otaczającego szmery wieczoru.
Nagle u jednego ze skrętów rzeki, naprzeciw cichej i jakby zadumą owianej łodzi, wypłynęła łódź druga większa, zdala już lśniąca różnemi barwami sukien kobiecych, i gwarnemi odgłosami żwawych rozmów ożywiona.
— Jakieś ożywione towarzystwo płynie ku nam — rzekł pan Rawicki.
— To są znajomi — odrzekła Regina; zdala poznaję głośny śmiech pani Izabelli.
Na to imię lekko zachmurzyło się czoło Henryka.
— W istocie — rzekł, są to nasi znajomi; poznaję unoszącą się w powietrzu ponsową wstęgę pani Klementyny, i stojącą u brzegu majestatyczną postać hrabiego Augusta.
Tymczasem dwie łodzie coraz bliżej podpływały ku sobie, aż stanęły na falach obok prawie. Pochylony nad brzegiem swej łodzi, powiewając batystową chusteczką pan Wiewiórski zawołał.
— Que vois-je! i państwo się też wybrali na śliczną przejażdżkę!
— Ale czemuż sami? czemuż nie z nami razem? wołały pani Klementyna i pani Konstancya, ukłony ręką przesyłając Reginie.
— Niech państwo przejdą do naszej łodzi, dosyć jeszcze jest miejsca, — zapewniał hrabia August przechylając się, i tak szerokie tworząc ręką półkole, że aż wytrącił nią wiosło z ręki przewoźnika.
— Prosimy do nas! prosimy do nas! powtarzało kilka głosów.
— Niepodobna — odpowiedziała Regina; państwo zapewne długo będziecie pływali, a my zaraz po zachodzie słońca musimy wracać.
— Tak jest w istocie, rzekł Henryk, bo dłuższy pobyt na wodzie mógłby zaszkodzić zdrowiu panny S.
— Co za szkoda! co za szkoda! przepędzilibyśmy wspólnie wieczór! wołało kilka głosów. Łodzie zaczęły się oddalać od siebie, a w powietrzu powiało kilka białych chusteczek. Pan Frycio miał wpółuśmiechniętą, wpółzmartwioną minę; majestatyczna postać hrabiego Augusta prezentowała się z godnością. Pani Izabella nic nie mówiła poprzednio, i teraz nie wyrzekła ani słowa; oczy jej czarne, błyszczące, przechodziły z twarzy Henryka na twarz Wandy; stała u brzegu łodzi nieruchoma, a niebieskie jej wstęgi wznosiły się w powietrzu jak ramiona wyciągające się ku drugiej łodzi. Nagle gdy łodzie oddalały się już nieco od siebie, podniosła głowę i rzuciła na Henryka trzymaną w ręku rozkwitłą i świeżą gałązkę jaźminu.
Henryk podniósł kwiat upadły mu u stóp — trzymał go przez chwilę w ręku — i gdy łódź unosząc wesołe towarzystwo była już dość daleko, rzucił go na rzekę a sam zwrócił się ku Wandzie.
I płynęli znowu w milczeniu coraz prędzej; a słońce coraz się zniżało, zaszło zupełnie. Na czyste niebo wystąpił jasny księżyc w pełni.
— Czas już powracać, rzekła Regina; dłuższy pobyt nad wodą może szkodzić ci Wandziu.
— O, jeszcze trochę, zawołała dziewczyna; teraz najpiękniejsza jest pora!
— W istocie, ozwał się pan Rawicki, wieczór jest ciepły i cichy, i o ile wiem, jedna jeszcze godzina przejażdżki nie powinnaby być pannie Wandzie szkodliwą.
I znowu płynęli; woda lekko i szybko ich niosła; nadbrzeżne drzewa szumiały, siostra Wandy ciągle nuciła zcicha.
Natura naszych okolic najczęściej zimna i smutna, miewa niekiedy chwile dziwnej, uroczej piękności. Jestto jakby rokwitanie, jakby natchnienie wszech rzeczy: zieleni, obłoków, kwiatów. W srebrnej mgle promieni bladych a jednak jasnych, świat cały zda się płynąć i drżeć; tysiąc odgłosów niewyraźnych, niepochwytnych, biegnie od ziemi ku niebu i od nieba ku ziemi. W odgłosach tych jest szelest, śpiew, jęk i pieśń miłości. Wszystko spokojne, a jednak wszystko mówi; kwiaty kołyszą się pod ciepłym powiewem, drzewa szumią, obłoki płyną w srebrnej mgle, fale woni mięszają się z potokami światła. A wszystko to zlane razem: — półmilczenie i półgwar, półświatło i półcień, gorący powiew i słodkie wonie — obejmują człowieka nieopisanego uroku tchnieniem.
A cóż dopiero gdy śród takiej uroczystej i wspaniałej chwili, człowiek we własnej piersi usłyszy najpiękniejszą melodję rodzącej się albo już rozkwitłej miłości! Wtedy wzmaga się w nim potęga uczucia, woli i pragnienia; wtedy, powstaje on dumny i silny; szeroko oddycha, i wyciąga ramiona aby ująć w nie cały świat, cały bezmierny ogrom szczęścia.
Pan Rawicki stał u brzegu łodzi z podniesioną głową, z ręką wspartą na wiośle; twarz jego osłonięta była półcieniem, a tylko czoło zalane promieniami jaśniało jakby pod srebrną aureolą.
Obok jego postaci silnemi i pięknemi kształty rysującej się na tle pogodnej nocy, na niskiej ławeczce — cała rozjaśniona srebrnem światłem, z twarzą zwróconą ku niemu, siedziała Regina.
Pan Rawicki obiegał okiem całą przestrzeń; patrzył na błyszczącą i szeroką wstęgę rzeki, i na las którego liście obielone promieniami księżyca szumiały łagodnem drżeniem. Spójrzenie Reginy podnosiło się ku niebu — i spoczywało to na białych obłokach lekko płynących w górze, to na twarzy obok niej, a raczej nieco ponad nią stojącego mężczyzny.
— Piękna noc! szepnęła.
— Tak, piękna noc, odpowiedział głosem jakby uroczystością chwili tłumionym, pan Stefan. Piękna natura — powtórzył, patrząc ciągle w przestrzeń; — tak piękna, że w obec niej człowiek we własnych, oczach maleje. Te ogromy świata i piękności, te przestrzenie dyszące wielkością bez granic, wołają na niego: jesteś mały!
— I zarazem mówią mu: jesteś wielki! szepnęła kobieta; umiesz poznawać ich ogrom i czuć ich wspaniałą piękność!
Spójrzenie pana Stefana od przestworza cichej wody i srebrnych lasów spłynęło na przejasną w tej chwili twarz siedzącej przy nim kobiety.
— Tak, odpowiedział, człowiek mały jest i wielki zarazem. W obec ogromu wszechstworzenia, w obec niezmierzonych obrazów nieba i ziemi, widzi on że losy i bóle jego jako jednostki, to fraszka, to drobne owady walczące z muszkami — i w pokorze schyla czoło mówiąc: jestem mały! Ale gdy zajrzy w głąb swojego ducha i zobaczy tam niezmierną potęgę myśli i woli swojej, niebu i ziemi rzuca dumne zaprzeczenie i mówi: jestem wielki!...
— Jesteś wielki! powtórzył cichy i drżący szept kobiety. I jakby chciała dorównać człowiekowi ku któremu ten cichy jej wyraz płynął, powstała, wyprostowała postać — skrzyżowała ręce na piersiach i przez chwilę stała tak milcząc.
A łódź po szklistych falach płynęła, rozpryskując przed sobą roje iskier drgających w wodzie.
„Jesteś wielki!“ Wyraz ten wymówiony kobiecemi usty cicho, tak cicho, że go nie usłyszał nawet obok stojący człowiek, ku komuż wzleciał? Gdy go wymawiała Regina, jakaż wielkość stawała przed jej myślą i z serca jej wyrywała ten dźwięk uwielbienia?
Nie zawsze wielkość chodzi po świecie purpurą odziana, z wieńcem złocistych blasków na czole; niekiedy bywa ona tem wznioślejszą i istotniejszą im mniej podpada wzrokowi ludzkiemu — im więcej cicha a pychą niepokalana — im mniej wzbija się hardem czołem pod niebiosy i woła ku ludziom: patrzcie i podziwiajcie!
Dumny wzrok zatapiając w głębie dawno zbiegłych wieków, staje niekiedy w obec świata człowiek i rozwijając zwoje zżółkłych pargaminów mówi: „Otom potomek niezliczonych pokoleń — ród mój bierze źródło z czasów, w których dziejowe światło nie świtało jeszcze; pradziadowie moi byli wielcy, a zatem i ja jestem wielki!“ I są między ludźmi tacy, którzy się chylą przed pargaminem owym zakreślonym herbami, a do ich właściciela wołają: jesteś wielki!..
To znowu niekiedy — tonąc w miękkich aksamitach złoconych fotelów, niby Jowisz na wysokim Olimpie, do ust podnosząc czarę ambrozji upajającą, człowiek bogaty bogactwem metalu wskazuje światu szkatuły pełne złota i mówi: „Otom posiadacz tych niezliczonych błyszczących i brzęczących blaszek! Błysnę niemi, a olśnię was tak iż się wam wydam słońcem zmienionem w człowieka: brzęknę niemi, a na dźwięk ten zbiegniecie się do stóp moich! Za jednę z tych blaszek kupię sobie służalca, za inną pochlebcę, za inną jeszcze całą zgraję uniżonych przyjaciół. A taką potęgą władnąc, nie jestżem wielki?“ I między ludźmi są tacy, którzy przed złotym cielcem uderzając czołami wołają: jesteś wielki!..
Niekiedy kapryśna natura, zamiast zwyczajnej gliny, używa na wyrobienie człowieka twardego i zimnego marmuru; kształty mu daje takie jakiemi niegdyś lubowało się dłuto Fidjasza. Zamiast krwi, leje w żyły mętną i letnią wodę, na miejscu serca umieszcza krzemień, z którego wydobyte iskry zapalają otaczające żywioły, a który sam nie rozgorzeje nigdy. Tak utworzony człowiek z piękną postacią, z kamieniem zamiast serca, z wodą w żyłach zamiast krwi — idzie w świat z jedyną myślą — o sobie, z jedyną miłością — dla siebie. Życie dla niego, to ciągłe arytmetyczne i matematyczne ćwiczenia. Z kredką w jednej ręce, z cyrklem i szalą w drugiej, sprowadza wszelkie ideje do summy rocznego dochodu; uczucia mierzy na cale — wrażenia waży na łuty. Wszystko mu się udaje, bo wszystko naprzód obliczył — nigdy nie upadnie bo idzie równo, prosto, jednostajnie, niezmiennie patrząc na ziemię — strzegąc wzroku, aby nie zboczył z linji i nie dojrzał gdzieś tam na widnokręgu jakiej gwiazdki, mrzonki. Nic nie kocha, więc nigdy nie cierpi; nigdy nie cierpi, więc sobie nie łamie serca, nie zatruwa myśli. Wiecznie spokojny, zdrowy, rad z siebie i swoich cyfr — rad że mu oczy błyszczą, policzki się rumienią, apetyt i sen nie odbiega — dumnie patrzy na tych którzy kaleczą się w krwawych walkach, upadają wśród zapasów życia ze śmiercią, i łamią się wśród burz namiętności. Więc w dumie swojej mówi: „Patrzcie! wszystko mi się wiedzie — zdobyłem dobrobyt, chwałę, znaczenie, nigdym nie upadł — nigdym nie dał się porwać waszemi mrzonkami idei i uczuć. Zawszem był twardy jak stal, nieubłagany jak cyfra — logicznym jak linja“!.. I są ludzie, którzy uderzając czołem przed samolubstwem i ślimaczą naturą, wołają: jesteś wielki.
Są jednak tacy, których żaden z trzech rodzajów wielkości olśnić nie zdoła. Na pargamin, złotą blaszkę i ślimaczą skorupę patrząc, zamiast potęgi dostrzegają w nich nicość. A tacy gdzie na tej ziemi wielkości szukać mają? kogo o tę wielkość pytać?
Przyłóżcie ucho tam gdzie silną pulsacją uderzają tętna dzisiejszego wieku, wieku tego, w którym żyjecie; spytajcie, czem dziś jest wielkość — A owe głosy co się wydobywają z samej duchowej głębi społeczeństwa — owe potężne a tajemnicze dla wielu tchnienia, co są wyrazem pragnień i dążeń ludzkości, odpowiedzą wam wyrazami: Zacność, rozum, praca!.. Tam gdzie znajdziecie tych trzech pojęć wcielenie, znajdziecie wielkość. Gdzieindziej jej nie szukajcie, bo poza niemi są pozory tylko i błędne ogniki, niema słońca ani prawdy.
Gdy człowiek rodząc się, należy do rzędu biednych robaczków, które pełzają po gruncie nędzy i ciemnoty — i gdy potem przez krwawe prace, walki, mozoły, zdobędzie iskrę Bożego światła i przemieni ją w promień świecący ludzkości; gdy urodziwszy się niczem, przez pracę i czyn stanie się wszystkiem czem się tylko człowiek stać może — wtedy jest wielkim.
Kiedy więc patrzycie na człowieka, to nim orzeczecie jego wartość, patrzcie w niego i poza niego; a gdy w nim ujrzycie zacność i rozum — poza nim na drodze którą już przebył, pracę i czyn — mówcie mu wtedy: jesteś wielki!
Regina znała przeszłość i wewnętrzną istotę Rawickiego; wiedziała że nie urodził się on w kolebce rodowemi pargaminami wysłanej, i że nie złotem, nie samolubstwem okupił to co posiadał — ale że każdą piędź ziemi na drodze swojego życia zdobywając krwawą pracą i hartownem, niepokonanem dążeniem — z niczego stał się wszystkiem.
Uwielbiła w nim ona to uprzednie nic i to obecne wszystko; a patrząc na postać jego piękną pięknością moralnej potęgi, niesteraną latami, napiętnowaną magnetycznym urokiem silnej natury — z głębi duszy a bardzo cicho wyrzekła: jesteś wielki!..
Słowo to usłyszały zalewające jej czoło promienie księżyca; słyszały je i niemeńskie fale z cichym szmerem u jej stóp płynące; ale nie usłyszał go człowiek, ku któremu wzlatywał ten cichy głos jej serca i myśli.
— Zaśpiewaj nam Regino — rzekł Henryk — jakto dawniej bywało na naszem jeziorze.
— Niech pani uczyni zadosyć brata życzeniu, do którego i ja radbym prośbę moją dołączyć, mówił p. Stefan.
— Dobrze, rzekła Regina — niech mi szmer wody wtóruje a wiosła panów miarę odznaczają. Jeśli rozbudzę ptastwo nadbrzeżne, nie moja będzie wina.
— Ale pani zasługą to będzie, jeśli nadbrzeżni nasi bracia posłyszą słodki i czujący śpiew pani w zamian za odgłosy, które nas od nich dolatywały niedawno.
Regina podniosła czoło, pomyślała chwilkę i zawiodła jedną z piosnek w stronie jej rodzinnej śpiewywanych. Głos jej pokrył plusk fali, wiosła spoczęły nieruchome w rękach Stefana i Henryka — i wszystko jakby ucichło zda się, jakby słuchało z upragnieniem drżących w powietrzu tonów, nasyconych miłością i tęsknotą.
Pan Stefan nie patrzył już w przestrzeń, a oko jego spoczywało na wyniosłej postaci i natchnionej twarzy kobiety.
Patrzył na nią, i wszystko co kiedy było, cała przeszłość jego znikała mu z pamięci — i znikał mu z pamięci cały otaczający świat.
Patrzył na nią i zdało mu się, że znalazł to czego nigdy nie miał — co zapełnia jednę z niezapisanych dotąd a najpiękniejszych kart jego życia.
I posłyszał w sobie odgłosy które przez długie lata tłumił potężną wolą i mozolną pracą; i posłyszał w sobie głos wszechmocny, który na każdego człowieka prędzej czy później zawołać musi: kochaj!
A na drugim końcu łodzi Henryk i Wanda siedzieli obok siebie; ich schylone i jasne twarze szeptały do siebie zcicha, a głos Reginy pokrywał ich rozmowę. Bo czyto wpływ uroczego wieczoru, czy tajemnych myśli dziewczęcia, czy piosenki którą Regina śpiewała, dość że dziewczę zasłoniło twarz obiema rękami i w głębokiej utonęło zadumie. Henryk spostrzegł po chwili, że przez jej białe palce przeciekały kropliste, drobne łzy.
Ujął jej rękę, odciągnął od zalanej łzami twarzy, i cicho zapytał.
— Czego płaczesz?
— Patrz pan, szeptem mówiła dziewczyna, jak uciekają przed nami te srebrne iskierki w wodzie; — uciekają i gasną. Tak życie szybko ucieka, i za chwilę — za chwilę zgaśnie. A tam w górze białe płyną obłoki, płyną szybko i znikną; tak życie szybko płynie i — zniknie. A świat tak piękny, życie tak urocze — śmierć straszna — a bliska!.....
Załzawione jej oczy podniosły się ku niebu i załamała ręce na srebrnej od światła sukni.
Ujął młody człowiek te obie załamane dłonie i patrzał długo w twarz dziewczyny.
— Nie płacz Wandziu moja, — ledwie dosłyszanym rzekł szeptem, ja cię kocham!
Jakiż jest malarz na świecie, któryby odtworzyć zdołał promień niewymownego szczęścia zalewający lice kobiety w chwili, gdy ona poraz pierwszy w życiu słyszy to piękne słowo od człowieka, którego także kocha?
Ale ten promień na chwilę tylko rozjaśnił bladą twarz dziewczyny.
— Alboż długo można kochać tę która ma umrzeć? — odrzekła.
— W krótkiem czy długiem życiu, szepnął Henryk, jam z tobą na zawsze — jam narzeczony twój od tej chwili!
A łódź płynęła dołem po wodzie, górą w promieniach; płynęła zwolna, do marzeń kołysząc tych których po szklistem niosła przestworzu.
Stefan patrzył ciągle na Reginę; stali naprzeciw siebie spojeni jednem ogniwem promieni.
Gdy skończyła długą swą piosnkę, p. Stefan podał jej rękę, a ona złożyła na niej dłoń swoją.
Chciał cóś mówić, gdy nagle wzrok jego zatrzymał się na jednym punkcie, powściągnął się i długo, długo jak przykuty lub zaczarowany, na ten punkt się wytężył.
Punktem tym była włożona rano na palec Reginy, ślubna obrączka.
Wypuścił dłoń jej, nic nie powiedział i przez chwilę stał nieporuszony, niemy; aż ujął wiosło i silnie łódź posuwać zaczął.
Długie milczenie zapanowało na łodzi.
— Czy pani znasz, spytał nareszcie p. Stefan zwracając się zimno ku Reginie, czy pani znasz chwile w których woda potężnie pociąga człowieka do siebie, a dno jej uśmiecha się do niego spokojem?
— Tak, odrzekła Regina; gdzieś w pewnej stronie świata jest jezioro szerokie, pod ścianami pięknego pałacu lśniące, a którego fale wołały mię nieraz ku sobie.
— Mężny człowiek nie usłucha wołania tego, powoli wyrzekł p. Stefan; niemniej jednak w chwilach takich, w nim i koło niego wszystko łamie się i upada.
Gdy to mówił, dopływali do brzegu, przy którym skończyć się miała przejażdżka. Regina dojrzała na ustach Stefana bardzo gorzki uśmiech, a oczy jego dziwnie i ciągle w jeden punkt patrzyły.
Nie zrozumiała tego szczególnego wyrazu jego twarzy, bo nie spostrzegła, że tym punktem przykuwającym jego wzrok była jej ślubna obrączka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po spokojnej i gładkiej przestrzeni wód nie tylko łodzie płynąć mogą — płyną po niej niekiedy i uczucia, namiętności w różnej postaci, choćby jako rzucone falom kwiaty.
Gałązka jaźminu pani Izabelli, wyrzucona na wodę przez Henryka, płynęła sobie zwolna, biała, woniejąca i wodą skąpana. Gdy łódź wioząca wesołe towarzystwo zwróciła się, aby raz przebytą przestrzeń wodną po raz drugi przepłynąć, spotkała się z gałązką jaźminu i spotkały ją także oczy dawnej jej właścicielki.
Gwarno i wesoło było na łodzi wiozącej liczne towarzystwo. Pani Izabella otrząsnąwszy się nieco z przykrego wrażenia jakie wywarł na nią widok Henryka płynącego z Wandą, ożywiła się także i siedząc na brzegu łodzi śmiała się i rozmawiała wesoło. Nagle wzrok jej zatrzymał się na gałązce, która jakby nadstawiając się powiewom wietrzyka dla szybszej podróży ku nieznanemu celowi, rozpostarłszy zielone listki i białe kwiatki, płynęła spokojnie ku piękności która ją od rodzinnej oddzieliła gałązki i uczyniła ją posłem gorejącej swej głowy. Spostrzegłszy kwiat, zrozumiała odpowiedź na swe poselstwo i umilkła.
— Więc on niechce ani na chwilę mego kwiatka, więc to pogarda! — oto co zadrgało w jej głowie, a rumieniec upokorzenia zalał piękną jej twarz.
— Messieurs! ozwała się do obecnych — kto z panów będzie tak grzeczny i poda mi ten płynący kwiat?
Skierowano łódź we wskazaną stronę i rozpoczęły się gimnastyczne ćwiczenia. Mimo swej tuszy p. Frycio zgrabniej się sprawił jak inni; laseczką przyciągnął kwiat ku łodzi, pochwycił ręką i otrząsnąwszy go z wody, ze zwyczajnym sobie wdziękiem podał pani Izabelli.
Kobieta zaciśniętemi usty wymówiła suche: merci; wzięła gałązkę i siedziała w milczeniu. Daremnie towarzystwo siliło się wyprowadzić ją z zadumy, patrzyła ciągle na zroszony kwiat i milczała.
Po godzinnej jeszcze przejażdżce, pani Izabella wchodziła do swojego wytwornie przybranego mieszkania. Gorączkowo zadzwoniła — i gdy się pojawiły służące, zdjęła z siebie bogatą suknię i owinęła się chmurą lekkiego muślinu. Biała gałązka leżała ciągle przed nią, jeszcze zroszona, jakby płacząca. Kobieta siadła w miękkim fotelu, odetchnęła i jakby niechcąc widzieć gałązki, zamknęła oczy.
Wtedy obok niej, niewidzialne, stanęły dwa duchy — dobry i zły — i poczęły rozmawiać z jej myślą.
— Widzisz do czegoś doszła, szeptał anioł; człowiek którego serce zdobyć chciałaś, pogardza tobą!
— Śmiej się z tego, w drugie ucho mówił jej demon; inni cię kochać będą!
Ja niechcę miłości innych! myślała kobieta — mnie serce do tego jednego ciągnie?
— Serce? quel animal est ça! zachychotał demon; odkądże stałaś się marzycielką?
— Od chwili gdy poznała głębsze i poczciwsze uczucie, odpowiedział anioł.
I pocóż mi to uczucie, myślała kobieta, kiedy mi za nie odpłacają wzgardą?
— To pokuta za przeszłość, smutnie powiedział anioł.
I cożem zrobiła złego? — myślała kobieta nienawykła rozważać swego postępowania.
— Zamieniłaś życie w próżną igraszkę; najlepsze, najmłodsze dni spędziłaś w zalotnych uśmiechach i szczebiotaniach. Gdzie twoje prace? gdzie twoje zasługi? spójrz na przebyte lata!
I oto jak w zwierciedle kobieta ujrzała swoją przeszłość, siłą natchnienia dobrego swego anioła w ciąg obrazów streszczoną. I naprzód ujrzała siebie dziewicą czystą, niewinną, wyciągającą ręce ku światu. Stopniowo, mglista zasłona okrywała przed nią prawdę i dobro — aż z poza tej zasłony życie wydało się jej cackiem danem jej do zabawy. Potem jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jej oczami obrazy różnych a świetnych balów; gwarne tłumy, muzyka, tańce — a ona wśród tego wszystkiego zawsze, wszędzie królową. A w domu dla niej pustka — więc rzuca się w objęcia szału i coraz dalej, coraz głębiej. U łoża jej kolebka stanęła, uśmiechnęło się dziecię — ale w jej piersi nie zjawił się zbawczy anioł macierzyńskiej miłości. Ona coraz dalej i coraz prędzej, coraz prędzej i coraz szaleniej biegła w wir próżnych a hałaśliwych zabaw i brnęła w kał tajnych a bezmyślnych miłostek. I oto dziś jest w całym blasku swojej piękności! ludzie ją wielbią, przebaczając jej wszystko — a jednak ona nieszczęśliwa! Pustka w niej samej, i pustka wkoło niej! Spotkała człowieka który pierwszy obudził w niej lepsze, głębsze niż inni uczucie — a ten nią pogardza — niechce nawet zatrzymać w swem ręku kwiatka od niej!
Otworzyła oczy, spojrzała na gałązkę leżącą przed nią jakby na świadectwo jej upokorzenia — i westchnęła ciężko.
— I czemuż on mię kochać nie może? myślała znowu. Czemże się zdobywają serca takich ludzi?
— Pięknem ciałem! szepnął demon.
— Piękną duszą! rzekł anioł.
— Alboż nie jestem piękną pomyślała kobieta.
— O, bardzoś, bardzoś piękna, wołał demon — idź zobacz się sama.
Powstała i stanęła przed zwierciadłem. Twarz jej zalana była rumieńcem, oczy płonęły, pod cienkim muślinem pierś się wznosiła gwałtownie. Wyjęła z włosów złoty grzebień, a gęste zwoje jasnych kędziorów snopami promieni oblały jej ramiona i stan. Nie wyjęta z włosów brylantowa szpilka, zawisła w splotach i po nad czołem błyszczała, drżąc niby srebrna gwiazda.
Stała tak długo patrząc na postać swoją odbitą w zwierciadlanej szybie i pomyślała znowu: wszak piękna jestem!
— Bardzo! zawołał demon.
— Czegóż mi więc brakuje?
— Pięknej duszy! odpowiedział anioł.
Usiadła, znowu westchnęła ciężko i znowu myślała.
— Źle mi jest, cierpię, co mam czynić?
— Zrozumiej piękną i poważną stronę życia! mówił anioł; poznaj że ono niepowinno być pustą igraszką, jaką ci dotąd było. Otrząśnij się z brudu materjalnych miłostek, zdejm z siebie błyskotki, miej odwagę spojrzeć w twarz cierpieniu i pracy.
— Bredzi! nie słuchaj go! zachychotał demon. Cóż to? masz zostać zakonnicą, we włosiennicę się ubrać, różańcem się opasać — a może się jeszcze i biczować? ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha — zawtorowała śmiechem myśl kobiety.
— Nie, odrzekł anioł — zakonne suknie i różaniec nie są zbawieniem; czynu trzeba i pracy.. Patrz, oto są twoje drogi!..
I ręką anioła ukazany ujrzała przed sobą kobieta swój cichy, wiejski dom. W nim i wkoło niego dużo krzątało się ludzi, bo była bogata; a w najcichszym pokoju, poza śnieżną firanką stała kolebka jej syna, a obcy jej strzegli.
— I czemże będę wśród tego wszystkiego? myślała Izabella.
— Matką i kobietą szlachetną odrzekł anioł.
— Śmiej się z tego zawołał zniecierpliwiony demon. Jakto! ty taka piękna, taka świetna i wielbiona w wytwornych towarzystwach, miałabyś zamknąć się w domu, jak szpetna jaka i gminna kobieta? miałabyś się wyrzec hołdów, strojów i blasku, i uczyć twoje dziecko abecadła, związać się może z życiem jednego człowieka i wglądać w potrzeby ludzi niższej sfery, a może jeszcze jak szarytka poświęcić się wspomaganiu nędzy, pielęgnowaniu niedołęztwa i słabości?.. Ty taka bogata, taka piękna, taka świeża i zdrowa, taka upragniona przez coraz innych? Ha, ha, ha — śmiał się demon i głośnym śmiechem zagłuszył szept anioła.
— Ha, ha, ha — zawtorowała mu śmiechem myśl kobiety — i oczy jej zwrócone na chwilę ku duchowemu jej wnętrzu, odwróciły się od niego bez żalu. Wyzywającem i szyderczem spojrzeniem patrzyły na białą kwiatu gałązkę.
Umilkła walka wewnętrznych głosów. Pani Izabella miękko leżała w fotelu, myśląc niby jeszcze. Po chwili, z oka jej spłynęła duża, gorąca kropla. Byłażto łza pożegnalna ulatującego od niej anioła? byłażto łza gniewu, jakim ją natchnął szatański jej opiekun — zwycięzca tamtego?..
Na gorejącym policzku łza szybko oschła — kobieta usnęła, a demoniczny jej opiekun zaczął znów panować w jej piersi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W cichem mieszkaniu swojem pan Stefan długo w noc siedział z czołem na obu dłoniach wspartem i myślał; aż ujął pióro i zaczął pisać.
„W życiu najdorzalszego nawet i najbardziej trzeźwego umysłem człowieka, bywają niekiedy bardzo długie sny, marzenia. Ja przyjacielu śniłem przez całe dwa tygodnie“.
„Sen mój był taki jakiego dotąd nigdy nie miałem. Cóż chcesz? każdemu snać prędzej czy później konieczną kolej przebywać przyjdzie“.
„Dziś, mój Zygmuncie, obudziłem się. Płynęliśmy łodzią po Niemnie, noc była piękna; pani Różyńska śpiewała tak jak tylko ona śpiewać umie. Wziąłem jej rękę, i przy świetle księżyca zobaczyłem... ślubną obrączkę“.
„Uroczym zaprawdę blaskiem błysnęła ona przedemą? Śmieszne szyderstwo życia! To co dla jednych jest znakiem osiągnięcia upragnionego szczęścia — innych kąsa w serce jak żmija“.
„Nie jest ona wdową — wiem o tem z pewnych jej słów; nie jest rozwódką — bo nie nosiłaby ślubnego pierścienia; a więc jest mężatką. Gdzieś na świecie jest człowiek, który się nazywa jej mężem, który ma nad nią prawa, którego ona może kocha“.
„Znasz mnie i wiesz, że żadne wrażenie nie żartuje ze mną; że uderza ono we mnie jak grom. Jestem człowiekiem gwałtownym — może dla tego silnym i mężnym“.
„Gdym po raz pierwszy tę złotą żmijkę zobaczył owiniętą koło jej palca, Niemeńskie głębie uśmiechnęły się do mnie — i stwierdziło się na mnie mniemanie uczonych, dopuszczających siłę przyciągania między płynami a stałemi ciałami; sądzę, że między Niemnem a mną był w owej chwili dość silny prąd magnetyczny“.
„Była to tylko chwila — teraz jestem głęboko smutny ale zupełnie spokojny. Wyśniony obraz staje przedemną jak umierający gladjator dawnych czasów i mówi: Caesar, morituri te salutant“!
„Śpij wdzięczny obrazie na samem dnie pamięci mojej i nie przeszkadzaj mi żyć dalej mężnie, a użytecznie. Owszem, bądź słońcem rozgrzewającem resztę dni moich“!
„Jak szedłem dotąd tak pójdę i dalej, sam jeden, wytrwały i silny. A ona... niech błogosławioną będzie za piękną chwilę którą mi dała, i za to szlachetne uczucie, które zapewne mimowoli wzbudziła we mnie! Bez niej niebyłbym go nigdy poznał“...
„Niemogę jej widzieć teraz — bo nie chcę zachwiać się w postanowieniu spokojnem i mężnem. Wyjadę ztąd. Czy wrócę tu nim ona ztąd odjedzie, niewiem. Będę się liczył z memi siłami, które jakkolwiek wielkie, niestety! zawsze są ludzkie tylko“.
„Tak, dobry mój przyjacielu! życie to ciągłe walki. Gdzie koniec ich? Alboż my wiemy biedni wędrowcy ziemscy? Gładkie i łatwe ścieżki dla głupców są tylko i dla ślimaków — a im większą potęgę myśli i uczucia natura złoży w łonie człowieka, tem trudniej, tem ciężej przychodzi mu iść drogą żywota. I walczyć i krwawić się on musi póty, aż mu nad głową zaśpiewają ostatnią pieśń wędrówki — requiescat in pace“!..
Skończył pisać, wsparł znowu czoło na ręku — i godzina po godzinie noc upływała, a on ciągle myślał.
I ktoby wówczas widział go tak siedzącego z lekko tylko zachmurzonem czołem, z łagodnem spojrzeniem i z wyrazem męzkiego spokoju w całej postaci — rzekłby iż to nie człowiek cierpiący, lecz uczony nad stosami papierów, siedzi i myśli o roztrzygnięciu jakiegoś trudnego zadania.
Lecz kto zna tajemnice życia i głąb człowieczego serca, ten wie, iż nie ta boleść największa co we łzy się rozpływa i w jęki rozkrzykuje.
Cierpienie mężnego człowieka głębokie jest i ciężkie, ale spokojne i tajemne. Wewnątrz rozrywa ono pierś i ściska serce twardą obręczą bólu; ale czoło jego pogodne, oko suche i usta oblane smutnym lecz spokojnym uśmiechem.
Takiem było głębokie lecz mężne cierpienie Stefana, gdy wśród nocy rozmawiał z myślami swojemi. I nie widział jak zwolna gasło blade światło lampy; i nie słyszał jak poza oknem otwartem, nad głową jego prawie, szumiały liście wonnych krzewów, niby szepcąc ciche błogosławieństwa słane od nieba ku mężnemu człowiekowi pracy i walki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nazajutrz dzień był zimny, chmurny i dżdżysty. W saloniku Reginy palił się na kominku ogień, a ona owinięta szalem, spokojna i zadumana siedziała przed kominkiem i patrzyła w czerwonawe płomyki. Twarz jej była pogodna — po ustach przebiegał niekiedy słodki uśmiech. Patrzyła w ogień i widziała w nim pewno piękne, z własnych myśli odbite obrazy.

Kiedy płomyki kołysząc się lekko, zbliżały się do siebie widziała może jak dwoje ludzi wiedzionych ręką losu postępują ku sobie zwolna zrazu, a potem coraz bliżej — coraz prędzej zchodzą się na drodze życia.
A gdy płomyki łączyły się z sobą, tworząc jedno gorące i jasne światło, widziała wówczas jak się dusze tych dwojga ludzi zlewają w jedną miłość, w jedną myśl.
Zakryła ręką oczy, słuchała cichego szmeru ognia, i w tym szmerze słyszała może głos człowieka, który jej wczoraj głęboką i gorącą przyjaźń przyrzekał. Wsłuchując się w ten głos czekała może, może pragnęła aby on wymówił wyraz, który brzmiał w głębi własnej jej myśli.
Marzyła kobieta — i uśmiechała się do swoich nadziei.
Otworzyły się drzwi i wszedł Henryk zmoczony deszczem i chmurny jakiś.
— Deszcz cię spotkał, Henryku — łagodnie rzekła Regina.
Brat nie odpowiedział, rzucił jakby z niechęcią kapelusz i szerokiemi krokami przeszedł parę razy salonik.
— Wystaw sobie, rzekł wreszcie stając przed siostrą, Stefan wyjechał.
Regina podniosła głowę, wpatrzyła się w brata i jakby nie rozumiejąc słów jego spytała.
— Co ty mówisz? Henryku.
— Byłem przed chwilą u Stefana, mówił brat z wyraźnem zmartwieniem — i zamiast niego znalazłem tylko jego list — tojest króciuchną kartkę, w której mnie prosi abym uporządkował jego papiery jakich w pośpiechu ułożyć sam nie mógł, i w której żegna mnie i ciebie na wypadek, jeśliby przed wyjazdem ztąd naszym nie mógł wrócić.
Regina patrzyła ciągle na brata, twarz jej coraz bardziej bladła, oczy stawały się szklanne.
— I nie napisał kiedy wróci? spytała po chwili głosem, który jakby z ciężkością wychodził z jej krtani.
— Nie, odrzekł Henryk — pisze tylko że ważne sprawy powołują go nagle gdzieindziej i może na długo.
— A! czy tak! szepnęła kobieta tak cicho, że słowa tego nie dosłyszał nawet jej brat — i znowu wpatrzyła się w ogień.
Ale w owej chwili inne już całkiem niż wprzódy obrazy musiały jej przedstawić się w płomykach — bo lekko zadrżała, odwróciła oczy i powstawszy zbliżyła się do brata.
— Henryku, rzekła stłumionym głosem kładąc rękę na jego ramieniu — powiedz mi co to jest nadzieja?
A gdy brat patrzył na nią zdziwiony nieco, wyjęła ze stojącego obok bukietu łodygę otoczoną puszkiem przekwitłego kwiatu, i dmuchnęła. Biały puszek jakby drobniuchnemi piórkami rozwiał się na wszystkie strony.
— Oto, Henryku, jeszcze ciszej rzekła Regina — oto jest obraz wszystkich nadziei ludzkich.
A nim Henryk zdołał odpowiedzieć, już się za nią drzwi jej pokoju zamknęły.
Długo na te drzwi patrzył brat kochający siostrę i myślał; aż przesunął rękę po czole i szepnął.
— Czyżby to już dalej zaszło z nią, niż sądziłem? Czemuż on wyjechał! Biedna Regina?
Regina stała u okna swego pokoju wpatrując się w burzę, na dobre już w tej chwili szumiącą na dworze. Gwałtowny huk wiatru łączył się z łoskotem spienionej Rotniczanki; drzewa schylały się jakby zgnębione przemocą niewidzialną; duże krople ulewy z trzaskiem uderzały o szyby okien. Może w tej burzy co szumiała przed nią, kobieta widziała obraz własnych w owej chwili poczuć; może porównywała ten chmurny, zimny i pełen posępnych odgłosów dzień z owym słonecznym, jasnym porankiem, w którym po raz pierwszy ujrzała Stefana; może myślała, że każda miłość na ziemi ma swoje majowe jasne poranki, swoje burze posępne i nareszcie swoje ciemne smutne noce. I może widziała, jak szybkim krokiem po bardzo krótkim poranku zbliżała się ku niej owa straszna noc.
— I tak stała patrząc i dumając — aż się w górze rozdarła zasłona dżdżystej chmury, i ponad szarą od deszczu przestrzenią, na tle białych chmur napędzonych wiatrem, oświecony jakimś błądzącym po niebie promykiem, błysnął krzyż kościołka.
Regina wpatrzyła się w ten jasny punkt, załamała ręce i wyrzekła.
— Wszędzie i zawsze dla mnie, jest tylko krzyż!





VI.


Ze wszystkich rodzajów zjadliwych owadków życia kąsających serca ludzkie; ze wszystkich owych drobnych napozór bólów nie wybuchających na zewnątrz rozpaczą gwałtowną — ale powoli, co chwila kolących człowieka jakby zaostrzonemi kolcami szpilek, — nie zabijających od razu, ale co chwila tworzących drobne ranki, z których każda krwią się sączy; najdokuczliwsze, najuporniejsze i najboleśniejsze są owe roje wspomnień, cisnące się do głowy i piersi — i szepcące człowiekowi ostrą nutą: było a nie będzie!...
Jeżeli komu wydarte nieubłaganą śmiercią nazawsze zgaśnie lice ukochanej osoby, przebrzmią nawet grobowe odgłosy przybijanego nad głową zmarłego wieka trumny — to w miejscu, gdzie przed chwilą szczęście jaśniało, rozkłada się wielkie cmentarzysko — a w niem wspomnienie każde mogiłą.
Lecz w tej naszej biednej po tej ziemi wędrówce, nie sama tylko śmierć rozłącza ludzi. W pełni życia i sił rozstają się oni z sobą niekiedy i umierają wzajem dla siebie. Wtedy dla tego kto pozostaje sam jeden w miejscu, gdzie przed chwilą był szczęśliwy — na każdym kroku, rozkładają się groby. Chodzi on po wspomnieniach jak po mogiłach, a pamięć szczęścia, które minęło i już nie powróci, ściga go bladą marą ciągłego żalu. Wówczas każdy sprzęt domu, każde drzewo ogrodu, każda dnia pora, i każdy dźwięk usłyszany, wieje ku niemu tchnieniem minionej przeszłości; — gdzie była radość tam teraz tęsknota, — gdzie była pełnia, tam stała się pustka.
Wszystko tak samo jak było, a jednak wszystko inaczej; nic się nie zmieniło w około, a jednak wszystko zbladło i zaćmiło się mgłą łez.
I na tych grobach umarłych radości, śród takiej pustki, jaką żałoba serca okrywa świat cały — ileż ludzi wewnętrzną myślą powtarza słowa dawnego poety:

Pełno nas a jakby nikogo nie było; Jedną małą duszyczką tak wiele ubyło!

Pani Reginie Różyńskiej nie przychodziły może na myśl powyższe słowa Kochanowskiego — ale po wyjeździe Rawickiego z D*** posmutniała ona i pobladła; i chociaż zawsze była spokojna i łagodna, najmniej wprawne oko poznać mogło, że żal jakiś pochylał jej czoło.
Z całej jej postaci, z uśmiechu smutnego z jakim rozmawiała z bratem, i z oczu jej można było wyczytać słowa jakie później powiedzieć miał Wiktor Hugo, ów głęboki znawca wszystkich boleści ludzkich: „Jestem wśród ciemnicy, jedna istota, odchodząc zabrała mi niebo“.
Słowa te wyryte w całej postawie i twarzy Reginy, wyczytało braterskie i kochające oko Henryka. To też często zostawiwszy siostrę w głębokiem jej zamyśleniu, szerokiemi krokami przechadzał się po swoim pokoju i myślał także. Wtedy przed wyobraźnią jego stawały dawne, dawne lata dzieciństwa, w których z małą siostrzyczką swoją, na łące ozłoconej słońcem wiosennem, rwał pierwiosnki liljowe — a trawki schylały się ku ziemi nisko, im aż pod stopy. I przypominał sobie także tę siostrę swoją młodziuchną dziewczyną — świeżą, radośną — a potem przebiegał myślą złamane jej życie, które sam znał w najgłębszych jego tajnikach, ale o którem nigdy nie mówił nikomu. I przypomniał sobie chwilę, w której na grobach rodziców przyrzekł ich cieniom, że będzie opieką i wsparciem Reginy.
A o tem wszystkiem przypominając sobie i myśląc, coraz więcej zasępiał czoło, — a z ust jego wychodziły niekiedy słowa: Tak, ona jego kocha, to pewne! sądziłem że i on... ale czemuż wyjechał?
Henryk był widocznie wielce oryginalnym bratem!
Na tym Bożym świecie każdy przecie ma swoje własne kłopoty — potrzebneż jeszcze trudzenie sobie głowy troskami innych? Powiadają przecie mądrzy ludzie, że wtedy dopiero ogólne dobro zapanuje na ziemi, kiedy każdy tylko o sobie myśleć będzie. Mają oni zapewne słuszność i dowodem tego są ich własne okrągłe tusze, rumiane fizjonomje i szkatuły pełne po same brzegi.
Czy Henryk trafnie czytał w sercu siostry? Czy Regina istotnie kochała Rawickiego? A jeżeli tak było, dla czego i jak go kochała? Osądzić to mógłby chyba ten ktoby znał jej przeszłość; boć przecie istota wszystkich poczuć i myśli człowieka, wytwarza się z całego ciągu jego życia i nigdy o nikim sądzić nie można z obecnej tylko chwili — bo ona oddzielona od tych które minęły jest abstrakcją, pojęciem niezrozumiałem — jakby skutkiem bez przyczyny.
Miłość wreszcie, to bardzo szerokie słowo i różne znaczenie mające. Ludzie szafują niem niemiłosiernie i często mu bluźnią.
Jeżeli jaka zwiędła i rozczarowana piękność zbrzydziwszy sobie świat i odrzucona przezeń, klęka przed ołtarzami; kościstemi palcami, które gotowe są potem spocząć na policzku podwładnych, przesuwa paciorki różańca i zżółkłemi usty, gotowemi zawsze do wylania żółci na bliźnich, szepce nieskończone Kyrie-eleyson — ludzie te święte objawy nazywają miłością dla Boga.
Jeżeli pełen pychy człowiek, z przepełnionych złotem kieszeni w obec tłumów wyrzuca miedziaki żebrakom — ludzie to nazywają miłością ludzkości.
Jeżeli młoda dziewczyna uczuje bezwiedny pociąg ku mężczyznie, dla tego że on pięknie tańczy mazura albo zgrabnie się kłania — ludzie to nazywają miłością świeżą, dziewiczą.
Jeżeli mężczyzna zachwycony pięknemi kształtami kobiety, nie wnikając w treść jej i wartość moralną, zapragnie ją posiąść — ludzie to nazywają miłością młodzieńczą, szaloną.
Jeżeli kobieta mająca bogatego męża niechce utracić jego pięknych salonów, miękkich sprzętów i pysznych powozów i jest mu wierną, a w najgorszym razie czułemi pocałunkami zamyka mu oczy, aby nie zobaczył jej maleńkich zboczeń — ludzie to nazywają miłością małżeńską.
Kiedy stara panna całuje swego pieska — mówią że go pieści z miłością. Kiedy warjat w łeb sobie strzeli — mówią że się zabił z miłości. I kiedy pary łączą się dla tego że im się wzajem podobały ich piękne oczy — mówią że się one łączą z miłości.
I szczególną zaprawdę mięszanię pojęć zamknął w sobie ten wyraz: miłość. Głupota, obłuda, interes, zmysłowa tylko żądza, chwilowy szał — wszystko to się zwie miłością! I dziwić się potem, że oto dmuchnął jeden powiew wiatru — i już po miłości! a z tej bańki mydlanej została sama mętna piana. I dobrze jeszcze jeżeli tylko piana, bo czasem zostaje czarne błoto w którem ludzie toną.
Kiedy biały anioł szczęścia zlatując z nieba na ziemię po raz pierwszy przyniósł ludziom naukę miłości — pojęcie o niej całkiem inne być musiało u niebieskiego gońca.
Jeżeli na jednem jego skrzydle jaśniał ognistemi zgłoskami wyraz: kochaj — to na drugiem wyryte było poważne a zbawcze słowo: myśl! — A ktoby miał zawsze przed oczami owego pierwszego zwiastuna miłości, widziałby że wszelkie uczucie któremu jednego z tych wyrazów brakuje, jest jakby anioł o jednem tylko skrzydle.
Biedny, kulawy aniołek! Pochwyć muchę, urwij jej skrzydełko — a gdy się będzie czołgać i rzucać i piszczeć, i gdy ugręznie w maśle lub w płomień świecy wpadnie, to ujrzysz jego obraz.
Kochaj i myśl!
Co to znaczy: myśl? Czy to może znaczy: pytaj astronomicznej lunety, ile razy Jowisz większy od Wenery i z jakich żywiołów składa się księżyc? Nie zaprawdę! historja, astronomja, są to zapewne rzeczy konieczne i wielce piękne na swojem miejscu; ale gdy przy słowie: kochaj! stoi wyraz, myśl! znaczy to: patrz w głąb istoty własnej, rozważaj pilnie siebie, a potem poznawaj duszę człowieka, którego kochasz. I wtedy dopiero gdy ujrzysz, że obie dusze wasze, to jest wasze myśli, stworzą jeden płomień jasny i gorący, jedno istnienie zacne a spokojne, wtedy będziesz miał prawo powiedzieć sobie i innej istocie: kocham — i podać jej rękę na wspólną przez świat wędrówkę. A na takie myślenie nie trzeba być dyplomatą, historykiem lub astronomem — trzeba tylko po prostu mieć w piersi uczciwość, a w głowie rozsądek.
Ale — zawoła mnóstwo głosów — cóż to za miłość taka? zimna, rozważna, bez szałów, bez jęków, bez pistoletów, bez... grobów? To nie miłość — to suche jakieś rozumowanie, to jakaś abstrakcja śmiesznie oparta na jakimś związku dusz!
To prawda — że dzieje miłości takiej na związku dusz opartej, nie zamkną w sobie zapewne tylu morderstw krwawych, samobójstw i strasznych awantur jakich pełne są romanse szczególniej francuzkie, mające być dziejami owej przepięknej, szalonej miłości. Ale żeby taki związek miał być mniej gorący, mniej przynoszący szczęścia nad inne, trudno w to uwierzyć; chybaby wprzód dowiedzionem było, że szalony Werter więcej kochał Szarlotę której pragnął, niż Abellard Heloizę, z którą razem, myślał.
Jeżeli Regina kochała Rawickiego, musiała to być jak mówią jedni owa zimna, wyrachowana — a jak nazywają drudzy — jedynie zacna, głęboka miłość.
Brat jej nawet, jakkolwiek mu bardzo ufała, nie widział ni razu aby załamywała ręce, spazmatycznie się śmiała i płakała; nie mówiła mu też, że teraz cierpi — rzadko nawet bardzo wymawiała imię Stefana.
Ale zato kiedy w mglisty i chmurny dzień usiadła przed ogniem kominka i wpatrzyła się w płomyki, roztaczały się przed nią obrazy szerokie jak świat, szlachetne jak jej własna pierś. I widziała w nich siebie z poważnym i rozumnym człowiekiem; a przed nią i przed nim jasne, pełne ognia uczuć i świateł myśli, roztaczało się życie. Szumiał pocichu ogień, i poza oknem szumiały drzew liście, a ona w tych szmerach słyszała słowa Stefana. Mówił on do niej o świecie, o ludziach, o wszystkiem co kochał i o tem co czcił; mówił jej o miłości głębokiej, poważnej, rozumnej. Słuchała jego słów, rozważała je, i w tajniach ducha wiodła rozmowę z duchem tego o kim myślała. A kiedy płomyk wężowym kręgiem zbliżając się do brzegu kominka — gorące tchnienie rzucał na jej rękę, zdawało się jej że czuje na dłoni uścisk serdeczny i gorący zacnej ręki Stefana. Silniej zaszumiał wiatr, poza oknem pochyliły się drzewa i zasłoniły sobą resztkę zaglądającego do pokoju światła; na czoło zadumanej kobiety spłynął głęboki cień — lecz pod nim ogień kominka oświecił płynącą po twarzy, grubą, cichą łzę. Łza spłynęła i gorzką kroplą zwilżyła usta Reginy; a oczy jej lekką mgłą zaćmione utonęły w przestrzeni — smutne, ale łagodne i spokojne.
Nie każdegoby zapewne wzruszył widok takiej spokojnej miłości i takiego cichego cierpienia — a kto wie? niejeden zaśmiałby się może, dowiadując się iż ta zadumana i piękna kobieta myśli o człowieku któremu włosy siwieją — i tęskni do niego. Wszak posrebrzone i przerzedzone włosy i poważna postawa, nie są kwalifikacją do miłości — powiedzą niektórzy. Ale wszystko na świecie jest względne. Regina wolała rozum pod siwiejącemi włosami pana Stefana, niż mózgową nicość osłoniętą bogatemi kędziorami czarnych włosów hrabiego Augusta; wolała rozumne na nią spojrzenie poważnego inżyniera, niż zamglony wieczną łzą marzycielstwa i wiekuiście wlepiony w gwiazdy wzrok młodych oczów Janusza. Siła rozumu i prawości, gorące i mężne serce mężczyzny, pociągało ją więcej niż młodzieńczość lica, i młodzieńczy, zaostrzony wąsik.
Widocznie była oryginalną w tej swojej miłości, tak jak oryginalnym w braterskiej i troskliwej miłości dla niej był jej brat.
Tworzyli więc oboje parę oryginałów — a oryginalność ich czy śmiechu czy szacunku była wartą? To pytanie różne zapewnie znaleźć może po świecie odpowiedzi; bo różnie różni sądzą. Inaczej mądrzy a inaczej głupcy, inaczej ludzie — a inaczej... dwunożne zwierzęta.
Tymczasem upływały dnie i tydzień już minął od wyjazdu pana Rawickiego. Smutniała Regina; ale i brat jej coraz chmurniejsze miał czoło, bo doktór coraz gorzej wróżył o zdrowiu Wandy i stanowczo zalecił marszałkowej jak najprędszy wyjazd z D***.
— Żal mi serdecznie rozstawać się z wami, mówiła pani Z. w przeddzień swojego wyjazdu do Reginy i jej brata.
Oprócz nich w salonie nie było nikogo; tylko na ustroni przy otwartem oknie siedziała Wandzia. Przed nią leżała książka otwarta, ale oczy dziewczęcia nie patrzyły na nią, a zadumane i smutne błądziły bezwiednie po ścieżkach ogródka, wnoszące się chwilami w górę, jakby śród cichej, wewnętrznej modlitwy.
— Na toż się ludzie schodzą, mówiła dalej dobra staruszka ujmując rękę Reginy — na toż się ludzie schodzą i zbliżają ku sobie sympatją serc, aby się rozstawać na zawsze może? Państwo mieszkacie daleko, ot i nie spotkamy się pewnie na tej ziemi.
— Co do mnie, odpowiedział Henryk, pewny jestem, że wkrótce ujrzę panią; bo jeśli mię pani nie odtrąci od swoich progów, wkrótce zamierzam być jej gościem.
— I zawsze będziesz pan w domu moim miłym i pożądanym gościem, odpowiedziała pani Z. podając rękę Tarnowskiemu.
Pochylił się młody człowiek z głębokiem wzruszeniem i złożył pocałunek na ręku zacnej kobiety; a nie wypuszczając tej ręki ze swej dłoni, rzekł nieco stłumionym i poważnym, ale stanowczym głosem.
— Pozwól pani abym w przeddzień jej wyjazdu powiedział to co oddawna leży mi w sercu i w myśli. Kocham pannę Wandę szczerze, głęboko; i jeśli będę dość szczęśliwy, aby otrzymać na to zgodzenie się jej samej i jej opiekunki — od dziś z najwyższą radością nazwę się jej narzeczonym.
Na te słowa Henryka, twarz Wandzi pokraśniała purpurowym rumieńcem, a z pod spuszczonych powiek spłynęły dwie drobniuchne, niepowstrzymane łezki.
Pani marszałkowa przez chwilę nie odpowiadała. Jakby wzruszona głęboko, patrzyła to na wnuczkę, to na szlachetnem wzruszeniem zalaną twarz młodego człowieka.
— Panie Tarnowski, ozwała się wreszcie głosem poważnym, ale lekko drżącym — nie mam powodu odrzucać oświadczenie pańskie, bo szanuję pana i uważam go za zdolnego dać szczęście mojej wnuczce. Ale — dodała, a głos jej stawał się coraz więcej niepewny... ale... mam sobie za obowiązek zwrócić uwagę pańską...
I patrzyła na Wandzię jakby chciała dać pojąć młodemu człowiekowi, że przy niej nie mogła wypowiedzieć całej swojej myśli.
— Przebacz pani — przerwał Henryk, że pozwolę sobie domyśleć się coś pani wyrzec chciała, i odpowiedzieć na to jednem słowem: Ja kocham pannę Wandę.
— Wandziu? jakby pytająco wyrzekła pani Z. patrząc na wnuczkę.
Dziewczyna żywo powstała, podbiegła, i klękając u kolan babki podała rękę panu Tarnowskiemu. Młody człowiek uklęknął także — a pani Z. ze łzą na oku położyła ręce na ich pochylonych głowach i wyrzekła: Bądźcie błogosławieni i szczęśliwi!
Nazajutrz z bramy mieszkania pani Z. wyjeżdżała opakowana kareta, a przez jej szybę błękitne oczy Wandzi długo zwracały się ku twarzy młodego człowieka stojącego na ganku. Gdy poza kłębem kurzawy w oddali zniknęła kareta, — Henryk spojrzał na dom i ogródek. Z otwartych okien pustych pokoi wionął chłód; kwiaty ogródka jakby smutne poschylały barwne główki.
Wandzia zniknęła! może na zawsze?
Bywają w życiu także przelotne, nagłe zjawiska.
Owiana mgłą uroku i piękności staje niekiedy przed oczami ludzi postać jakaś; pochwyci serca, ukaże szczęście w oddali — i jak bajeczna rusałka znika zostawiając za ślad jedyny swojego przejścia.... wspomnienie.
Henryk raz jeszcze obejrzał się na dom i ogródek i podał rękę siostrze. Oboje zeszli z ganku, i zwolna idąc szeroką ulicą stanęli przed niewielkim, szarym domkiem, u okien którego kwitły jaźminy i bzy.
— Zaczekaj chwilę Regino, rzekł Henryk do siostry, tu jest mieszkanie Stefana; wejdę i wezmę ztamtąd potrzebną mi książkę.
Wszedł do domku, a pani Różyńska usiadła na ławeczce ganku. Pierwszy raz widziała ona zblizka dom w którym mieszkał Rawicki; oko jej przeciągłem spojrzeniem spoczęło na drobnych szybach okien. Do szyb tych pół okrytych zielonością krzewów, tuliły się białe gałęzie jaźminu, jakby chcąc się wcisnąć do cichego mieszkania. Na widok kwiatów tych, Reginie nasunęło się wspomnienie słów pana Stefana: „Dwie rzeczy tylko w życiu kochałem namiętnie: naukę i kwiaty!“ I może myślała, że jednak życiu jego brakowało najpiękniejszych kwiatów — i może jeszcze myślała że... że był któś... na świecie — któś z białą twarzą i gorącem sercem, coby pragnął drogę jego usłać temi kwiatami. Ten któś... to była ona! — Pomyślała o tem zapewne, bo cicho westchnęła.
Uchyliły się giętkie gałązki jaźminu i bzu, otworzyło się okno na które patrzyła Regina — wychylony przez nie Henryk zawołał do siostry.
— Jeżeli chcesz Regino, pójdź zobaczyć obrazy Stefana.
Regina stanęła na progu mieszkania inżyniera.
Jeżeli cokolwiek może wymownie świadczyć o wewnętrznym nastroju człowieka, o tem jak on żyje i działa wtedy gdy nie jak aktor występuje na scenę świata, ale poza kulisami z samym sobą tylko przestaje — najwymowniejsze w świadectwie tem jest zapewne jego mieszkanie. Nie salony wprawdzie mają władzę odźwierciadlania duszy ich właściciela, bo one są sceną na której występują aktorowie — wszystko więc w nich zastosowane bywa do widowisk jakie się odegrać mają. Ale kto chce znaleźć ślady człowieczego ducha, niech ich szuka tam gdzie człowiek z sobą sam na sam prawie, cierpi i myśli. Tam każdy sprzęt mówić mu będzie o tym do kogo należy.
Regina spójrzała na pokój do którego weszła. Na biórku stojącem u okna leżało mnóstwo papierów, kopert od licznych snać korrespondencij — otwarta książka i wszystkie przybory do pisania. Przy drugiej ścianie, naprzeciw okna, stał długi szezląg, a na nim i w koło niego na ziemi porozrzucane były dzienniki różnych formatów i języków. Dalej — na stołach, rozkładały się wielkie jeograficzne i topograficzne karty, stały globusy, leżały geometryczne narzędzia. Pod drugiem oknem, nieukończona jeszcze, snać ręką pana Stefana rysowana karta miejscowości w której przebywali obecnie i okolic, pokrywała duży stół; obok niej leżało otwarte dzieło angielskie o geologji, a przy niem wielki, w pięknej oprawie dykcjonarz. Był to pokój matematyka, inżyniera, — uczonego; tchnął on pracą, skupieniem ducha w poważnej myśli. Ale człowieka z jego słabą i uczuciową stroną, tu nie było.
— Gdzież są obrazy? spytała Regina Henryka, który stał obok biórka pilnie wczytany w jakąś kartkę. Cóż tak pilnie czytasz? dodała nie mogąc się doczekać odpowiedzi brata.
— Czytam spis książek jakie widać Stefan miał zamiar sprowadzić sobie z Warszawy — a mamy podobne zamiłowania, bom właśnie wczoraj takie same otrzymał z poczty. Sądzę że mu brak książek niezmierny w miejscu w którem zostaje.
— Alboż ty wiesz Henryku, gdzie jest pan Rawicki?
— Dziś rano spotkałem się u doktora z jednym z jego kollegów który mi powiedział że Stefan jest obecnie w N*** wiosce o cztery mile ztąd odległej. W miejscu tem ma podobno być stacja przyszłej kolei żelaznej, a teraz, dodał z uśmiechem, odbywa się tam walny sejm inżynierów.
Regina zamyśliła się, a potem zapytała znowu.
— Gdzie są obrazy, Henryku?
— Brat wskazał jej drzwi do drugiego pokoju, a sam pomiędzy dziennikami i kartami geograficznemi zaczął szukać potrzebnej mu książki.
Regina otworzyła wskazane drzwi, i nagle owiała ją woń kwiatów. Był to pokoik niewielki, ale bardzo jasny, bo o czterech oknach — taki jakiego potrzebują miłośnicy kwiatów i malarze. U okien kwitły w wazonach przepyszne róże i gwoździki, na stołach obok wielkich bukietów zwiędłych już, ale jeszcze wonnych, leżały porzucone wiązki polnych roślin, muszle zebrane na wybrzeżu Niemna, różnych kolorów i kształtów kamienie i kamyki. W całym pokoju była jedna tylko książka — rozłożona na niewielkim stoliczku przed którym stał wygodny fotel. Regina schyliła, się i wyczytała na niej imię amerykańskiego poety i filozofa Emmersona — przebiegła okiem otwartą stronnicę i zobaczyła zakreślony niebieskim ołówkiem ustęp poczynający się od wyrazów „Compte sur toi-même“. Przy jednej że ścian w najkorzystniejszem dla obrazów świetle, stały na sztalugach dwa niezupełnie jeszcze ukończone obrazy. Na pierwszem, niewielkiem płótnie, z wielką prawdą i świeżością wymalowana jaśniała wśród wysokich traw biała lilja, a na jej kielichu zawisł żółto-skrzydły motyl. Obrazek ten odznaczał się wytworną delikatnością pędzla, dokładnością rysunku i znajomością botanicznych własności kwiatu — ale był jakby chwilową zabawą, jakby chwilowym żartem poważnego człowieka. Drugie zato płótno było znacznych rozmiarów; przedstawiało ono wysoką górę, obwieszoną skalistemi odłamami, poprzecinaną głębokiemi przepaściami. U stóp góry była ciemność rozpraszająca się coraz w niezmiernie stopniowych odcieniach. Im wyżej tem jaśniej było, a sam szczyt oświecały żywe słoneczne promienie. U połowy góry, całą prawie postacią wychylony już z cienia, piął się człowiek. Z naprężonych jego rąk któremi starał się chwytać wypukłości stromej ściany, znać było wysiłki jakie czynił; ale twarz jego profilem zwrócona do widza, zdawała się patrzyć na słońce jaśniejące w górze i sama jaśnieć nadzieją i odwagą. W dole obrazu, na białych ramach sztalugi, czarną kredą wypisane były słowa: Licz na samego siebie i wspinaj się coraz wyżej!... Słowa te widocznie były wyznaniem wiary Rawickiego — początek ich wziął z książki amerykańskiego filozofa, dokończył ich w obrazie.
Regina stała w środku pokoju i patrzyła. Patrzyła na kwiaty i na otwartą książkę rozmyślań; w białą liliję jakby uśmiechającą się żartem wesołym, i na pnącego się po stromej górze człowieka, który symbolizował wszystkich, wśród szlachetnych dążeń pracujących ludzi. Było to ciche zestawienie człowieka, artysty, poety.
Oba pokoje wybornie cechowały dwie strony swego właściciela: głęboki rozum i gorące serce. Pierwszy tchnął wytrwałą a hartowną pracą, czynem oddanym w ofierze ogólnemu dobru, szeroką w różnych gałęziach wiedzą; mówił on o działającym i uczonym, publicznym człowieku. W drugim pokoju, człowiek ten widocznie żył tylko dla siebie; oddychał wonią kwiatów, ulotne lub poważne myśli swoje farbami przedstawiał na płótnie. A jeśli się i schylił nad książką to chyba w spokojnem, pełnem wewnętrznej ciszy i słodkiej poezji rozmyślaniu.
Regina stała i patrzyła w około, i pojęła znaczenie tych dwóch pokojów i zrozumiała myśl jaką w nich mimo wiedzy zamknął ich właściciel.
— Rozum i serce, myślała — wiedza i sztuka, czyn i poezja — wszystko w nim jest! A myśl ta odbiła się na jej twarzy przezroczystym rumieńcem, jakim owionęło ją ciepłe i wonne tchnienie cichego pokoju malarza.
Nagle spostrzegła, że poza dwoma obrazami, przy samej ścianie, odwrócone od pokoju, stało w ramach na niewielkiem podniesieniu jeszcze jedno płótno. Regina rozsunęła dwie lekkie sztalugi i odwróciła na pokój zwrócony ku ścianie obraz.
Ale zaledwie to co on przedstawiał ukazało się jej oczom, krzyknęła lekko, odstąpiła parę kroków i stanęła niema, wpatrzona w jeden punkt. Promień zachodzącego słońca spływając z okien, złocistą aureolą wieńczył wymalowaną białą twarz kobiety w czarnej sukni — i opromieniał białą różę, którą trzymała w ręku.
Regina zobaczyła swój portret. Pędzel Rawickiego odtworzył ją taką jaką była w owej chwili, gdy poraz pierwszy stanęła przed nim; szczegóły nawet jej ubrania pozostać musiały wyryte w wyobraźni malarza — bo na portrecie była i szeroka żałobna jej przepaska, i wspaniały kwiat rozwitej róży, jaki wówczas niosła, świeżo w ogródku zerwany.
Kobieta przez długą chwilę milcząca i zdumiona, stała przed swoim portretem; oczy jej które błysnęły zrazu, zwolna teraz zasuwały się mgłą lekką; usta ścieśnione zrazu wzruszeniem, otwierały się teraz i napływały purpurą. Aż nagłym ruchem załamała ręce, potem wyciągnęła je ku portretowi i szepnęła: on mię kocha! Potem opuściła czoło na obie dłonie, pochyliła głowę, i tak już stała jakby pogrążona w wewnętrznem zachwyceniu.
— Tak niezawodnie, on ją kocha — jak echo szepnął poza nią głos drugi. Był to Henryk, który stanąwszy przed chwilą w drzwiach pokoju i poraz pierwszy widząc portret swojej siostry wymalowany ręką inżyniera, ujrzał także i grę jej twarzy i dosłyszał jej ciche słowa.
— Tak, on ją kocha, myślał młody człowiek cicho przeszedłszy do innego pokoju, aby nie dać poznać siostrze, iż był świadkiem jej wzruszenia; — ale czemuż wyjechał? Ha! jest coś co ich dzieli!.. A ja który kocham ich oboje, nie mogęż nic uczynić dla nich?
W kilka godzin potem, Regina sama jedna siedziała na swoim balkonie. Od strony domu hrabiny X. dochodziły ją gwarne głosy zabawy. Tego wieczora liczne towarzystwo zebrało się w salonach miejscowego bóstwa, a wszyscy rozmawiali o pani Różyńskiej.
— La dame noire — zjadliwie mówiła pani Klementyna — od tygodnia stała się niewidzialną. Nie wiecie co o niej panowie? dodała zwracając się do młodych ludzi.
— Pani Różyńska chora jest podobno i nie przyjmuje nikogo — odpowiedział hrabia August.
— Si fait! bywa codzień u pani Z., objaśniła pani Konstancja.
— Czyni to zapewne dla brata, który jak słyszałem żeni się z panną Wandą S. — ozwał się pan Wiewiórski.
Pani Izabella zbladła i zacisnęła usta.
— Pan, który zawsze wiesz wszystko, panie Wiewiórski — rzekła, chciej mi powiedzieć kiedy pani Różyńska i brat jej ztąd odjadą?
— Madame, z najsłodszym uśmiechem odpowiedział pan Frycio, je n‘en sais rien, bo od kilku już dni pozbawiony jestem przyjemności widzenia tych państwa.
— Mówiło mi kilka osób, rzekła pani Konstancja, że za parę dni wody tutejsze stracą już tę interesującą i tajemniczą panię Reginę.
— Doprawdy! est ce possibile! zawołali jednogłośnie hrabia August i Frycio — a spojrzenia ich mimowoli się spotkały.
Po chwili obaj z kolei wymknęli się z salonu i różnemi rozeszli się ścieżkami. Jeden szedł około kwiatowych klombów, drugi poza cienistą lipową aleą — a obadwaj zmierzali ku jednemu punktowi, pod balkon Reginy.
Myśli obydwóch tych ichmościów z małemi odmianami były takie same.
— Ta pani Różyńska, myślał hrabia August piękna jest i majestatyczna, jakby stworzona na hrabinę, na moją żonę...
— Ta pani Różyńska bardzo jest dystyngnowana i ślicznie się ubiera — myślał pan Frycio; taką żoneczkę to chciałbym mieć!
— Bogata jest niezawodnie, myśleli obadwa — po wszystkiem to widać; osoba nienależąca do naszego towarzystwa, całkiem inaczej wygląda. I maniera jej, i kareta i koronki i służba — wszystko mówi że jest bogata. Bogata! a więc jakby stworzona aby zostać moją żoną! myślał hrabia August.
— Bogata! taką właśnie chciałbym mieć żoneczkę myślał Frycio!
— Ale kto ona jest? znowu obydwaj myśleli; niezawodnie rozwódka!.. niepodobna aby ztąd wyjechała nim się czegoś stanowczego nie dowiem. A jak się dowiedzieć? Trzeba oświadczyć się i basta!
— Il faut faire un coup d’état! myślał hrabia — chybaby nie miała oczu i gustu, gdyby mi odmówiła jeśli tylko jest wolną!
— Brrrrr! czuję zapach harbuza — myślał p. Frycio; tyle go już razy jadłem! wszakże nie szkodzi poprobować. Włożę tylko mój amarantowy krawat i wiedeńską bonżurkę — a kto wie co za górą!...
Tak myśląc obadwaj i każdy inną stroną dążąc, zeszli się pod balkonem Reginy; ale nim zdołali spojrzeć w górę, uwagę ich zwrócił szmer między krzewami. Z głębi gęstej zieleni, pod światłem gwiazd, wysuwało się zwolna na ścieżkę blade widmo. Na jasno-cieliste ubranie postaci, spadały długie jasno-blond włosy, a blada i ściągła twarz wzniesiona w górę patrzyła na gwiazdy. Był to pan Janusz, który trzecią najwęższą, najciemniejszą, najpoetyczniejszą ścieżką dążył też ku balkonowi pani Różyńskiej. O czem on idąc myślał? — chyba ten zdoła odpowiedzieć, który potrafi pochwycić mgłę i zamienić ją w ciało stałe.
Zeszli się i stanęli przeciw siebie. Hrabia August zsunął swoje olimpijskie brwi; pan Wiewiórski z niesmakiem uderzył językiem o podniebienie; pan Janusz westchnął — a każdy z osobna pomyślał: poco oni tu przyszli?
I rzeczywiście, poco oni tam wszyscy przyszli? Już to nie oświadczać się — bo i pora była spóźniona, i trzeba było na to niemałego przygotowania. Ludzie których oświadczyny nie płyną z serca, ale z próżności lub pustej kieszeni, muszą uczyć się formuły wypowiedzenia swoich uczuć, jak studenci lekcji do pana professora.
Więc poco oni przyszli? Oto każdy z nich spodziewał się ujrzeć panią Różyńską na balkonie, przemówić do niej, może posłyszeć (jeśli będzie sam jeden) uprzejme słówko, — a może nawet (zawsze jeśli będzie sam jeden) zostać zaproszonym na balkon. W licznej kompanji rzecz wydała się im niemożliwą.
Spojrzeli przecież w górę, i ujrzeli wspartą o balustradę balkonu kobietę.
— Je vous salue, madame! wyrzekł głośno hrabia August.
— Dobry wieczór pani, ciszej rzekł pan Frycio.
Pan Janusz szepnął też coś, ale słowa jego rozwiało westchnienie.
— Dobry wieczór panom! zawsze grzecznem ale obojętnem słowem odpowiedziała Regina, przy świetle gwiazd poznając przemawiających do niej.
— Tak dawno nie mieliśmy szczęścia panią widzieć, zaintonował znów hrabia.
— Kilka dni wiekiem się nam wydały, zawtórował ciszej pan Wiewiórski.
— Ach! — dokończyło blade widmo.
— Byłam nieco niezdrowa — odpowiedziała z balkonu kobieta.
— Oh mon Dieu!... Bon Dieu!... zawołały dwa głosy — a trzeci za niemi szepnął: niestety!...
I nastała chwila milczenia. Pani Różyńska widocznie nie była rozmowną tego wieczora.
— To stanowisko nasze pod pani balkonem, zabrał znów głos majestatyczny hrabia — przypomina mi południową Hiszpanję lub czarowne Włochy.
— Bo też, przerwał Frycio siląc się na geograficzną erudycję — dzisiejszy, wieczór jest istotnie hiszpański, włoski, grecki. Chciał dodać: turecki — ale zawahał się; bo mimo sąsiedztwa Turcji z Grecją, nie zupełnie był pewny jakie tam bywają wieczory.
— Melancholiczna melodja uroczystej ciszy przyrody, przerwał mu z kolei pan Janusz — drży w atmosferze dzisiejszego wieczoru.
— W istocie, wieczór jest piękny, odpowiedziała znowu Regina — ale nieco chłodny; boję się przeziębienia, więc życzę panom dobrej nocy.
I zniknęła z balkonu, a wpatrzonym w nią adoratorom zostało tylko wspomnienie czegoś, jakby ziewnięcia znikającej kobiety.
Pod balkonem błysnęły trzy rzeczy: brylantowy pierścień hrabiego Augusta na ręce którą zakreślał swoje półkole; liljowa rękawiczka Frycia, którą młodzieniec podniósł ku balkonowi na znak pożegnania i... łza na oku pana Janusza.
Powoli, w milczeniu trzej młodzieńcy odeszli razem już i jedną drogą.
— Oh! ten hrabia na Wątorach! myślał Frycio — przeszkodził mi!
— Nieznośny szlachciura! żeby nie on!... myślał hrabia patrząc z ukosa na Frycia.
— O! ci ludzie bez ducha, — czemuż, ach czemuż rozdzielają oni dwa serca!... myślał pan Janusz patrząc na gwiazdy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem Tarnowski wielkiemi krokami chodził po swoim pokoju, i myślał. A ktoby wówczas zajrzał w jego myśli, ujrzałby tam piękne bardzo i szlachetne rzeczy. Myśl młodego człowieka ścigała tęsknie bladą twarzyczkę dziewczyny, niknącej przed nim w oddali — a potem zatrzymała się długo nad obrazem samotnej i pochylonej smutkiem głowy Reginy. Spojrzał w przeszłość, a ona przyniosła mu postać Stefana, i postawiła go tuż obok dwóch istot, które najbardziej kochał.
Chodził i rozmyślał, i snać się zastanawiał nad czemś, i snać się nad czemś wahał; bo stawał, przykładał rękę do czoła, wymawiał z cicha jakieś wyrazy. Noc już była głęboka, gdy jakby powziąwszy jakieś postanowienie, stanął i rzekł z cicha: ha! niech tak będzie! uczynię to! W każdym razie nic nie zaszkodzi, a szczęście im przynieść może!...
Potem zaczął składać książki, przerzucać i układać jakieś papiery, wreszcie otworzył cicho drzwi i zawołał:
— Hryhory!
Po chwili wszedł do pokoju smukły i czarnooki Hryhory. Henryk wskazał mu upakowane pudło i długo mu o czemś mówił. Hryhory pojętnie słuchał, i gdy pan skończył, rzekł z dziarską miną:
— Dobrze panie, rozumiem! a kiedy mam jechać?
— Zaraz, odpowiedział Henryk.
Kozaczek wziął pudło i wyszedł, a w domku z balkonem wkrótce zaległa zupełna cisza i pogasły światła. Tylko błyskały gwiazdy złote ponad nim — i w około niego słychać było poważny szum Niemna, i gwałtowny łoskot przez kamieniste zapory biegnącej do kochanka swego Rotniczanki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wieś N*** o cztery mile odległa od D*** była cichym i bardzo pięknym zakątkiem. Dwór szlachecki duży ale nie wyniosły, z szaremi ścianami gospodarskich budowli i gruppami wysmukłych, włoskich topoli, stał na dość wysokiej, ze wszech stron obsianej i falującej zbożem górze. Z jednej strony góry roztaczała się zielona równina, przerznięta białym pasem szerokiej drogi. Drugą jej stronę otaczał Niemen wązki w tem miejscu, i zamknięty w wysokich, stromych, porosłych lasami brzegach. Od Niemna około góry, biegły większe i mniejsze parowy, ze ścianami najeżonemi karłowatą sośniną, lub gładkiemi i lśniącemi białym piaskiem. Ich dno srebrzyło się siatką wąziuchnych i ze szmerem płynących do Niemna strumyków. Na równinie, poza białą drogą rysowały się szare wsie, a poza Niemnem rosły dębowe i sosnowe lasy, wysokie, ciemne, gęste. Daremnie oko chciałoby tam znaleźć jaśniejszy jaki punkt; jak wzrokiem sięgnąć, widać było tylko czarną i szumiącą ścianę drzew, mającą u stóp błękitny Niemen, a szczytem tonącą w błękitnych obłokach.

Tam gdzie biegła na równinie szeroka, biała droga, miała wkrótce lokomotywa roztaczać swoje warkocze z szarego dymu; a naprzeciw góry na której stał dwór, miano budować stacją przyszłej kolei żelaznej. Był to więc punkt wielce ważny dla tych, którzy wprowadzali w okolicę ten żelazny i parowy czynnik cywilizacji. Właściciel włości wyjeżdżając na całe lato zagranicę, dom swój oddał do rozporządzenia inżynierom, którzyby potrzebowali dla zbadania miejscowości dłuższego w tamtem miejsca pobytu.
Bardzo jasny i pogodny dzień letni ozłocił górę na której żyto wypływało już w kłosy, i jak fala schylało się ze szmerem pod tchnieniem wiatru. Dwór cały opromieniony, z oknami lśniącemi od słońca i z pozłoconemi kolumnami topoli, jasno i wesoło rysował się na ciemnem tle zaniemeńskich lasów. Niemen płynął poważnie między swemi wyniosłemi brzegami, błyskając miljonem łamiących się w jego falach promieni. Na szerokiej, białej, przerzynającej równinę drodze, ruch był wielki. Dnia tego w bliskiem sąsiedztwie odbywał się jarmark; włościanie więc okolicznych wsi, drobna szlachta i żydzi, wszystko to spieszyło ku miejscu jednego z najulubieńszych zebrań ludowych. Najrozmaitsze ekwipaże przesuwały się drogą. Były tam lekkie, parokonne bryczki szlacheckie, jakby dumnie turkocące kutemi kołami — obok skromnych wózków, które urodziły się i postarzały nie widząc kowala. Na bryczkach jechali zagrodowi panowie w siermięgach, tem tylko różniących się od włościańskich, iż były jaśniejszej nieco barwy i kształtniejszego kroju. Sami sobie za furmanów służąc, popędzali lejcami małe, ale żwawe i tłuste koniki, które na jarmarku miały być korzystnie przehandlowane, albo dostać korzystnie też nabytego towarzysza. Na podobnych zupełnie bryczkach jechali też oficjaliści z pobliskich dworów. Ci nie powozili już sami, i bywali z pańska przybrani w lśniące bielą kamizelki i w granatowe czapki z kutasami. Pan ekonom o tłustych, rumianych policzkach, z podbródkiem tonącym w ukrochmalony na uroczystość kołnierzyk, rozparł się na bryczce i z góry patrząc dumnie, mijał wlokący się wózkami boży ludek, a po głowie chodziły mu nieustannie pytania: po czemu też na jarmarku dostanie koni fornalskich i jak tam ten gap Andryjek przypędził do miasteczka cielęta, które pan wysłał na sprzedaż? Za panem ekonomem jechał pan pisarz prowentowy. O ten, to już wcale co innego niż prozaiczny ekonom! Elegant i uwodziciel płci pięknej, był to Don-Żuan subretek i ochmistrzyń całego dworu w którym służył, ba, nawet i sąsiednich! Starannie wygolony, pod czapką z kutasem włosy miał upomadowane tak mocno, że aż ciekły wilgocią od promieni słonecznych. Na jednem ręku jaśniała mu biała, bawełnicowa rękawiczka; drugą zaś nieosłoniętą, trzymał na słońcu aby nie zakrywać pierścionka z turkusem. Jechał on do miasteczka, bo przed kilkoma dniami do panny Marjanny garderobianej pani, przegrał w zielone funt fig i trzy łokcie pąsowej wstążki; musiał więc ten sprawunek załatwić na jarmarku. Wszakże myśląc o pannie Marjannie, zdrajca strzeliste rzucał spojrzenia na hoże dziewuchy w czerwonych chustkach i szarych świtkach, jadące na wózkach włościańskich. Wózki te białe, niekute, jednakowe, zwolna sunęły się drogą, a na nich jechali chłopi w ciemnych siermięgach albo w białych koszulach przewiązanych rzemiennemi pasami; głowy ich przykrywały słomiane o szerokich brzegach kapelusze, a nogi oplecione obówiem z rogoży spuszczone z wózków, wlekły się po piasku. Na paradnem miejscu, w półkoszkach plecionych z łozy, siedziały mężatki i dziewczęta — z szyją otoczoną mnóstwem różnokolorowych paciorków, z ogromnemi więziami polnych kwiatów i ziół, sterczącemi nad czerwonemi chustami, które ukazując nad czołem kilka pasem płowych najczęściej włosów, otaczały ogorzałe i zdrowe twarze. Pomiędzy te chłopskie wózki mięszały się jeszcze biedki żydowskie o dwóch kołach — a na każdej z nich trząsł się żyd pachciarz lub arendarz, poprawiając mycki na głowie, pociągając niekiedy długie pejsy i mrucząc sobie pod nosem: „drei und drei ist sechs, und vierzig, ist sechs und vierzig“! Niekiedy jakby pistoletowe wystrzały, odzywały się zdaleka klaskania z biczów — i między demokratyczne ekwipaże, zaprzężony czterema rosłemi końmi, w szory lśniące srebrnemi blachami, z głuchym turkotem wbiegał elegancki koczyk. W nim trzy albo cztery panie w kapelusikach z piórkami i w szarych, od pyłu chroniących okryciach, wracały z parafialnego kościoła albo jechały na obiad w sąsiedztwo. Chłopi na odgłos klaskania z bicza mówili do siebie: Pany jadą! i stanąwszy patrzyli na brzęczący kółkami szorów i lśniący srebrnemi guzikami furmańskiej liberji ekwipaż póty, aż póki ten jasny meteor bogactwa nie zniknął w dali wśród kłębów kurzawy.
Turkotały bryczki, skrzypiały wozy, trzaskali z biczów wąsaci i arystokratyczni furmani, kobiety z głośnym śmiechem wiodły rozmowy, arendarze traktowali po drodze znajomych chłopów tabaczką. Pan pisarz prowentowy połyskując turkusem pierścionka, czapką z kutasem kłaniał się wracającym z nabożeństwa garderobianom; cielęta powiązane na wozach beczały, białe twarze i srebrzyste parasolki pań jadących koczami lśniły, wśród kurzawy — a całą rozmaitość tego na tle zieleni i błękitu roztaczającego się obrazu, zalewały palące i jaskrawe promienie letniego słońca.
W parę godzin po południu, ruch przejeżdżających zaczął się coraz zmniejszać i gdzieniegdzie tylko jakiś spóźniony wózek toczył się jeszcze gościńcem.
Jeden z takich zapóźnionych wozów sunął się powoli; koła piszczały niemiłosiernie a koń zmęczony widać pługiem lub broną, leniwo i zwolna postępował.
— Wio! wołał powożący chłopak.
— Wio! Głośniej jeszcze krzyczał siedzący za nim, jak zdawało się z ubrania, dworski człowiek.
— Wio! wołała z dodatkiem przekleństwa ukwiecona dziewucha siedząca w półkoszku, której najbardziej chodziło o to aby się na jarmark nie spóźnić.
Koń ożywiony batem, przyśpieszył kroku i wózek podskakując w kolei wyżłobionej kołami poprzednio tam przechodzącemi, żwawo się potoczył ku wielkiemu zadowoleniu jadących — które się objawiło powszechnem drzemaniem. Nagle u stóp góry na której stał dwór N*** naprzeciw samego domu, stanął i koń i wózek; powożący chłop rozbudził się, przechylił nieco, popatrzył przed konie i zsiadając z wózka, mruknął.
— Cóż to za djabeł?
Dworak zsunął się także z wozu — wyszedł przed konia — i zawołał.
— Aaa! a to co?
Zniecierpliwiona dziewucha postawiła na wozie kosz z jajkami, który trzymała na kolanach, wygramoliła się z półkoszka a stanąwszy na ziemi i spojrzawszy na drogę klasnęła rękami i zawołała.
— Och, Andryj! cóżto za powróz?
Przedmiot nad którym troje ludzi kiwało głowami w zadziwieniu, a czwarty koń stał z głową w smutnej zadumie spuszczoną, był gruby i długi łańcuch, jakim zwykle mierzą grunta jeometrzy i inżynierowie. Złożony z dużych ogniw, w równych odstępach przedzielony większemi jeszcze kołkami, spływał on z góry, przerzynał drogę i biegł na równinę lśniąc jakby złoty pod promieniami słońca. Nie wiele wznosił się on po nad ziemią — tyle jednak że koń i wózek przez niego przejść nie mogły.
Spojrzenia wstrzymanych przeszkodą podróżnych, zwróciły się w kierunku w jakim na równinę biegł łańcuch — a po spojrzeniu tem opuścili ręce, otworzyli usta i — zapomnieli o jarmarku — tak szczególny dla ich oczu przedstawił się widok.
Od samej drogi — tuż obok łańcucha — na tle równej i zielonej łąki rysowały się w równych i niewielkich od siebie odstępach, powbijane w ziemię dość wysokie pale a na nich — wśród pogodnego błękitu nieba powiewały białe i pąsowe chorągiewki.
O sto może kroków od drogi, obok ostatniej z chorągiewek, stała gruppa mężczyzn w szarych, białych i czarnych ubiorach. Zdala rozpoznać było można popielate ubrania dworskiej służby, letnie białe ubiory i czarne surduty ludzi wyższej sfery społecznej. Zebrani rozmawiali z takiem ożywieniem, że głosy ich, ktoby uważał, mógłby słyszeć na gościńcu. Stojący na drodze patrzyli ciągle, i zobaczyli jak służba w szarych ubiorach postąpiła naprzód, pociągnęła za sobą lśniący łańcuch, a w oddali, w prostej linji za innemi, błysnęła jeszcze jedna chorągiewka, i jeszcze jedna i jeszcze jedna. Coraz dalej sunął łańcuch — oddalała się służba i coraz więcej błyskało chorągiewek. Panowie w białych i czarnych ubraniach stali na jednem miejscu ciągle, odwróceni w stronę, w którą postępował łańcuch, a odgłosy ich rozmowy i niekiedy śmiechu drgały w promienistem powietrzu.
Dla każdego z oświeconych ludzi, przy piękności okolicy i pogodzie byłby to bardzo prosty i naturalny ale i malowniczy zapewne, widok inżynierów badających wyniosłość i rozległość gruntu i chorągiewkami zaznaczających miejscowość, która się im najdogodniejszą dla ich prac przyszłych wydała. Ale dla prostych wieśniaków, błyszczący łańcuch, chorągiewki, kilku ludzi w pańskich ubraniach rozmawiających głośno na łące, wydaje się niepospolitem zjawiskiem. Stali patrząc w zdumieniu czy zachwycie; staliby tak może długo jeszcze, gdyby nie posłyszeli poza sobą turkotu. Obejrzeli się i zobaczyli dojeżdżającą do ich wozu biedkę, a na niej siedzącego arendarza Lejbę. — Arendarz Lejba z rudemi włosami i rudą gęstą brodą, był człowiekiem używającym ogromnej popularności w okolicznych wioskach.
— Ny, a cóż tak postawali jak gapy? odezwał się do patrzących na niego włościan.
— A jakże nie stać, odrzekli — kiedy jechać nie można!
Żyd cmoknął ustami, pogładził brodę, popatrzył na łańcuch i mruknął.
— To i prawda że przejechać nie można, a na jarmark już i tak późno.
— Co to będzie panie arendarzu? spytał Andryj, ukazując łańcuch i chorągiewki.
— Albożto wy niewiecie, odpowiedział z wyższością arendarz, że to niżyniery mierzą drogę, którą pójdzie maszyna?
— Jaka maszyna? panie arendarzu.
— Ny, nie słychał? Komotywa! Taki duży wóz co ludziów będzie wozić bez koniów.
— A! teraz już wiem co to za licho! zawołał dworak, przypominając sobie, że kiedyś słyszał jak kamerdyner pana opowiadał o tej maszynie co ludzi bez koni wozi.
— Teraz już wiem! powtarzał — mówią ludzie że to piszczy jak djabeł, a leci jak wiatr.
— A jakże to! i bez koni? pytał nierozumiejąc jeszcze Andryj.
Arendarz Lejba, który miał szwagra w Warszawie, i wiele się od niego nasłuchał o kolejach żelaznych, z wielkiemi wysiłkami wymowy począł tłumaczyć chłopom: jak w komotywę nakładają drzewo, jak się ono tam pali, i jak para popycha ogromne pojazdy, któremi jeżdżą ludzie i przewożą różny towar. Siadłszy na swoją biedę prawił jak professor z katedry, a troje ludzi słuchało go z otwartemi ustami. Kiedy skończył, Andryj ruszył ramionami, jakby z gniewem poprawił czapkę, i rzekł spluwając:
— Tfu! zgiń i przepadnij szatańska siło! żeby ludzie bez koni jeździli!
— Już ja dalibóg temi wozami niepojadę! zapiszczała dziewucha.
— Pojedziecie dzieci, pojedziecie! zadecydował Lejba — to tanio kosztuje! Ny, dodał — my tu gadamy a jarmark nie czeka; co tu zrobić, żeby nas te panowie przepuścili?
— Trzeba poprosić! odezwał się dworak.
— Ja tam nie pójdę prosić! stanowczo rzekł Andryj.
— Ny, ja sam pójdę! rzekł Lejba. I zsiadłszy z biedki, przelazł z trudnością rów dzielący drogę od łąki, i poszedł ku gruppie mężczyzn, która zbliżyła się nieco idąc snać ku dworowi. Chłopi podeszli nad sam rów i słuchali, jak też arendarz będzie rozmawiał z tymi niżynierami. Wszakże odległość lubo niewielka, nie dała im posłyszeć słów rozmowy; zobaczyli tylko, jak rudy Lejba czapką i jarmułką nisko się pokłonił i jak panowie stanęli i przez chwilę rozmawiali z sobą. Poczem z grona ich wyszedł jeden słuszny i w czarnem zupełnie ubraniu, a zwracając się ku ludziom ciągnącym łańcuch, i wyciągając ku nim rękę, zawołał silnym i donośnym głosem:
— Ściągnąć sznur! otworzyć drogę! — Nie chcieli zdjąć tej liny, mówił żyd gramoląc się na biedkę — i przyszłoby tu stać do wieczora; ale jeden powiedział: na co biedni ludzie mają czas tracić? tam już sznur niepotrzebny! i wszyscy posłuchali. Ny, to jakiś dobry pan, daj jemu Boże zdrowie — a tak człowiekby i końca jarmarku nie zachwycił. To ten z długą brodą, mówił dalej Lejba, wskazując tego, który wołał na ludzi z łańcuchem.
— A to już dobry kiedy ludzi żałuje — z westchnieniem rzekł Andryj.
Wskazany wyprzedzał nieco innych. Z pod kapelusza widać było opaloną trochę od słońca twarz; w ręku trzymał małą laseczkę. Był to Rawicki.
Łańcuch zniknął z drogi, wózek posunął się zwolna dalej, a obok niego powlekła się biedka Lejby; a długo jeszcze Andryj popędzając konia, spluwał i powtarzał: zgiń! przepadnij szatańska siło! bez koni jeździć! To chyba djabeł wymyślił!
— To niemiecka sztuka! wtórował dworak. — Dziewucha piastowała znowu na kolanach swój kosz z jajami i drzemała, a Lejba gładził rudą brodę i pomrukiwał: zwei rubel mit dreizen kopiejkes.
Tak jechali sobie prostaczkowie. Za nimi budowano drogę żelazną — ale przed nimi był jarmark. Cóż ich obchodziła komotywa, ta moc djabelska, ta niemiecka sztuka? Na jarmarku dla nich szczęście i wesele!...
O ubodzy w duchu! nadchodzi czas, że nietylko wasze ciała, ale i duch wasz pędem lokomotywy dążyć będzie coraz dalej; zsiądziecie z wózków ciemnoty i zapragniecie dorównać tym, których rozum dziś piekielną siłą wam się wydaje! Przyjdzie pora..... lecz tymczasem: jedźcie z Bogiem! i wesołego jarmarku! A panu pisarzowi prowentowemu, jeśli go spotkacie, przypomnijcie, aby śród jarmarcznego tłumu nie zgubił pierścionka z turkusikiem.
Pięciu inżynierów na czele których szedł Rawicki, stanęli wśród drogi; zwrócili się ku równinie i zmierzyli wzrokiem wytkniętą chorągiewkami linję.
— Oszczędziliśmy dziś kompanji pięćdziesiąt tysięcy rubli, panowie, rzekł Rawicki — skracając drogę o całą wiorstę.
— A oprócz tego, dodał inny wiekiem i powagą postawy podobny do pana Stefana, sądzę że pozbyliśmy się kosztownej roboty przekopu, który na wytkniętej wprzódy linji byłby nieunikniony.
— A to wszystko kompanja zawdzięczać powinna panu, dorzucił cudzoziemskim akcentem mówiący, bardzo młody człowiek, którego ciemna twarz, żwawe jakby sprężynami wywoływane ruchy ciała, przenikliwe ogniste oczy pokazywały widocznie, że się na obcej urodził ziemi.
— Ja myślę, odrzekł pan Rawicki, że i bezemnie spostrzeglibyście byli panowie błędne poprowadzenie poprzedniej linji — ale im prędzej tem lepiej. Zasługą jaką mi kto przyznać gotow, rad się z panami podzielę, bośmy się wspierali wzajemnie; a jak dziś, to się niejeden z panów więcej niż ja nakrzątał, na dokuczliwym upale. Należy się też nam chwilka spoczynku i jakiś posiłek. Bo oto panu Klemensowi zapadły jakoś trochę, pełne zwykle jego policzki a i ty Michale wyglądasz jakbyś twój brzuch zostawił na łące.
— Jużto co prawda, odrzekł zagadnięty, djabelnie mi się żołądek skurczył, a pewnie nie mnie samemu tylko. A tu perspektywa przed nami jakoś nie wesoła; nie chłodno wprawdzie, ale głodno i do domu daleko.
— Żałuję, że nie mogę przyjąć was odpowiednio do waszej naukowej zasługi, rzekł pan Stefan wesoło; ale czem chata bogata, tem rada. Liczyłem na was dzisiaj i kazałem przygotować obiadek. Wiecie że niemam kucharza, ale najlepszym jak mówią kucharzem, jest głód. Do domu każdy z was ma daleko i gotów żywy nie dojechać — miałbym was na sumieniu. A tu oto dwór pod bokiem. Poprowadzę was najkrótszą drogą, lubo może nie najwygodniejszą.
To mówiąc ujął pod rękę najstarszego z inżynierów i dodał raźnie.
— Szanowny kolego, my starzy naprzód; gdzie my się przewleczemy, tamci młodsi przeskoczą.
Ten do którego mówił pan Stefan, starszy był wiekiem od innych i jak widać było, najpoufalszym jego kolegą. Za nim szli dwaj inni — ów wyglądający na cudzoziemca, i drugi mężczyzna średnich lat i wesołej, pełnej twarzy, którą Rawicki widać żartem o zapadnięcie pomówił. Za temi szedł sam jeden, jakby zostając z tyłu młodzieniec także, o jasnych włosach, niebieskich oczach, trochę blady ale dobrze zbudowany. I ten także na cudzoziemca wyglądał, może najwięcej z czapeczki oryginalnej nakrywającej jego głowę.
— Piękna okolica Michale, nieprawdaż? mówił Rawicki do swego towarzysza.
— Śliczna, odpowiedział pan Michał — niedarmo to mówią ludzie o piękności stron nadniemeńskich?
— A jednak miejsce, w którem się znajdujemy, nie jest jeszcze najpiękniejsze. Jak poznasz inne jeszcze, to przyznasz że nietylko zagranicę ubrał pan Bóg w piękności. A ludzie o tem nie wiedzą, niechcą temu wierzyć i szukają stron dalekich, niepoznawszy wprzód swoich.
— W naszych stronach nie tak łatwo wydać pieniądze, niema wygód dla podróżnego — jak powiadają turyści dodając, że się tu niczego nauczyć nie można — co ma znaczyć jak mi się zdaje, ze błyszczeć nie można i hulać. Szczególniej ta niegodziwa Francja przyciąga nas do siebie... mówił dalej pan Michał oglądając się z uśmiechem na idącego za nim młodego człowieka.
— Co tam panowie mówią złego o Francji, odparł tenże wesoło — chciejcie niezapominać, że to moja półojczyzna.
— At, dałbyś pokój młodzieńcze — pół żartem, pół serjo zarzucił panu Karolowi pan Michał, który widocznie niezbyt lubił ojczyznę Franków; co tam bronisz Francję? albożeś Francuz? Toć ojciec twój rodem z Warszawy, a całe twoje francuzkie pochodzenie w tem, że się urodziłeś w okolicach zkąd do nas przychodzą sławne trufle perygordzkie, a miałeś matkę paryżankę — Sam to powiadałeś nam przecie — nazywasz się wreszcie...
— Moja matka była paryżanka ale rodzina jej pochodziła z Lotaryngji, gdzie panował przecie król Stanisław, król filozof. Kraj to bogaty i piękny! Jakie wino, jakie kobiety!
I zaczął śpiewać arję Małgorzaty z Hugonotów Meyerbeera: O beau pays de la Lorraine!..
— Co do wina, mówił pan Michał jakby do Stefana, to już wolę węgierskie niż każde inne: Nullum est vinum nisi hungaricum; a co do kobiet, to już nie ma jak nasze rodaczki. Ale ty się na tem nieznasz panie Stefanie. Żyjesz jak odludek, tylko z książkami i ołówkami. Nierozumiem jak ci to może wystarczyć. Ale powiadam, że ktoby poznał tutejsze nadniemeńskie kobiety, istoty pełne rozumu i uczucia, to pewnieby uwiązł u nóg której, choćby był taki zacięty jak niejaki pan Stefan Rawicki.
Pan Stefan chciał coś odpowiedzieć ale mu przeszkodził głos odzywający się w tej chwili.
— Meine Herren, wołał idący daleko już teraz za innemi młody człowiek, jeżeli łaska idźmy wolniej bo strasznie gorąco.
— O panie Heinrich, zawołał inżynier średniego wieku, którego zwano Klemensem, nie zgadzam się na pańską propozycję, bo jeść mi się chce i śpieszę na obiad. Spieszno pan, śpiesz — będziesz się mógł tu ochłodzić — tu pewnie będzie cień a może i woda.
W tej chwili stanęli idący nad długim i głębokim u stóp góry parowem.
— Panowie, rzekł Rawicki zwracając się do kolegów, mamy tu do wyboru dwie drogi. Jeśli zechcemy ominąć ten parów, to musimy jak wiecie obejść górę i wejść do dworu od strony rzeki, co znaczy całą prawie wiorstę drogi; jeżeli zaś przejdziemy parów — będziemy za chwilę w ogrodzie, a ztamtąd już tylko kilka kroków do domu.
Wszyscy spojrzeli w głąb parowu, którego obie ściany gliniasto-żółte a gładkie i strome, gdzieniegdzie tylko były porosłe karłowatą sośniną; na dnie jak wężyki wiły się wązkie, srebrne i szumiące nici strumienia.
— Ja idę przez parów! zawołał pan Karol i jedną nogą wkraczając już na stromą ścianę, oglądał się na towarzyszów.
— O, i ja parowem, zawtorował pan Klemens śpieszący na obiad.
— To już chyba i ja, dodał pan Michał — wszak chodziliśmy niegdyś po Alpach to i z nadniemeńskiemi parowami się poznamy.
— Ale to bardzo spadzisto, a na dnie woda — mówił pan Heinrich, który także już nadszedł; Monsieur Charles, zlecisz pan z góry i wpadniesz w wodę.
— To będę dla pana mostem — odrzekł, i zaczął się spuszczać w parów.
— Prosta droga najkrótsza, rzekł pan Michał; uczyli nas tego w szkole, dowiódł dziś pan Rawicki, a i teraz oto idzie w parów. To mówiąc pan Michał zaczął także wstępywać na pochylą ścianę parowu a za nim pan Klemens.
Pan Heinrich popatrzył za nimi, otarł pot z twarzy, zawahał się przez chwilę, i machnąwszy ręką, powolnym krokiem poszedł gładką drogą w koło góry.
Z głębi rozległ się dźwięczny głos pana Karola śpiewającego francuzką pieśń. „En avant; freres!“ i głośny, swobodny śmiech pana Klemensa.
Po chwili z drugiej strony parowu, między krzewami zarastającego spadzistość góry ogrodu, ukazał się pierwszy Rawicki; skrzyżował ręce na piersiach i z uśmiechem patrzył w parów, po stromej ścianie którego wspinali się jeszcze inni. Pan Karol byłby najpierwszy może wydobył się na wierzch, ale zagorąco postępował; co się popchnął w górę, to się znów obsunął. I byłaby się na nim sprawdziła przepowiednia pana Heinricha, gdyby nie sosninka o którą się w swem zsuwaniu się zaczepiał gorący młodzieniec. Zbliżającemu się pod górny kraniec parowu podał pan Rawicki laseczkę swoją, i wyciągnął go na pochyłość wzgórza. W tych zapasach ze spadzistością parowu, umilkła nawet i pieśń pana Karola, ucichł śmiech Klemensa. Kto wyszedł, to stanął i zaczerpywał powietrze w strudzone piersi; otyły trochę pan Michał zasapał się strasznie i ocierał pot z czoła. Jeden pan Stefan zdawał się nie zmęczony; stał spokojny i z uśmiechem spoglądał na swych kolegów.
— Coś ty za człowiek, Stefanie, sapiąc zawołał pan Michał — z kamienia czy z żelaza? Ani znać na nim tego przeklętego parowu! dodał obracając się do innych.
— Pobieraliśmy edukację w Alpach, z uśmiechem odpowiedział Rawicki.
— Ba! w Alpach! — i ja tam bywałem, alem się już od tej pory podstarzał.
— En avant, frères! — zaintonował pan Karol wytchnąwszy już dostatecznie. I wszyscy zaczęli wstępować na górę po żwirowanych ścieżkach ogrodu.
— A gdzież jest syn Germanji? zawołał pan Klemens spostrzegając nieobecność kolegi.
— Pozostał pewnie w parowie, słucha szmeru strumyka, i łzy roni nad losem Wertera — rzekł śmiejąc się pan Michał.
— Musiał iść wygodniejszą drogą. Niemcy lubią zawsze kroić na pewniaka, powoli ale tem bezpieczniej się dorabiać, rzekł pan Stefan; — a wreszcie nie był podobno w Alpach jak my panie Michale.
— Ale zato śpiewa o kraju „gdzie pomarańcze kwitną,“ rzekł Klemens.
— I gdzie kartofle się rodzą! zaśmiał się, przerywając sobie swój śpiew Karol.
Tak śmiejąc się i rozmawiając, zniknęli śród cienistych ogrodowych alei.
Dom mieszkalny w N*** był jednym z tych częstych przed niewielu jeszcze laty wiejskich litewskich domów, które nie goniły za wyniosłością i pałacowym pozorem, ale dbały o dostatek, estetyczny smak i wygodę. Ściany domu na zewnątrz szare, wewnątrz lśniły śnieżną bielą, a w paradniejszych salonach zdobne były obiciem. Sprzęty nie były zbyt kosztowne, lubo wygodne i ładne; za to mnóstwo kobierców pokrywało posadzki, a z zewnątrz, z dziedzińca i z ogrodu, przez otwarte szerokie okna, cisnęły się bogate zwoje powojów i kwitnących gałęzi jaźminu, róż i bzu. Dom o którym mowa, z całą otaczającą go naturą, był cichem, spokojnem i miękkiem ustroniem, a z urządzenia jego znać było właściciela z ciepłem sercem i wykształconym umysłem.
Pan Rawicki zajmował w domu tym dwa pokoje, oba oknami wychodzące na ogród, otoczone zielenią, owiane dochodzącym zdala szmerem Niemna.
W niespełna godzinę po przebyciu parowu, inżynierowie siedzieli u stołu. Brzękały talerze i kieliszki, i żywa toczyła się rozmowa.
— Pamiętasz, mówił wesoło pan Michał — pamiętasz Stefanie le bon vieux temps w Paryżu? Byliśmy tam razem rok cały podobno. Serdecznie żałowałem, że musiałem po tak niedługim tam pobycie wyjechać, i nigdy zrozumieć nie mogłem, szanowny kolego — czemuś tam nie pozostał, kiedy ci zaszczytne ofiarowano miejsce?
— Chciałem powrócić tutaj, krótko odpowiedział pan Stefan.
— Ja, choć przyznam się niezbyt lubię Francję, byłbym pozostał. Być professorem w jednym z instytutów naukowych publicznych we Francji, to i zaszczytne i korzystne dla dalszej karjery.
— Mam o tem moje pojęcia — znowu krótko odrzekł Rawicki.
Widocznie albo nie był z rzędu ludzi lubiących się rozwodzić o sobie, albo nie był wówczas w humorze do mówienia.
— O Paryż, Paryż, o Eldorado! westchnął młody Karol.
— Oj, jabym ciebie monsieur Charles wcale do Paryża nie puścił, rzekł pan Michał.
— A to dla czego? spytał młody człowiek.
— Ogień ci bucha z oczu, młodzieńcze — a dla takich jak ty, Paryż jest często skałą o którą się cała przyszłość rozbija. — Oj młodość! młodość! dodał.
— Daj pokój młodości Michale! ozwał się pan Stefan. — Ja lubię młodych, którym śmiech i piosenka brzmią na ustach.
— Z zapałem bronisz młodych Stefanie, odpowiedział niezwalczony Michał; widać żeś i sam jeszcze młody, czego dowód mieliśmy dziś w przejściu przez parów.
— Toć znamy wzajemnie nasze lata, koleżko, żartobliwie rzekł pan Stefan.
— A już niewiem jaki tam masz eliksir wiecznej młodości!
— Prawda że mam taki eliksir, odrzekł Rawicki; ale wiesz co? możebym się go i pozbył. Jak myślicie panowie? dodał zwracając się do wszystkich: młode serce może być niekiedy rzeczą niezbyt dogodną?
I zaśmiał się, przeciw zwyczajowi swemu głośno, jakby wesoło; ale badawcze ucho dosłyszałoby w tym śmiechu ostry, żałosny dźwięk.
Przez chwilę zamyślił się po własnych słowach, brwi mu się zsunęły, i usta zalał wyraz surowego zamyślenia. Ale byłato krótka chwila. Jakby przypomniawszy sobie obowiązki gospodarza, lekko przesunął rękę po czole niby spędzając zeń ciężkie myśli, a podnosząc kieliszek do góry, rzekł.
— Panowie, piję za pomyślność przyszłej kolei żelaznej!
— Za pomyślność dzieła rąk naszych! zawołał Karol.
— O młodzieńcze, cożeś powiedział! odrzekł pan Michał. Alboż będziemy sami robić szyny i przekopy? jakież to dzieło rąk naszych?
— Więc za pomyślność dzieła głów naszych! poprawił pan Klemens.
— Ja! ja! naszych głów i naszych pieniędzy! zawołał pan Heinrich, który miał pełne kieszenie akcij u kompanji budującej drogę żelazną nabytych.
— Niemiec jak bez powietrza nie może żyć bez spekulacji, szepnął Klemens do Karola.
— Pieniądze, to rzecz jałowa bez myśli i pracy, więc bez głów i rąk — a dodałbym, i bez serc — choć świat tego ostatniego czynnika nie lubi dopuszczać do pomocy głowie i rękom — mówił pan Stefan.
— Godzę się na zdanie szanownego naszego kolegi, zawołał powstając pan Michał — i chwytam tę sposobność aby oddać hołd zacności pojęć, prawości charakteru, niestrudzonej pracy, wyższości pomysłów, w osobie szanownego naszego kolegi i przewodnika. A podnosząc kieliszek w górę zawołał: Zdrowie pana Stefana Rawickiego, najlepszego kolegi, ozdoby i chwały naszego... jakby to jaki arystokrata powiedział: rzemiosła.
Pan Stefan powstał dziękując i oddając serdeczne uściśnienia ręki; a gdy wszyscy do miejsc swych wrócili i usiedli, w te odezwał się słowa.
— Panowie! Jeśli mam choć cząstkę przymiotów które we mnie kochany nasz kolega wmawia, to nie mogę się do nich przyznawać — tem mniej chlubić się niemi. Pan Michał mówił o koleżeństwie; alboż trudno być dobrym kolegą dla takich jak wy panowie współpracowników, dla takiego jak on współpodróżnego w jednym zawodzie, po dość długiej drodze życia? A pięknato droga którą nam zawód nasz inżynierski przedstawia. Rzemiosło — mówią arystokraci! Niech sobie będzie i rzemiosło — ale to rzemiosło szlachetniejsze niż pieczeniarza, karciarza, koniarza. Co się tycze naszego rzemiosła panowie, wiecie zapewne, że ono stare jak świat i jedno z tych, które najdzielniej ratują ludzkość w jej kłopotach i biedach, dają jej oręż do walki z potęgami natury, reprezentują głębokość rozumu, wykonywają jego pomysły. Przypomnijmy sobie panowie czem były owe sławne pomniki pracy i myśli ludzkiej, zwane cudami świata, jeśli nie dziełem inżynierów? Kto zwycięzko odpiera wody występujące z łożysk swoich i niszczące prace miljonów rąk, jeśli nie inżynier? kto przenosi góry, tworzy morza, kształci lądy, jeśli nie inżynier? Kto pobudował sławne wodociągi, które zasilały rosą pola piekącem wyprażone słońcem, a których ślady znajdują się dziś jeszcze w Syrji i Persji? kto drogi wiekami niepożyte utworzył dla Rzymian i ich następców? kto zbudował mury Babilonu, postawił piramidy, jezioro Merysa utworzył, latarnię morską w Rodhos wystawił? Kto budował statki po oceanie krążące, kto rzucił mosty przez przepaście, rzeki i morza? kto przebił góry? pod nurtami wód i gmachami kommunikacje ludziom urządził? Inżynier panowie — i nikt inny! A telegraf mający połączyć dwie części świata i całą kulę ziemską w żelazne opleść siecie; znieść przestrzeń, dopomódz myśli i ciału do bezpiecznego a lotnego krążenia po świecie — czyim jest dziełem? Kto przed kilkoma tysiącami lat, połączył kanałem oceany w tem samem miejscu, gdzie dziś szlachetny Lesseps tworzy znów rzeki wód słodkich, buduje miasta i cieniste wznosi ogrody mimo zabijającej martwotą pustyni? Bo są dowody niezbite, że dawniej była tam kommunikacja wodna między morzami! — Wszędzie i zawsze inżynier to robił. A tylko małą cząstkę wyliczyłem dzieł jego na powierzchni ziemi i wód. Ale we wnętrzach tej ziemi i tych wód, niemniejsze dzieją się cuda — a zdziałał je inżynier, panowie! On wynalazł i wydarł skarby tam zawarte, idąc po nie mężnie pod warstwy skał i wód otchłanie. Onto jeszcze i nikt inny broni ojczyznę i współobywateli stawiając twierdze — i niestety! tworząc machiny zniszczenia. W zawodzie inżyniera streszczają się najbezpieczniejsze, najpiękniejsze z nauk: matematyka i nauka o przyrodzie — istnienie i jego warunki. One dają pewność pomysłom głowy, choćby się szalonemi zdawały; ułatwiają niepodobną na pozór do uskutecznienia pracę; pomagają sercu do spełnienia marzeń najgoręcej pożądających wcielenia w czyn. Panowie! pierwsze niemal potrzeby człowieka, zrobiły go inżynierem — i potrzebom tym końca nie będzie — bo ludzkość idzie dalej a dalej. Czyto jest postęp, czy ruch tylko — inżynier światu będzie niezbędny. On przebije ziemię na wylot do antypodów; on wprowadzi ludzi z tej kuli ziemskiej na inne planety — jeśli te cuda spełnić dozwolonem będzie ludzkości. Inżynierem był ów Archimedes, który żądał tylko podstawy do swej dźwigni, aby świat z posad wyruszyć. Myśl zuchwała, ale godna potężnej pomysłami ludzkości. Bo inżynier panowie, to ludzkość cała w swych dążeniach nieprzepartych ku wszystkiemu co wielkie, co piękne i dobre. Panowie ostatni kieliszek jeszcze! za zdrowie wszystkich inżynierów na świecie — za zbawienie ludzkości przez myśl, serce i pracę!
Okrzykiem pełnym zapału, przyjęli obecni toast wzniesiony przez pana Rawickiego: na ich twarzach błyszczała szlachetna duma i zadowolnienie, że należą do szlachetnego rzemiosła inżynierskiego — i uwielbienie dla człowieka, który w starszych, gnębionych tylokrotnie nędzami potocznego życia, nowe rozbudził siły i wiarę w niedaremność ich usiłowań — który młodszych zapał do mozolnych prac przyszłych podżegnął. I gdy się rozstali, każdy myślał coby dla dobra ludzkości zrobić coprędzej należało.
— Muszę znaleść sposób kierowania balonem, myślał sobie gorący pan Karol.
— Jakby to coprędzej piaski Brandeburgij na łąki zamienić? — suszył sobie głowę pan Heinrich.
— Czyby niemożna z powietrza zbierać materjały palne pod kocioł lokomotywy? dumał pan Klemens.
— Jakiby był najłatwiejszy sposób ujęcia w kluby naszej kochanej Wisły i tylu wód pięknych; jak namówić ludzi żeby budowali drogi i uspławniali rzeki? — zastanawiał się pan Michał.
Nim się jednak inżynierowie rozstali z sobą, pan Rawicki zamówił sobie na jutro Karola.
— Dam ci zlecenie do D*** jest tam jeszcze trochę do roboty.
— Czemu tak śpiesznie wyjechałeś ztamtąd? zapytał pan Michał.
— Potrzebowałem być tutaj, spokojnie odpowiedział Rawicki — ale czoło lekko mu się na to pytanie zachmurzyło.
Po chwili nikogo już nie było w pokoju; na dziedzińcu tylko brzmiał turkot odjeżdżających bryczek.
Kiedy pan Stefan został sam jeden, dziwna w nim zaszła zmiana. Niktby nie poznał spokojnego i wesołego nawet, albo ogarniającego przed chwilą świat myślą swoją, człowieka — taka silna choć męzka boleść twarz mu zalała. Na każdym rysie jego twarzy spoczęła cecha wewnętrznego, gwałtownego cierpienia, tem gwałtowniejszego, że było długo tłumione i pokrywane spokojem; był to jakby odblask, jakby wylew ognia, który płonął w jego męzkiej piersi.
Długo chodził szerokiemi krokami po pokoju; potem wziął książkę i oparłszy czoło na obu dłoniach zaczął czytać.
Ale po kilkochwilowem czytaniu odrzucił na bok książkę, odetchnął głęboko jakby chciał zrzucić ciężar z piersi i zbliżywszy się do otwartego okna, spojrzeniem brzemiennem myślą bolesną pierś mu tłoczącą a głęboką, wpatrzył się w posępną grę nocnych cieniów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tej samej nocy na drodze między D*** a N*** turkotał wózek zaprzężony rosłym, powozowym snać koniem. Na wózku, niedbale jedną ręką trzymając lejce, z twarzą zwróconą do pogodnego nieba, wpółleżał młody chłopak w kozackiem ubraniu. Po obu stronach drogi szumiał las rzadki i smukły, a nad drzewami śród szafirowego sklepienia błyszczały myryady gwiazd.
Od strony jadącego wózka, po drodze i lesie rozlegało się echo hulaszczej piosenki.
Czarne oczy śpiewającego chłopaka błyszczały wśród cienia, a echo leśne daleko roznosiło turkot wózka i odgłos piosenki.
Dziwne się czasem rzeczy dzieją na świecie! Któżby się domyślił, że między tym jadącym wśród nocy chłopakiem — a poważnym i uczonym inżynierem, z czołem na dłoniach wspartem — był związek tak ścisły, jak ścisłym jest związek człowieka z niosącym mu jego przeznaczenie losem?






VII.


Nad wioską N*** wschodziło słońce. Niemen płynął smugami purpury i srebra, szczyty topoli zaczynały się ozłacać, w gęstych zaroślach ogrodu budziło się poranne świegotanie ptastwa.
Wsparty o ogrodzenie otaczające górę od strony rzeki, Rawicki przypatrywał się stopniowemu budzeniu się natury; patrzył na mieniące się barwy Niemeńskich fal i na ciemną zawsze ścianę nadbrzeżnego lasu — która gęsta, cicha i nieporuszona najlżejszym wiatrem, stała pod krańcem widnokręgu, ze szczytem ozłoconym wąziuchnym pasem słonecznych promieni.
Na twarzy inżyniera nie znać już było gwałtownego wczorajszego cierpienia. Może uległ on wpływowi, jaki wspaniałe widoki natury wywierają zwykle na silnych i myślących ludzi, ukazując im własne ich troski i bóle jako maluczkie atomki w obec nieskończonych ogromów przyrody. Może zamknął on boleść w najgłębszych tajnikach ducha i chciał ją ukryć nietylko przed ludźmi, ale przed samem słońcem.
Stał spokojny i zamyślony i patrzył — a zdaleka od łąki dochodziły go głosy bydła idącego w pole i przeciągłe hukanie wołających na siebie, obudzonych do pracy ludzi.
Nagle — usłyszał poza sobą szybkie, męzkie stąpanie; odwrócił głowę i zobaczył dziarskiego chłopaka, o czarnych, ognistych oczach, w kozackiem ubraniu, z listem w ręku idącego ku niemu.
Przez chwilę cień mu wzrok zasunął — wzruszenie było niespodziane i silne; poznał służącego pani Różyńskiej i jej brata.
— Jak się masz? Hryhory, rzekł, gdy chłopak stanął przed nim; cóż to, list mi przywozisz?
Hryhory życzliwie, ale nie pokornie się skłonił i odrzekł.
— Pan Tarnowski przysłał panu przezemnie książki i list ten.
P. Stefan niecierpliwą ręką rozerwał pieczątkę i przeczytał: „Jestem dobry chrześcijanin, kochany Stefanie, i za złe chcę ci się dobrem wypłacić. Odjechałeś nie chcąc mię nawet pożegnać, ani zawiadomić dokąd wyjeżdżasz; znam cię jednak i wiem że nigdy nic bez słusznych nie robisz powodów. Nie tylko więc nie mam do ciebie żalu, ale dowiedziawszy się o miejscu twego pobytu przysyłam ci na tę twoją Saharę, zwaną podobno N*** książki, które miałeś sprowadzać, a które znalazły się u mnie. Cywilizacja zepsuła nas tworząc potrzeby jakich nie znali nasi pradziadowie. Bez książek naprzykład, nie możemy żyć jak bez chleba — a o ile wiem, w N*** nie ma Wolffów ani Orgelbrandów. Przyjmże mnie więc szanowny przyjacielu za twego księgarskiego komissanta. Do książek tych dołączam jeszcze parę bardzo zajmujących papierów. Odziedziczyłem je po przodkach; a że się lubię niekiedy bawić w szpargały (naturalnie nie heraldyczne), wziąłem je z sobą myśląc, iż może spotkam człowieka którego one zajmą, i który mi wyjaśni to czegom w nich nie mógł zrozumieć. Są to bardzo ciekawe dokumenta, wyborne sądzę źródła do historji prowincji w której się rodziłem; spoczywały one od niezmiernie dawna w ręku Tarnowskich, i chciałbym aby się na cóś korzystnego dla ogółu przydały. Zwróć szczególniej uwagę na papiery z autentycznemi podpisami kozackich wodzów XVII-go wieku, a także i na te które zawierają wiele wyjaśnień smutnej historji Humania.“
„Będę niezmiernie uradowany jeśli to wszystko zajmie ci przyjemnie godzinę czasu. Chcę abyś wierzył, iż niezapomniałem owych ubiegłych lat w których umiałeś być dla mnie i ojcem i bratem zarazem. Jeżeli poczciwe skłonności jakie wlała we mnie natura, dobry wzięły kierunek, tobie to zawdzięczam — a o takich rzeczach, kochany Stefanie, zapominają zimne tylko i nieszlachetne serca.“
„Chciałbym cię sam odwiedzić na odludnem tem wygnaniu, na jakie wskazały cię twoje prace; ale nie mogę opuścić Reginy, która nie mając tu z nikim ścisłych stosunków, zanadto byłaby osamotnioną bezemnie. Wiesz Stefanie jaki mam wstręt do wszelkiego fanatyzmu; a jednak zdaje mi się niekiedy że do fanatyzmu posuwam dwa uczucia: przywiązanie do siostry i przyjaźń dla ciebie.“
Rawicki patrzył przez chwilę na list; wzrok jego na jednym wyrazie długo się zatrzymał — a wyrazem tym było imię kobiety.
— Musisz być zmęczony, Hryhory — rzekł wreszcie do kozaczka; jak widzę całą noc jechałaś. Idź spocząć, a ja dam rozporządzenie aby ciebie i twego konia dobrze tu przyjęto. Pudełko zanieś do mego mieszkania.
A gdy kozaczek odszedł, stał jeszcze długo wsparty o barjerę trzymając list w ręku; nareszcie poszedł zwolna ku domowi myśląc: Poczciwy ten Henryk! ale nie zmienia to wcale mojego do jego siostry stosunku!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pora dnia bardzo jeszcze była wczesna; w mało zamieszkanym domu cisza panowała zupełna. Rawicki otworzywszy pakę przysłaną mu przez Henryka zaczął rozkładać i oglądać książki różnych formatów i języków. Była tam świeżo wyszła i ogromny mająca rozgłos Ekonomja polityczna, Stuarta Milla; były studja nad stanem rzemieślników, Jules Simona; parę naukowych dzieł polskich i kilka najświeższych francuzkich broszur o przewidywanej już sprawie Włoskiej, i żywo zajmującej ówczesne umysły, kwestji doczesnej władzy Papieża. Rawicki czytał tytuły i przerzucał pierwsze kartki; a gdy już wszystkie książki były wyjęte, na dnie pudełka zobaczył szare i zżółkłe od starości papiery. Z kolei począł je przeglądać. Na jednych rysowały się ogromne pieczęcie ludzi, którzy w XVII i XVIII wieku mieli w ręku władzę krajową; na innych spostrzegał ciekawe i uderzające szczególnością pismo, autograficzne podpisy. Szybko przebiegał okiem kilka bardzo zajmujących ustępów i z zajęciem oddał się przeglądowi tego małego archiwum. W miarę jak przeglądał, czytał i układał, przed myślą jego stawały obrazy minionej dawno przeszłości, którą odtwarzały przed nim te stare pieczęcie, niewyraźne, ogromnemi literami nakreślone podpisy i stary, odrębny, tchnący dawnemi wiekami język, jakim zapisane były papiery. Z tych poczernionych dziwacznemi charakterami szpargałów, wionęła nań przeszłość poważna; i myślał iż weźmie je od przyjaciela swego, aby w nich historykowi jakiemu ukazać bardzo może użyteczne i zajmujące źródło dziejowe.
Nagle między szaremi i zżółkłemi zwojami spostrzegł biały i świeży zeszyt cienkiego papieru. Wziął go w rękę, przerzucił i zobaczył kształtne i drobne pismo kobiece. Byłożby i to z XVIII wieku? pomyślał z uśmiechem — coś bardzo nowożytnie wygląda! Na białej i gładkiej okładce wyczytał bardzo drobnem pismem nakreśloną jakby dewizę zeszytu: „Le bonheur dans le mariage consiste dans une parfaite entente des deux ames. (Balzac).“
— O! pomyślał znowu inżynier — dewiza z Balzaka — to i bardzo nawet nowożytne dzieło! jak się tu ono dostało między te przedwieczne szpargały? Zresztą, dewiza dobrze wróży; mądra i trafna!...
Trzymał w ręku zeszyt i przerzucał kartki, i jak się często zdarza przy przeglądaniu nieznanego pisma, wyczytywał pojedyńcze wyrazy i frazesa. Naprzód uderzył jego oczy frazes: „Dziecko! a znaszże ty człowieka którego kochasz?“ Na innej znowu kartce: „Ziewnął i poszedł spać.“ Tu Rawicki się uśmiechnął — ale znikł uśmiech gdy na innej jeszcze stronnicy wyczytał: „Raz ponad szyby jeziora przeleciały dwie jaskółki, wzniosły się razem w górę i razem zniknęły śród zieleni ogrodowych drzew; niewiedziałam dla czego, ale pozazdrościłam jaskółkom i pomyślałam: jak im dobrze być musi lecieć razem i świegotać.“ Zamyślił się i machinalnie już przerzucał białe kartki; spojrzał raz jeszcze i znowu przeczytał: „Biada tym, którzy kochają same tylko formy i ciało.“ A to doprawdy cóś zajmującego, pomyślał — jakieś snać smutne pismo kobiece. Nie jest to pewno źródło do historji, ale są to może dzieje jednego z cichych dramatów serca, których jest tyle na świecie! Wprawdzie, myślał dalej, Henryk nic mi nie pisze o tej nowożytnej części swego archiwum; wszakże jeśli mi to przysłał, znać, że uważa to za godne czytania.
Oparł się więc o okno i zaczął czytać zeszyt od początku.

Moje wspomnienia.

Cicho, bardzo cicho jest wkoło mnie; dom mój wiejski owiany wiatru szumem, stoi zadumany u stóp lasu, z którego jesień liście odarła, uściełając z nich żółty, smutny kobierzec.


Cicho — bardzo cicho koło mnie — jestem sama.


Zmrok zapada szary i nie widzę nic oprócz ciemnych, jesiennych chmur; zegar jednostajnym szmerem mierzy płynące chwile, a ja wsłuchuję się w monotonne jego uderzenia i w dźwięk szyb drżących pod dużemi kroplami deszczu.


Poza oknem, nizko, wśród mgły i wiatru drży drobna biała asterka — nie umarła jeszcze — a czekająca śmierci. O, kwiatku biedny! tyś sam jeden i ja sama jedna. Astro biała! — myśmy siostry!


Któż wypowie ile jest smutku i poezji tęsknej w samotności młodego serca, które oderwane od wszelkich uroków życia zatapia się w wewnętrznem, głębokiem rozmyślaniu!

A gdy chmury dżdżyste i mgły szare jedyny dla oka tworzą obraz, gdy szum wiatru jedyną dla ucha śpiewa muzykę — któż wypowie wszystkie zadumy i tęsknoty, co owijają wówczas serce młode, samo jedno, wpatrzone w smutek natury i we własne bóle!


Szczęśliwy ten komu w obec ciemnej i smutnej przyrody, blaskiem miłości i nadziei jaśnieją ukochane oczy; dla kogo wśród głębokiej ciszy samotności, brzmią dźwięki miłego głosu! Sto razy szczęśliwy każdy, który patrząc na jesienne niebo, z wiosną w sercu uścisnąć może ciepłą dłoń przyjaźni — kto przy odgłosach wichrów w świat lecących, z serdecznem słowem na ustach — obok kochającej i ukochanej istoty utulić się może przy domowem ognisku!


Są ludzie, których życie jak ścieżka bez słońca i kwiatów, wije się samotna między różnemi drogami tej ziemi. Róże wiosenne przynoszą im tęsknotę — jesienne mgły wieją ku nim łzami.


Jestem sama! Ludzie, czy wy rozumiecie co ten wyraz znaczy? Nie rozumiecie? więc słuchajcie, ja wam powiem. Ale nie, pocóż mam mówić? Alboż wam potrzeba rozumieć wszystkie wyrazy waszej własnej mowy? Słówko składa się z dwóch zgłosek, z czterech liter — brzmi miękko — i nikt wymawiając je ust nie wykrzywi sobie! A co leży w głębi jego! Czy wewnętrzne jego znaczenie nie wykrzywia i nie łamie istnień całych?... Co wam do tego?


A jednak możeby dobrze było, abyście lepiej i głębiej wnikali w treść wyrazów jakiemi mówicie. Pojęlibyście wiele czego nie rozumiecie, — i może nauczylibyście się więcej kochać i więcej... przebaczać!


Więc jeżeli chcecie, uczcie się znaczenia tego wyrazu, który w ustach brzmi miękko, a życie bardzo ciężko uciska; czytajcie je w bladych twarzach, w chorych sercach, w zepsutych i zmarnowanych skarbach uczucia i myśli. Ja, nic nie powiem, bom nie przywykła mówić wam o smutkach moich.


Pójdźcie ku mnie, o wspomnienia moje! Z szumem wiatru przypłyńcie do mnie oddźwięki mojej przeszłości — bardzo krótkiej, a jednak... długiej! Czy chwila może być krótką i długą zarazem? czy w latach kilku może się mieścić lat sto? — Niech powie ten kto ma gorące serce i umysł poważny, a wiele cierpiał!


Pierzchnij mgło zasłaniająca minione lata. Niech głąb mego ducha wyspowiada się z tego co było i z tego co jest!

Więc pójdźcie ku mnie wspomnienia moje — niechaj przepędzę z wami długą chwilę; a jeśli wywołacie na moje oko jaką cichą łzę, nie ujrzy jej nikt oprócz ścian milczących; jeźli z piersi mojej wyrwie się jęk jaki krótki, usłyszy go tylko samotność i.... Bóg!
Urodziłam się śród szerokich i poetycznych równin, w dużym i pięknym domu, którego ściany lśniły na ciemnem tle dębowego lasu. Poza ogrodem biegła wązka i bystra rzeczka, opasując wstęgą błękitu zieloną łąkę.
Rodziców moich nie znałam, bo jak mówi poeta: „Pierwsza lilja rozkwitła na grobie ojca była mi rówiennicą — a pierwsza róża z mogiły mojej matki, moją młodszą siostrą.“
Wychowywała mię i opiekowała się mną ciotka. Od najpierwszych dni będąc oddana wyłącznej opiece bon i nauczycielek, rzadko ją widywałam; a jeźli kiedy i wchodziła do pokoju w którym śród obcych bawiłam się i uczyłam, twarz miała zimną, rozmawiała z otaczającemi mię — nigdy ze mną, i odchodziła dawszy mi zaledwie lekkie w czoło pocałowanie. Ta jej obojętność nie pochodziła wyłącznie z jakiej ku mnie niechęci, ale z wrodzonego chłodu usposobienia.
Rodzice moi zostawili znaczny majątek — nie szczędzono więc kosztów, aby mię jak najstaranniej wychować. Ale nic zastąpić nie może gorącej i troskliwej rodzicielskiej miłości, która pierwsze chwile dziecięcego istnienia oblewa niewysłowionym urokiem, i na życiu już całem niestarte pozostawia ślady.
Miałam brata o lat kilka starszego od siebie; ale on uczył się poza domem, potem podróżował długo, a ja wzrastałam samotna śród grona poważnych mentorek.
Otaczająca mię od kolebki piękność i miękkość, a także brak towarzystwa rówieśników, i zwyczajnie przez inne dzieci otrzymywanej rodzicielskiej pieszczoty — zwolna wyrabiały we mnie dwie cechy charakteru: skłonność do marzeń, i skrytą, zamkniętą w sobie, chorobliwą prawie uczuciowość.
Pamiętam jak nieraz w piękny dzień letni, wymknąwszy się z szerokich alei ogrodu w cienisty las dębowy, siadałam pod drzewem i zakrywszy twarz rękami, słuchałam szumu liści. Szum ten kołysał mię jakoś dziwnie; nie myślałam wówczas o niczem, ale machinalnie ścigałam uchem zwroty leśnej mowy.
To znowu, gdy wieczorem zaświeciły gwiazdy, siadałam nad brzegiem rzeczki i zatapiałam wzrok w cicho płynące fale, na których dnie odbite drżały światełka niebieskie.
Ale najwyższą już dla mnie rozkoszą było, gdy w oddali — z pod krańca horyzontu ozwały się tęskne tony ludowego śpiewu. Pieśni zdala po równinie płynące, przejmowały mię uczuciem, którego nie zdołałam sobie określić. Nie było ono jednak wesołe — bo nieraz wówczas kilka cichych łez popłynęło mi z oczu, a przyczyny ich nie znałam. Czyżby połączone tony poezji i muzyki, któremi ludzie zwykle wypowiadają swe bóle, miały wzbudzać w sercu dziecka przeczucie jego przyszłych cierpień?
Postaci rodziców moich nie pamiętałam; bo nawet pogrzebne pieśni do mogiły towarzyszące ich ciałom, najlżejszem echem nie pozostały mi w pamięci; ale często myślałam o nich. I widziałam matkę moją, piękną a słodką, z białem licem i z koroną złotych warkoczy nad czołem; a ojciec stawał przedemną takim, jakim go na portrecie widziałam: słuszny i poważny, z długą, siwiejącą brodą, i z ciemnemi, łagodnemi oczami. Uśmiechy ich, pieszczoty, słowa, tworzyłam sobie już sama — i w te widma mojej wyobraźni wpatrywałam się oczami duszy przez długie chwile — gdy tymczasem z oczu któremi na świat cały patrzyłam, łzy spadały mi na usta. A ja czując je wilgotne i gorące, myślałam że to są pocałunki, przez rodziców mi z innych światów słane.
Mimo jednak tych chwil rozmarzenia i tęsknoty, dziecinne lata moje płynęły spokojne i swobodne. Zwyczajnie bywałam wesoła i łagodna — tylko otaczająca mię atmosfera chłodu, wyrabiała w mojej duszy coraz silniejsze pragnienie ukochania, i coraz bardziej zamkniętą w sobie skrytość — a brak towarzystwa rówieśników i ciągła nad naukami praca, samej wesołości i zabawom moim nadawały pewną niezwykłą u dzieci powagę.
Tak biegły szybko lata. Aż pewnego dnia włożono mi długą suknię, upleciono moje włosy w misterne warkocze i zwoje, i powiedziano mi, że jestem dorosłą panną.
Dorosła panna! uroczy wyraz dla kobiety wychodzącej z pieluch dziecięctwa! W długiej sukni, w sztucznie utrefionych włosach na głowie, a w głowie z mnóstwem rojeń różanych — dziecko tylko co przyobleczone w godność człowieczą, wzlatuje nad światem niby motyl z obsłon gąsiennicznych uwolniony. Poza niem już, nudna niewola systematycznych nauk; poza niem, pedanckie twarze nauczycielek i wszelkie gramatyki, arytmetyki i geografje! Przed niem życie ze wszystkiemi urokami swojemi, z gwarem, blaskiem, weselem i miłością! Szczególniej z miłością! I któraż dorosła panna nie marzy o niej od chwili, jak passowana zostanie na tę błogosławioną godność? Czasem nawet jeszcze i przed przywdzianiem długiej sukienki surduszko bije mocno, gdy oczy spoczywają na kartkach jakiego skrycie czytanego romansu. Ale wówczas wzruszenia te i marzenia, to kontrabanda i tajemnica; dopiero tytuł dorosłej panny daje prawo do puszczenia wodzy marzeniom, do budowania złoconych zamków na lodzie.
Tytuł dorosłej panny daje dziecku prawo do marzeń, wprowadza je w świat uczuć i czynu; ale czy zarazem daje mu dojrzałość dostateczną do powściągania marzeń tych tak, aby one nie stłumiły zdrowej myśli? czy daje dosyć tej zdrowej myśli i hartu na ster i kotwicę w ruchliwem, a nowem istnieniu?
Nie zawsze tak bywa. Często, i najczęściej nawet wychowana więcej świetnie niż gruntownie, więcej na lalkę niż na człowieka, raczej na damę niż na kobietę — dorosła panna wchodzi w świat z silnie rozkołysanem marzeniami serduszkiem, z oczami gorejącemi pragnieniem blasku, wesela, miłości — ale z główką — ach, z główką tak dziecinną, tak nieumiejącą zdać sobie dokładnie sprawę z niczego — ni ze świata, ni z ludzi, ni z jej własnej istoty — że biedne dziecię, mianowane już przecie człowiekiem, gubi się w odmęcie potrącających je a nieznanych mu z treści objawów życia, i jak zbłąkane szuka portu, w którymby mogło znaleść urzeczywistnienie swoich nie już nadziei, ale marzeń. I ta obałamucona, źle ukształcona, rozmarzona główka woła: prędzej! i serce rwące się do życia woła: prędzej! a wkoło latające ogniki błędne wabią ją sztucznemi błyskami. Dziecko passowane na człowieka, chwyta z radością złocone blaszki, ciesząc się, że tyle słońc ma w dłoni. Jak niegdyś po miękkiej murawie za motylkami, biega swobodnie po otwartej ścieżce życia. A jeśli się omyli, i na niewłaściwą dla siebie ścieżkę zabiegnie; jeśli oplącze się marzeniem jak siecią złoconą i zbłądzi — to otaczający ujrzą w tem fakt bardzo prosty. Czyjaż wina jeśli zbłądziła? Przecież była dorosłą panną!
Czy nie należałoby oddać tej kwestji pod sąd i rozwagę pedagogów?
Ja, wychowana byłam świetnie, i nawet w rzeczywistem znaczeniu tego wyrazu lepiej może od innych. Niemniej jednak gdy zostałam dorosłą panną, pojęciem świata i życia byłam jeszcze zupełnem dzieckiem.
Kiedy pierwszy raz ujrzałam się w długiej sukni i z prawem dowolnego rozporządzenia godzinami dnia, pobiegłam do najmłodszej nauczycielki mojej, która pozostała jeszcze przy mnie dla towarzystwa, i z radością pochwyciwszy jej ręce zawołałam:
— Więc jestem już dorosłą panną!
I po chwili dodałam.
— Cóż teraz będę robiła?
A panna Malwina odpowiedziała mi z najwyższym spokojem.
— Pójdziesz za mąż.
Pójdziesz za mąż! — Małe słówko! a jednak ogromną rewolucję uczyniło w mojej głowie. A tak! — myślałam, pójdę zamąż — ale za kogo? Ani jednego młodego człowieka nie znałam wówczas; alem już była przeczytała kilka romansów, i w wyobraźni posiadałam też kilka bohaterskich typów.
Dalej więc w krainy marzeń! I co się tam wówczas w mojej dziecięcej nie prześniło głowie! Nie wiedziałam sama czego pragnęłam, jakim miał być człowiek któregobym ukochała; ale snułam myślą nicie złociste, długie, a z nich błyszczącemi zgłoskami układał się wyraz: kochać. Pragnęłam kochać! Jak? kogo? nie wiedziałam — a pragnienie to nieokreślone wzmogło się tem, żem zawsze oddychała dotąd atmosferą chłodną. Jak dawniej, siadywałam nad rzeczką i wpatrywałam się w błyszczące na jej dnie odbicie gwiazd złotych; jak dawniej, słuchałam szumu wiatru i odgłosów dalekich pieśni. Ale serce moje nie było tak spokojne jak rzeczki fale, a tak było tęskne jak oddalone echa smętnych śpiewów.
Gdyby mi wówczas dano jaką użyteczną a poważną do spełnienia pracę; gdyby mi wskazano cel jakiś do którego codziennie mogłabym dążyć z zajęciem się i zamiłowaniem — w czynności, ruchu i poważnem rozmyślaniu uspokoiłoby się zapewne dziwacznem marzeniem rozkołysane serce, a siły młode i rwące się do życia, które falami napływały mi do piersi i głowy, znalazłyby możność zużytkowania się i równowagę. Ale mnie pozwolono dowolnie rozporządzać czasem moim, i nie wskazano, czembym go najkorzystniej wypełnić mogła. Wprawdzie w pokoju moim były szafy z książkami, stały krosienka z rozpoczętym kobiercem i leżały hafty przeróżne; ale choć nawet czytałam kilka godzin dziennie, choć wyszywałam kwiaty na kanwie, zostawało mi jeszcze wiele czasu na marzenie. To też coraz większe w mojej głowie robiło się chaos.
Czy nie należałoby przed oczami młodziuchnej istoty, gotującej się do wejścia w szranki życia, jasno i wyraźnie roztoczyć to życie z całą jego powagą i ze wszystkiemi jego bólami i radościami? Czy nie należałoby jej pokazać ten szeroki i poważny obraz który się zwie światem i powiedzieć jej: patrz! ty tu jedno z miejsc mieć będziesz; wybieraj je! Czyby nie lepiej było aby zamiast prostego włożenia jej książki w rękę i powiedzenia: ucz się! powiedzieć jej dla czego i czego ma się uczyć, i że wieńcem i koroną tej jej nauki winien być czyn? I czyby nie dobrze było zaraz, nim jeszcze samoistnie żyć pocznie, stopniowo uczyć ją tego czynu — wwodzić ją w świat miłosierdzia, ofiary, w świat poważnych rozmyślań nad przerożnemi cierpieniami ludzkiemi? I czyby także nie należało uczyć ją, bacznie zaglądać w samą siebie, poznawać własne potrzeby, uczucia, zamiłowania, aby według nich najstosowniejszą mogła pójść drogą?
Wszystkie te kwestje poddaję znowu pod sąd rozwagę... matek.
Nadeszła zima, i jak chce obyczaj, zaczęłam z moją ciotką wyjeżdżać w liczne sąsiedztwa. Bawiły mię nowe znajomości, uszczęśliwiona byłam wesołem towarzystwem rówieśnic — ale pomiędzy wszystkimi spotykanymi mężczyznami, wzrok mój szukał wymarzonego bohatera, któryby w sercu mojem zapełnił próżnią jaką zostawił w niem brak rodzicielskiej miłości.
Pewnego dnia do pokoju w którym siedziałam rozmawiając z Malwiną, weszła moja ciotka, a za nią służący wniósł opieczętowane pudło. Ciotka moja powitała mię zwyczajnem swojem, obojętnem: dzień dobry, i lekkiem pocałowaniem w czoło — a służący pudło otworzył i błysnęła zeń prześliczna, balowa, z białej krepy suknia.
— Zaproszone jesteśmy na bal, rzekła moja ciotka — gdy tymczasem zachwycona Malwina rozkładała zwoje krepowe i w ręku trzymała wieniec z konwalji. Zaproszone jesteśmy na bal i sprowadziłam z miasta dla ciebie ten strój, abyś w nieznającem cię dotąd towarzystwie ukazała się stosownie do twojego urodzenia i majątku. Pamiętaj moja droga, dodała ciotka, abyś znalezieniem się swojem również odpowiedziała temu, czego się po twojem starannem wychowaniu ja i świat mamy prawo spodziewać.
Po tych słowach ciotka moja wyszła, a ja zamyśliłam się głęboko. Miałam więc już wejść w ten świat zabaw i blasku i tłumów, znany mi dotąd tylko z opisujących go książek lub z opowiadań starszych odemnie a nowopoznanych towarzyszek. Ciotka moja mówiła mi że świat ten czegoś się odemnie spodziewa, że odpowiedzieć mam tym nadziejom jego, stosownem znalezieniem się w towarzystwie. Cóż to jest czego się odemnie spodziewa świat ten? Czemuż mi ciotka nie powiedziała tego? Czyż u progu nowego dla mnie a pełnego zagadek i tajemnic życia, za ozdobę i wsparcie całe, nie miała mi ona do dania i nic prócz balowej sukienki? Z daru jej i przestrogi wiał chłód taki, jakim owiane było całe dzieciństwo moje; i smutek jakiś żałosny, i obawa ciężka mię zdjęła na myśl, że niema obok mnie nikogo, ktoby mię kochającą istotnie i rozumną otulił opieką. Wzniosłam wzrok na portret mojego ojca, wpatrzyłam się w jego malowaną, poważną twarz, i myślałam: gdyby on teraz był przy mnie! I z oka mojego spadła łza na wieniec z konwalji leżący przedemną, na pierwszy mój wieniec balowy!
— Ty płaczesz Regino! zawołała dojrzawszy tę łzę Malwina.
— Tak, smutno mi trochę, odpowiedziałam biorąc rękę dobrej dziewczyny.
— Daj pokój, rzekła — po co tobie te smutki! one dane w udziale nam biednym, ale nie tobie bogatej i pięknej pannie. Zobaczysz jak się będziesz dobrze bawiła na balu — tembardziej że...
— Dokończże Malwinko prosiłam zaciekawiona — tembardziej że co? — Tembardziej, mówiła figlarnie, że... że będzie ktoś miły bardzo na tym balu.
— Któż to taki? spytałam.
Kilka chwil Malwina drażniła moją ciekawość, aż w końcu rzekła.
— Anielka W. dawno mi już o tym balu mówiła i zwierzyła mi się z tego że rodzice jej wydają go na przyjęcie bliskiego swego kuzyna Alfreda Różyńskiego, wracającego z długiej podróży.
— I cóż ci więcej mówiła Anielka? spytałam znowu.
— Mówiła mi jeszcze, że pan Alfred jest najpiękniejszym i najmilszym człowiekiem jakiego zna; a że bogaty bardzo — o tem już dawno słyszałam.
Zamyśliłam się znowu, i przed oczami rozmarzonej wyobraźni w rozmaitych postawach począł się przesuwać obraz pana Alfreda. Wyobraźnia marzyła, a serce coraz bardziej pragnęło życia ozłoconego miłością i młodzieńczem weselem — które dotąd sierota prawie i zawsze samotna, znałam tylko w snach i pragnieniu.
Malwina ciągle w podziwie nad moją piękną suknią, zapytywała mnie czemu się tak mało nią zajmuję? Ale myśl moja zbłąkana wprawdzie, rozmarzona, chaotycznie splątana, nie rwała się jednak ku błyskotkom.
Gdy sobie teraz przypomnę tę obojętność moją dla rzeczy, które tysiące moich rówieśnic uniosłyby radością, myślę że już sama natura wlała we mnie zarody serdecznego i poważnego życia, i lekceważenie wszystkiego co bywa innym fałszywą monetą szczęścia.
Nareszcie przyszedł wieczór balowy. Wsparta na ramieniu gospodarza domu prowadzącego też i moję ciotkę, weszłam do wielkiej, rzęsiście oświetlonej, napełnionej już gośćmi sali. Znajome moje, rówieśnice, otoczyły mię z powitaniem, winszowały pięknego stroju, upewniały że ślicznie wyglądam. I rzeczywiście, zobaczyłam że wiele osób patrzyło na mnie, a uszu moich doszły szepty.
— Panna Regina Tarnowska! jaka śliczna!
— Co za oczy! jaka świeżość!
— Czy bogata?
— Pół miljona posagu.
— Co za gustowna toaleta!
— Zgrabna! młodziuchna! i t. d.
Spłoniona i nieco onieśmielona gorącem tchnieniem tych skierowanych ku mnie spojrzeń i szeptów, usiadłam obok mojej ciotki. Przez chwilę jeszcze trwał szmer wchodzących osób, witających się i udzielających sobie różnych uwag; aż z poza gruppy cytrynowych i pomarańczowych drzew zasłaniających drzwi przyległego pokoju, szybkim, głośnym, porywającym walcem zabrzmiała muzyka. W wonnej i zalanej światłem atmosferze salonu, jak lekkie różnobarwne chmurki wionęły przezrocze suknie kobiet; zdwojonym blaskiem zajaśniały drżące u ich łona brylanty, wszystkie oczy silniejszemi rozgorzały ogniami — po czołach przebiegały rumieńce rozigranego życia.
Ujrzałam jak o kilkanaście kroków odemnie, gospodyni domu zcicha coś mówiła do nieznanego mi młodego człowieka, i z nim razem zwróciła się ku mnie.
— Przedstawiam ci, ma toute aimable, rzekła poufale biorąc mię za rękę — przedstawiam ci pana Alfreda Różyńskiego mojego kuzyna. Mediocre causeur, mais excellent danser — dodała z uśmiechem.
Serce mi uderzyło silnie — ale śmiało spojrzałam na przedstawianego i zobaczyłam młodego człowieka bardzo pięknej postaci i twarzy. Średniego wzrostu, o jasnych, gęstemi pierścieniami spadających włosach, wyglądał na lat dwadzieścia sześć. Twarz miał ściągłą i bladą, i duże, bardzo błękitne oczy.
Skłonił się przedemną i zaprosił mię do walca.
Szybko kilka razy obiegliśmy w tańcu salon; pan Alfred posadził mię na opuszczonem przed chwilą miejscu i sam obok mnie usiadł. Przez chwilę milczeliśmy oboje; ja trzymałam wzrok utkwiony w piórka mojego wachlarza. Nareszcie usłyszałam powoli i jednostajnym głosem wymówione wyrazy:
— Pani daleko ztąd mieszka?
— Trzy mile, odpowiedziałam.
— Trzy mile! zawołał nieco żywiej mój sąsiad. Ależto konie państwa musiały się bardzo zmęczyć! droga taka niedobra!
Nieznałam jeszcze wówczas towarzystw i ich prawideł; wykrzyknik więc politowania nad końmi nie tyle wydał mi się śmiesznym, jakby się to w każdej innej porze mego życia zdarzyło. Wszakże instynktownie poczułam jego niestosowność, i nieco zdziwiona spojrzałam na pana Alfreda.
Drugie to moje spojrzenie na niego potwierdziło mi jeszcze, że był bardzo pięknym. Gęste, spadające jego włosy rzucały cień na białe czoło — a duże, dziwnie czysto błękitne oczy jak niezabudki jaśniały śród bladej twarzy. Obok tej piękności rysów uderzył mię w twarzy pana Alfreda wyraz jakiegom dotąd nigdy u nikogo nie widziała. Oczy jego patrzyły w przestrzeń niby szklanne, a blask ich był blady, mdławy; kiedy mówił, usta poruszały się powoli jakby u automata, bez uśmiechu i bez najmniejszego drgnięcia. Postać jego zgrabna, o silnych i klassycznych kształtach, prosta była, sztywna, i nieruchoma. Zdziwiła mię nieco ta martwość powierzchowności pana Alfreda, ale nie wydała mi się wcale wstrętną. I owszem, zaciekawiona byłam tą sztywnością i tym mdławym blaskiem oczu, i temi milczącymi lub powoli ruszającemi się ustami. Piękność młodego człowieka miło mię uderzała; mimowoli czułam już dla niego sympatję; w myśli mej stanęły usłyszane czy wyczytane gdzieś słowa: woda cicha, najgłębsza!
Nieśmiałość nie należała znać do rzędu moich przymiotów czy wad — bo pierwsza przemówiłam pytając:
— Pan długo podróżował?
— Dwa lata — odpowiedział pan Alfred, silnie wpatrując się we mnie, zawsze szklannym, martwym wzrokiem.
— Jakie pan kraje zwiedził? spytałam znowu.
— Pół roku byłem we Włoszech i Francji — resztę czasu w Anglji przepędziłem — odrzekł nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Dziwi mię to, rzekłam, iż pan tak wiele czasu poświęcił Anglji; jabym wolała Włochy lub Szwajcarję, a nawet Paryż.
Pan Alfred milczał przez chwilę — aż ze zwykłą sobie zimną krwią odpowiedział powoli.
— W Anglji są śliczne konie — bywałem na każdych wyścigach. We Włoszech i we Francji jest wiele pięknych rzeczy, to prawda, ale takich koni jak w Anglji, niema.
W tej chwili zaproszono mię do tańca i przerwano naszą rozmowę.
Przez dalszy ciąg wieczoru mało tańczyłam z panem Alfredem, bo młodych ludzi było bardzo wielu; każdego z nich mi przedstawiano, i z każdym tańczyć musiałam. Ale żaden nie zwrócił już mojej uwagi; wzrokiem ścigałam młodego człowieka o którym kilka dni przemarzyłam, a którego piękna postać i twarz, wywierały na mnie dziwny urok. Kilka towarzyszek moich szepnęło mi do ucha: pan Alfred Różyński bardzo jest piękny! jak on ślicznie tańczy! Więc nie ja jedna znajduję go pięknym! — myślałam i rzekłam zcicha do Malwinki.
— Nieprawdaż że pan Alfred jest piękny?
— Bardzo, odpowiedziała i dodała — a jak on na ciebie ciągle patrzy.
Serce mi uderzyło silnie na te słowa Malwiny i spojrzałem na pana Alfreda stojącego niedaleko mnie. Spotkałam się z jego wzrokiem zawsze jednostajnie martwym, ale rzeczywiście przywiązanym do mojej twarzy. Czułam, że się mocno zarumieniłam.
— On musi być bardzo dobry, szepnęłam znów do mojej towarzyszki.
— Niezawodnie, odrzekła — i niezawodnie też zakochany już w tobie.
Nieopisanie radosną nutą zabrzmiały w sercu mojem te słowa Malwinki. Więc był już ktoś co mię ukochał! — dotąd zdawało mi się zawsze, że nikt mię jeszcze nie kochał na świecie. I poczułam już rodzaj wdzięczności, rodzącej się we mnie dla młodego człowieka.
Bal miał się ku końcowi, tańce ustawały, a ja myśląc o panu Alfredzie i o słowach Malwiny, nawpół słuchałam rozmowy którejś z towarzyszek; gdy dał się słyszeć silny, czysty, tenorowy śpiew — a ja zobaczyłam siedzącego przy fortepianie i śpiewającego pana Alfreda.
— Kuzynek mój ślicznie śpiewa, rzekła Anielka siadając przy mnie; — uprosiłam go aby nam zaśpiewał.
I rzeczywiście ślicznie śpiewał pan Alfred. Znałam muzykę i sama śpiewałam — byłam zresztą w usposobieniu, w którem muzyka najbardziej wzrusza i upaja. Z rozkoszą więc prawdziwą, z upojeniem słuchałam głosu pełnego siły i dźwięcznej czystości. Twarz jego pozostała w śpiewie tak samo nieruchoma, blada i bez blasku; ale im dłużej śpiewał, tem więcej głos jego wzmagał się w potęgę, i taką niekiedy drgał namiętnością lub miękką słodyczą, iż zdawało się, że w piersi śpiewającego spoczywały skarby miłości i wrzały ognie wulkanów. W głowie mi się mąciło; czułam, że drżałam cała, i całą mocą wstrzymywałam łzy, które potokiem napływały mi do oczu.
Ustał śpiew. Pan Alfred wstał powoli, i zwracając się do jednego z towarzyszów rzekł:
— Brałem lekcje od Rubiniego w Paryżu, on mię nauczył śpiewać tę arję. — I dodał: A propos! czy widziałeś Michasiu moję Lady, którą sprowadziłem z Londynu? Kasztanka, z białą strzałką — czysta rasa angielska, parole d’honneur!
Słowa te wielką zapewne stanowiły sprzeczność ze śpiewem pana Alfreda; alem ja wtedy ich nie pojęła. Obiły się one o słuch mój, i umilkły zgłuszone pięknym tenorem, który ciągle w uszach mi brzmiał — i tą pieśnią wewnętrzną, co mi już zaczynała śpiewać w piersi wyraz miłości.
Ciotka moja skinęła na mnie, dając znak że mamy odjeżdżać — a w tej samej chwili obok mnie stanął pan Alfred. Spłoniona, drżąca jeszcze cała, ze łzą powstrzymywaną w oku, spojrzałam na niego; i on patrzył na mnie swoim zwykłym zimnym wzrokiem. Ale nagle zobaczyłam, jak słaba iskra poczęła się zapalać w jego oku, na bladą twarz wystąpił lekki rumieniec; podał mi rękę i rzekł:
— Wkrótce odwiedzę państwa.
W tej właśnie chwili z wieńca mojego spadła gałązka białej konwalji, i osunęła się między krepowe fałdy. Podjęłam ją szybko, i podając panu Alfredowi drobny kwiatek, rzekłam:
— Czekam pana!...
I zobaczyłam jak jeszcze żywsza iskra zapaliła się w pięknem jego błękitnem oku. Wpół tylko przytomna pożegnałam obecnych, i pobiegłam za ciotką.
Szczegóły owego wieczoru rysują się w mojej myśli wyraźnie i jasno, bo on poniekąd stanowił o całej mojej przyszłości; on mię wwiódł na tę drogę, na której znalazłam..... cierpienia; on był pierwszym moim krokiem w świat uczuć i walk.
Gdy w powrocie do domu kareta toczyła się szybko po gładkiej drodze, ja sama jeszcze czuwałam między śpiącemi ciotką moją i Malwiną; — czuwałam, a przed oczami stał mi ciągle pan Alfred, w uszach brzmiały ostatnie jego wyrazy, i pełne uczucia tony jego śpiewu.
Słońce wschodziło na pogodnym porannym błękicie nieba, a ja wychylona przez okno karety wpatrywałam się w purpurowy kraniec widnokręgu, myśląc że i dla mnie wschodzi słońce nowego życia, że rodzi się już mój poranek wesela i miłości.
I myślałam: to on! to ten o którym marzyłam! ten który mię ukocha ten mój przyszły, wybrany!
A gdy przyjechałam do domu, uklękłam przed ojca portretem, i powiedziałam mu, że już znalazłam!
Więcej nikomu nie powierzyłam moich myśli i rodzących się uczuć; bo osamotnienie w jakiem przepędziłam dzieciństwo, nauczyło mię milczenia i zamykania się w sobie samej.
Malowana twarz mojego ojca była mi ołtarzem, przed którym od najwcześniejszych dni istnienia spowiadałam się z tęsknoty każdej i radości, z uczuć wszelkich, i choćby z dziecięcych grzechów. A owego poranku już nie łzę posłałam ku ukochanemu portretowi, ale uśmiech młodej, rozkwitającej nadziei.
O! czemuż niekiedy umarli nie mogą zstąpić na ziemię do ukochanych swoich, ze słowem przestrogi i serdecznej nauki!...
W kilka dni potem, ze spłonioną twarzą i silnie bijącem sercem witałam pana Alfreda w naszym salonie. Przyjechał on z kuzynką swoją, i z jej córką, która u wstępu zaraz szepnęła mi:
— Kuzynek, mój rozkochał się w tobie à la folie.
A matka jej powitała mię ze szczególną słodyczą, z jaką witane bywają zwykłe panny na wydaniu, przez mamy, ciocie i kuzynki robiące interesa młodych ludzi.
— Zrobiłaś furorę na naszym wieczorze, rzekła do mnie pani W. słodko, tkliwie całując mię w czoło. — Ale któżby nie był zachwycony tak śliczną istotą! dodała patrząc mi w oczy z przymileniem.
Pan Alfred zbliżał się do mnie parę razy, ale jak zwykle, mało i bardzo powoli mówił; za to patrzył na mnie ciągle swemi błękitnemi oczyma, które chociaż nic nie mówiły, i ani razu nie zapaliły się nawet taką słabą iskierką, jaką w nich dojrzałam na balu, wydały mi się przecież bardzo piękne. I rzeczywiście piękne były one formą i barwą, jak i cała twarz jego ściągła o regularnych i klassycznych rysach, i oblana jednolitą matową bladością. Dziś piękność taka przedstawiłaby się mi jak bezduszna, martwa forma; wówczas zachwycona nią byłam. Braku w niej tych promieni i odblasków, jakie z wnętrza ludzkiego wychodząc oświecają oblicze myślą i uczuciem, nie dostrzegłam — olśniona już i pociągnięta zrazu nawet, gdy usiadł przy fortepianie i zaśpiewał. Sprzeczność zachodząca między martwą, zimną i posągowo piękną jego twarzą, a drżącemi namiętnością i głębokiem poczuciem tonami, wychodzącemi z jego piersi — uderzyła mię jakimś niewypowiedzianym, niby czarodziejskim urokiem. Zadrżałam cała pod gorącem wzruszeniem, i cichą, najtajniejszą myślą moją powiedziałam sobie: kocham!
Po odjeździe gości ciotka moja rzekła:
— Zdaje się, że pan Alfred będzie się o ciebie starał; winszuję ci — to bardzo dystyngowany człowiek, i bardzo dobra partja.
I rzeczywiście, po kilku wizytach pana Alfreda, w czasie których młody człowiek mało mówił, czasem śpiewał, i ciągle na mnie patrzył — ciotka moja zawołała mię pewnego ranka do swego pokoju i rzekła:
— Wczoraj pan Alfred za pośrednictwem pani W. oświadczył się o twoją rękę. Chcąc tylko twojego szczęścia, namawiać cię nie będę; rób jak chcesz, tembardziej że będąc młodą i bogatą, nie potrzebujesz śpieszyć się z wyborem. To ci tylko jako opiekunka twoja powiedzieć muszę, że o drugą podobną partję nie łatwo; jeśli więc nic bardzo przeciw panu Alfredowi nie masz, odrzucać jego propozycji nie warto.
Zaledwie ciotka moja skończyła mówić, ja we łzach cała rzuciłam się w jej objęcia. Zdziwiona temi łzami i niezwykłym w naszym stosunku ruchem, lekko mię usunęła, pytając zimno:
— Cóż ci jest, Regino? czego płaczesz?
— Ze szczęścia wyszeptałam śród łkania.
— No, nie egzaltuj się tylko, rzekła — tak dalece wielkiego szczęścia w tem wszystkiem nie ma; bo panna z twojem urodzeniem, majątkiem i wychowaniem, zawsze się mogła podobnej partji spodziewać. A jeżeli propozycja która się mi podoba, zgadza się też z twojem życzeniem, to tem lepiej, i nie ma bynajmniej powodu do płaczu.
Mnie jednak nieopisanie szczęśliwą czyniła myśl, że jest przecie na świecie ktoś co mię kocha. A i sama kochałam Alfreda tą młodzieńczą, współdziecinną, nierozważną, ale gorącą miłością; miłością, która nie wpatruje się w głąb i treść człowieka, ale do piękności kształtów, do dźwięków głosu przywiązuje się ślepo, prądem namiętności unosząc swoją ofiarę na chwilę — w niebo, na życie — w przepaść.
Przez kilka miesięcy ubiegłych między oświadczynami i ślubem, nie widziałam prawie mojego narzeczonego. Wyjeżdżał do swoich majątków aby urządzić dom na moje przyjęcie, i do wielkiego miasta dla kupna powozów i wszelkich owych błyszczących a kosztownych rzeczy, któremi bogate młode pary tak bardzo się cieszą w pierwszych chwilach małżeństwa — nie przewidując, że później na to sztuczne złoto upadnie rdza łez, i blask fałszywy zagasi.
Ja tymczasem sposobiłam się do uroczystości życia, która się miała dla mnie rozpocząć. Niedawno przedtem czytałam jakiś romans, w którym małżeństwo nazwano świętem młodości „fête de jeunesse“. I mnie też ono przedstawiało się jak promienne święto, którego słońcem miał być Alfred. Zapanował on nad wszystkiemi mojemi myślami; marzyłam o nim jako o dobrym, kochającym, słodkim a wesołym towarzyszu, — odziałam go we wszystkie barwy mojej ognistej wyobraźni. Kiedy mi smutno było, myślałam: gdy będę z nim, on mię rozweseli! gdy czego nie rozumiałam lub chciałam się nauczyć, marzyłam: on mi wszystko wytłumaczy i rozjaśni! on mię wszystkiego nauczy!
I stał się Bogiem moich myśli. I jak przed pobożnem okiem modlącego się obraz bóstwa w nieskazitelnej tkwi czystości — tak przed oczami mojemi nigdy wówczas ani na chwilę, najlżejszym cieniem nie zaćmiła się postać tego, który miał mi dać wszystko, czegom dotąd nie miała: przyjaźń, miłość, kochającą i słodką opiekę.
I jak kwiat rozwija listki kielicha swego pod ciepłem słonecznego promienia, tak ja poważniałam i dojrzewałam pod tchnieniem miłości i nadziei mojej. W czasie długich nieobecności Alfreda tęskniłam za nim, ale spojrzenie w przyszłość ozłacało mi tę tęsknotę urokiem niezrównanym. Oczekując przybycia narzeczonego, pierwszy raz zaczęłam myśleć co i jak będę robiła na tej drodze życia otwierającej się przedemną? I marzyłam jak w pięknym jego pałacu, do którego miał mię zawieść, będziemy co ranek witali się radośnem, dzień dobry. Latem, ja mu na to dzień dobry przyniosę kwiat biały zerwany o wschodzie słońca, z rosą poranną na listkach, i oddam mu go z pocałunkiem. Na myśl tę rumieniłam się i przed sobą samą spuszczałam oczy — a jednak ona mi przychodziła, i odepchnięta powracała promienna, gorąca, oblana urokiem dziwnej słodyczy, pod której poczuciem silnie choć wstydliwie biło moje dziewicze serce. Potem, myślałam, ręka w ręku pójdziemy razem do pięknych ogrodów otaczających jego pałac; i razem patrzyć będziemy jak chmurki po niebie płyną, jak róże kwitną i słońce wązkiemi smugami złoci szerokie, cieniste alee. Potem, usiądziemy w zielonej altanie, ja z igłą w ręku, on z książką — i słuchać będę jak on tym pięknym głosem co mię tak w śpiewie jego czarował, czytać będzie poważne i piękne myśli. I razem z nim! razem w świat wiedzy i światła! A on naprzód, aby mi drogi rozjaśniać i wskazywać. Tak, on zawsze naprzód — bom nie zwątpiła ani na chwilę że on wyższy i mędrszy był odemnie, młodej nieumiejętnej i marzącej tylko jeszcze dziewczyny! A potem, będziemy biednym ludziom razem pomagać, i w gronie przyjaciół razem wesoło bawić się i gwarzyć. A zawsze razem, a zawsze on naprzód!
Taką była idylla jaką sobie snułam pocichu, w najgłębszych tajniach ducha. A gdy Alfred przyjeżdżał, na krótko zawsze — nie opowiadałam mu jej, bo nigdy mię do tego nie wyzwał — ale patrząc na jego twarz i słuchając jego śpiewu, znowu ją sobie powtarzałam pocichu.
Czym spytała siebie kiedy rozważnie, zimno, o ile ten człowiek był zdolny do towarzyszenia mi na tej wymarzonej, czarownej drodze? Nigdy! Nigdy mi nie przyszła myśl wątpliwości. Milczenie jego samo miałam za głębokość myśli i uczuć; domyślałam się pod niem skarbów ukrytych — i krótkie a powszednie jego rozmowy uważałam jako zdawkową monetę, którą pokrywał owe skarby.

„Święć się, święć się wieku młody.
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty!...

Tymczasem dzień uroczysty się zbliżał; brat mój wezwany na mój ślub, przybył. Nazajutrz po jego przyjeździe, z książką w ręku i zamyślona siedziałam w salonie; w przyległym pokoju brat mój rozmawiał z ciotką. Alfred, jak najczęściej się zdarzało, był nieobecny. Zatopiona we własnych myślach, posłyszałam jednak podniesiony nieco głos mego brata.
— Ależ ciociu kochana, mówił on, Regina jest dziecko jeszcze; po co się śpieszyć! po co oddawać ją człowiekowi, który ją uszczęśliwić nie potrafi!
— Egzaltujesz się Henryku, obojętnym swym głosem odpowiedziała ciotka; musisz przecie wierzyć że i ja pragnę szczęścia Reginy, a jednak widzę w panu Alfredzie najzupełniej odpowiednią dla niej partją. I czegóż mu brakuje? Piękne nazwisko, znaczny majątek, dobre wychowanie, przyjemna bardzo powierzchowność — wszystko to posiada. A zresztą...
— I posiada jeszcze dwie rzeczy, droga ciociu, których zapomniałaś wyliczyć: rzadkiej piękności stado koni — i równie też niepospolitą głupotę.
Usłyszawszy ostatni wyraz mojego brata, osłupiałam. — Jakto! on mógł mówić ten wyraz na Alfreda? Przez chwilę zdało mi się żem znienawidziła brata. Wstałam szybko i wybiegłam do mego pokoju aby nie słyszeć więcej słów, które w uchu mojem jak bluźnierstwo brzmiały. Po krótkiej chwili jednak wszedł tam za mną i brat mój. Henryk miał wtedy lat dwadzieścia trzy. Rosły, piękny, poważny, w rysach miał wiele podobieństwa do portretu naszego ojca; a myślące jego czoło i oko łagodne a zadumane, wzbudzało we mnie najszczerszą miłość siostry, połączoną z rodzajem szacunku.
Wszedł do mego pokoju, siadł przy mnie i ujął moją rękę! Zrazu spojrzałam nań gniewnie i niechętnie prawie; ale w oku jego przywiązanem do mojej twarzy dojrzałam cóś, jakby łzę — a na ustach zawisł mu uśmiech łagodny i braterski. Czułam że cały gniew mój upada i niknie — i szczerze uścisnęłam jego rękę.
— Regino, rzekł brat mój ciągle patrząc mi w twarz, powiedz mi szczerze, otwarcie, dla czego idziesz za pana Alfreda?
Milczałam przez chwilę, aż wreszcie cicho wyrzekłam.
— Bo kocham go.
Henryk wypuścił z dłoni moją rękę, i powstawszy przedemną, rzekł.
— Dziecko, a znaszże ty człowieka którego kochasz?
A gdy milczałam mówił dalej.
— A wieszże iż on ma serce zimne, które silniej uderza tylko na widok pięknego konia? wieszże iż on ukochał ciebie — jeśli to co on czuje może się nazwać miłością — tylko za twoją piękną twarz i zgrabną postać, a nie za myśl, nie za uczucia twoje których nigdy nie pojmie; ukochał cię nie jak człowiek, ale jak zwierzę. Regino! Regino! ty teraz nie rozumiesz jaka ta jego miłość; ty siebie samej nieznasz i jego nieznasz i niewiesz kim on jest i kim sama będziesz! Siostro moja! jeszcze czas! ty się zgubisz — ratuj się!
I ujął mię za rękę i chciał przyciągnąć do siebie. Ale z mocą wyrwałam się z jego rąk, i cała spłoniona i drżąca, zawołałam.
— Nie wierzę! nie wierzę!
Brat mój z gestem rozpaczy opuścił ręce; ale znowu zbliżył się do mnie i zaczął mówić.
— Regino! posłuchaj...
— Henryku! zawołałam gwałtownie — ja jego kocham, ja w niego wierzę; niemów nic więcej, bo zdaje mi się że cię znienawidzę.
— Więc niema ratunku! zawołał brat mój; czemuż nie przyjechałem wcześniej! czemu mię nie uwiadomiono!
I przycisnąwszy rękę do czoła wybiegł z pokoju.
Dnia tego byłam rozgniewana i smutna; nie wyszłam wcale z mego pokoju aby nie widzieć Henryka. Ale nazajutrz zaledwie otworzyłam ze snu oczy, w uszach mi zabrzmiały wyrazy brata i napróżno już starałam się je wygnać z myśli. Nie wierzyłam im, a jednak boleśnie ściskały mi one serce; miljon razy powtarzały się w nieskończonych oddźwiękach. Najmocniej utkwiły w mojej pamięci słowa: „on cię kocha za piękną twarz, nie za myśl, nie za uczucia — nie jak człowiek ale jak zwierzę!“ Więc są różne miłości, myślałam — jakąż ja kocham? I nie znajdywałam odpowiedzi na moje pytanie, nie znałam życia — nikt mi go nie tłómaczył nigdy.
„Nie jak człowiek ale jak zwierzę!“ — ciągle przynosiło mi fatalne echo. Czem jest pierwsze a czem drugie? daremnie pytałam. Umysł mój błądził w labiryncie z którego nie wyprowadzała go żadna nić Arjadny; miałam lat siedmnaście i byłam wychowana wzorowo, to jest w nieświadomości wszystkiego co może rozjaśnić przed kobietą treść i istotę najważniejszej kwestji jej życia — miłości.
Kochałam Alfreda tak jak i przed rozmową z bratem — ale zapytywałam już siebie, jak i zaco go kocham? Nie wierzyłam bratu — a jednak posmutniałam.
Gdym weszła do salonu, ciotka moja i Henryk rozmawiali o majątkowych sprawach.
— Masz pół miljona posagu Regino — rzekła jak zwykle zimno moja ciotka.
— A odemnie, dodał Henryk, przyjm siostrzyczko w przedślubnym darze Miłę; pół miljona dostajesz w kapitale, a ja chcę abyś miała część ziemi naszego ojca i oddaję ci ulubioną jego wioskę.
Rzuciłam się na szyję bratu dziękując mu, nie za dar — bo i bez tego jak mi się zdawało, niemało miałam, ale za to że mi dał część ziemi drogiego mojego ojca, że mi oddał miejsce w którem on umarł i w którem na wzgórzu śród jodeł bielał nad jego mogiłą grobowiec.
Nareszcie przyszedł dzień mego ślubu; — ściany nasze zabrzmiały głosami licznie zebranych gości. Alfred przyjechał.
Ja ciągle byłam smutna — i im więcej zbliżała się stanowcza godzina, tem smutniejsza. Przyjazd narzeczonego rozradował mię na chwilę; ale zasmuciły znowu widoczna obojętność z jaką powitał go Henryk, i wyraz niezadowolnienia na twarzy Alfreda. Ani razu przez dzień cały nie zbliżył się do mnie; niekiedy tylko, widziałam to, zdaleka na mnie patrzył. I dziwna rzecz! gdym patrzyła na niego, w myśli mi ciągle tkwiło pytanie wzbudzone słowami brata: jak on mię kocha? I pierwszy raz pomyślałam: czemu on tak mało mówi ze mną?
Zebrane towarzystwo zwróciło uwagę na wyraz niezadowolenia zalewający twarz mojego narzeczonego; więcej niż kiedy upornie milczał, rzadko przemawiając kilka zimnych wyrazów do otaczającej go młodzieży.
Zmrok zapadał, pora mi już była ubierać się do ślubu, i miałam wyjść z salonu, gdy posłyszałam jednego z młodych ludzi wesoło mówiącego do pana Alfreda.
— O najszczęśliwszy z najszczęśliwszych Alfredzie! zepsute dziecko losu! czemuż zachmurzasz twe olimpijskie czoło, gdy cię czekają stopnie ołtarza?
— Naprawdę, Alfredzie, odezwał się któś poważniej — co znaczy twoje niezadowolenie? jestże to resztka żalu po swobodnem życiu? czyteż lekka obawa którejbym wcale nie miał, będąc na twojem miejscu?
Niezauważona, stanęłam ciekawością przykuta do miejsca, wyczekując odpowiedzi narzeczonego.
— At, odpowiedział on niechętnie towarzyszom, pocóż te wszystkie wnioski? istotnie szczęśliwy jestem bardzo; ale skaleczyli mi dziś w drodze kasztankę. Trzysta funtów szterlingów zapłaciłem za nią w Londynie. Ale czyż ci ludzie umieją obchodzić się z takiem szlachetnem zwierzęciem!
Tym razem zrobiło mi się bardzo już straszno i smutno. Wprawdzie nieraz pan Alfred mówił przedemną o koniach. Ale czym już trochę dojrzała w owej uroczystej chwili, i straszną z nią sprzecznością zabrzmiały mi w uszach słowa narzeczonego — czy rozmowa z bratem pobudziła mię do głębszego rzeczy rozbioru, dość że dziwnie mi jakoś boleśnie ścisnęło się serce. Mimo woli wzrok mój upadł na twarz Henryka. Siedział on smutnie wsparty na ręku, a w oczach jego był wyraźny niepokój i żal. Jeszcze chwila, a byłabym pobiegła do niego, rzuciła się w jego braterskie objęcia, i zawołała: ratunku!
Ratunku? Od jakiego niebezpieczeństwa — nie wiedziałam dobrze; ale bezwiednie czułam jego potrzebę. W tem nagle towarzyszki moje zawołały na mnie: Regino! prędzej! prędzej! idź się ubierać! wszyscy czekają na ciebie! I pochwyciwszy mię za ręce wyprowadziły z salonu.
Prędzej! prędzej!... o straszne słowo! Jakże go niepowinny słuchać młode istoty, mające przestąpić próg dzielący je na wieki od ich dziewiczej, swobodnej przeszłości!
Smutno stanęłam nad moją białą ślubną suknią, i zamyślona rzekłam do towarzyszek:
— Strój taki, wszak dwa razy tylko przywdziać może kobieta: do ślubu i.....do grobu.
Chórem zaśmiały się wesołe towarzyszki.
— Co za tragiczne myśli! wołały. Owszem Regino! dodała jedna z nich śmiejąc się najżywiej: przypuszczalny jest i raz trzeci — jeśli owdowiejesz albo weźmiesz rozwód!...
Po tem przypuszczeniu nastąpiły nowe wybuchy żartów i śmiechu; ale ja się nie śmiałam. Dziwacznym jakimś, ostrym a bolącym dźwiękiem uderzył mię wyraz: rozwód! Dotąd choć często o nim czytałam i słyszałam go wymawiany, nie myślałam nigdy nad jego znaczeniem; wtedy dopiero zabrzmiał mi on w uchu jakby poraz pierwszy, niby krzykliwy, rażący dzwonek — i pozostał mi jakby się wpił w mój słuch — machinalnie i bezwiednym oddźwiękiem powtarzając się w nim co chwilę. Jak niekiedy nuta jaka muzyczna lub zwrotka poezji uwięźnie w pamięci i powtarza się w niej ciągle, tak i w mojej myśli wyraz wymówiony ustami swawolnej towarzyszki brzmiał nieustannie, a przykro — i wtedy gdym przywdziewała ślubną suknię, i gdy mi ciotka mirtowy na włosy kładła wianek, i wtedy nawet gdym już przed ołtarzem z przysięgą stanęła. Nie zdawałam sobie sprawy z tego co czułam, ale byłam bardzo, bardzo smutna, i jakby przelękniona. Czego? nie wiedziałam.
Budząca się dusza człowieka, jak jego ze snu otwierające się oczy, długo widzi świat przesłonięty mgłą, niewyraźny — aż całkiem opadnie zasłona i dusza przejrzy. Biada jej, jeśli po zniknięciu mgły ujrzy się okoloną cieniem i niedolą!
Wieczór był cichy, gwiaździsty, gdy wyszliśmy oboje z kościoła z pierścionkami ślubnych przysiąg na ręku. W około nas gwar był wielki; rozmawiano, śmiano się, winszowano. Spojrzałam poza siebie: w mroku gasnących lamp, białe róże smutnie wieńczyły u ołtarza oblicze świętej jego patronki. Gwiazdom i różom pozazdrościłam ciszy i spokoju; w mojej piersi dalekie, niewyraźne odzywały się już odgłosy burz.
Wsiedliśmy z Alfredem do pięknej karety. Ujął moją rękę, przyciągnął mię lekko do siebie, i..... pocałował moje usta. Ale pod tym pierwszym uściskiem miłości, o którym z rozkoszą i wstydem marzyła dziewicza wyobraźnia moja, nie zadrżałam ze szczęścia. Zdało mi się, że Alfred miał zimną rękę i zimne usta. Usunęłam się w głąb powozu i milczeliśmy oboje. Przez okna karety zaglądały gwiazdy złote; promyki ich przeglądały się w dwóch łzach co mi na rzęsach zawisły, i oświecały twarz mojego męża bardzo piękną, ale zimną i zamyśloną — o kasztance lub może... o niczem.
Taką była dla mnie pierwsza poślubna chwila. Silnem poczuciem dziecięcej prawie miłości, i głosem rozumnego brata wstrząśnięta dusza moja, zaczynała się budzić, i zaglądając w piękną formę ukochanego człowieka, zaczynała w niej szukać siostry — duszy.
Kiedy wieczorem, w obec licznego zebrania Alfred zaśpiewał moją ulubioną arję, pod wpływem męzkich i ognistych tonów jego głosu, zniknęły wątpliwości moje i obawy. Miłość dla niego wróciła z całą siłą, i z całym swym porywem.
Zbliżyłam się do Henryka, i rzekłam do niego tak aby nikt tego co mówię, nie słyszał:
— Posłuchaj jego śpiewu Henryku, i powiedz że się myliłeś w sądzie o nim. Czy człowiek, który w piersi swojej nie ma skarbów szlachetności, siły, miłości — może tak śpiewać? Henryku, powiedz że się myliłeś! dodałam błagająco prawie — bo dziwnie boleśny był dla mnie smutek ukochanego brata, który mimo uśmiechu jakim chciał go pokryć, wyraźnie twarz mu zalewał.
— Alboż papugi nie mówią czasem jak ludzie? szepnął zcicha jakby do siebie, ale tak żem usłyszała. Potem silnie uścisnął mi rękę, i rzekł:
— Regino! teraz nic ci już więcej nie powiem — nic mówić nie powinienem. Stało się! Módl się teraz siostro do ojca naszego, aby cię natchnął siłą, której teraz bardzo potrzebować będziesz. A w niedoli i boleści każdej, jaka cię na przyszłej twej drodze spotka, pamiętaj że masz brata, który dziś z ciężkim wyrzutem sumienia myśli, iż ci nie zastąpił ojca — a zawsze poda ci ramię braterskiej miłości i wsparcia.
Po tych słowach odszedł, a ja niespostrzeżona od niego, mimowolnie szłam za nim, jakbym w nim teraz odgadła najserdeczniejszego mego przewodnika. Widziałam, jak w cichym i samotnym pokoju moim stanął przed portretem naszego ojca; długo ze skrzyżowanemi na piersi rękami patrzył na poważną twarz, co z półcienia, malowanemi oczami smutnie zdawała się patrzyć. Przyklęknął, i na obu dłoniach czoło oparłszy wyszeptał: ojcze! przebacz żem jej nie uratował — i sam, jeśli to być może, czuwaj nad twem dzieckiem.
Znowu lęk mię zdjął niewysłowiony na widok tego głębokiego smutku brata, któregom kochała. Jakże wielkie być musi to grożące mi niebezpieczeństwo myślałam — jeśli on na klęczkach zmarłego ojca przeprasza że mię uratować nie zdołał! Wbiegłam do salonu aby uspokoić się spojrzeniem na Alfreda. On podszedł do mnie i prosił mię do tańca. Nie miałże mi nic więcej do powiedzenia? Ach, wtedy pragnęłam jak zbawienia, aby on mówił, wiele mówił, i aby słowa jego ukołysały, rozproszyły dziwne, nieokreślone obawy, tłoczące mi pierś bolesnem choć bezwiednem przeczuciem.
Po tańcu usiedliśmy oboje przy oknie. Niewiem czemu owego wieczora wzrok mój machinalnie ciągle się wznosił do góry, ku niebu i gwiazdom. Spojrzałam więc na gwiazdy mrugające promiennie przez szyby okna, i mimowolnie rzekłam z cicha:
— Panie Alfredzie, smutno mi — lękam się czegoś, uspokój mię!
Alfred ujął moją rękę. Zobaczyłam znowu blady blask jaki zapalał się niekiedy w jego oku, gdy na mnie patrzył — i silnie ściskając mi dłoń, wyszeptał:
— Piękna jesteś!...
Przy tym uścisku i przy tem słowie Alfreda, wstrząsnęły mną dwa dziwnie zlane z sobą poczucia: rozkoszy i bólu. Uścisk ręki był rozkoszny, słowo bolesne. Nicże on więcej nie ma mi powiedzieć, jak to żem piękna? Wyrazy brata przyszły na pamięć: „on cię kocha tylko za piękną twarz twoją!...“ Ale zarazem pomyślałam: a za cóż ja jego kocham? I rozkosz minęła, a ból pozostał.
Nazajutrz rozstałam się z ciotką i bratem, a przestępując próg rodzinnego domu, łzą pożegnałam dziewiczą, nazawsze zgasłą moją przeszłość...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień kwietniowy jasny był, słoneczny i wonny, gdy powóz nasz szybko wjeżdżał na wysoką górę. Orzuciłam wzrokiem śliczną, zieloną dolinę i wśród niej ujrzałam biały, ze smukłą wieżyczką i szerokiemi wkoło ogrodami, pałacyk mojego męża.
Wjechałam w górzysty, żyzny, poetyczny kraj Wołynia, i ostatnie spojrzenie pożegnania rzuciłam ukraińskim równinom, wśród których urodziłam się i wzrosłam.
Pierwsza chwila przepędzona w Różannie była pełną zachwytu; otoczyły mię wszystkie cuda natury, wszystkie piękności sztuki. W niewielkich ale wytwornie urządzonych salonach, piękne obrazy zdobiły ściany, białe posągi klassycznemi kształty rysowały się wśród zieleni wazonów, wielkie zwierciadła odbijały moję postać wszędzie gdziem tylko stanęła. W pokoju moim małym, pełnym kobierców i kosztownych cacek, znalazłam przepyszny paryzki fortepjan i szafę pełną bogato oprawnych książek. Otworzyłam okno i ujrzałam pod niem gęste gruppy jaźminów i róż — nie kwitnących jeszcze, ale rozpuszczających już zielone listki; dalej roztoczyła się przed mem okiem szeroka i długa o starych i rozłożystych drzewach ogrodowa alea. Wybiegłam z pałacu — pełną piersią piłam wiosenne powietrze i biegłam przez cieniste, choć bezlistne jeszcze prawie ulice ogrodu. Gdym przebyła ostatnią, stanęłam w zachwycie. Przedemną czysta, błękitna, gładka lśniła szeroka szyba wód dużego jeziora. A poza niem — poza jeziorem, szarzały gdzieniegdzie wioski między zielenią — i dworek jakiś bielał w oddali — i wązki pas lasu u kraju widnokręgu łączył ziemię z niebem. Spojrzałam w górę, stado żórawi przelatywało wysoko pod niebem — a krzyki wędrownego ptastwa dochodziły mego ucha jakby odgłosy jakiejś niezrozumiałej mi rozmowy. Patrzyłam na lecące ptaki, póki mi z oczu nie zniknęły; a potem raz jeszcze wzrokiem obiegłam piękny krajobraz i pomyślałam: czemu jestem sama? gdzie Alfred?
Wróciłam do pałacu, przeszłam kilka pokojów i w jednym z nich usłyszałam nareszcie głos mojego męża — i zobaczyłam go rozmawiającego ze stojącym przed nim z uszanowaniem, w myśliwskiem ubraniu, człowiekiem.
Gdym weszła powiedział mi że ten z kim mówi jest głównym jego leśnikiem, mającym zarazem obowiązek urządzania polowań i nadzoru nad psiarnią. Poczem zaczął znowu rozpytywać się o stan swoich kniei, o ilość zwierząt na które można będzie polować, a nadewszystko o sfory wszelkiego rodzaju psów: chartów, wyżłów, gończych, taksów i t. d.
Nad wyraz nudziła mię ta rozmowa; lecz sądząc że się prędko zakończy, usiadłam i czekałam, w pół tylko słuchając, a z miłością patrząc na piękną postać mojego męża zwolna przechadzającego się po pokoju. Sprawozdanie o kniejach i psach miało się ku końcowi, gdy otworzyły się drzwi i wszedł człowiek, w równie charakterystycznem, ale już całkiem innem od pierwszego ubraniu. Alfred zwrócił się ku mnie i powiedział mi że to był jego koniuszy. Leśnik wyszedł, a z nowoprzybyłym zaczęła się rozmowa o stanie koni zaprzęgowych, wierzchowców, angielskich, półarabskich, rossyjskich, domorosłych i t. d. Koniuszy upewniał że stajnie i stada w porządku są i najlepszem zdrowiu, a Alfred szczegółowo pytał się o Mylorda, Lady, Turczyna, Strzałę i t. d. Całkiem już znudzona przestałam nawet patrzyć na mego męża i otworzyłam okno. Zachód słońca był prześliczny, na niebie gdzieniegdzie połyskiwały już drobne gwiazdki, purpurowy szlak jaskrawo znaczył brzeg horyzontu; fala ciepłego, wonnego powietrza owiała mi twarz. Patrzyłam na niebo i na szeroki, gładki, zielony, poprzerzynany symetrycznie gruppami krzewów dziedziniec — nie myślałam o niczem, tylko pełną piersią oddychałam powiewem ciepłego wieczora. I niewiem jak długo to trwało, gdy poczułam obejmujące mię ramię. Obejrzałam się; koniuszy zniknął z pokoju a ja znalazłam się w objęciu Alfreda.
— Alfredzie rzekłam po chwili, patrz co za prześliczny wieczór — pójdźmy razem do ogrodu.
Mąż mój ziewnął szeroko.
— Nie mogę odrzekł, zmęczony jestem podróżą i spać mi się chce.
A raz jeszcze pocałowawszy mię, zwrócił się do swego pokoju i dodał:
— Na herbatę, każ mię obudzić.
Poczem wyszedł a ja samotnie zeszłam znowu po marmurowych wschodach ganku do ogrodu. Powoli przeszłam aleę i stanęłam nad jeziorem. Pięknie tam było, bardzo pięknie, cicho, uroczyście i rzewnie jakoś. Poważne a smętne uczucie wionęło na mnie z tych wód spokojnych i szklistych; z tego nieba nawpół pokrytego już mrokiem wieczoru i z tych dalekich szarych grupp wioskowych, co ku obłokom słały gromady wysokich krzyżów. Stałam nad wodą i myślałam. Myśli te moje nie układały się w jeden ciąg, ale po całym krajobrazie wzlatywały szybko, a zatrzymały się na białym dworku błyszczącym zdala, wśród zmroku.
— Tam pewno mieszka szczęśliwa para jakaś, myślałam; i pewno w tej chwili ludzie którzy tam żyją, razem chodzą nad brzegiem jeziora które i ich cichych ścian blisko płynie; i pewnie pod wpływem tego cudnego wieczora rozmawiają o pięknej naturze, o sobie i o miłości swojej. I zapragnęłam podobnej rozmowy. Smutna usiadłam nad brzegiem wody i pomyślałam: czemu tu ze mną niema Henryka? on tak pięknie i rozumnie mówi — z nim tak dobrze rozmawiać! W parę dni po ślubie — tęskniłam już za bratem i jego rozmową. Cóż miało być dalej!
Na drugi dzień, budząc się usłyszałam gwar jakiś i rżenie koni na dziedzińcu. Szybko ubrałam się i wybiegłszy na ganek ujrzałam Alfreda, a przed nim kilku ludzi trzymających przepyszne osiodłane i nieosiodłane konie.
— Patrz Regino, rzekł mąż mój gdym go powitała radosnem, dzień dobry — co za prześliczne zwierzęta.
Dotąd obawiałam się zwykle koni; ale wierzchowce mojego męża były w istocie tak piękne, że z przyjemnością zaczęłam się im przypatrywać. A gdy Alfred wsiadł na jednego z nich i objechał w koło dziedziniec, nie mogłam się wstrzymać od nowego podziwiania jego pięknej postaci; prosta, silna i jakby zrosła z koniem na którym siedział, rysowała się na tle obłoków.
— Naucz mię jeździć konno, Alfredzie! zawołałam gdy zsiadłszy z konia stanął przy mnie.
Wnet przyprowadzono małą, czarną klacz półarabskiej krwi, i zaczęła się lekcja konnej jazdy. Po godzinie dość już zręcznie i bez pomocy koniuszego objechałam dziedziniec na wybornie ujeżdżonej Strzale, i zmęczona wróciłam do pałacu. Wróciłam — ale sama, bo Alfred pojechał obejrzeć swoje stada. Po południu wrócił i usnął w swoim pokoju; a gdy o zmroku zobaczyłam go znowu, rozmowa nam jakoś nie szła — i jak dnia poprzedniego poszłam sama dumać nad jeziorem. Alfred został wśród narad z leśnikiem, koniuszym i innymi tego rodzaju ludźmi.
Dalsze dnie popłynęły podobne zupełnie do pierwszego; zrana jeździłam konno z moim mężem — resztę czasu byłam sama. A gdyśmy się zeszli, mało mówiliśmy do siebie, a krótkie te posiedzenia najczęściej kończyły się tem, że Alfred ziewnął i poszedł spać do swego pokoju — a ja wybiegałam do ogrodu. Siadałam nad jeziorem; i albo bezmyślnie wpatrywałam się w spokojne fale, albo przebiegając wzrokiem dalekie wsie i biały dworek, snułam myślą ideały o życiu mieszkańców tych skromnych siedlisk.
Raz, po nad szybą jeziora przeleciały dwie jaskółki, wzniosły się razem w górę i razem zniknęły wśród zieleni drzew; niewiedziałam dlaczego — ale pozazdrościłam jaskółkom i pomyślałam: jak im dobrze być musi lecieć razem i świegotać!..
Tak minął miesiąc. Przez ten czas, mimo osamotnienia i niewyraźnego braku czegoś, którego nieokreślałam sobie dobrze, ale który coraz bardziej czuć mi się dawał, byłam szczęśliwa. Alfred mię kochał. Bywały chwile, krótkie wprawdzie, w których ożywiała się twarz jego zimna zwykle, oczy płonęły, i tulił mnie do siebie. W owych chwilach powtarzał mi ciągle: piękna jesteś! Innego słowa miłości nigdy mi niepowiedział. Chwile takie szybko mijały. Wprawdzie i po nich Alfred stawał się znów obojętny, milczący i zajęty końmi, psami, rozmową z ludźmi doglądającymi tych drogich mu rzeczy; wszakże rozpromieniały mi one dnie całe — i mimo lekkiego smutku, mimo nieokreślonej tęsknoty, czułam się szczęśliwą.
Po miesiącu jednak zdało mi się że niepodobna zawsze tak żyć jak dotąd. Przyszłam raz do Alfreda, ujęłam jego rękę i rzekłam.
— Alfredzie! róbmy cokolwiek!
— Cóż chcesz abyśmy robili? ze zdziwieniem spytał mój mąż.
Zakłopotana byłam tem pytaniem, bo i sama niewiedziałam co trzeba było robić; czułam tylko że czemkolwiek należało zapełnić czas, który mimo chwil szczęścia, wlókł się smutno jakoś i nieskończenie powoli. Wzrok mój upadł na szafę z książkami.
— Czytajmy! zawołałam — rada z natchnienia.
Alfred lekko zsunął brwi, ale odpowiedział obojętnie.
— Czytajmy!..
Po chwili siedzieliśmy oboje w pięknym moim pokoju; ja z książką w ręku wybraną z bogatej bibljoteki, on niedbale wsparty o miękką kozetkę, z cygarem w ustach.
Zaczęłam głośno czytać. Książka była piękne napisana, przez otwarte okno płynęła woń wiosenna, — owionęło mię dziwnie rozkoszne uczucie. Czytając myślałam: spełnia się jedna część mojej idylli! i uczułam się tak szczęśliwą jak nie byłam ani razu nawet w objęciu Alfreda. Czytanie coraz bardziej stawało się zajmujące, przedmiot książki porywał moją wyobraźnię, i mnóstwo nasuwał uwag.
Z jedną z nich zwróciłam się do Alfreda, ale jednocześnie usłyszałam lekkie chrapnięcie i ujrzałam piękną głowę mego męża leżącą na szafirowym aksamicie poduszki, z zamkniętemi oczyma, bezwładną, uśpioną. Książka wypadła mi z ręki; patrzyłam przez chwilę na śpiącego, z poczuciem nieokreślonego jakiegoś żalu i zawodu; uśmiechnęłam się — lecz wcale nie wesoło. Owszem, był to pierwszy uśmiech goryczy, który mi zawisł na ustach. Podjęłam upadłą książkę, wyszłam do innego pokoju i sama czytałam; chwilami zamyśliłam się, i zdawało mi się, że z miłości mojej dla Alfreda ubyła jakaś cząstka.
Odtąd nigdyśmy już nie czytywali razem; ale za to pewnego dnia prosiłam Alfreda aby mi towarzyszył na przechadzce. Wyszliśmy razem. Czerwiec jaśniał wszystkiemi pięknościami witającego świat lata, a nie zgasłej jeszcze całkiem wiosny. Szliśmy długo w milczeniu — aż drogę zaszło nam kilku włościan. Ukłonili się nizko i chcieli cóś mówić. Alfred zsunął brwi i rzekł porywczo.
— Idźcie tam do pana rządzcy, moi kochani; czego mi tu drogę zachodzicie! Wiecie przecież, że ja się waszemi tam sprawami zajmować nie lubię!
Chłopi usunęli się ze schylonemi głowami, a myśmy poszli dalej.
— Alfredzie, rzekłam — a gdybyś ich sam wysłuchał? Henryk mówił mi kiedyś, że rządzcy niekiedy krzywdzą tych biednych ludzi; może oni mają skargę jaką, albo ważną do ciebie prośbę.
— At, szkoda czasu! odrzekł Alfred.
Mimowoli pomyślałam, że przecież nic ważnego nie robiliśmy w tej chwili, i zaczęłam łagodnie nalegać. Alfred długo milczał, i sądziłam że już jest przekonany — gdy przerwał mi prędko i z niezwykłą żywością.
— Dajże mi pokój Regino! Raz na zawsze ci mówię, że się w takie rzeczy nigdy nie wdam. Rozmawiać z chłopami! a to wielka przyjemność!
Obejrzałam się i zobaczyłam chłopów smutnie i ze spuszczonemi głowami stojących na tem samem miejscu, na którem ich zostawiliśmy. Znowu ogarnęło mię przykre uczucie, i znowu mi się zdało, że z miłości mojej dla Alfreda ubywa jakaś cząstka.
Gdyśmy wracali z owej przechadzki, słońce zachodziło przepysznie. Pałacyk nasz stał śród zielonych drzew, cały różowy od jego promieni — jezioro błyszczało w oddali smugami purpury i szafiru.
— Co za przecudna natura! Alfredzie! zawołałam mimowoli — jaki krajobraz prześliczny!
— W istocie, odrzekł mąż mój, zachód słońca pogodny, piękny dzień będziemy mieć jutro!
A wydobywając zegarek dodał.
— Jakie długie dni teraz mamy!...
Umilkł i ja milczałam. Okiem i myślą daleko odbiegłam od niego, i... zapomniałam że szedł obok mnie.
Znowu upłynęło parę miesięcy. Aż pewnego dnia rzekłam do mojego męża.
— Alfredzie, nudzę się!
W istocie przyszłam do wniosku i uznania, że jestem śmiertelnie znudzona życiem jakie wiodłam.
— Rzeczywiście, odpowiedział Alfred, trzeba żebyś pozabierała znajomości; niemasz towarzystwa.
I zaczęliśmy wyjeżdżać w sąsiedztwo; odwiedziliśmy kilkanaście domów, pałacyk nasz napełniał się też niekiedy gośćmi. Ale to wszystko nie zapełniało próżni jaką poczułam w mojem życiu. Wesoła i swobodna gdy byłam między ludźmi, zostawszy sama czułam niezwyciężony smutek i nieokreśloną za czemś tęsknotę. A w miarę jak słabła pierwsza, pełna porywu miłość moja dla Alfreda, jak rzadszemi stawały się chwile jego miłośnych dla mnie uniesień, tem coraz straszniejsza pustka roztaczała się w koło mnie, i coraz straszniejsza próżnia stawała się w mojej piersi, i coraz częściej przyciskałam dłonie do oczu aby powstrzymać gwałtownie cisnące się łzy.
Gdy w jesieni żółkły listki na drzewach, i ja zbladłam nieco, oczy mi zapadły. Bezwiednie czułam powolne, ale ciężkie budzenie się ze snu dziecięcego; niewyraźnie, jak przez mgły zasłonę widziałam zbliżające się ku mnie stopniowo gorzkie cierpienia życia.
Pewnego dnia znalazłam się w licznem towarzystwie zebranem u jednej z sąsiadek moich. Gdy weszłam do salonu, otoczyło mię natychmiast liczne koło młodych kobiet i mężczyzn; smutek mój pierzchnął, rozmawiałam i śmiałam się swobodnie.
W tym samym pokoju — nieco zdala od kółka w którem siedziałam, kilku poważnych ludzi między którymi zasiadł i mój mąż, rozpoczęło żywą rozprawę. Powoli zwróciłam na nich uwagę, i poczęłam przysłuchiwać się toczącej się między nimi rozmowie. Jedni z nich mówili z zapałem i energią, inni z powagą i głębokiem przekonaniem. Alfred tylko milczał. Daremnie ciekawa i spragniona usłyszeć jego zdanie i sąd, czekałam aby przemówił; z ust jego wychodził tylko niebieskawy dymek cygara i kiedy niekiedy otwierały się one lekkiem, tłumionem przez grzeczność ziewnięciem. Mimowoli pomyślałam: czemu on milczy gdy wszyscy mówią z zapałem. Spójrzałam na twarze otaczających mego męża, a każda z nich nacechowana była jakimś wyrazem myśli; jego tylko twarz była zawsze jednostajnie martwa i milcząca — najpiękniejsza wprawdzie ze wszystkich, ale najmniej ożywiona i jasna. Porównanie to zasmuciło mię; instynktownie zrozumiałam że mu brakło czegoś co tamci mieli — czegoś bardzo pięknego. I znowu uczułam ogarniający mię żal — niemogłam już rozmawiać. Wziąwszy więc jedną z młodych kobiet pod rękę, zaczęłam z nią chodzić po salonie. Po chwili zbliżył się do mnie jeden z najlepiej mi znajomych młodych ludzi i rzekł.
— Jaka pani dziś blada — czyś pani nie chora?
— Głowa mię boli, odpowiedziałam — i gdym spojrzała na twarz młodego człowieka, dojrzałam w niej źle ukryty wyraz politowania. Niezrozumiałam jeszcze dobrze co on znaczył, zdziwiłam się i pomyślałam: czyż tak bardzo wyglądam na chorą! Ale w tej chwili przechodziłam obok opuszczonej niedawno gruppy i usłyszałam półgłosem prowadzoną rozmowę dwóch kobiet, które siedziały odwrócone odemnie.
— Szkoda tej biednej pani Różyńskiej! — mówiła jedna z nich średniego wieku i łagodnej twarzy.
— Sama winna — odrzekła druga, znacznie starsza; alboż nie miała rozumu?
— Takie dziecko! szepnęła pierwsza.
— Zkąd zresztą wiesz że jest nieszczęśliwą; może ona go kocha.
— Być może, ale to niepotrwa długo — c’est donc un imbecyle — dodała prawie szeptem.
Tym razem dobrze już zrozumiałam i spojrzenie politowania jakiem orzucił mię młody człowiek, i rozmowę dwóch kobiet. Rumieniec upokorzenia i gniewu zajął mi twarz. Więc ludzie litują się nademną! więc widać ja sama nie znam jeszcze całego ogromu mego nieszczęścia! „C’est un imbecile!“ powiedziała kobieta o której wiedziałam że jest dobrą i że mię szczerze lubi; na pamięć mi przyszły słowa Henryka, i przez chwilę zdało mi się że od wstydu i żalu głowa mi pęknie. Ale było to jedno okamgnienie. Duma obudziła się we mnie nieznana dotąd, lecz harda i silna. Muszę pokazać im wszystkim, że nie jestem nieszczęśliwą — pomyślałam — nie chcę ich litości!...
I stałam się wesołą szaloną wesołością. Rozpoczęłam pierwsza grę jakąś — biegałam, śmiałam się, swawoliłam jak dziecię, prześcignęłam wszystkich dowcipem, zagłuszyłam wybuchami śmiechu, osypałam tysiącem żartów. Co chwila powtarzałam że mi w Różannie dobrze jest jak w niebie; że mój pałacyk taki wygodny, ogrody takie szerokie, jezioro takie ciche i o zachodzie słońca promienne! I najmniej sto razy powiedziałam, że życie, to bardzo piękna rzecz, jedna chwila uroczystości radośnej, jeden ciąg szczęścia. A gdym to mówiła, w głowie wrzały mi całkiem inne słowa: życie to trudna rzecz — bo nawet sam wstęp do niego boleśny!... Śmiejąc się, biegając, szczebiocąc i swawolnie obejmując towarzyszki, na Alfreda tylko spojrzeć nie mogłam; bo gdy niekiedy oczy moje trafem na niego padły, śmiech zamierał mi w gardle, ręce opadały, a w głowie mięszało się tak, żem nie mogła odnaleść końca do zaczętego dowcipnego słowa. Było to kilka godzin ciężkiej walki, pierwszej walki życia; maska paliła mi twarz, w piersi czułam falę łez. Ale postanowiłam pokazać tym ludziom że nie potrzebuję litości. Kiedym sądziła żem już dostatecznie przekonała wszystkich o mojem szczęściu, o zadowoleniu z życia, wyjechałam. Alfred pozostał, bo przed chwilą zasiadł był do gry kartowej.
Gdy wróciłam do domu, wieczór był chłodny, jesienny ale pogodny. Wbiegłam w szeroką aleę ogrodu. Pod stopami mojemi łamały się i szeleściły zeschłe liście, nad głową szumiał wiatr — a z okoła wiała na mnie wilgotna szara mgła. Kilka razy gorączkowo przebiegłam aleę. U jednego z jej końców stanęłam, załamałam ręce i patrzyłam przed siebie, a w głowie szalenie mi wirowały słowa dwóch kobiet. „Może ona go kocha? — Zapewne, ale to musi wkrótce mieć koniec.“ I nieśmiałą, tajemną, zaledwie wyraźną myślą zpytałam sama siebie: czy ja go kocham? Biedna kobieta, w której myśli podobne zawita pytanie wtedy, gdy poza nią już się raz zamknęły wrota kościelnych przysiąg!
Stałam i patrzyłam przed siebie drżąc cała w objęciu chłodnej mgły. Również drżąca jak ja, równie blada, z pomiędzy trawy zżółkłej wychyliła się drobna, biała astra. Wiatr kołysał główkę biednego kwiatka, który sam jeden pozostał po wszystkich zmarłych braciach swoich, i z tęsknotą zdawał się też śmierci wyglądać. Podbiegłam i zerwałam bladą asterkę, a wchodząc powoli na wschody gankowe, obrywałam z kolei jej drobne i zziębłe listki, szepcąc machinalnie: kocham? nie? Rozkochane dziewice bawią się często podobną kabałką; ale one pytają o szczęście, a ja o rozpacz pytałam!... Upadł z rąk moich ostatni listek asterki, a z ust mych spłynął wyraz: nie!... Pochwyciłam się za głowę obiema rękami i całą siłą stłumiłam w myśli mej ten wyraz. Nieprawda! myślałam gwałtownie, upornie; ja jego kocham! kocham! kocham! muszę kochać! powinnam kochać! Wbiegłam do mego pokoju i dla zagłuszenia się usiadłam do fortepjanu. Machinalnie spojrzałam wprzód w okno; poza niem wiatr niósł tysiące żółtych listków, które jak motyle rojami z góry leciały. Dotknęłam klawiszów — z pod ręki wypłynęła mi smutna, nieznana dotąd nuta, i mimowoli prawie zaśpiewałam słowa które mi z bolącego serca razem z nutą muzyczną przypływały.

Lecą żółte listki z drzew,
Zgasłej wiosny płacze świat,
Umilkł mego serca śpiew,
Mojej doli uwiądł kwiat!...

Przy ostatnim wierszu łzy mi głos stłumiły; wstałam od fortepjanu, osunęłam się na kobierzec i głośno, spazmatycznie płakać zaczęłam.
Nagle uczułam podnoszącą mię rękę — powstałam z trudnością. Zmrok już był zapadł zupełny — alem ja jednak poznała stojącego przedemną Henryka. Płacząc, nie usłyszałam ani turkotu powozu, ani wejścia jego do pokoju. Ze łkaniem nie dającem się stłumić żadnym wysiłkiem, rzuciłam się mu na szyję. On mię objął, posadził, sam usiadł przy mnie i trzymając moje ręce w swych dłoniach, spytał pocichu i łagodnie.
— Regino! co ci jest?
— Niewiem co mi jest, odpowiedziałam starając się zapanować nad konwulsyjnym płaczem — ale wiem że mi jest źle bardzo!
— Biedne dziecię, rzekł zcicha dobry brat mój; nie sądziłem abyś ze snu twojego tak prędko się przebudziła. Powiedz mi wszystko, szczerze, otwarcie jakbyś mówiła przed ojcem twoim, który gdyby żył, lepiej niż ja umiałby cię od nieszczęścia uchronić.
Wniesiono światło, spojrzałam na Henryka. Tak był wówczas podobny do portretu ojca naszego, taki wyraz łagodności i smutnej powagi twarz mu zalewał, że znowu rzuciłam się w jego objęcia i zawołałam.
— Bracie mój drogi! mój ojcze!
— Mów, mów wszystko — siostro, powtórzył Henryk; wyspowiadaj przedemną biedne twoje serce.
I opowiedziałam mu wszystko; tęsknoty moje, ciągłe prawie osamotnienie w jakiem zostawałam, pragnienie innego życia, nareszcie okropną wątpliwość która zrodziła się we mnie, i boleśnie wstrząsnęła całą moją istotą.
Henryk słuchał i coraz bardziej brwi mu się zsuwały, coraz smutniejszy się stawał.
— Przewidziałem to wszystko, rzekł gdym skończyła mówić. Sam młody i ciągle dla nauk i podróży nieobecny w kraju, niewidziałem twego dzieciństwa; alem przeczuł jaką będziesz kiedyś, i jaki rozdział stanie się między tobą a człowiekiem któregoś wybrała. Dusza twoja spała wówczas, gdy zachwyciły cię jego piękne formy; dziś ona się budzi, i coraz więcej rozbudzać się będzie, i coraz jaśniej widzieć będziesz wszystko. Biedne dziecię!.. smutnemi zgłoskami zapisane były karty twojego losu. Ale rozpaczać nie trzeba; poradzę ci jak będę mógł najlepiej.
— Henryku, rzekłam — rozjaśnij mi wszystko czego jeszcze wyraźnie nie widzę. Powiedz mi jakim jest on? czego mu brakuje? dlaczego mi źle z nim? Przecież jam go kochała, to jest, — poprawiłam się prędko — kocham go, i on mnie kocha także; i nie jest zły, i otoczył mię tyloma pięknemi rzeczami! Powiedz więc dlaczego mi źle? W głowie mi się mąci i nie znajduję w myśli mojej odpowiedzi na te wszystkie pytania, co dniem i nocą oddawna niepokoją mię i dręczą.
— Siostro, odrzekł poważnie brat mój, ja ci nie będę wróżbiarzem niedoli; nie mnie wyczytywać przed tobą niezrozumiałe ci jeszcze hieroglify twego nieszczęścia. Czas, życie, dojrzałość, przyniosą ci odpowiedzi na te boleśne twoje pytania; a do mnie należy tylko wskazać ci drogę, na której będziesz mogła znaleść pociechę i wsparcie.
Wieczór zszedł nam spokojnie, wesoło prawie. — Brat mój jak zwykle dobry był; mówił wiele, i braterskiem przywiązaniem rozpędził chmury rozpaczy, które przed jego przybyciem zawisły nad mojem czołem. Nazajutrz znalazłam go układającego książki w moim pokoju. Położył przedemną na stole kilka tomów i rzekł.
— Od tego zacznij Regino, to są dzieje ludzkości. — Spójrz w daleką przeszłość i zobacz jakiemi drogami szły przez wieki ludzkie pokolenia. W obrazie tym znajdziesz wszystko: poezją, dramat, i najgłębszą z nauk, bo naukę życia ogółu i jednostek. Potem możesz się wziąść do tych książek — tu jest nauka natury. Kiedy będziesz czytała o wszystkich prawdach do jakich doszły badania i prace mozolne mistrzów, przed okiem twojem roztworzą się szerokie przestrzenie nieznanych dotąd ci światów; zobaczysz ogrom wszechstworzenia, i z pokorą pochylisz czoło przed widokiem nieskończonej wielkości i nieskończonej harmonji, w jakiej przez wieki łączą się i postępują najróżniejsze żywioły. W obec tej wielkiej natury, której tajemnice odkryje ci nauka, zobaczysz się atomem tylko i mniej samolubna będziesz w boleściach swoich. I nie z samych książek ucz się poznawać przyrodę — ale przypatruj się jej także we wszystkich jej wspaniałych a żywotnych przejawach. Drzewo i kwiat, gwiazda i błyskawica, obłoki i wody jeziora, niech przemawiają do ciebie zrozumiałym językiem. Nie szukaj w nich tła do marzeń, nielituj się dziecinnie nad kwiatkiem, który więdnieje, i westchnień nie ślij na gwiazdy; ale wszędzie dopatruj wielkiej harmonji i piękności. Dowiaduj się o początku i powodach bytu wszystkiego, o ile rozum ludzki może je znać; — a ze źródeł, które innym przynoszą tylko marzenia i bezwiedny zachwyt, ty czerp powagę, światło, i istotne, rozumne uwielbienie piękności.
Zbliżył się do fortepjanu, i dźwięcznym akordem uderzając klawisze, mówił dalej.
— Śród nauk i poważnych rozmyślań nie zapominaj siostro i o sztuce. To wdzięczna i radośna towarzyszka człowieka, zdolna opromienić mu życie w chwilach mozołu i ciężkiej troski. Umiesz pięknie grać, a śpiew twój czysty jest i uczuciowy. Gdy umysł twój zmęczy się nad kartami ksiąg, w dźwiękach tego instrumentu i własnego głosu szukaj słodyczy i miłości, których zapragnie serce. Gdy inne kobiety czynią z muzyki cacko które im błyszczeć pomaga, ty szukaj w niej istotnej, zdrowej poezji i głębokiego uczucia. Piękność i miękkość sztuki pomoże ci śród uczonych studjów do zachowania słodkiej a wdzięcznej kobiecości, i uchroni od odschłości i pedantyzmu, którym na nieszczęście zwykle ulegają kobiety posiadające wyższą wiedzę. A śród tego wszystkiego, siostro — niezapominaj o otaczających cię ludziach. Karty historji mówiące o biedach i boleściach cierpiących klass społeczeństw różnych, niech ci przypominają nędzę obecną biednych i ciemnych; rzewne tony muzyki niechaj ci mówią o łzach płynących niedaleko ciebie może; natura piękna i wielka niech cię natchnie miłością dla tych, którzy są dość nieszczęśliwi, aby nie módz i nie umieć patrzyć na jej piękności, znać je i rozumieć. A miłość twoją dla ludzi zamieniaj wnet w czyn; i o ile światło płynąć będzie do twojej myśli, o tyle słodyczy i chrześcijańskiej dobroci niech z twego serca rozlewa się wkoło ciebie. Oto są moje rady. W spełnianiu ich kieruj się dobremi natchnieniami, silną wolą i przekonaniem, że w nich leży cały twój ratunek, cała doza szczęścia, jakiej ci się od życia spodziewać już wolno.
Tych słów brata słuchałam z uwagą i jakby z nabożeństwem. Odkrywały one przedemną całe światy nowe; zdawało mi się żem już i ja o tem wszystkiem myślała nieraz, żem tego wszystkiego co mówił pragnęła; tylko żem nieumiała sformułować i określić jasno moich myśli i pragnień. On ujął w formę to o czem niejasno jeszcze śniła moja dusza; on mi wskazał drogę, której szukało moje dziecinne oko. Objęłam z miłością szyję brata i rzekłam.
— Henryku, czemu on nie jest do ciebie podobny?
I w owej chwili zdało mi się, że się rozwiązuję pytania moje, na które dotychczas odpowiedzi znaleźć nie mogłam; od owej chwili zdało mi się, iż odgadłam dla czego mi źle było z Alfredem. Oto jam czekała, aby on mi powiedział to co usłyszałam od brata — a on tego powiedzieć nie umiał.
Henryk kilka dni przepędził w moim domu. Zanadto prawy i dumny aby miał obłudą pokrywać istotne uczucia swoje, grzeczny był ale zimny, i niekiedy jakby mimowoli szyderski nieco dla Alfreda. Zemną rozmawiał ciągle — a ja pod wpływem jego braterskiego rozumnego słowa, nowem życiem żyć zaczynałam. Rumieniec wrócił mi na twarz, wesoły uśmiech na usta, a żółte spadające liście nie budziły mi w umyśle porównań do własnej doli mojej. Gdy odjeżdżał Henryk, rzekł do mnie.
— Za miesiąc, na rok a może i na dłużej opuszczę kraj; smutno mi że ciebie tu zostawię bez pomocy i przyjaciela. Mnie podróż koniecznie potrzebna do dokładnego wykształcenia się i zdobycia takiego zasobu wiedzy, jaki mi potrzebny abym mógł stanąć do użytecznej pracy; pojadę więc, a do ciebie często pisywać będę. Nie bądź słaba, siostro; pracuj wytrwale i pamiętaj, że z samej siebie i z własnych sił snuć ci trzeba spokój i szczęście i zrozumieć zadanie życia.
Pojechał — jam gorzko płakała. Pałacyk mój pustym mi się wydał, a Alfred w porównaniu z bratem moim — dziwnie zimnym i niemiłym. Nie zstępywałam już w tajniki własnego serca, i ani siebie ani listków kwiatka nie zapytywałam o to: czy go kocham; ale czułam że coraz obojętniejszy mi się stawał. Pocałunek jego, jego uścisk, był mi już tylko obowiązkiem, który przyjmować musiałam — a piękna i milcząca jego twarz przestała wszelki urok na mnie wywierać.
Głęboka jesień, a potem zima biała zstąpiła na ziemię; dnie były mgliste, szare, krótkie — wieczory długie i owiane szumem wichrów, które z jękiem i świstem obijały się o ściany pałacu. Alfred polował, jeździł konno i spał, a ja w cichym pokoju moim zamknęłam się z pracą sam na sam.
Pod jasnem, szerokiem oknem ustawiłam krośna w których wyszywać zaczęłam kobierzec. Tuż obok, stał stoliczek, na którym codzień zrana składałam książki, jakie przez dzień cały czytać miałam; a czegom z wyczytanych rzeczy pamięć odrazu zachować nie mogła, to zostawiłam na papierze, aby zapisane przezemnie karty były mi pomocą i pamiątką pracy. Na fortepjanie pojawiły się dawno zaniedbane nuty muzyczne; i kiedy wieczorem zmęczona czytaniem, myśl pochylała czoło zadumą tęskną, siadałam przy instrumencie; z klawiszów i z własnej piersi snułam pieśni, które wymykając się z cichych ścian przez zamarzłe okna i przez wichrów fale, leciały ku cichej szybie jeziora. Wyjeżdżałam rzadko — bo nudziły mię i męczyły towarzystwa jakie miałam; nie znalazłam w nich ani jednego ściślejszego stosunku i może umyślnie unikałam odeń, mając do ukrycia przed innemi cierpienia do jakich sama przed sobą przyznać się jeszcze nie śmiałam. Niekiedy zjeżdżało się do Alfreda huczne i wesołe grono jego dawnych przyjaciół i towarzyszy. Wszyscy oni byli miłośnicy polowania, koni, kart i wina — rozmowy ich nie bawiły mię wcale i najczęściej zostawiałam moich gości Alfredowi, kartom, oglądaniu koni i psów — a sama szukałam ciszy w moim pokoju, który im dłużej był przybytkiem moich myśli i prac, tem droższy i milszy mi się stawał.
Tak płynęły dnie i wieczory, wieczory i dnie — a ja wyraźnie czułam coraz jaśniejsze budzenie się mojej duszy. Jak dzień wstępujący na świat rozwidnia przestrzenie i coraz wyraźniej ukazuje przedmioty, tak praca i spokojne rozmyślania rozpraszały ciemności moich myśli, i odkrywały przedemną nowe widnokręgi.
Pewnego dnia przeczytałam w jakiejś książce: Znajdź samego siebie! i zaczęłam rozmyślać nad znaczeniem tego wyrazu — a potem zajrzałam w głąb mego ducha; i jak z różnokolorowego pasma jedwabiu wyciągałam nici różne, tak z własnej głębi snułam promienie oświecające przedemną moje własne skłonności, uczucia, zdolności i braki. I w badaniu siebie samej, w ścisłym rozbiorze własnej istoty, dowiedziałam się co to jest samowiedza. W innej książce przeczytałam: Polegaj na sobie samym!.. i znów myślałam i zrozumiałam, że człowiek obdarzony rozumem i silną wolą, sam powinien dźwigać się w boleści i troskach, sam złe pokusy odtrącać a do dobrych celów o własnych siłach dążyć, nie oglądając się na pomoc niczyją, nie żebrząc współczucia lub wsparcia. I pojęłam co to jest: samoistność. Rozkładając karty Pisma, nuciłam wzrokiem na wyrazy: drzewo bezpłodne rzucone będzie w ogień na zniszczenie — i myślałam co jest owocem człowieczego życia; przebiegłam dzieje wielkich ludzi i wzniosłe słowa Ewangelji. I dowiedziałam się że celem i koroną ludzkich prac i miłości jest czyn; i pojęłam i ukochałam ideę czynu, i zapragnęłam we własne ją wcielić życie.
Tak wzrastałam moralnie; z dziecka stawałam się człowiekiem, z marzycielki myślącą istotą. Tak stopniowo coraz jaśniej otwierała na świat oczy dusza moja; i zdawało mi się żem coraz szerzej oddychała, że mi jakieś nowe, nieznane, pełne żywotności siły napływały do piersi — a ztamtąd rozchodziły się po całej mojej istocie i ogarniały mię całą.
Do tego budzenia się, wzrostu i dojrzewania, pomagało mi też wiele cierpienie. Boleść — wielkato i mądra mistrzyni, jeżeli spokojna; nierozsadza głowy szaleństwem, ale owiewa ją cichą a uroczystą powagą. Ja smutna byłam łagodnym, powolnym ale głębokim smutkiem. Im więcej wznosiłam się i mężniałam moralnie, tem lepiej poznawałam człowieka, z którym związałam moje życie. Zaczęła się między nami odwieczna a zawsze jednako tragiczna historja dwojga osób związanych z sobą ślubem, z których jedno wstępuje na wyżyny, pnie się, wzlatuje prawie coraz wyżej; a druga zostaje w dolinie martwa jako biblijny słup soli. Siły obojga zaczynają targać się w walce krwawej. Jedno biegnie naprzód, drugie łańcuchem przykutym mu do stóp, bieg jego wstrzymuje. Postępujący, pchany niezależną odeń siłą, idzie jednak dalej; Kajdany ranią mu stopy, więc drogę swoją zaznacza łzami i krwią. Wtedy z piersi obojga wychodzą ciężkie westchnienia — jednego za spokojem martwym i snem, drugiego za światłem widzianem w oddali, za pełnem, gorącem życiem. A w tych westchnieniach pękają niekiedy nici żywotne; serca druzgocą się o ściany zmęczonych piersi i jedno lub drugie — albo i oboje razem padają na ziemię, czołgając się w mękach długoletniego moralnego konania.
Takim był i mój dramat, któremu w głębi piersi milczeć kazałam — aby najlżejszego jego oddźwięku nie usłyszało żadne ucho ludzkie. I sama nawet niechciałam wsłuchiwać się w tę bolesną, wewnętrzną moję muzykę. Myśli o Alfredzie usilnie odsuwałam od siebie, wszelkie nad jego osobą rozwagi tłumiłam, i do strasznego wyrazu: nie kocham go! co mi brzmiał już w myśli, wołałam rozkazująco: milcz! Długo bałam się całej prawdzie śmiało w oczy spojrzeć; ale ta nieunikniona władczyni prawych i gorących serc sama stanęła przedemną i przyniosła mi odpowiedzi na pytania, które przed kilku miesiącami zadawałam napróżno bratu i sobie.
I pewnego wieczora napisałam do Henryka: Bracie, czas mi już przyniósł rozwiązanie zagadek, którego tyś mi dać niechciał; dojrzewając wyczytałam hieroglify mego losu. Jestem nieszczęśliwą, chociaż zostałam żoną Alfreda kochając go, choć on mię kochał lub może i kocha jeszcze, choć on nie jest takim jakich ludzie zwyczajnie nazywają złymi. Jestem mimo to wszystko nieszczęśliwą, dla tego że ukochałam tylko jego piękną formę; i on tylko moje ciało ukochał, dla tego że dusza moja dziecięca, uśpiona, własne sny swoje za rzeczywistość wzięła, a potem budząc się, nie znalazła obok siebie duszy — siostry.
Na ten list otrzymałam w odpowiedzi te między innemi słowa brata. „Regino, czas prawdę ci powiedział. Biada tym, którzy ukochają same formy tylko i ciało, a potem zapragną ducha i w próżnej choć pięknej nie znajdą go powłoce. Bądź siostro mężną i pracuj usilnie!“ I biegł czas. Dnie jak jednostajne kropelki spływały w przeszłości szeroki ocean — a według słów poety-pisarza: „godziny jak sieroty rodziły się bez nadziei, konały bez żalu“.
Śnieg stopniał, szare mgły uciekły przed spojrzeniem złotego słońca; młodem życiem zawrzała ziemia i przyszedł dzień, w którym spojrzawszy na świat przez otwarte okno, ujrzałam znowu zieloność świeżą, niebiosy błękitne, smugi złotych promieni zalewające kwieciste murawy — ujrzałam wszystko tak jak było przed rokiem. Przed rokiem! O! krótki ten wyraz dziwnie brzmi w uchu tego, dla kogo całej wieczności ma znaczenie! Wszak każdy wyraz ludzkiej mowy rozmaite dla różnych serc miewa brzmienia! „Rok — ależ to jedna chwila!“ ktoś powie. Prawda; a jednak niekiedy chwila ta rodząc się widzi kolebkę — a konając mogiłę; rodząc się widzi uśmiech nadziei — konając widzi łzę rozpaczy; rodząc się widzi dziecię radosne — a konając człowieka o pochylonem bladą troską czole. Niech się ludzie nie sprzeczają nigdy o znaczenie wyrazów! Co dla jednego nic, to dla innego wszystko; co jednemu życie, to innemu skon; co jednemu chwila, to innemu wiek.
Kiedym rzuciła spojrzenie na ów rok dzielący mię od dziewiczej przeszłości mojej, tak zda się niedawniej a tak już niestety, dalekiej odemnie, zdziwiona spytałam samą siebie: i jażto jestem ta sama? Jestemże tem samem dzieckiem rozmarzonem, które z zachwytem patrzyło na świat jak na stubarwną bańkę mydlaną; które kochało wymarzone widmo swojej wyobraźni i rwało się do życia, jak do radosnej uczty? Jażto jestem owem dzieckiem? ja — kobieta z umarłą w piersi najpierwszą miłością, ze zwiędłą wiarą w szczęście, i ze zbladłem w samotnych dumaniach czołem?
Ja, kobieta bez nadziei, z gorzkim zawodem w sercu — szukająca jedynej pociechy w martwych i zimnych kartach ksiąg, do których udają się zwykle zmęczeni już długiem życiem boleści lub rozkoszy? jestemże tą samą młodziuchną dziewicą, piękną, bogatą, której ludzie wszyscy i na ziemi wszystko śpiewało chórem pieśń najczarowniejszą obietnic i szczęścia? A gdzież jest, myślałam jeszcze, ów człowiek któregom kochała, który miał mi być kochankiem, przyjacielem rozumnym, słodkim i miłym towarzyszem? Niema go! on umarł! albo raczej nie! on żyje taki jaki był i wówczas; moje sny tylko o nim pierzchnęły; jam sama z uśpienia powstała inna, nowa, silna — i obok siebie znalazłam go, jako pusty odlew o pięknych kształtach, jako fałszywy dźwięk ostrą nutą kłócący się z głosem mojej duszy, jako straszny, grobowy wyraz: nic!
I w obec młodej, świeżej, gorącemi barwami odkwitającej natury wiosennej, zbrakło mi sił na spokojne spojrzenie w twarz mojej doli — na odważne zmierzenie się z myślami cisnącemi moją głowę.
Cierpię! — zawołałam gwałtownie sama do siebie a z rozognionem czołem wybiegłszy z pałacu, siadłam na moję czarną, ognistą Strzałę i pogoniłam na niej po szerokiej dolinie około jeziora. Wiatr rozwiewał mi włosy nad czołem — a ja rzucałam się w jego objęcie jakbym z nim razem chciała uciec daleko — daleko, na koniec świata — precz od mojej doli, od moich myśli, od mojej rozpaczy!..
Szybka jak błyskawica niosła mię Strzała moja po zielonej łące; obiegła w koło gładką szybę jeziora i przyniosła tuż pod cichy, biały dworek, na który wiele razy z tęsknotą i marzeniem patrzyłam z cienistej głębi mojego ogrodu.
Widok tych białych i cichych ścian utulonych w gęstwinie drzew i krzewów, małemi ale jasnemi oknami patrzących na dolinę, jezioro i smukłą wieżę mego pałacu, uspokoił mię trochę. Zwolniłam bieg Strzały, podniosłam oczy ku srebrzystym obłokom i poczułam w nich łzę smutku ale i ulgi.
Jechałam zwolna, ciągle patrząc na cichy dworek; gdy zdala; na wiodącej doń kręto, śród traw biegnącej drożce, zobaczyłam dwoje ludzi. Z oddali dojrzałam tylko jasną suknię kobiety i rosłą mężczyzny postać; niemyśląc o tem co czynię, skierowałam konia na tę samę ścieżkę którą szli. Oni postępowali zwolna, ja zwolna jechałam — aż spotkaliśmy się nareszcie. Wtedy wyraźnie już zobaczyłam kobietę młodą, skromnie lecz ładnie ubraną, opartą na ramieniu także młodego, z ogorzałą twarzą mężczyzny. Orzuciłam ich wzrokiem i dziwnie sympatycznie uderzyły mię duże, szafirowe, wpatrzone we mnie oczy kobiety. Nigdy przedtem nie widziałam tych ludzi, nie znałam nawet ich nazwiska i niewiem czem — natchnieniem, sympatją, czy bezwiednym, nierozważnym jakimś ruchem wiedziona, pochyliłam głowę uprzejmym ukłonem. Dwoje ludzi oddali mi ukłon, i gdy minęłam ich, usłyszałam za sobą dźwięcznym, kobiecym głosem wymówiony wyraz: jaka piękna! Uśmiechnęłam się gorzko. Tak, pomyślałam — piękna jestem, ale cóż mi z tego? I znowu w zamyśleniu jechałam powoli, aż zobaczyłam przed sobą niską drewnianą bramę a poza nią niewielki zielony dziedziniec, śród którego z pnącym się po ścianach bluszczem stał biały domek. Spostrzegłam wtedy żem popełniła niedorzeczność podjeżdżając pod bramę nieznanego mi domu — co było sprzecznem z przyjętemi zwyczajami i mogło wydać się tem bardziej niestosowne i niegrzeczne, iż uczyniła to pani z pałacu, względem cichych i zapewne niebogatych mieszkańców skromnego dworku. Chciałam natychmiast zwrócić konia i odjechać, ale widok jaki miałam przed sobą przykuwał mię do miejsca. Tak tam było cicho jakoś, spokojnie, uroczyście! Ściany domku różowiały pod promieniem zachodzącego słońca; czeremcha biało kwitnąca, z gęstych krzewów rozlewała woń silną a miłą, — lekki wiatr przynosił od blizkiego brzozowego gaju odgłosy ryku bydła i nawoływań pastuszych. Czułam że tęskna, nieopisana rzewność ogarnia mię na widok tej cichej prostoty, jakiej nigdy nie przypatrywałam się zbliska; z szyb ozłoconych słońcem, z listków bluszczu oplatającego ściany, i z różowych kwiatków rozsianych po murawie dziedzińca — poezya, spokój, ciche życie miłości i pracy tchnęło i wionęło na mnie.
Stałam, patrzyłam i snułam idylle...
Nareszcie przypomniałam sobie że stoję u wrót nieznanych mi ludzi i zwróciłam Strzałę, ze smutkiem ostatnie spojrzenie rzucając na śliczny obrazek. Wtem zobaczyłam obok siebie parę spotkaną przed chwilą i ze zdziwieniem ujrzałam że mężczyzna z lekkim uśmiechem ujmował cugle mego konia.
— Pozwól pani, rzekł kłaniając się z grzecznością, abym dziś przypomniał poza bramą mego małego domu, starożytne prawa dawnych władzców feudalnych zamczysk. Kiedyś pan bogatego zamku miał prawo podróżującego po jego ziemi przemocą zatrzymać, i wwieść w swoje progi; chciej pani zgodzić się na to, abym był dzisiaj feudalnym panem i przemocą wwiódł jej konia poza nizkie moje wrota.
Co mówiąc w istocie wprowadził Strzałę na zielony dziedziniec i z grzecznością podawał mi ramię prosząc abym zsiadła.
Nawpół zdziwiona, nawpół rozweselona i ujęta, niewiedziałam co mam uczynić — gdy podbiegła ku mnie młoda kobieta i z uśmiechem rzekła:
— Ja jestem kasztelanką tego oto zamku i dołączam prośbę do aktu przemocy dokonanego przez mojego Barbe-Bleu, abyś pani raczyła zsiąść z konia i wejść do domu, na który z przyjemnością zdawałaś się patrzyć przed chwilą.
I wspiąwszy się na palcach wyciągnęła ku mnie drobną i białą rękę.
— Zaczarowany w istocie macie państwo zamek — rzekłam zsiadając z konia; przykuwa on do siebie oczy nieznajomych prowadząc ich do popełniania niegrzeczności, zatrzymywaniem się u waszych wrót. Ale jeśli mam być szczerą to wyznam, że rada dziś jestem z tego żem popełniła niegrzeczność, bo mi to da sposobność poznania mieszkańców ślicznego miejsca, na które nieraz z zajęciem i przyjemnością patrzyłam.
I rzeczywiście rada byłam z awantury; dziwiła mię, trochę bawiła, rozrywała monotonną jednostajność mego życia; wreszcie podobali mi się ludzie tak oryginalnie zapraszający mię do swego domu.
— I my często widujemy panią, rzekła młoda kobieta, gdy się przechadzasz lub jeździsz konno; przytem, dodała z lekkiem wahaniem się, wiele słyszeliśmy o niej i dawnośmy chcieli ją poznać. Dziś ujrzawszy panią przez chwilę stojącą przed naszą bramą, sądziliśmy że nie będzie jej przykro wejść do nas i nie oparliśmy się chęci zaproszenia jej.
Uścisnęłam raz jeszcze dłoń młodej kobiety i jej męża, i dobre już znajomi weszliśmy razem do domu.
Wnętrze domu państwa Mileckich odpowiadało zupełnie zewnętrznej jego stronie. Cicho tam było, spokojnie a czysto; okna zdobiły świeże firanki i kwitnące w wazonach róże; na stołach leżały dzienniki, roboty kobiece i parę książek; po białych nizkich ścianach pięły się szerokie gałęzie powojów i bluszczu. Nie było tam jak w moim pałacu wielkich źwierciadeł, aksamitnych sprzętów, obrazów i posągów; ale za to z każdego zakątka wyglądał wdzięk dbałej o piękno prostoty, i rozlewała się nieokreślona woń spokoju i zgody domowej. Zaledwieśmy weszli, z innych drzwi w poskokach wbiegł do saloniku sześcioletni chłopaczek o jasnych włosach i błękitnych oczach; w kilku susach był już przy pani Mileckiej i obiema drobnemi rączkami objął jej stan.
— Przedstawiam pani mojego syna, rzekła z uśmiechem pani Klara. — Chłopczyk ujrzawszy nieznajomą bynajmniej się nie zmięszał; orzucił mię roztropnem i śmiałem spojrzeniem i dziarsko się ukłonił.
Po godzinie czułam się w domu państwa Mileckich jak u siebie, a z nimi jakby z dawnymi przyjaciołmi. Pani Klara była jedną z tych istot serdecznych, otwartych, które nie mając nic do utajenia, ukazują się ludziom w całej jasności i przezroczystości swojej; wewnętrzne zadowolenie, szczęście domowe, spokój i słodycz prawdziwie kobieca całemu jej obejściu się nadawały uprzejmy, pełen prostoty i ożywienia wdzięk.
Kiedy z uprzejmością gościnnej i estetycznie ukształconej gospodyni, krzątała się około zastawionego herbatą i wiejskiemi przysmakami stołu, ja rozmawiałam z jej mężem. Był to człowiek lat trzydziestu, męzkiej i energicznej powierzchowności, z twarzą ogorzałą, z czarnemi, rozumnemi oczami. Rozmowę prowadził z łatwością oznaczającą znajomość towarzystw i gruntowne a rozległe wiadomości.
Pomiędzy ojcem i matką nieustannie biegał sześcioletni Władyś, szczebiocząc, zapytując, opowiadając, aż stanął przy ojcu i wpatrzył się we mnie swemi błękitnemi oczętami.
Z nieopisaną przyjemnością patrzyłam na rodzinny obrazek tych trojga istot, rozwijający się na tle blado-zielonych ścian. Mężczyzna przedstawiał tam siłę, energję, rozum; kobieta była niby promieniem słodyczy, wesela i łagodnej, spokojnej myśli; dziecię wiązało tych dwoje ludzi ogniwem splecionem z uśmiechów i szczebiotań.
Wszystko cokolwiek kiedy przemarzyłam patrząc na biały dworek z głębi mego ogrodu, ujrzałam w rzeczywistości; i ujrzałam też na jawie takie szczęście, jakiego obrazy nieustannie mi przynosiły, odpychane ciągle i ciągle wracające, sny moje.
Gdy słońce zaszło, pan Adam zniknął z pokoju; przez okno ujrzałam go stojącego blisko ganku śród gruppy dworskich ludzi i włościan. Nie słyszałam dobrze tego co mówił, ale po giestach jego i giestach ludzi którzy go otaczali poznałam, iż dawał gospodarskie rozporządzenia, i przyjmował sprawozdanie z upłynionego dnia.
— Mąż mój, rzekła pani Klara, widząc że z zajęciem patrzę na rozmawiającą gruppę — pilnie zajmuje się gospodarstwem. Nie jesteśmy bogaci, pracujemy więc sami wiele; ale, dzięki jego rozumowi — dodała z nieopisanym uśmiechem, praca nietylko nie sprawia nam przykrości, ale owszem przynosi zadowolenie.
— Trudno jednak domyśleć się, odpowiedziałam patrząc na wdzięczne otoczenie i staranny strój pani Klary — abyś pani pracowała sama także.
— O, na to są ranki! odrzekła. — Nie jestem wprawdzie zmuszona do oddawania się ciężkim robotom, bo mimo mierności majątku, mam wyręczycieli; wszakże zajmuję się wewnętrznym zarządem domu, czego dowodem jest ten symbol gospodyni.
I brzęknęła wiązką kluczyków wiszącą u ładnego paska.
— Na to wszystko jednak, mówiła dalej — są ranki. Wstaję wcześnie i urządzam moje gospodarstwo wtedy, gdy mąż mój zajęty jest staraniem około swojego; w dzień zajmuję się wszystkiem co należy do estetycznej strony domu, i uczę mego chłopaczka — bo, dodała wskazując z uśmiechem na małego Władzia, ten oto młody człowiek umie już czytać. A oprócz nauki czytania, ileż to trzeba z dzieckiem rozmawiać, na ile pytań mu odpowiadać, chcąc aby od najważniejszych dni przywykało do myślenia! W ostatnich godzinach dnia jesteśmy zawsze razem z Adamem; czytamy, przechadzamy się, ja grywam niekiedy, naradzamy się o naszych wspólnych sprawach — słowem, wieczory należą już całkiem do nas, są porą przeznaczoną na wszystko co ozdabia życie, na literaturę, i swobodne pogadanki.
W tej chwili wszedł pan Adam, i przerwał nam rozmowę pytaniem, czy nie chcemy użyć przechadzki, bo wieczór jest prześliczny. Przez ogródek w którym między czworobokiem wązkich a cienistych alei rosły owocowe drzewa i wiły się klomby z kwiatami, wyszliśmy nad jezioro. W dali, poza szeroką szybą wody, zobaczyłam gładkie ściany szpaleru otaczającego mój obszerny ogród, i ponad niemi błyszczącą na tle ciemnego błękitu nieba, białą wieżyczkę pałacu. Widok ten lubo piękny, posępnym mi się wydał; porównałam w myśli mój dwór wspaniały i skromny domek państwa Mileckich — i pochyliłam się, niby patrząc w fale jeziora, a w istocie dla ukrycia łez cisnących mi się do oczu.
W godzinę potem siedząc na mojej Strzale, ściskałam jeszcze rękę pani Mileckiej, i rzekłam:
— Spodziewam się wkrótce zobaczyć cię Klaro.
— Jutro będę u ciebie Regino, odrzekła.
Powoli wracałam do pałacu; Strzała z głuchym tententem szła zwolna po zwilżonej wieczorną rosą ziemi, a ja patrzyłam jak stopniowo jedna po drugiej zapalały się gwiazdy na niebie, a światła ich blado błyskały w błękitnej szybie jeziora. Cicho było — tylko w oddali przeciągłym dźwiękiem grały pastusze trąbki, i z pałacowych stajni odzywało się rżenie koni. — Oto gdzie jest szczęście, myślałam, ujrzałam je! Zgoda myśli i uczuć, miłość rodzinna, i praca cicha! Idylla moja przybrała formy. Biały dworek ukazał mi to za czem bezwiednie tęskniłam. Puściłam wodze marzeniom — i w takim samym białym domku ujrzałam siebie; obok mnie był człowiek, którego zewnętrzne kształty niewyraźnie rysowały się w mojej wyobraźni, ale którego duszę widziałam jasno, tworząc ją na wzór własnej duszy. Pozanim błysnęło jeszcze coś... Zakryłam oczy ręką, i zdało mi się że łza moja spadła na białą kolebkę... Spojrzałam znowu na gwiazdy i na wodę, i przypomniałam sobie dziecinne lata moje, rzeczkę płynącą u stóp mego rodzinnego domu, i Ukraińskiego ludu pieśni... Przypomniałam sobie dziecięce moje tęsknoty i zadumy, i spytałam mego ducha: miałyżby one być przeczuciem dzisiejszych moich smutków, wróżbą zwiastującą życie? A jednak, myślałam — życie moje mogłoby być tak samo piękne jak tej kobiety, którą widziałam przed chwilą. Czegóż mi brakło? Miałam młodość, piękność, majątek, gorące serce i jasną myśl...? Dla czego droga moja zwróciła się w przepaść, zamiast biedz po gładkiej równinie? Czemuż życie nie dotrzymało mi swoich obietnic, i zamiast kwiatów, włożyło mi na skronie krwawy wieniec bólów? Czy są na ziemi ludzie skazani na cierpienia przedwczesnym wyrokiem? Gdzie jest źródło owego fatalizmu, piętnującego czoło człowieka nieszczęściem bez ratunku? A głos wewnętrzny odpowiedział na te pytania moje: że najstraszniejszym dla ludzi wyrokiem są ich własne namiętności; jedynym fatalizmem życia słabość ich woli i myśli. Wszak dobrowolnie zostałam żoną Alfreda — nie mogłam winić nikogo, ani nawet jego. Lecz czemże było to uczucie moje, które miało zgasnąć tak prędko? tylko namiętnością ślepą, bezmyślną! Co ukochałam w nim? tylko piękne formy! A dziś kiedy ocknęła się moja dusza, kiedy wszystkie władze mojej istoty rozwinęły się w całej potędze i sile, byłam związaną na zawsze — a szczęściu takiemu jakie jedynie zadowolić mogło istotę myślącą, miałam powiedzieć: nigdy!..... Nigdy! o straszny wyraz!
Więc nigdy z nikim nie miałam podzielić tych myśli, które coraz świeższe i bogatsze napływały mi do głowy? Więc nigdy na nikogo nie miałam przelać skarbów ukochania i słodyczy, które czułam w sercu? Więc nigdy z rozumnym i ukochanym towarzyszem nie będę do jednych celów dążyła — nigdy u mego łona nie uśmiechnie się dziecię? Tak, byłam pewna, że nie będę matką; czułam przekleństwo losu ciążące nad związkiem moim z Alfredem!.. A obok mnie — tuż u stóp mojego pałacu żyje kobieta, szczęśliwa żona i matka. Z głębi wspaniałych moich ogrodów i ze szczytu pałacowej wieży, codzień patrzyć będę na biały dworek tych rozumnych i kochających się ludzi; życie moje stanie się jednem pasmem Tantalowych pragnień i męczarni — a patrząc na martwą i wpółśpiącą twarz Alfreda, po tysiąc razy codziennie powtarzać sobie będę: nigdy!..
Rozpacz mię zdjęła. Pochyliłam się na mojej Strzale, jedną ręką objęłam jej szyję, jakby wiernej przyjaciołki i puszczając cugle, oddałam się na jej wolę.
Leć — koniu!.. Posłuszna rozkazowi Strzała poniosła mię szybko przez łąkę, i po chwili stanęła przed gankiem mego domu.
Okna w mieszkaniu mego męża rzęsiście były oświetlone i głośny z nich gwar wychodził. Idąc przez przedpokój dojrzałam przez drzwi wpółotwarte tumany dymu cygar, a wśród tych niebieskich obłoków kilka rozstawionych stolików otoczonych grającymi w karty. Przy jednym z tych stolików siedział Alfred z cygarem w ustach, i ze zwyczajną swoją wiekuiście spokojną twarzą, ciągnął bank. Stojący za nim lokaj wyjmował korek z butelki szampana — a w koło niego szumiało hulaszcze grono mężczyzn, których głośne rozmowy i śmiechy, gwarnemi wybuchami wybiegały przez otwarte drzwi i okna.
Szybko przebiegłam przedpokój aby nie być spostrzeżoną; a gdy znalazłam się w moim pokoju, zasiadłam natychmiast do pisania listu do Henryka. List był długi, a kończył się temi prawie słowy: „Praca nie wystarcza mi Henryku, zamłoda na to jestem. I wreszcie cóż z tego że umysł mój coraz więcej rozwijać się będzie, że się coraz lepszą będę stawać — jeżeli nikomu niema to przynieść pożytku? Wszak wiesz, że Alfred nie potrzebuje mego moralnego wzrastania! Więc mimo pracy i odwagi na którą się zdobywam, cierpię bardzo. Jako jedyny ratunek zostaje mi rezygnacja — ale ja Henryku jej niechcę! Co to jest zrezygnować się? Wszak to zrzeczenie się swojej woli — wszak to pokorne pochylenie się pod ciężką ręką losu i oddanie mu najpyszniejszego człowieczego berła: rozporządzania sobą i wywalczenia sobie szczęścia. Ludzie za jedno biorą nieraz odwagę i rezygnację. Ja myślę że jest inaczej. Człowiek odważny dąży ciągle, a zrezygnowany kładzie się na spoczynek wśród drogi; odważny cierpi ale i walczy, zrezygnowany bezwładnym spokojem koi swoje rany. Pojmuję rezygnację po śmierci drogiej osoby, ba tu niema już pola do czynu ni walki — ze śmiercią nikt walczyć nie może; ale po stracie własnego istnienia, po przeżyciu samej siebie, nie pojmuję rezygnacji. Jakto! ja pełna sił, myśli, pragnień i porywów ku dobremu, miałabym w milczeniu i z pokorą poddać się jakby fatalistycznym wyrokom? miałabym jak wyznawca Buddy usiąść na skale mojego nieszczęścia i jak on ciągłem powtarzaniem jednego wyrazu, rezygnacją zabić moję moralną istność! Nie Henryku! wolę cierpieć najstraszniej, a nie rezygnować się — wolę walczyć, pasować się z bólem, bo to mi daje poczucie życia i sił których jestem pełna. Niewiem co będzie ze mną, czy na te walki życia ze śmiercią długo mi mocy wystarczy; niepatrzę w przyszłość, bo ona straszna i niewiem co uczynię i co się ze mną stanie. Ale wiem, że nie usnę, nie stanę się automatem; żalby mi było tych skarbów, które czuję, że spoczęły w mojej piersi Henryku. Tyś dokończył we mnie to co rozpoczęła natura; ona mi dała zarody gorących uczuć i poważnej myśli — tyś swemi radami rozjaśnił mój widnokrąg i nadał kierunek moim drogom. Kto inny spytałby może, czyś dobrze uczynił wzmagając rozdział mej duszy z duszą Alfreda. Ale ja dzięki ci ślę mój bracie. I choćbym tysiąc razy więcej cierpieć miała, jużbym się nie wyrzekła światłości jaką ujrzałam i tych przeczuć najwyższego dobra i szczęścia, które zjawiły się przedemną, aby mię dręczyć i uszczęśliwiać zarazem. Słowem, chcę żyć Henryku! pragnę żyć! choćby w cierpieniu, choćby w boleści śmiertelnej! Z tego widzisz że się zrezygnować nie mogę.“
Napisawszy list ten, zasnęłam. Śniły mi się dworek biały — bluszcz na ścianach, róże u okien. Obudziłam się na odgłos grzmotów; na świecie burza wrzała po upale dziennym, światło błyskawic przedzierając się przez grube fałdy firanek oblewało moję twarz. Wicher gwałtowny uderzał w ściany, a szyby okien drżały pod kroplami ulewnego deszczu. Wsłuchałam się w burzę natury, której wtorowała burza w mojej głowie, przytuliłam twarz do miękkiego posłania i płakałam... długo płakałam.
Nazajutrz zrana Alfred przyszedł do mnie w myśliwskiem ubraniu. Nie spostrzegł on bladości mojej twarzy ani zaczerwienionych od łez moich oczu. Miłośne uniesienia oddawna zniknęły ze stosunku naszego — przestałam już wówczas być dla Alfreda piękną kobietą, a byłam tylko pięknym sprzętem jego pałacu i miłą towarzyszką podczas jego konnej jazdy. Zimny z natury, odkąd zadowolnił swój instynktowy pociąg ku mnie, zobojętniał względem mnie tak, jak ja zobojętniałam względem niego. Rozdzieleni nastrojem umysłów, upodobań, dążeń i pragnień, skorośmy stracili jedyną nić bezwiednego pociągu która nas związała, staliśmy się dla siebie obcymi, a spojeni tylko przyzwoitością i ślubem. Alfred zresztą wcale na tem nie cierpiał; nie czuł on bynajmniej potrzeby rodzinnego przywiązania i domowego ciepła. Egzystencja jego ograniczała się na wymaganiach materjalnych. Od dzieciństwa bogaty i otoczony zbytkiem, lubił komfort i potrzebował go nawet nieodbicie. Miękkie sprzęty, smaczne obiady i ciągłe far-niente, były to rzeczy bez których się obejść nie mógł. Zdarzało się wszakże, iż wśród tego wszystkiego znudził się; wtedy jako lekarstwa na nudy, używał polowania, towarzystwa hulaszczych przyjaciół, którzy radzi pili jego wyborne wina, palili jego cygara. Polował i grał w karty bez namiętności i uniesienia, dla tego tylko, że to były rozrywki do których od najwcześniejszej nawykł młodości — a jedyną namiętnością jego były konie. Ponieważ zaś miał środki materjalne dla zaspokojenia tego zamiłowania, czuł się zupełnie zadowolonym. Piękna kobieta była dla niego częścią komfortu tak jak smaczny obiad; była sposobem odpędzenia nudy tak jak polowanie. Ale codziennie jedząc smaczne obiady, człowiek oswaja się z niemi w końcu i przestaje cenić ich doskonałość — a ciągłe używanie rozrywki, zamienia ją w końcu w jeden z żywiołów nudy.
Owego ranka, Alfred wszedłszy do mego pokoju ze zwykłą sobie gentlemańską grzecznością podał mi rękę i rzekł.
— Przyszedłem cię pożegnać Regino, wyjeżdżamy na kilkodniowe polowanie.
— Życzę panom szczęśliwej wyprawy, odpowiedziałam — i umilkliśmy. Rozmowy nasze zwyczajnie miały taki monosyllabowy ton.
Przez chwilę Alfred przechadzał się po pokoju z rękami w kieszeni — aż spojrzał na moję spicrutę, którą wczoraj byłam rzuciła na krzesło.
— A propos, rzekł, słyszałem żeś późno wróciła wczoraj z przejażdżki. Czy Strzała się nie zmęczyła bardzo?
— Umiem jej zażywać Alfredzie, odpowiedziałam; zresztą nie jeździłam daleko, wieczór cały spędziłam w Zajeziornie.
— Co to jest Zajeziorna? spytał jakby sobie przypominając Alfred.
— Dwór państwa Mileckich, odrzekłam.
— A, Mileckich! coś o nich słyszałem. Zkądże znasz tę szlachtę?
— Spotkałam ich wczoraj i zaprosili mię do siebie. Są to bardzo mili ludzie.
— Nie sądzę, aby tam było co miłego, zarzucił Alfred oglądając śpicrutę; drobna szlachta.
— Owszem, bardzo są mili i ukształceni i wiesz Alfredzie, że dobrzeby było abyśmy im razem oddali wizytę — Stosunek z nimi sprawi mi więcej przyjemności jak wszystkie sąsiedztwa, które znam dotąd.
— Jeżeli chcesz tam bywać, zależy to zupełnie od ciebie, z niewzruszonym spokojem odpowiedział Alfred; ja nie mam czasu do oddawania im wizyt — i nielubię ce genre.
— Ale nie znasz ich przecie Alfredzie.
— At, zwyczajnie szlachta, odparł. A revoir — muszę już jechać. Podał mi znowu rękę i wyszedł.
Wolałabym była aby się na mnie rozgniewał za to żem bez niego odwiedzała nieznanych ludzi; wolałabym aby mi zabronił u nich bywać — niż jego niewzruszoną na wszystko obojętność.
Na dziedzińcu ozwały się trąbki myśliwych i szczekania psów; wkrótce posłyszałam gwar odjeżdżających ludzi i turkot kół, i wszystko ucichło — a ja sama jedna jak zwykle, z robotą i książką poszłam do ogrodu. Usiadłam w altanie nad jeziorem i patrząc na dworzec Zajeziorna błyskający w oddali, i na białe obłoki płynące po błękitnem niebie, snułam moje idylle — a smutek coraz głębiej wpijał się w moje serce.
O zachodzie słońca drogą wiodącą około jeziora do ogrodu, biegła Klara Milecka, rumiana od zmęczenia, z uśmiechem na ustach, ze słomianym kapelusikiem w ręku, a z włosami rozwianemi w drobne pierścienie. Za nią czasem, czasem i przed nią, biegł Władyś z ogromnym bukietem zerwanych w koło jeziora konwalji i niezapominajek.
Wieczór cały dziwnie mile nam przeszedł. Pokazywałam Klarze mój dom, książki, obrazy, kwiaty, roboty; pierwszy raz miałam komu powierzać moje zamiary, opowiadać o moich zajęciach — pierwszy raz miałam z kim wspólnie się zachwycać sztuką i naturą, szukać u kogoś rady, gwarzyć serdecznie i otwarcie. Klara z przyjemnością zatrzymywała się przed obrazami, przeglądała książki, schylała się nad pięknemi kwiatami rosnącemi w klombach; wszakże nie spostrzegłam w niej ani podziwu, ani zazdrości, ani najmniejszego żalu, że tego wszystkiego nie posiada sama. Patrzyła na wszystko i o wszystkiem mówiła jak kobieta oświecona, która jeśli nie widziała wielu rzeczy to przecież słyszała i czytała o nich; i jak kobieta szczęśliwa, która posiadając skarby miłości i zgody rodzinnej, żadnych innych bogactw niepragnie. Po dwóch czy trzech godzinach pogadanki, kiedyśmy już obiegły razem dom i ogród, przejrzały książki roboty i obrazy — Klara wzięła moje ręce i zawołała wesoło.
— Wszystko to śliczne, piękne, bogate, Regino; ale gdzie jest twój mąż? pokaż mi twego męża?
— Wyjechał na polowanie — odrzekłam; ale mimo że siliłam się na spokój wyrazu mej twarzy, dziwnym on być musiał przy tej odpowiedzi; bo Klara badawczo i długo popatrzyła na mnie, zamyśliła się przez chwilę i na inny przedmiot zwróciła rozmowę.
Pani Milecka zapomniała się, jak mówiła, w mojem towarzystwie.
— A tam mąż czeka — a rozporządzenia moje gospodarskie!
I pożegnawszy mię serdecznym uściskiem, odeszła — a ja patrzyłam za nią. Długo po nad brzegiem jeziora błyskała w zmroku jej jasna suknia, i śród cichego powietrza rozlegało się szczebiotanie Władysia, a niekiedy połączony śmiech matki i dziecka.
Zniknęła w oddali wdzięczna postać Klary i ucichł stłumiony przestrzenią srebrny głosik jej syna — a ja długo, długo stałam nad wodą wpatrzona w stronę dworku, i myśląc o szczęściu i spokoju jakie ta kobieta po powrocie znajdzie w swoim domu.
Powiadają niekiedy ludzie różnie gwarzący sobie o tem i owem, że przyjaźń między dwiema kobietami jest niepodobna; że zawsze między nie zakraść się musi zazdrość o jakąś błahostkę, próżność która je rozdwoi. Niech jednak każdy chcący wiedzieć ile w twierdzeniu tem prawdy się zawiera, bacznie spójrzy na kobiety; a dojrzy że i między niemi także natura i ustrój społeczny, wybitne nieraz różnice utworzyły. Jak między mężczyznami są ludzie-ludzie, ludzie-robaki, ludzie-małpy, ludzie-wilki i t. d. tak i kobiety dzielą się na kobiety-ludzi, kobiety-lalki, i kobiety-gęsi.
Kobiety-lalki nikogo zapewne kochać, ani sprzyjać nikomu nie mogą; bo od kartonowych i porcelanowych sióstr swoich różnią się chyba tem, że gdy upadną, nawet sobie nosa nie rozbiją jak tamte. Kłaniają się one sobie, podają sobie ręce, całują się nawet; lecz to wszystko jest dziełem sprężyn zwanych konwenansami — ale nie serca. Bo któż kiedy widział serce u lalki?
Kobiety-gęsi różnią się od swoich pierwowzorów tem tylko, że gęganiem swojem zagłuszającem rozumną mowę ludzi, niezbawiłyby Rzymu, jak ongi ich prababki. Zresztą, za lada ziarneczko znalezione na śmiecisku zabijają się wzajem ostremi dziobami, a zabłoconemi łapkami śmieciem się orzucają.
Ale kobiety-ludzie umieją tak zdrowo czuć i tak logicznie myśleć jak i ludzie-mężczyzni. Jeżeli więc przyjaźń, to głębokie a szlachetne uczucie, możebne jest między drugimi, czemużby kobiety doświadczać go nie mogły dla kobiet?
Ja i Klara nie miałyśmy zaszczytu należeć do lalek ni do gęsi; natura, wychowanie, własna wreszcie praca nad sobą uczyniły z nas ludzi. Poprzyjaźniłyśmy się też serdecznie — i od owego pierwszego wieczora spędzonego razem w Zajeziornie, widywałyśmy się często a zawsze z równą przyjemnością.
Przyjaźń ta wlała nowy a miły żywioł w moją egzystencję — przynosiła chwile, w których zapominałam o smutkach moich i tęsknotach. Piękne wieczory letnie schodziły nam razem najczęściej w cichym dworku państwa Mileckich.
Przypatrywałam się życiu tych dwojga ludzi zacnych i rozumnych; widziałam zgodę ich serc i umysłów; przed oczami mojemi niby nić złota roztaczało się to ciche istnienie rodzinne, owiane domową zgodą, osnute na pracy, zdobne w małżeńską i rodzicielską miłość.
Niekiedy jadąc na mojej Strzale około jeziora, spotykałam pana Adama w kapeluszu o szerokich brzegach, zasłaniającym ogorzałą lecz pogodną i myślącą twarz jego, chodzącego po polu i naglądającego rolnicze prace. Wjeżdżałam na dziedziniec — i z otwartego okna, z pomiędzy zieleni roślinnej, wychylała się ku mnie zawsze wesoła twarz Klary.
— Spotkałaś mojego męża? pytała. A gdym zsiadła z konia, szłyśmy razem do ogrodu, gdzie robiono coś około warzywa lub drzew owocowych; — albo też wesoła moja gosposia brała mię za rękę, i pociągała za sobą do różnych zakątków swego gospodarstwa, pokazując mi ład i dostatek, tak jak ja w Różannie pokazywałam jej bogactwa. Albo jeszcze, razem szłyśmy na klomby kwiatowe i układałyśmy bukiety, a potem ustawiałyśmy je w małych pokojach, rozpinałyśmy bluszcze na ścianach, na stołach układałyśmy dzienniki. Gdy się już ustroiły pokoje, Klara stawała na środku swego saloniku, patrzyła wkoło, i twarz jej zdawała się mówić: Adam rad z tego wszystkiego będzie!
Minęło lato. Z nadejściem jesieni i zimy nie zerwał się mój stosunek z Zajeziornem; owszem, wizyty tam moje stały się dłuższemi. Nigdy niezapomnę owych jesiennych długich wieczorów, gdy na świecie szaro było, dżdżysto i smutno — a w saloniku Klary palił się na kominku ogień żywy. Przy świetle lampy zasiadałyśmy z robotami i pogadanką; albo prosiłyśmy pana Adama aby nam czytał. Niekiedy grywałyśmy z Klarą na cztery ręce, albo ja śpiewałam; albo wreszcie wyręczając pana Adama czytałam głośno. A Klara pieściła dłonią, uśpioną na jej kolanach jasnowłosą główkę Władysia.
Kto nigdy w życiu nie widział takiej pary ludzi, może powiedzieć: idylla! sielanka! wszak szczęście zupełne i ciągłe istnieć nie może na ziemi! Jam jednak widziała że ci ludzie szczęśliwi byli i wtedy, gdy warunki codziennego życia ciążyły na nich troską; i wtedy gdy ulubione ich zamiary upadały przed żelazną przeciwnością. Cierpieli, a jednak byli szczęśliwi, bo mieli miłość i wiarę w siebie wzajemną. A jakaż jest w świście tak ciężka niedola, której nie przemoże siła miłości wiary?
— Kocham Adama, mówiła Klara, bo jak w Boga istnienie, wierzę w jego rozum i zacność.
Pan Adam nie mówił nigdy że kocha Klarę; ale gdy wracając od pracy całował jej białe czoło, lub gdy śród przeciwności brał jej rękę w swoje dłonie a mówił: nie martw się, wszystko dobrze będzie; i gdy patrzył jak ona żywa, wesoła a myśląca, niby słoneczny promień przebiegała wszystkie zakątki jego domu, rozświecając je swoją białą twarzą i ożywiając piosenką, która często na jej ustach gościła; wówczas w męzkiej i myślącej jego twarzy był spokojny a gorący wyraz miłości i wiary. A jasnowłose ich dziecię było im trzecią dźwignią życia — nadzieją!
W poufnych pogadankach naszych mawiałam im często.
— Jesteście dziwnie szczęśliwi!
— Kochamy się i pracujemy razem, odpowiadała Klara.
— Pojmujemy się i razem myślimy, dodawał pan Adam.
W tej ścisłej, ciepłej, i mimo nawet trosk zewnętrznych pełnej wewnętrznej pogody spójni dwojga ludzi, ujrzałam wcieloną i uwydatnioną ideę związku ducha. Im więcej przypatrywałam się ich życiu, tem jaśniej i wyraźniej widziałam świętość i wielkość rodziny, gdy ona za zasadę taki ma związek. I już nie z książek ani z własnych marzeń, ale z życia i z przykładu poznałam czem jest miłość w prawdziwem i szlachetnem swojem znaczeniu, i nauczyłam się, za późno dla siebie niestety! tej świętej prawdy: że jedyną rękojmią szczęścia dwojga ludzi żyjących ze sobą, jest głęboka wzajemna wiara w ich wartość wewnętrzną i wspólność duchowa, dająca im jednakie cierpienia i jednakie radości, jedne cele i jedne nadzieje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

A zarazem w całej świętości swojej stanęła przedemną wilka i wspaniała rola kobiety w rodzinie. Szerokie pole działania jej w ciasnym zakresie, dojrzałam ozłocone miłością i myślą; i w całej ich niezmiernej rozciągłości zrozumiałam wyrazy: żona — matka.
I w głębi mego ducha zapytałam siebie, czem byłam na świecie nie mając takiej roli? Jakie znaczenie mieć będzie całe moje przyszłe życie, jeśli nigdy nie będę mogła spełniać kapłaństwa danego przez naturę kobiecie, czuć i myśleć umiejącej?
Wprawdzie nosiłam imię żony — ale tylko imię — bo byłamże nią w rzeczywistości? Według ślubów kościelnych, tak — wedle duszy, o! po tysiąc razy nie! Alboż może się nazwać żoną kobieta nie podzielająca uczuć, pragnień, dążeń człowieka z którym żyje? Jeżeli dla zdobycia tego nazwiska dosyć jest związku dwóch ciał, to i setki niewolnic tureckich zamkniętych w haremie baszy, mogą się nazywać żonami; jednak wszak inaczej nazwał je świat cały! A ja, jakież uczucia, pragnienia i dążenia miałam dzielić z Alfredem? Gdyby ktokolwiek zadał mu to pytanie, on sam odpowiedziećby nie potrafił. Miałamże polować, grać w karty, spać i ujeżdżać konie?
Zapytywałam siebie czem byłam, jaka była rola moja na ziemi? ku czemu posłużą moja młodość, piękność, żywe uczucia, oświecona myśl? Porównywałam życie moje z życiem Klary — i w pałacu, wśród kobierców, źwierciadeł i aksamitnych sprzętów, czułam się żebraczką w obec niej, strojnej w najwyzsze zaszczyty kobiece i bogatą najgorętszemi radościami życia.
Upłynął znowu rok cały — a ile w nim było dni, tyloma stopniami coraz bardziej rozwiązywała się spójnia jaką bezwiedny pociąg połączył mię zrazu z Alfredem; coraz potęgowało się moje pragnienie innego życia — mój smutek i żal.
To com pisała do brata, było prawdą — zrezygnować się nie mogłam, nie mogłam sobie powiedzieć: tak być powinno!
Najboleśniejszą dla mnie była myśl, że wszystko, com w sercu i umyśle moim posiadała, ma nieużyte umrzeć wraz ze mną. Ubogim sypałam w koło siebie złoto, którego posiadałam wiele — ale złota mojej miłości i słodyczy, i mojej myśli żywej, oddać nie miałam komu.
Pojęłam życie w całej powadze jego prac i radości, jego miłości i jego bólów, pojęłam w całej świętości czem jest kobieta, gdy idzie wzniosłą a prostą drogą miłości i pracy — i zapłakałam gorzkim, wewnętrznym płaczem nad tem, że dla mnie takie życie i taka droga zamknięta.
I teraz gdy patrzę w owe minione chwile żalu i boleści — w obec własnego sumienia poświadczyć mogą tę prawdę: iż mniej bolałam nad tem że nie byłam szczęśliwą, jak nad tem, że według sił moich nie stanę się użyteczną; więcej pragnęłam dać komuś szczęście, niż je zdobyć dla siebie.
Wiedziałam, że gdybym najgoręcej nawet kochała Alfreda, miłość moja nie byłaby mu szczęściem ale tylko jedną więcej potrawą przy smacznej zastawie życia — jedną więcej zabawką do rozpędzenia nudy próżniactwa. Garderobiana moja, gdyby miała twarz bardzo piękną, i gdyby w towarzystwie równie jak ja znaleźć się potrafiła, mogłaby w życiu jego równą mojej odegrać rolę.
Dziś, kiedy tonę myślą w tych bolesnych wspomnieniach, trudno mi porachować ciężkie chwile jakiem wówczas przebyła, i utworzyć sobie jasny obraz, jak stopniami i coraz wyżej podnosił się duch mój a razem wzmagała się żałość.
Było to coś jakby przypływ morza: zrazu spokojny i powolny, potem coraz gwałtowniejszy i prędszy — aż wreszcie wściekłemi falami rzucający się o skały i mętną, szumiącą pianą pokrywający przestrzenie.
O, któż zrachuje te ciche a gryzące bóle co się wjadają w serce tysiącami żądeł? kto zdoła zważyć ten ciężar, który przygniata pierś, tamując jej oddech?
Są na świecie dramata, których żadne oko nie widzi, żadne ucho nie słyszy — a które przecież więcej mieszczą w sobie rozpaczy, niż te nad któremi płaczą ludzie zebrani w teatralnych salach. I nie dziw, że potem gdy rozwiązanie tych tajemniczych dramatów nie podoba się ludziom — oni, co nie znają ich wątku, wołają: przekleństwo! Mądry i zacny jest ten kto przed rzuceniem tego okrzyku zmierzy wprzódy badawczym wzrokiem drogi, jakiemi doszła do swego końca wyklęta przez ludzi historja!
Są tacy, którzy sami cierpiąc nie pojmują cierpienia innych — bo cierpią bezmyślnie. Ale kto w każdem cierpieniu swojem czy cudzem bada źródła i cały przebieg tej krwawej rzeki co bólami płynie, ten wielu rzeczom na świecie zamiast: przekleństwo! powie: przebaczenie! Bo praca myśli nauczy go tej prawdy, iż są ludzie których dusza czystszą jest od ich zewnętrznego istnienia.
Niepodobna mi opisać, jakby opowiedzieć niepodobna było wszystkich przejść i targań się, jakie przebył wówczas mój duch. Czasem powstawałam silna i mężna jak olbrzym, czasem upadałam we łzach i smutku jak dziecię. Bywały chwile, w których wpatrywałam się w fale jeziora, a one jak bajeczne rusałki ciągnęły mię ku sobie — na piasczystem dnie swojem ukazując spokój. Czasem, siadałam na moją arabkę i pędziłam przez pola, łąki i drogi — a głosy wewnętrzne wołały na mnie: dalej! dalej! uciekaj! od doli swojej uciekaj!..
A jedynym świadkiem tych moich walk i wewnętrznych cierpień, byłam ja sama. Według słów poety:

„Bóg sam wie tylko, jak mi było trudno
Do tego życia co mi dał, przywyknąć;
Iść co dnia drogą rozpaczy odludną.
Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć...
Co dnia krainę mar rzuciwszy cudną,
Powracać między gady a nie syknąć;
Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać,
Tą myślą modlić się — i nie przeklinać! “

I przyszła chwila, w której na widok Alfreda po ciele mojem przebiegł dreszcz wstrętu...; i przyszła druga, gdy on rozbudziwszy się z poobiedniego snu, wszedł do mego pokoju, i znalazłszy widać że mi bladość była do twarzy, ujął moją rękę — a ja poczułam zimno obiegające mię od stóp do głowy, jakby mojej dłoni dotknęła dłoń trupa!...
Od tej drugiej chwili poznałam, że nie mogę być dłużej żoną człowieka, którego nicość duchowa wzbudzała we mnie nawet wstręt fizyczny; pojęłam, że należąc dłużej do niego, byłabym podobną nędznej kobiecie, którą śród niewoli haremu przemoc rzuca w objęcia wstrętnego władcy.
I w dwa lata po ślubie — po dwóch latach, naprzód smutku, potem boleści, potem rozpaczy — poraz pierwszy zapytałam siebie: co robić?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie ja pierwsza zapewne na świecie w podobnych okolicznościach zadawałam sobie to pytanie; tysiące jest kobiet, w których myśli staje ono prędzej czy później.
A pytanie to, w różnych sercach różne znajduje odpowiedzi. Jeżeli choroba fizyczna potrzebuje środków zastosowanych do organizmu chorego, toć i moralna rana leczy się według natury tego, kto od niej cierpi.
Są kobiety, które w położeniu podobnem temu w jakiem ja się znajdowałam, rezygnują się, schylają czoło pod koniecznością, z pokorą składając ręce przed wyrokami losu; pieśniami o poddaniu się i pokorze, usypiają swoją duszę, tak jakby zatrzymały ruch niepotrzebnej maszyny — i stają się automatami nakręcanemi sprężyną codziennego życia. Do liczby takich jam nie mogła należeć; byłam na to zamłoda, zasamoistna, zanadto pełna myśli, sił i życia.
Inne rzucają się w gwar, tłumy, zabawy; próżnię serca chcą zapełnić fraszkami zadawalniającemi próżność; wewnętrzne głosy żalów i tęsknoty chcą zagłuszyć wrzawą oklasków i pochwał; ścieśnione smutkiem piersi okrywają błyszczącemi świecidłami strojów, głowę wrzącą buntowniczemi myślami zdobią kwiatami sztucznemi jak ich uśmiechy; i powoli, stopniowo — tą wrzawą, tym błyskotliwym fajerwerkiem, tym odurzającym, niby opium — szmerem oklasków i pochlebstw, zagłuszają swoją duszę, i stają się lalkami nakręcanemi sprężyną próżności i drobiazgowych formułek. Na ozdobienie i rozgrzanie sobie życia podobnemi środkami, byłam zanadto poważna, zagłęboko i zasurowo smutna.
Są jeszcze i takie kobiety, które chłód domowego ogniska wynagradzają sobie ogniami tajemnych miłości. Obłudą zamykając oczy światu i człowiekowi któremu przysięgały, czołgają się one w kłamstwie, trwogą i niepokojem okupują smutne radości, kryjących się w ziemię i unikających słońca jawności, uczuć. Takie kobiety, powoli, także stopniami zdejmują z siebie szatę godności i dumy kobiecej; wyrzucają z duszy prawość i wstyd, i stają się ślimakami pełzającemi w cieniach, poruszanemi sprężyną zmysłów i fałszu.
Aby zostać jedną z takich byłam zanadto prawa, zanadto dumna i czysta.
Więc żaden z najpowszechniej przyjmowanych środków nie mógł mię ratować; a jednak czułam, że nie mogłam, nie miałam sił na długie życie podobne temu, jakie pędziłam dotąd. Więc pytałam siebie: co robić?
O, jest jeszcze jedno wielkie i święte uczucie, które wynagradza nieszczęśliwym kobietom wszystkie bóle ich i zawody — uczucie macierzyństwa!
Ale ja nie byłam matką.
Więc pytałam siebie myślą uporną, trwożną: co robić?
I od chwili, w której pytanie to poraz pierwszy zapadło w głąb mojej duszy, upłynęło znowu kilka miesięcy — kilka miesięcy długich, męczących. Nieraz siedząc nad jeziorem, patrzyłam w głąb cichej wód szyby, i przez długie godziny patrząc na jej gładką i błękitną powierzchnię, tonęłam w wewnętrznych walkach i rozmyślaniach — a łzy moje perłową rosą skrapiały nadbrzeżną murawę.
To znowu zasłoniwszy ciężkie firanki okien, aby żaden promień słońca nawet nie przerwał moich smutnych myśli, w głębi cichego i ciemnego pokoju siadałam z czołem ukrytem w dłoniach, i nieruchoma siedziałam długo, nie słysząc jak obok mnie zegar oznajmiał zgon wielu godzin.
Kiedy w nocy głęboka cisza snu zapełniała dom cały — ja na miękkiej pościeli leżąc, przy bladem świetle płonącej pod zasłoną lampy, nie spałam i siliłam się rozwiązać myślą węzeł moich przeznaczeń. Aż dopiero gdy szary świt oblewał twarz moją zbladłą z bezsenności, przyciskałam do gorącego czoła długie i grube moje warkocze chłodne i wilgotne od łez — i usypiałam w tej smutnej koronie splecionej z piękności mojej i boleści.
O, jam wiedziała co to jest rodzina — jam rozumiała jaka jest świętość tych związków, które są zasadą społecznego spokoju i pojedynczego szczęścia. Nie byłam kobietą, lekką, rzucającą się w wir awantur przez podnietę próżności, kaprysu lub zmysłów. Więc ciężko mi było walczyć, straszno iść naprzód, i straszno się cofnąć. Gdziem tylko spojrzała, widziałam niepokój, trwogę i boleść.
Tak przeszło kilka miesięcy. — Pewnego ranka po jednem ze strasznych wstrząśnień jakich doznawawałam przy każdem zbliżeniu się do mnie Alfreda, po całej nocy niespanej, powstałam silna i na wszystko odważna. Trafem spojrzałam w zwierciadło; twarz moja była bardzo blada, oczy mi otaczały sine koła burzami wewnętrznemi nakreślone — ale błyszczało w nich silne, niezłomne postanowienie.
Usiadłam i ręką drżącą od fizycznego osłabienia, ale pewną mocną moją wolą, napisałam: „Henryku! dziś, zaraz, wyjeżdżam z Różanny; powracaj conajprędzej — więcej niż kiedykolwiek potrzebuję twojej braterskiej przyjaźni i twojego wsparcia. Znajdziesz mię w Miłej.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni po owym ranku byłam już w Miłej. Rozstanie się moje z Alfredem dopełniło się spokojnie, bez wybuchów ni uniesień. Kiedy powiedziałam mu o postanowieniu mojem, zrazu zdziwił się tak jak tylko mógł się zdziwić — potem zasmucił się o tyle o ile mógł się zasmucić. Ale po kwandransie rozmowy wrócił do swojego niewzruszonego spokoju i przyzwoitej, gentlemańskiej grzeczności. A kiedy rzekłam: Przepędziliśmy z sobą blisko trzy lata, mieliśmy wspólnie kilka chwil pięknych; nie miejmyż do siebie urazy i rozstańmy się przyjaciółmi! — pocałował rękę którą mu podawałam, i prosił mię, abym na pamiątkę od niego wzięła piękną Strzałę, na której jeździć lubiłam. — Przyjęłam i wzajem ofiarowałam mu bogaty kunsztownie ze srebra wyrobiony przybór, który jako arcydzieło sztuki złotniczej Henryk mi był przysłał z Paryża. Poczem, w czasie gdy służący przygotowywali wszystko do mego wyjazdu, usiedliśmy razem na kozetce, i kilka chwil rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych. — To łatwe zgodzenie się z moją wolą Alfreda, nie było wynikiem filozofji ni wyrozumowanej szlachetności: ale chłodu i wstrętu do wszelkiej walki, do jakiegokolwiek wstrząśnienia. Wszakże wdzięczna mu byłam za nie; i gdym posiadła pewność, że nie będę jego żoną, niechęć moja ku niemu zniknęła — i lubiłam go tak jak się lubi człowieka, który nam uczynił coś dobrego; jak się lubi blade wspomnienie kilku odległych miłych chwil.
Po wyjeździe z Różany, cały dzień przepędziłam u Mileckich. Wspomnienie tych ludzi zostało mi na zawsze w sercu i pamięci. Odegrali oni ważną rolę w mojem życiu. Gdybym ich nie spotkała, gdybym w białym ich dworku nie ujrzała wcieloną świętość i piękność rodzinnej idei, nigdybym może nie pojęła dobrze całej powagi jej i wzniosłości — a wśród pustki życia i domowego chłodu, myśl moja zbłąkałaby się może jak myśl tylu innych kobiet. Ciągle mając przed oczami szczęśliwą żonę, matkę i kobietę, która ciasny zakres codziennych zatrudnień przekraczała siłą uczucia i rozświecała jasną myślą — zobaczyłam ile w takiem życiu mieści się spokoju, szczęścia i cichych lecz wielkich zasług — i takiej samej drogi zapragnęłam dla siebie.
W obec ich rodzinnych radości których byłam świadkiem, zgasł dla mnie wszelki wdzięk tłumnych, błyskotliwych zabaw; cisza ich białych ścian i odgłosy srebrnego śmiechu ich dziecka, zagłuszyły w koło mnie gwar świata, i szmer łechcących próżność uwielbień.
U nich także jasno i wyraźnie ukazała mi się idea związku dusz, która się stała ulubioną ideą mego życia. Ci ludzie zbudowali swoje szczęście domowe nie na bezwiednym pociągu, ale na wspólności pracy, myśli i dążeń. I dla tego miłość ich nie skończyła się jak u mnie i w wielu innych małżeństwach, z końcem miodowego miesiąca; ale coraz głębsza, coraz słodsza, spajała im istnienia nierozerwalnem ogniwem przywiązania i wzajemnej wiary.
Wyjeżdżając z Zajeziorna ostatnie spojrzenie rzuciłam na piękny pałacyk, rozległe ogrody i szeroką szybę jeziora, żegnając miejsce w którem obudziła się, cierpiała i dojrzała moja dusza, łzą rozrzewnienia pożegnałam skończoną pierwszą epokę mojego życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cztery już lata minęło od dnia w którym opuściłam Różannę; i gdy po ich upływie zapisałam tych kart kilka wspomnieniami mojemi, tobie je przesełam Henryku, dobry i drogi mój bracie. Jak mi te cztery lata przeszły, ty wiesz o tem, boś był zawsze jedynym przyjacielem i powiernikiem moim. Wiesz iż losu mojego nie przyjęłam z lekką obojętnością kobiet, które po zerwaniu rodzinnych związków, jak ptaszki wesołe i swobodne — wylatują w świat w pogoni za uciechami i radością życia. Pierwsza miłość moja umarła nazajutrz po urodzeniu swojem; lata walk i tęsknoty i to przeświadczenie: iż mimowoli stałam się jedną z kobiet rzucających zaprzeczenie wzniosłej i świętej idei rodzinnej — położyły na moją duszę niestarte piętno powagi i smutku
Przypomnij sobie dnie, w których odrywając się od użytecznych i przynoszących zaszczyt twoim młodym latom prac twoich, przyjeżdżałeś do Miłej aby odwiedzić twoją samotną siostrę; wtedy pytałeś mię: czegoś ty smutna zawsze, Regino? i dodawałeś: wszak życie całe przed tobą! — A ja ci odpowiadałam dobry mój Henryku, że przecie kwiat śród rozwicia chłodnem tchnieniem wichru zwarzony, nie zajaśnieje już nigdy pełnią barw swoich i wiośnianych kwiatów. Są różne natury ludzkie. O jedne, burze życia odbijają się nie zostawiając po sobie śladu przejścia; lub na wpółmartwej głębi toni tworząc zaledwie takie lekkie zmarszczki, jakiemi zielona gałązka poruszana dziecięcą ręką rysuje powierzchnie cichej wody. Inne, podobne są kwiatkom o przezroczystej tkance, które dotknięte szorstką ręką zginają się, zwijają listki i więdną; pod ciężką dłonią losu schylają smutne czoła, i na zawsze tracą młodzieńcze uśmiechy. A smutek taki, to nie słabość, to nie grzeszna apatja, która siłę myśli i moc czynom odbiera; to tylko głębokie, wewnętrzne skupienie ducha w rozmyślaniu nad tem, co nam życie przynosi i czego od nas żąda. Smutek taki, to we własnych bólach oglądanie tysięcy boleści podobnych nam istot. Bo przecież cierpienia nasze nie są nigdy jednostkami oderwanemi od ogólnej massy cierpień; mają one źródła i powody bytu dalej i głębiej sięgające, niż te które leżą we własnych sercach naszych — bo biorą początek w samych zasadach społecznego ustroju. Dobre i złe, bezprzestanne ma w świecie oddźwięki; powtarza się, spotyka ze sobą w różnych miejscach, czasach i sercach — tak jak powtarzają się i spotykają w przestrzeni echa jednostajnych pieśni, śpiewanych w różnych stronach widnokręgu.
Niekiedy, Henryku, przemocą prawie porywałeś mię z mojej cichej ustroni i uwoziłeś w świat, między ludzi. Ja kocham ludzi i dobrze mi z niemi; a jednak, z radością wracałam zawsze do wiejskiego zakątka mojego, i czekałam tych długich, miłych wieczorów, w których zasiadaliśmy z sobą przed łagodnym płomieniem kominka. Pamiętasz te długie godziny szarego zmroku, rozświeconego czerwonawym blaskiem ognia? Poza domem wiatr jesienny szumiał, obok nas zegar mierzył chwile metalicznym oddźwiękiem; a myśmy gwarzyli z sobą tak bratersko i serdecznie, jak ludzie którzy się doskonale pojmują i nic przed sobą nie mają do utajenia.
Ileż razy w owych godzinach pytałeś mię Henryku: kiedy rozpocznę nowe życie, kiedy mi nowa miłość w sercu, a nowe szczęście zajaśnieje na twarzy?
A ja ci odpowiadałam, żem nie spotkała dotąd człowieka którego duszę mogłabym ukochać. Poznawszy raz wagę i wartość bezwiednej, bezmyślnej miłości, jeżeli kiedykolwiek kochać będę — miłość ta będzie związkiem dwóch dusz podobnych sobie, i ostatnią moją miłością.
Mam lat dwadzieścia cztery — jestem więc młoda; przyszłość przedemną długa, i niewiem jaka będzie. Tymczasem mój Henryku — ileż razy patrząc w głąb pustych komnat mojego domu, wsłuchując się w ciszę nieprzerwaną żadnym głosem miłym, z pośród zimnego, samotnego istnienia i z głębi mego serca wołam: O życie rodzinne! o słońce!...

∗             ∗

Na tem się kończyły „wspomnienia“ pani Różyńskiej. Było już popołudniu kiedy Rawicki zamknął zeszyt, i długo siedział trzymając go w ręku nieruchomy i tak zamyślony, że nie słyszał nawet jak pan Karol wszedł do pokoju.

Na odgłos kroków młodego człowieka inżynier jakby się ze snu obudził; przesunął rękę po czole — ale nie zdołał zetrzeć zeń śladu głębokiego wzruszenia.





VIII.


Wieczór był dość późny. W dużym ogrodzie w D*** zaległa cisza; bawiący się świat tameczny odpoczywał snać dnia tego po licznych zabawach. Nawet od domu Hrabiny nie biegły odgłosy muzyki i gwaru; wielka pani miała migrenę, i nie przyjmowała nikogo.
W mieszkaniu pani Różyńskiej i jej brata cicho było także; z okien ich błyskało światło rzucając smugi bladych promieni na gałęzie powoju oplatającego balkon.
W małym i zamkniętym ze wszech stron pokoju siedział z książką w ręku Henryk, i chwilami odrywał się od czytania, słuchając dźwięków fortepjanu i stłumionego głosu kobiety śpiewającej w sąsiednim saloniku.
Nagle śród ciszy, turkot kół dał się słyszeć na dziedzińcu, otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Rawicki. Żywo powstał Henryk podchodząc do przyjaciela i podając mu obie ręce rzekł.
— Wiedziałem że przyjedziesz!
Pan Stefan w milczeniu uścisnął mu dłonie, przeszedł pokój kilka razy i nakoniec stanął przy stoliku naprzeciw Henryka. Chwil kilka milcząc patrzył na twarz młodego człowieka, aż wyciągnął do niego rękę mówiąc głosem stłumionym lekkiem wzruszeniem.
— Dziękuję ci Henryku, zrozumiałeś mię!
A potem dodał patrząc na drzwi zamknięte wiodące do saloniku z którego dochodziły ich tony muzyki: Twoja siostra — tam?
— Tam — odpowiedział zcicha Henryk.
Umilkli — a z saloniku przedzierały się ku nim smętne akordy fortepianu i półgłosem kobiety nucona, jakby chwilami zamyślenia przerywana niekiedy, i w rozlicznych powtarzająca się spadach smutna nuta Ukraińskiej pieśni.
Stefan pochylił głowę i stał pogrążony w głębokiem, wewnętrznem skupieniu; wreszcie postąpił ku drzwiom saloniku i otworzył je.
Henryk nie poszedł za nim.
W saloniku do którego wszedł Stefan, paliła się lampa na stole przed kanapą, z pod kolorowej zasłony osrebrzając duży bukiet kwiatów. Obok lampy leżała książka otwarta, a w koło niej rozrzucone nici różnobarwnych jedwabiów, paciorki, igły i inne drobiazgi do robót kobiecych. Przez otwarte drzwi od balkonu, na tle wieczornego cieniu widać było biały pas szumiącej Rotniczanki i skraj nieba o złotych gwiazdach, zapadający za ciemną gęstwinę drzew. W głębi saloniku, przy fortepjanie siedziała Regina jak zwykle w czarnej sukni; postać jej cała okryta była półcieniem, a tylko światło lampy oblewało srebrem twarz jej i czarne nad czołem warkocze. Nuty rozłożone na pulpicie instrumentu, zasłaniały przed panią Różyńską drzwi od pokoju jej brata; i choć usłyszała że się otwierają, nie przestała grać i nucić, sadząc że do saloniku wchodzi Henryk.
Wtem palce jej odskoczyły od klawiszów, lekki wykrzyk wyrwał się z ust i rumieniec nagłego wzruszenia przebiegł po jej twarzy — zobaczyła obok fortepjanu stojącego przed nią inżyniera. Pomimo słabego oświetlenia pokoju, rumieniec ten nie uszedł wzroku Stefana, i w oczach jego błysnęły dwie iskry wewnętrznej radości.
— Witam pana! rzekła powstając i podając Rawickiemu drżącą nieco rękę; niewiedziałam żeś pan wrócił do D***. Czy oddawna?
— Przyjechałem w tej chwili, odpowiedział inżynier — i oboje usiedli naprzeciw siebie pod światłem lampy.
— Ważne i pilne zapewne zajęcia musiały pana ztąd wywołać, mówiła Regina, kiedyś pan niechciał pożegnać najlepszych tutaj swoich przyjaciół. Miałam żal do pana — dodała z uśmiechem, ale teraz, gdyś pan wrócił, wszystko już naprawione.
— W życiu człowieka, odpowiedział Rawicki, bywają niekiedy okoliczności wytrącające go ze zwykłej kolei. Jednej z takich ja uległem, opuszczając nagle te miejsca. Nie potrzebuje pani mówić jak mi boleśnie było, żem niemógł jej pożegnać — tembardziej iż nie spodziewałem się wrócić tak prędko. Ale wiedziałem, że pani jesteś jedną z wyższych sercem i umysłem kobiet, że zatem nie weźmiesz mi za złe tego rozminięcia się z przepisami grzeczności.
— O, nie o grzeczność mi chodziło! zawołała Regina z lekkim żalem, sądząc że nie była zrozumianą.
— Co zaś do głębszych moich i poważniejszych usposobień względem pani i jej brata, przerwał Stefan, uważam panią tak wysoko, iż jestem pewny że i bez długich frazesów z mojej strony pani już wie jakiemi one są.
Przez chwilę milczeli oboje.
— Jakże pan czas przepędzał w bardzo samotnej podobno okolicy? ozwała się znowu Regina.
— Miałem tam wiele pracy, odrzekł Stefan. Przybywając na to miejsce gdzie ma się budować stacja kolei żelaznej, znalazłem linję drogi trochę nietrafnie wytkniętą przez moich kolegów, którzy zapewne w skutek pośpiechu a ztąd zbytku pracy, błąd ten popełnili. Otóż staraliśmy się razem go poprawić, bo chodziło o skrócenie linji o całą wiorstę i uniknienie kosztownego przekopu. Roboty te zajmowały mię przez dni kilka od rana do wieczora. Pani która sama lubisz pracę, wiesz zapewne jak ona skraca i uprzyjemnia czas, tembardziej jeśli z nią wiąże się myśl ogólnego dobra. Wszakże najprzyjemniejszym mi był dzisiejszy ranek przepędzony na czytaniu.
Rawicki mówił to wszystko całkiem spokojnie i obojętnie, w końcu z uśmiechem dodał.
— Nigdybyś pani nie zgadła, jakiego rodzaju utwór zajął mi dzisiejszy ranek!
Regina patrzyła na niego nieco zdziwiona.
— Sadząc z mojego zawodu i umysłowych upodobań przypuszczasz pani zapewne, iż był to jaki uczony traktat o napływowych i wulkanicznych pokładach ziemi, albo rozprawa o kwadraturze koła; albo już przynajmniej rozmyślania jakiego ekonomisty nad sposobami rozszerzenia dobrobytu ludzkości. Otóż im dłużej żyję, tem więcej się przekonywam że człowiek nie może nigdy stanowczo powiedzieć, iż jest cokolwiek na świecie poza obrębem skłonności jego serca i myśli. Okoliczności naginają nas różnie, mimo że w końcu z pomocą energji, stajemy się ich panami. Tak i ja, z całą powagą moich usposobień, od wschodu słońca do południa, bez przerwy i z najżywszem zajęciem czytałem — cóż? historję serca kobiety.
— Nie widzę, odrzekła Regina w czemby czytanie takie mogło się sprzeciwiać powadze usposobień i zamiłowań pana. Serce kobiety jest sercem człowieka; a cóż może być ciekawszego na ziemi jak badanie owych tajnych głębi ludzkich, gdzie — jeśli mam użyć wyrażeń ulubionej nauki pana, na lekkich warstwach lśniących krzemyków młodości, wznoszą się wulkaniczne pokłady cierpień dojrzałego wieku; gdzie pod powierzchnią spokojną i twardą na pozór jak skała granitu, odbywa się ciągły ruch śmierci i odżywania, niby historja tych miljonów istot, które żyją i kamienieją w tajemniczych głębiach ziemi i morza. W jakimże rodzaju jest utwór, który tak mocno zajął pana? jestże to jeden z najnowszych romansów, których wiele mamy teraz? Wszakże dziwiłabym się gdyby tak było; bo dla wzbudzenia żywego zajęcia trzeba prawdy — a w romansach...
— Tak pani, przerwał pan Rawicki, rzecz ta właśnie dla tego mię tak żywo zajęła, że osnuta jest na prawdzie; treść ma wziętą z życia. Jestto niejako psychologiczne studjum nad kobietą. Opowiem je pani w krótkich wyrazach — bo jak pani widzi, nie jestem zdolny w tej chwili o niczem innem rozmawiać.
— Ciekawa ta historja, mówił dalej i całkiem spokojnie pan Rawicki — przenosi czytelnika na Wołyń, do ślicznego pałacyku stojącego nad jeziorem, otoczonego szerokiemi ogrodami, pełnego zwierciadeł, obrazów i miękkich kobierców. W tym na pozór raju ziemskim, ukazuje się bardzo młoda kobieta, żona właściciela tych wszystkich cudów. Ma ona lat siedmnaście, jest bardzo piękną, posiada w sobie zarody wszystkiego co dobre — ale dusza jej śpi. Wychowano ją świetnie ale nie gruntownie; nie nauczono jej poznawać siebie ani dróg życia. Mężem jej jest człowiek o zimnem sercu i ciasnej głowie, żyjący bez idei, bez celu, bez pracy — jeden z ludzi który liczy życie na obiady, trzy części swojej egzystencji przepędza śpiąc, a czwartą ziewając. Dla czego ci ludzie połączyli się z sobą? Ona rozmarzona, pragnąca miłości dziewczyna, uniosła się ślepym pociągiem, poddała się wrażeniu jakie wywarła na niej fizyczna piękność mężczyzny; on ożenił się z nią bo była piękną, podobał mu się jej wzrost i cera i zapragnął dogodzić swojej zachciance aby rozerwać się wśród monotonji głupiego życia.
O tym ścisłym i pięknym związku jaki daje dwojgu ludziom spójnia duchowa, o wspólności myśli i dążeń, żadne z nich nie myślało. Połączył ich ślepy instynkt, któremu w sercu dziewczyny towarzyszyło szlachetniejsze uczucie; bezwzględna ufność w tego kogo ukochała. Pobrali się — i tu początek dramatu. Dusza mężczyzny jak wprzódy śpi dalej w swojej kamiennej i mglistej powłoce; dusza kobiety stopniami poczyna się budzić i rozwijać. Myśl jej zaczyna pracować; szerokie widnokręgi odkrywają się przed nią, poznaje całą wielkość i godność natury ludzkiej i sama chce się wznosić do tych szczytów. Stopniami, powoli poznaje nicość człowieka, z którym złączyła życie. Wielki to ból! zaczyna więc bardzo cierpieć. Z drugiej strony jeziora nad którym stoi pałac, pod lasem bieleje mały dworek; w nim mieszka cicha i zgodna rodzina złożona z dwojga młodych ludzi i dziecka o jasnych włosach....
— Panie Rawicki! zawołała Regina, która słuchając zrazu z zajęciem, coraz więcej stawała się wzruszoną i niespokojną; panie Rawicki! jaki jest tytuł książki, o której pan mi mówisz?
— To nie książka pani, zawsze z równym spokojem odrzekł inżynier; to rękopis kobiecy, mały zeszyt białego papieru.
Regina wpatrzyła się w jego twarz z wyrazem niewymownego i pełnego niepokoju zadziwienia.
— Otóż pani, mówił znowu pan Stefan, młoda właścicielka pałacu trafem zaprzyjaźniła się z rodziną mieszkającą w dworku za jeziorem. Ujrzała w niej obraz domowego szczęścia, a co więcej ujrzała wcielenie wzniosłej idei rodzinnej i całej świętości jej wtedy, gdy ona jest wsparta na głębokiej i bezgranicznej miłości, ufności w ukochaną osobę. Obok pełnego pracy i cichego szczęścia życia tych ludzi, życie jej własne wydało się jej takiem pustem i biednem, że przyrównywała się do żebraczki choć rzucała w koło siebie złoto metalu; niemiała przy sobie serca, któremuby mogła okazać złoto swoich uczuć i myśli...
Regina była bardzo blada.
— Przez rok cały, mówił jeszcze z niewzruszonym spokojem pan Rawicki, smutna i młoda pani z pałacu codziennie odwiedzała sąsiedzki dworek, jadąc w koło jeziora na bystrym, czarnym koniu.
— Panie Rawicki! przerwała znowu Regina bardzo cichym głosem, zkąd pan miałeś ten rękopis?
— Znalazłem go pani wypadkiem między papierami rodziny Tarnowskich.
W tej chwili wzruszył się nieco niezachwiany spokój Stefana i przy wymawianiu ostatnich wyrazów głos jego lekko zadrżał.
Pani Różyńska powstała z siedzenia jakby niezależną od niej mocą podrzucona; była bardzo blada — ręką oparła się o stół. Parę razy otworzyła usta jakby chciała coś mówić — ale wzrok jej spotkał się z przenikliwem, przywiązanem do jej twarzy spojrzeniem Rawickiego. Szybkim ruchem zakryła twarz obiema dłoniami, postąpiła kilka kroków i stanęła wsparta o ścianę w otwartych drzwiach balkonu.
Stefan w milczeniu patrzył na nią przez chwilę; wreszcie powstał także i obok niej stanął.
— Pani znasz historję tej kobiety, rzekł — czy możesz mi więc powiedzieć jej koniec?
Regina stała ciągle z zakrytą rękami twarzą.
— Możeszże mi pani powiedzieć, pytał znowu Stefan — czy ta kobieta dziś jest wolną, czy jeszcze związaną? czy ma prawo rozporządzać życiem swojem, i połączyć je z życiem człowieka któregoby wybrała?
Na to pytanie Regina odkryła twarz, skrzyżowała ręce na piersi, i w milczeniu patrzyła na Stefana — aż wreszcie wyrzekła stanowczym głosem:
— Tak, jestem wolną.
Twarz Rawickiego nie zmieniła się; bardzo wprawne tylko oko mogłoby w oczach jego dojrzeć znowu dwie iskry radości.
— W rok po wyjeździe moim z Różanny, mówiła Regina cichym ale pewnym głosem — brat mój przywiózł mi z Rzymu wolność, to jest rozwód.
Umilkła znowu, i schyliła głowę jakby pod ciężarem wyrzeczonego wyrazu. Ale po chwili podniosła czoło, i pełnym godności głosem, coraz bardziej ożywiając się, mówiła:
— Tak, jestem rozwódką. Jak widzisz więc pan noszę godność, której miano źle brzmi śród społeczności. Rozwódka, ma to być zawsze kobieta nierozumiejąca idei rodzinnej i rzucająca na nią wzgardę. Ma to być kobieta, która depce i lekceważy najświętsze na ziemi związki; której głowa pełna jest grzesznych myśli, a serce lekkich lub nizkich uczuć. Świat przywiązuje się do wyrazów, i bezwględny na różne odcienia istnień i serc ludzkich, daje stanowcze jak wyrok śmierci, słowa potępienia. Jam zgrzeszyła za młodu, to prawda; zgrzeszyłam dając się uwieść ślepemu instynktowi, zgrzeszyłam dziecinnem rozmarzeniem i nierozwagą. Ale gdy spojrzę w owe młode lata moje, w obec najstraszniejszego sędziego, bo w obec własnego sumienia, grzech ten błędem tylko nazwać mogę. Mima wyklętego miana jakie noszę, czuję, że jak ta najpromienniejsza gwiazda jasno w tej chwili świeci, tak w sercu mojem niby słońce przejasne i bez skazy, jaśnieje śród czci najwyższej ta idea, której moje położenie pozornie zaprzeczenie rzuca...
Chciała mówić więcej, ale głos jej zadrżał w najwyższem wzruszeniu, i rozpłynął się szeptem, niby pochłonięty wewnętrznemi łzami.
Pan Rawicki ujął jej obie ręce, i rzekł głosem stanowczym:
— Wierzę.
W tym jednym wyrazie zamknął cały świat uczucia i myśli. Nie wypuszczał ze swoich dłoni rąk Reginy, i po chwili milczenia mówił znowu:
— Teraz gdyś mi pani powiedziała wszystko, posłuchaj mię z kolei; posłuchaj słów o których niedawno jeszcze sądziłem, że nigdy już na usta moje nie przyjdą. Cierpiałaś pani, cierpisz i pragniesz szczęścia — i jam go zapragnął w całej pełni i potędze jego. Spytasz mię pani, czym go nigdy nie zdobył dotychczas? I owszem, bywałem w życiu szczęśliwy — szczęśliwy rozkoszą pracy, zacnością czynu. Mimo wszelkie troski i trudy, mimo wszelkie cierpienia — wypływałem zawsze na szczęśliwe brzegi, choć szczęśliwe tylko względnie. Kiedy przebiegam myślą życie moje od lat młodzieńczych, w których miałem oczy na świat i ludzi zamknięte, a nikogo ktoby mi je otworzył; w których umysł mój w ciasnym tłukł się obrębie i sam szranki swoje rozszerzać musiał; w których byłem ciemny, nieznany i biedny w całem słowa tego znaczeniu — i gdy porównywam się dziś z tem czem byłem niegdyś, gdy mierzę drogę przebytą i trudności niezmierne zwalczone — widzę, żem szczęśliwy! Inni w koło mnie legli — mniejsza że ciałem — ale legli umysłem i już nie powstali, tem mniej powstaną; a ja żyłem ciągle, ciąglem szedł, walczył, zwyciężał, ani razu przeciwnościami losu istotnie pokonany nie byłem. Aż nakoniec... zapragnąłem korony mojego życia... w tobie Regino! Miłość twoja, to brylantowy na tej koronie krzyż — sięgam po nią, ufny i z wiarą. Miałożby mię szczęście całego mojego życia opuścić? Wszak je wywalczałem zawsze, a i teraz walczyłem o nie — cierpieniem, smutkiem, pragnieniem. Kocham cię bardzo, całą potęgą męzkich a niezmarnowanych sił ducha i ciała; a dopóki w miłości tej nie zleje się twoja i moja myśl, twoje i moje uczucie — nie będzie ze mną końca, życie moje nie będzie dopełnionem. Więc mówię ci: niech moja droga i twoją będzie drogą — pójdźmy razem przez świat, wesprzyj się na mojem ramieniu z wiarą bez granic, i daj mi bezgraniczną słodycz twojej miłości. — Czy chcesz być moją? odpowiedz Regino!
Regina jak posąg nieruchoma stała ze splecionemi rękami, w dłoniach Rawickiego uwięzionemi. Im dłużej mówił tem więcej bladość jej znikała pod rumieńcem, który stopniowo wstępował na jej twarz; usta jej otworzyły się pod siłą przyśpieszonego oddechu, oczy zasłoniła mgła zamarzenia.
Gdy skończył mówić jeszcze chwilę jakąś patrzyła mu w twarz z nieopisanym wyrazem, aż powoli ugięły się pod nią kolana, z szelestem jedwabiu suknia jej opadła na posadzkę — a ona schylając nieco czoło cicho wyrzekła.
— Kocham cię!
Stefan podniósł ją, objął silnem ramieniem, i schylając się nad jej twarzą gorącym rumieńcem oblaną, rzekł głęboko wzruszonym głosem.
— Ty pierwsza moja i ostatnia!
O poeci całego świata! szumnemi ody lub żałośnemi jęki opiewajcie wszystkie cuda natury! mędrcy i badacze rozcinajcie ostrzem myśli wszystkie fibry człowieczej piersi i snujcie z nich nici uczonych teorji! Lecz o poeci i mędrcy, o wieszcze i myśliciele! ni słowem, ni okiem nie dotykajcie chwili, w której dwie istoty jednako silne duchem i ciałem, łączą się w uścisku nieskończonej miłości — chwili w której między spojonemi pocałunkiem ustami nie sama fizyczna drga rozkosz, ale z nią razem i po nad nią mocniejszy tchnie duch świadomy siebie, mądry a silny — i z bratnim łączący się duchem.
Niech nikt chwili takiej nie dotyka piórem, ni słowem, ni ścisłą rachubą krytycznego rozbioru; niech zapada zasłona i tajemnicą pokrywa obraz z którego tryska zdrój niepojętego życia. A ci którzy nie doznali nigdy podobnej chwili, niech smutnie sobie powiedzą jak u wrót rajskich Anioł wygnany:

Leć z gwiazdy na gwiazdę, od słońca do słońca,
W otchłani bezedna, w przestrzeni bez końca,
Gdzie wiszą na wiecznych zawiesiech;
I zrachuj ich wszystkie rozkosze, radości
I pomnóż przez lata, przez wieki wieczności,
Czem one przy chwilce w niebiesiech?

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz, około godziny dziesiątej zrana na dziedzińcu domu z balkonem niezwykły ruch panował. Furman pana Tarnowskiego starannie oglądał karetę wyciągniętą z wozowni; Hryhory majstrował cóś około kufrów powozowych wyraźnie urządzając je do podróży; czarnooka i rumiana subretka pani Różyńskiej przebiegała często dziedziniec, niosąc służbie rozporządzenia i zaglądając do karety. Niekiedy hoża dziewoja uśmiechała się do kozaczka pokazując białe ząbki, albo biegnąc ku gankowi domu nuciła.
W bramie stanął dwudziestoletni chłopak w czarnym tużurku, w białej kamizelce, na której błyszczał z podejrzanego złota łańcuszek, i w czapeczce na bakier. Stanął w bramie pogwizdując; ujął się rękami pod boki i począł się rozglądać po dziedzińcu. Na czole miał napisane że był lokajem; ale gdyby żył za Molijerowskich czasów, sławny komedjo-pisarz mógłby go wziąść za typ do swego Frontina — taka przebiegła chytrość malowała się w jego twarzy.
— Dzień dobry, panie Hryhory! odezwał się postępując ku służbie pana Tarnowskiego.
— Dzień dobry, panie Michale — obojętnie odpowiedział kozaczek stukając ciągle młotkiem.
— A co tam słychać?
— Nic nowego.
— Cóż tak się zwijacie?
— Zwyczajnie do podróży.
— Do podróży? zawołał lokaj siadając na jednym z kufrów, cóżto, wyjeżdżacie?
— A jutro!
— Hi, hi, hi, zaśmiał się lokaj, znać waszej pani sprzykrzyły się już wody i kąpiele. A może do mężulka zatęskniła, co?
— A piękna bo wasza pani, mówił dalej widząc że nie odbiera odpowiedzi — niech ją... Mój pan to tak dalibóg, i głowę za nią stracił — może będzie weselisko — co? Panie Hryhory? he? jak myślisz?
— Cóż to? waszeć i o mężu i o weselisku gadasz razem, z pod wąsa odezwał się furman.
— Albo ja tam wiem czy wasza pani ma męża, kiedy sama jeździ tylko z bratem? ot żebyście byli poczciwi ludziska, tobyście powiedzieli; he?
— A nam co do tego! obojętnie odpowiedział Hryhory.
— Ba! co do tego! Słuchaj, panie Hryhory, ja zaraz waści powiem co do tego. Mój pan nie skąpy ot, takby zaraz tu co i wpadło; he?
I znacząco pokazał swoją ogorzałą i podejrzanej czystości dłoń.
Hryhory podniósł na niego oczy, popatrzył mu w twarz z drwiącym wyrazem i spokojnie odpowiedział.
— Jak zapotrzebuję pieniędzy, to pójdę do pani albo do pana — to i dadzą; a do kieszeni waszego pana i do interessów naszych państwa nam nie trzeba zaglądać.
— W tej chwili z igłą i nićmi w ręku nadbiegła zwinna pokojówka.
— Dzień dobry pannie Handzi! rzekł lokaj powstając i galancko bawiąc się tombakowym łańcuszkiem.
— Dla kogo Handzia — a dla kogo nie Handzia! sarknęła dziewczyna wyjmując poduszkę z karety i oglądając odprute nieco pokrycie osłaniające kosztowny adamaszek.
— No, to dzień dobry panience, rzekł niezderutowany elegant przedpokojowy, z przymileniem zbliżając się i chcąc ująć rękę Handzi.
Dziewczyna nadstawiła igłę.
— Może to u was moda brać za rękę — u nas nie, odpowiedziała.
— Aj, aj! syknął lokaj i zaczął oglądać dłoń ukłutą ostrzem igły.
— Ha, ha, ha, zaśmieli się duetem furman i Hryhory.
— Jaka panienka gniewliwa! rzekł elegant oglądając ciągle swoją rękę, i zabierając się do odejścia.
— Cóż panie Hryhory, dodał zwracając się do kozaczka, może wypijemy strzemiennego, co? Tęgie piwko u Szmujły naprzeciwko. Hę?
— Niemam czasu, odpowiedział kozaczek.
Nowożytny Frontyn nasunął czapkę na uszy, spójrzał raz jeszcze na otaczających i widząc że nic nie wskóra, skierował się pogwizdując, ku bramie.
— Ot tak! krzyżyk na drogę — mruknął Hryhory.
— Bądź waszeć zdrów, zawołała z chychotem pokojówka, a pisuj na Berdyczew, tylko drobnemi literami! I wyciągnęła za odchodzącym rękę złożoną w wielce kompromitujący znak.
— Ha, ha, ha, ha, roześmiała się na całe gardło służba; oto zjadł mydła! ha, ha, ha, ha.
Furman wyprowadzał ze stajni parę parskających i okrytych szarem suknem koni wołając — ho! Sułtan, ho!
W tej chwili Henryk wyszedł na ganek i zawołał. — Hej dzieci, zwijajcie się a przygotujcie wszystko, tylko żwawo a dobrze; jutro o tej porze wyjeżdżamy.
— Wszystko gotowe, panie, choćby zaraz jechać, ozwały się trzy wesołe głosy.
Tymczasem, nowożytny Frontyn ze spuszczoną głową przeszedł część ulicy i wszedł do domu w którym mieszkał pan Wiewiórski.
W pokoju z dwoma oknami otwartemi na dziedziniec słodki Cherubin siedział przy stoliku zastawionym herbatą, ubrany w szlafrok z perskiej materji w wielkie pąsowe arabeski, i w bogato wyszywanych pantoflach. Naprzeciw niego także w negliżu, ale takim w jakim się wychodzi na ulicę, niedbale rozparty w fotelu palił cygaro hrabia August.
— Michałek wraca! zawołał pan Frycio, spostrzegłszy w bramie swojego lokaja.
Hrabia August udając obojętność poniósł do ust szklankę z herbatą.
— No, cóż Michałku, rzekł pan Wiewiórski do wchodzącego chłopaka, dowiedziałeś się — co?
— Djabła tam, proszę Jaśnie pana, markotnie odrzekł Frontyn; ci ludzie zakute mają gęby — a ta panna Hańdzia to czysta szczypawka! Tak ukłóła mię igłą...
— Gap jesteś, z niezadowoleniem wyrzekł p. Frycio; i nic a nic się nie dowiedziałeś?
— Owszem jaśnie panie, z chytrą miną odpowiedział lokaj, — dowiedziałem się że ci państwo jutro wyjeżdżają.
Pan Wiewiórski podskoczył na krześle tak żywo, że mu aż jeden pantofel spadł z nogi, a hrabia August oblał herbatą białą pikę swojej porannej kamizelki.
— C’est inimaginable! czy słyszysz hrabio, jutro wyjeżdżają!
— Mało mnie to obchodzi — odpowiedział wspaniały hrabia ocierając chusteczką plamy od rozlanej herbaty.
— No, naturalnie! miarkując się rzekł Frycio, cóż to nas może obchodzić! wszakże....
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi i wpadł do pokoju rosły, barczysty mężczyzna — rzucił czapkę na krzesło, laseczkę na podłogę i zawołał:
— Bonjour messieurs, dajcie mi herbaty a powiem wam nowinę.
— Jak się masz, Bryniu, odpowiedział gospodarz. Michałek, herbaty dla pana Bronisława! — Cóż tam za nowina?
— Ho, ho wielka nowina, ma foi, dobry ze mnie koleżka, że wam ją przynoszę — pracowałem dla was!
— I cóż tam takiego? z wysoka zapytał hrabia.
— Otoż widzicie panowie, mówił Brynio zasiadając przy stoliku i pijąc herbatę, wczoraj graliśmy w preferansa u Odzia, gdy na dziedziniec wjechała bryczka. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem mego jak świat starego znajomego, Miecia Zagórskiego.
— Mais connu! zawołał pan Frycio — znam go także: kupiłem u niego raz na jarmarku czwórkę koni, ale djable mię oszukał!
— Ha, ha, ha, on zuch na to, ale sam dzielne ma konie — ma foi.
— Gdzież nowina? wtrącił niby obojętny hrabia.
— Zaraz powiem. Gdyśmy zobaczyli znajomego, bo i Odzio zna także Miecia, zaczął się pytać co słychać, czy wesoło się bawią, kto jest w tym roku, ile panien na wydaniu? Słowo po słowie, przyszło do tego żeśmy mu zaczęli mówić o pani Różyńskiej, śmiejąc się z tego larmoyanta Janusza, który był tam z nami, że w niej zakochany tak aż mu od łez oczy nabrzękły. Pani Różyńska! zawołał Miecio, piękna kobieta, ma foi — czy nie idzie za mąż?
Chórem spytaliśmy się czy ją zna? Otóż opowiedział nam, że bywał u jej męża Alfreda Różyńskiego na Wołyniu, polował z nim, grywał w karty i widywał ją często; że potem, ni z tego ni z owego pani Różyńska wyjechała od męża i rozwiodła się. Od czterech lat jest już rozwódką — i oto moja nowina!
— No, niezbyt ważna, obojętnie odrzekli dwaj słuchacze. Wszakże mimo tej pozornej ich obojętności, w czasie opowiadania Brynia drugi pantofel pana Wiewiórskiego odleciał gdzieś pod stół daleko, a biała kamizelka hrabiego Augusta poczerniła się popiołem spadającym z cygara.
— Oho! jakto nie ważne! zawołał Brynio; dla mnie pewno nie ważne — bo ja niemam żadnej pretensji do pani Różyńskiej — ale — dla innych... i figlarnie mrugał oczami patrząc na dwóch konkurentów Reginy.
— Ciekawa jednak rzecz czemu się ona rozwiodła? zaczął zamyślony pan Frycio.
— Miecio mówi, że nikt tego odgadnąć nie mógł.
— Pewno się w kim rozkochała.
— Miecio mówi że nie — i że mąż jej był dzielny człowiek — piękny podobno i bogaty.
— Konsyljarzu! konsyljarzu! zawołał pan Wiewiórski, ujrzawszy przez okno doktora idącego do pacjentów mieszkających na tym samym dziedzińcu.
Doktor spojrzał na okno.
— Dzień dobry, panie Wiewiórski, zawołał, a co to pan tak długo w negliżu.
— Proszę do nas doktorze, jest wielka nowina.
— Cóż tam za nowina? spytał doktór niedbale zbliżając się i stając pod oknem.
— Dowiadujemy się w tej chwili, mówił gospodarz, że pani Regina Różyńska jest rozwódką.
— Doprawdy! odrzekł medyk, dobra wieść dla jej adoratorów!
— A któżto jej adoratorowie? z lekką niechęcią spytał pan Frycio.
— A ja niewiem, ze zwykłym sobie lekko sarkastycznym tonem odpowiedział doktór — muszą jednak być, naprzykład ci, którzy uczą papugi wymawiać jej imię.
— Eh! docteur! to był prosty żart.
— Do widzenia, panie Wiewiórski.
— A revoir, konsyljarzu.
I odszedł konsyljarz ale tak jakoś zamyślony, że minął drzwi swoich pacjentów i dopiero w bramie przypomniał sobie gdzie miał iść. Wrócił powoli, ze schyloną głową — ale nie wszedł zaraz do pacjenta, a przez chwilę jakąś stał na jego ganku, machinalnie rysując coś laseczką na piasku. Czyżby się tak zamyślił o ilości i jakości kąpieli jakie miał przepisać choremu? Czy może z poza szklanek napełnionych mineralną wodą i flaszeczek z różnemi preparatami medycznemi — przed wyobraźnią jego zarysował się wymówiony przez Frycia wyraz: „rozwódka“ i tak mu myśl pochłonął, że doktór dwa arkusze papieru podarł u swego pacjenta nim zdołał bez omyłki zapisać receptę?
Brynio poszedł na śniadanie do Odzia i hrabia August żegnał p. Wiewiórskiego.
— Cóż hrabio, pójdziesz pewno pożegnać panią Różyńską? spytał p. Frycio.
— Sam niewiem, obojętnie odrzekł hrabia, wypadałoby zapewne... zajdę może na chwilkę; a pan?
— Ja?.. wolałbym nie iść — coś mi się niechce.... wszakże, nie wypada inaczej; będę też na chwilkę z pożegnaniem — ale wprzód zajdę do hrabiny.
Zaledwie drzwi się zamknęły za hrabią Augustem, pan Frycio zerwał się z krzesła i zawołał.
— Michałek! wiedeńską bonżurkę podaj — zaraz tylko!..
A sam zbliżył się do lustra, przed którym ustawiony był cały pułk słoiczków i flaszeczek z perfumami, pomadami, olejkami i t. d.
— A jaki krawat podać jaśnie panie? spytał Michałek.
— Pokaż wszystkie — wybiorę!
Lokaj rozłożył na stole krawaty przeróżnych barw — wązkie, szersze i najszersze; a było ich wszystkich trzydzieści i sześć.
— Jak myślisz Michałku, w którym mi najwięcej do twarzy?
— Jaśnie panu we wszystkich pięknie.
— Hm, ale w którym najpiękniej? ten bronzowy zaciemny, szafirowy nie idzie do koloru bonżurki; może zielony, co? Podaj bonżurkę!
Bonżurka była ciemno wiśniowa, zielony krawat pokazał się niestósownym. Jeden po drugim wszystkie trzydzieści sześć krawatów były przyłożone do bonżurki, obejrzane zbliska i zdaleka — nareszcie amarantowy odniósł zwycięztwo.
Nastąpił potem podobnyż przegląd dwunastu par bótów, kamaszków i półbucików błyszczących jak szkło i rzędem ustawionych przy ścianie — i zaledwie za godzinę pan Wiewiórski ubrany w wiśniową bonżurkę i amarantowy krawat, woniejący najczystszem millefleur — z rękawiczkami gorąco-żółtej barwy, trzymając w ręku chapeau claque, stanął przed lustrem i zwycięzko spojrzawszy na swoję postać pomyślał.
— N‘as-je pas l‘air d‘un Cherubin? poczem spojrzał na zegarek zawieszony na grubym łańcuchu i brzęczący mnóstwem breloków i szepnął.
— Dwunasta godzina — jeszcze wcześnie! pójdę naprzód do hrabiny — a do niej o pierwszej — c‘est le plus convenable.
I zaczął chodzić po swoim pokoju — a tak był zatopiony w myślach, że nie zważając na obecność Michałka szeptał niekiedy jakby powtarzając przed sobą lekcją, którą miał wydawać za chwilę.
— Pani! u nóg twych składam...
albo:
— O, pani! miej litość...
A dołączając giest do wyrazów, zginał lekko jedno kolano jakby miał przyklęknąć; ale za każdym razem spojrzawszy na niepewnej czystości podłogę, prostował się i chodził znowu naciągając włożone już na ręce rękawiczki i szepcąc.
W tej samej prawie chwili hrabia August stał w swojem mieszkaniu, przed dużem zwierciadłem — uroczyście też ubrany, z przyjemnością patrzył na swoję słuszną i w istocie piękną postać. Ręką błyszczącą brylantem, poprawił bogaty łańcuch zegarka; dwa pierścienie czarnych i lśniących włosów z zaniedbaniem opuścił na białe czoło; a naciągając białą rękawiczkę i ostatnie spojrzenie rzucając w lustro, pomyślał.
— Jak Apollo!
Spojrzał na zegarek i szepnął.
— Dwunasta! trochę zawcześnie — wszakże pójdę! a w myśli dodał: hrabiemu wszystko uchodzi!
Poczem z najgłębszem zadowoleniem z siebie, krokiem wspaniałym jak przystoi hrabiemu, wyszedł na ulicę i skierował się ku mieszkaniu pani Różyńskiej.
O, biedni ludzie, którzy myślicie że bonżurką, krawatem albo utrefionemi pięknie włosami zdołacie zdobyć serce rozumnej kobiety! na jakiem miejscu tego padołu płaczu zgubiliście wasze głowy?
Owego ranka Regina siedziała w swoim saloniku sama jedna, z robótką w ręku. Nigdy jeszcze nie była tak piękną.
W białym rannym stroju, z pąsowym kwiatem we włosach, na twarzy miała lekki rumieniec; oczy jej błyszczały niezwykle, a usta były tak pąsowe, jak purpurowa niteczka jedwabiu błyskająca szybko w białem jej ręku. Chwilami z pogodnem zamyśleniem patrzyła na schylające się poza otwartem oknem drzewa ogrodu, albo spoglądała ku zamkniętym drzwiom jakby czekała kogoś.
Drzwi długo się nie otwierały — nareszcie poruszyła się klamka. Regina lekko drgnęła i pełnym wdzięku ruchem odrzuciwszy nieco w tył głowę uśmiechnęła się tym uśmiechem, jakim kobieta wita szczęście.
Otworzyły się całkiem drzwi i stanął w nich wspaniały hrabia.
Na twarzy Reginy lekko odmalował się zawód — grzecznie jednak powitała gościa.
— Całe nasze towarzystwo gotuje się do przywdziania żałoby, mówił hrabia siadając na fotelu naprzeciw Reginy siedzącej na kanapie. Rozeszła się zasmucająca pogłoska, że państwo jutro wyjeżdżają.
— Tak, odrzekła Regina, jutro wyjeżdżamy ztąd do Warszawy.
— Do Warszawy! Mon Dieu! czemuż pani towarzyszyć nie mogę! Miałem sam zamiar odbycia tej wycieczki — ale, figurez-vous madame, rządzcy moich dóbr piszą do mnie, abym conajprędzej przybywał, bo przedstawia się sposobność zrobienia ogromnej affery; idzie o sprzedaż części moich wielkich lasów.
Gdy hrabia to wygłaszał, sumienie jak dokuczliwy cenzor szeptało mu: kłamiesz! Rządzców niemasz a tylko jednego biedaka ekonoma; las zaś jaki miałeś kiedykolwiek, dawno już sprzedany do Królewca popłynął. Nie słuchał tego natrętnego głosu hrabia; jedną rękę wspaniale zawiesił na poręczy fotela a drugą, bawiąc się łańcuszkiem, patrzył na Reginę najpiękniejszem jakie miał spojrzeniem.
— W jakich stronach są majątki pana, spytała pani Różyńska dla podtrzymania rozmowy.
— O, pani, w różnych, w różnych!
Sumienie szeptało: kłamiesz! masz tylko dwie wioski bardzo niedalekie siebie.
— Jeden z moich majątków w powiecie B. w ślicznem leży położeniu.
Sumienie szeptało: na piasczystej wydmie!
— Góry, rzeki, jeziora, lasy, słowem cała panorama — pałac na wysokiej górze...
Sumienie szeptało: rozwalona ruina.
— W istocie? przerwała Regina, nie wiedziałam dotąd, że powiat B. jest górzysty, mówiono mi zawsze że to równina.
— Si fait! si fait! w moim majątku są góry; mam go po matce — et mon grand père maternel; książę Ł. kazał je usypać; miljony wydał na to! miljony!.. Drugie dobra posiadam w gubernji M.
Sumienie szeptało: wiosczyna odłużona!
— Tam znowu inny rodzaj natury: olbrzymie, niebotyczne lasy, coś ponurego, czarnego, romantycznego; w lasach jaskinie, ruiny starożytnych mieszkań moich przodków — a między tem wszystkiem odwieczny zamek z basztami — gdzie przodkowie moi przyjmowali królów.
Sumienie szeptało: została już tylko officyna w której mieszka ekonom.
— Ależ smutne być musi położenie tego majątku pana, ozwała się z lekkim uśmiechem Regina.
— Tak, pani, to ma barwę moyen àge; ja, z mojem wesołem usposobieniem niezbyt lubię to posępne ustronie — mais, que voulez-vous, mam za to dochody ztamtąd, pędzę tam smołę.
Sumienie szeptało: już dawno co do kropli wypędzona.
— Czy i pod względem towarzyskim majątki pana są równie korzystnie położone? sąsiedztw pan ma wiele? przerwała Regina, którą zaczęły już nudzić dobra hrabiego.
— Malheureusement madame, mnóstwo się w koło nich rozsiadło tej — tej drobnej szlachty; wszakże w powiecie B. niedaleko mego majątku mieszka siostra moja księżna Z. mój szwagier hrabia W. ciotka moja pani baronowa von N. i jeszcze dwaj młodzi książęta J. mes intimes amis. Jeden z nich wrócił przed rokiem z Hiszpanji i przywiózł mi zaproszenie, — tojest powiedziałbym nalega nie od tamecznego królewskiego dworu, — abym się prezentował kuzynce mojej Najjaśniejszej królowej Izabelli w Eskurjalu. Mówię kuzynce — bo stryj mój hrabia Roderyk W. przed kilku laty zawarł związek małżeński z siostrzenicą królowej Izabelli. Byłbym więc niezawodnie pojechał w tym roku do Madrytu gdzie wzywają mnie tak mile i powiedziałbym nawet, dla obu stron zaszczytne związki krwi — gdyby mię książęta J. nie ubłagali, abym na ten rok jeszcze nie opuszczał naszego kółka. U siostry mojej mieszkają synowice jej męża, dwie księżniczki Z. des charmantes personnes.
Sumienie przypominało: dały ci każda po harbuzie.
— O jednę z nich bodaj czy się nie stara książę J. ce serait un mariage tres assorti. Tak więc składamy nasze oddzielne kółko.
Sumienie znów mówiło: które się ciebie wyrzeka boś stracił majątek. — Dla tegoż się i oświadczam — wewnętrznie odpowiedział sumienny hrabia; inaczej czyżbym chciał patrzyć na szlachciankę!
I w istocie hrabia August oświadczał się; a jak biegły jenerał, szturm swój do serca Reginy podzielił, na trzy części. W pierwszej miał być wykaz dóbr, w drugiej koligacji, w trzeciej sentymentów. Dwie pierwsze już się skończyły; hrabia myślał że olśnił już Reginę i zaimponował jej dostatecznie; teraz należało wzruszyć — zostawała część trzecia.
— Miło to jest w istocie, mówił więc dalej, mieć bogate materyalne środki, ród biorący początek w przedhistorycznych czasach, i szerokie, prawdziwie wyższej sfery stosunki. A jednak... a jednak...
Tu romantycznie schylił głowę, zsunął swoje piękne brwi, i tak przez chwilę zostawał w znaczącem milczeniu; nareszcie jakby rozpacznym rzutem wstrząsnął włosami, tak aby mu na czoło opadły i dodał.
— Jednak z tem wszystkiem można być nieszczęśliwym.
— Doprawdy? pan się czujesz nieszczęśliwym! z lekką ironią w głosie rzekła Regina, nie podnosząc oczu od roboty.
— O! tak pani, zniżonym i nieco drżącym głosem mówił hrabia, rękę z brylantem przesuwając po czole — tak, jestem nieszczęśliwym..... od niedawna..... Wprzódy swobodny byłem i spokojny.... ach!....
I głębokie o czterech spadach westchnienie podniosło haftowany batyst jego żabotu.
— O, mój Boże! — z większą jeszcze ironją rzekła Regina patrząc ciągle na kanwę.
Hrabiemu zdało się iż było to westchnienie współczucia; uradował się wewnętrznie, i był pewny wygranej. Niecierpliwiło go tylko to, że pani Różyńska nie patrzyła na niego, nie widziała zatem efektu jaki sprawiały jego romantycznie opadające na czoło włosy.
— To mądra kobieta, pomyślał — trzeba zacząć górnie!
I mówił znowu.
— My pani na tej biednej ziemi, to jak wędrowcy, jak łodzie... kiedy słońce świeci to pogoda.. ale kiedy zajdzie to ciemno...
— Nie zawsze, tłumiąc śmiech i nie podnosząc oczu odpowiedziała Regina; jak księżyc w pełni, to i po zachodzie słońca jasno.
— Pani!... serce bywa czasem jak jaskinia; gdy słońce zajdzie, żadnej już innej gwiazdy światło nie zaświeci...
— Więc w braku gwiazdy można zapalić świecę... spokojnie zarzuciła znowu Regina.
— Gdybyś pani chciała, moje słońce nigdyby nie zaszło — mogłabyś je pani zatrzymać.
— O panie! alboż jestem Jozue! I zaśmiała się już na dobre Regina.
— Pani jesteś aniołem! coraz ożywiając się zawołał arystokratyczny młodzieniec; w pani ręku jest moje życie! Od pierwszej chwili, od pierwszego na panią spojrzenia, poczułem że bez pani egzystencja byłaby dla mnie jak pustynia bez rosy, jak niebo bez słońca, jak... jak... wiosna bez kwiatu, jak... jak... jak noc bez gwiazd, jak... ach, róża bez zapachu... Pani jesteś bóstwem! u nóg pani składam mój ród, moje dobra, moje stosunki, siebie samego i całe moje serce — i najszczęśliwszym będę jeśli kiedy... jeśli kiedy pani się nazwiesz hrabiną W.
Cały ten monolog wypowiedział drżącym i przerywanym głosem, wtórując mu przyśpieszonym, niby od wzruszenia oddechem, i coraz niżej zsuwając na czoło włosy. Kończąc, jednę dłoń oparł na poręczy fotelu, drugą rozpoczął kreślić w powietrzu uroczyste półkole — a całą postacią zsuwał się coraz niżej, mając zamiar zaraz uklęknąć.
Pani Różyńska ciągle wyszywała na kanwie i patrzyła na robotę; a gdy skończył mówić podniosła wzrok, i zupełnie spokojnym głosem odrzekła.
— Jeśli panu o to chodzi, to mu odpowiem jednem słowem: od wczoraj jestem już narzeczoną pana Stefana Rawickiego.
Hrabia August zawieszony między fotelem a posadzką, z nawpół zgiętem kolanem, z ręką zatrzymaną w połowie półkola — oniemiał i skamieniał. Usta jego roztworzyły się z wyrazem jaki mają zwykle głupio zdziwieni ludzie, oczy mu się rozszerzyły niezmiernie, a cała twarz wyciągnęła się w przerażający sposób.
Regina wyszywała znowu.
W tej chwili otworzyły się drzwi, i weszli pan Rawicki z Henrykiem.
Pani Różyńska szybko powstała, przeszła mimo hrabiego który się nagle wyprostował, i skinąwszy z uśmiechem głową Henrykowi, obie ręce podała narzeczonemu.
— Zagadaliśmy się ze Stefanem, rzekł Henryk — i późno przychodzimy do ciebie siostrzyczko; spodziewam się że nam to przebaczysz.
— W każdej chwili jestem szczęśliwą, gdy was widzę, odpowiedziała z serdecznym uśmiechem Regina; a spojrzenie jej pełne niewymownego wyrazu spoczywało na poważnej, ożywionej głęboką radością twarzy inżyniera.
— Madame, j’ai l’honneur de vous souhaiter le bon voyage — wyjąkał żegnając panią Różyńskę hrabia August.
— Bonjour, messieurs, dodał kłaniając się mężczyznom, i wybiegł z salonu.
— Zapomniałeś hrabio kapelusza, zawołał za nim Henryk, podając mu we drzwiach zapomniane rzeczywiście nakrycie arystokratycznej głowy.
— Mille grâces monsieur — ozwał się jeszcze głos hrabiego na balkonie; poczem szybkie jego kroki dały się słyszeć na żwirowanej ulicy.
— I czegóż ten wspaniały potomek wielkich przodków wybiegł ztąd jak oparzony? spytał Henryk.
Regina uśmiechnęła się.
— Siostrzyczko!.. żartobliwie zawołał patrząc na nią młody człowiek.
— Oświadczył mi się, odrzekła z uśmiechem — ale jak!.. I głośno się rozśmiała.
Rawicki ujął jej rękę i długim pocałunkiem do ust ją przycisnął.
Henryk zbliżył się do nich obojga, i rzekł.
— W Warszawie, oddam ci ją Stefanie, a sam pożegnam was i pojadę na Polesie.
Wzrok Reginy przenosił się przez chwilę z twarzy narzeczonego na twarz brata — wreszcie jedną rękę podała Rawickiemu, drugą położyła na ramieniu Henryka i rzekła.
— Przyszła już dla mnie przepowiadana przez ciebie chwila, bracie mój! jestem szczęśliwa.
— I będziesz szczęśliwa! dodał Stefan — a w głosie jego była moc męzkiego przekonania i głęboka ufność w potęgę własnego uczucia.
W koło gruppy tych trojga ludzi, wiły się płynące przez okna nici złocistych promieni; bluszczowe gałęzie zda się radośnie drżały nad ich głowami; wszystko jasne było, pogodne, promienne, jakby święto serc ludzkich było i świętem weselnem natury.
Kiedy hrabia August szybko przeszedłszy ogród, więcej wbiegł niż wszedł do salonu hrabiny, całe jak zwykle licznie zebrane tam towarzystwo zwróciło uwagę na pełną wzburzenia, zazwyczaj tak wspaniałą jego postać.
— Qu‘avez-vous? comte! z głębi fotelu zapiszczała hrabina.
— La grande, la grandissime nouvelle! zawołał hrabia, z którego czoła zniknęła cała symetrja tak sztucznie przed chwilą ułożonych włosów. Powiem państwu coś dziwnego, niesłychanego — une chose inouie!..
I upadł na krzesło zapomniawszy o zrobieniu półkola — a zamiast tego giestu, topiąc brylant swego pierścienia w gęstych włosach.
— Cóż takiego? qu’y a-t-il donc? ozwały się zewsząd głosy.
— Pani Różyńska — mówił z ironją hrabia, vous savez — ta pani Różyńska... cette grande dame qui se donnait des airs d‘une princesse... Ta pani Różyńska...
— Eh bien! cóż dalej? dręczysz nas hrabio — ozwały się chórem panie.
Eh bien, ta pani wychodzi... mais c‘est une chose inouie... wychodzi za tego... tego... tego inżyniera...
— Za Rawickiego? zawołała hrabina.
— A tak... za tego rzemieślnika.
— Ah! ah! voila! czy podobna? impossible! — chórem się odezwały wykrzykniki we wszystkich stronach salonu.
Pan Wiewiórski, który właśnie w chwili wejścia hrabiego brał kapelusz aby się udać do Reginy, skamieniał i stał obok klatki z papugą jak posąg, ustrojony w bonżurkę i amarantowy krawat.
— Le beau comte Auguste musiał dostać grochowy wianeczek, szepnęła pani Klementyna sąsiadce, inaczej nie byłby tak wzruszonym.
— Comtesse! wołała pani Konstancja, votre flacon des sels! pan Kwiliński mdleje!
I w istocie poetyczny młodzieniec był blady jak ściana; drżał cały, a pełne łez jego oczy i twarz miały taki wyraz, jaki mają płaczące w kołysce dzieci.
— C‘est une mésalliance! wycedziła hrabina. Pani Różyńska pochodzi z pięknej familji Tarnowskich; wychodząc za inżyniera, elle deroge... je ne sais vraiment ou le monde s‘en va!..
— Przyznaj się hrabio, szepnęło do ucha hrabiego Augusta jakieś wybladłe książątko — dostałeś odkosza — co?
— Moi, mon cher? odpowiedział odzyskując przytomność arystokrata — jakto! ja, miałbym się oświadczać tej szlachciance? Me crois-tu capable de faire une mésalliance?
— Co do mnie, wcale się nie dziwię tej niedorzeczności pani Różyńskiej, wygłosiła pani Klementyna; jakie życie taki koniec. Awanturnica, rozwódka.; bardzo rzecz naturalna, że skończyła mezaljansem.
— Któżby inny ją chciał po takich awanturniczych przejściach, dodała jedna z pań — n‘est ce pas Mr. Wiewiórski?
— Mais oui, odpowiedział pan Frycio, który już ochłonął z pierwszego wrażenia; vous-avez raison — ta pani nie jest wcale sympatyczna...
W całem towarzystwie dwie tylko osoby milczące były i zamyślone: pani Izabella, która siedziała u otwartego okna i machinalnie bawiąc się trzymaną w ręku różą patrzyła w ogród — i doktór, który stał oparty o żelazny kominek i wpół chmurny, wpół ironiczny, słuchał otaczających go rozmów. Przed wyobraźnią pani Izabelli stała wciąż postać Tarnowskiego tak, jak ją poraz pierwszy ujrzała wśród tego samego promieńmi ozłoconego trawnika, na który w tej chwili patrzyła; w myśli medyka, zamiast terapji i patologji, wciąż błyskały jakieś czarne oczy i jakaś biała twarz, które na zawsze zniknąć miały dla niego.
Zalotna kobieta poraz pierwszy może w życiu myślała: to zwierzę zwane miłością, nie zawsze jest żartem i zabawą — niekiedy bywa i bólem.
Po głowie rozważnego doktora, kręciły się myśli. Biedne to ludzkie życie!.. Wędrujesz przez świat, zaglądasz ludziom w oczy, szukasz prawdziwego dobra i piękna; nareszcie widzisz je, znajdujesz, a los zaśmieje ci się tylko nad uchem, i zawoła: idź z Bogiem, i sam jeden zkądeś przyszedł — nie dla ciebie najpiękniejsze!.. Biedne to ludzkie życie!..


∗             ∗

Nazajutrz poza kłębami kurzawy — na szerokiej drodze zniknęła z oczu mieszkających w D*** gości sześciokonna karetka pani Różyńskiej, a w parę dni potem i Rawickiego nie było. Pozostałe towarzystwo długo jeszcze gwarzyło o nieobecnych, tworząc przeróżne wnioski, domysły i wróżby.
Życie człowieka to jak w obec licznych widzów odegrana teatralna sztuka. Zasłona zapadła, poza kulisami zniknęli aktorowie, a sala długo jeszcze rozlega się oklaskami uwielbienia lub gwizdaniem niechęci. Nareszcie gasną światła, w różne strony rozchodzą się widze — każdy z nich wkrótce dla dramatu własnego życia zapomina o widzianych przed chwilą scenach i... finita la comedia.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.