Ostatnia brygada/Część trzecia/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Wstał dzień słoneczny i ciepły. Gdzieś, na wolnych już od śniegu wierzchołkach pagórków zrodziły się pierwsze wiosenne podmuchy, zrywały się, przemykały nad polami, wpadały w korytarze ulic miejskich.
Andrzej skręcił na prawo i poszedł w stronę Belwederu. Po nieprzespanej nocy i wczorajszych przejściach bolała go głowa i chciał odetchnąć świeżem powietrzem przed pracą w biurze.
Przeczytał już dzienniki. Nigdzie nie było najmniejszej wzmianki o ujęciu Stanisława. To znacznie uspokoiło Andrzeja i umysł jego zaczął wracać do równowagi. Zszeregował zdarzenia minionego dnia i przyszedł do wniosku, że nie ma najmniejszego obowiązku zastanawiać się nad słowami Kulcza, które równie dobrze mogły zawierać zwykłe przypuszczenie o wstrząsie mózgu. A chociażby nawet miało być inaczej, czyż on, Andrzej, musi brać na siebie bodaj część odpowiedzialności za zamiary i kombinacje Kulcza.
— Nic mnie to nie obchodzi i obchodzić nie może — powiedział do siebie głośno i zawrócił do biura.
Tu czekał nań Zacharewicz. Z właściwą sobie systematycznością napisał już sprawozdanie ze swej pracy. Krótkie było i podzielone na punkty, kończyło się zaś wnioskami proponującemi wystąpienie do sądu o zabezpieczenie na fabryce powództwa spadkobierców ś. p. Michała Żegoty, wytoczenie powództwa cywilnego i wreszcie skierowanie do prokuratora doniesienia o złośliwem ukrywaniu dochodów i o malwersacjach podatkowych, trwających stale od lat pięciu, a dokonywanych z wiedzą Bielawskiego.
W oczach Andrzeja, gdy oderwał je od ostatniego wiersza sprawozdania, zapaliło się ponure światło.
— Pewien pan jest swego? — zapytał.
— Najzupełniej.
— A dowody?
— Mam je w ręku. Najlepszy zaś jest ten.
Podał Dowmuntowi żółty arkusik papieru. Była to asygnata do kasy fabrycznej podpisana przez Bielawskiego, a polecająca wypłacić panu Marjanowi Zacharewiczowi pięć tysięcy złotych za „prace specjalne“.
— Łapówka?
— Tak. Niech pan zwróci uwagę na datę. Termin jest miesięczny. Pan Bielawski przewidywał, że do tego czasu pan zaakceptuje jego pogląd na wartość udziałów Żegoty w fabryce.
— Cóż panu przytem powiedział?
— Ach, to jest człowiek bardzo sprytny. Zaprosił mnie do swego gabinetu i wygłosił do mnie dłuższe przemówienie. Było tam i o ciężkiem położeniu przemysłu, i o błędnym systemie podatkowym, i o mętnych źródłach majątku Żegoty, i o doświadczeniu życiowem, które zmusza nieraz do rozmijania się symplistycznemi zasadami, stanowiącemi, zresztą, w dzisiejszem życiu, już coś w rodzaju przesądów i anachronizmów.
— Łajdak! — wyrzucił z siebie Dowmunt.
— Nie przeczę, — uśmiechnął się Zacharewicz — na zakończenie zaś pan Bielawski zaszczycił mnie nader pochlebną opinją o mnie i wyraził przekonanie, że praca moja wyjdzie na dobre fabryce, a nawet przyniesie wiele korzyści. Dlatego też w imieniu swojem i, niech pan słucha, i pańskiem, pozwolił sobie przygotować tę oto skromną gratyfikację.
— Cóż pan mu na to odpowiedział?
— Ja? A no, powiedziałem, że wiele usłyszałem odeń rzeczy mądrych, że istotnie często człowiek prymitywny dałby komuś w gębę, kierując się przestarzałemi „zasadami symplistycznemi“, lecz doświadczenie i rozsądek nakazują mu dbać o dobro przemysłu i o własne także. Asygnatę schowałem do kieszeni. Radzę zaraz jechać do prokuratora.
Dowmunt obrzucił spojrzeniem, pełnem podziwu, wymanicurowane ręce, przesadnie elegancki krój marynarki, precyzyjnie zawiązany krawat, śmiesznie wymuskane wąsiki — i pojąć nie mógł formuły chemicznej, na zasadzie której to wszystko mogło się łączyć z tym stalowym charakterem i niewątpliwym rozumem.
— Ma pan rację, — rzekł — ale musimy to odłożyć do jutra. Dziś jestem tak zajęty… Niech pan przyjdzie jutro, powiedzmy o dziesiątej. Dobrze?
— Będę punktualnie.
Istotnie; nawał pracy był ogromny, tembardziej, że nieobecność chorego Romana zrzuciła jego dział na barki Dowmunta i Grzesiaka. Właśnie rozstrzygali jakąś kwestję, gdy woźny podał kartę wizytową Bielawskiego.
Andrzej zmarszczył brwi.
— Proszę powiedzieć, że mam posiedzenie i bardzo żałuję, ale służyć dziś nie mogę.
Po chwili jednak woźny wrócił i zameldował, że „ten pan mówi, że musi zobaczyć się, bo za godzinę już będzie zapóźno“.
— Hm. Trudno. Przepraszam doktora na parę minut.
Grzesiak rzucił okiem na bilet i rzekł wychodząc:
— Ostrożnie, panie szefie, bo to kanalja.
— Wiem, — odparł Dowmunt — to mój kuzyn.
Doktór zdetonował się:
— Bardzo przepraszam…
— O, niema za co, niech pan mi wierzy.
Bielawski już od progu zawołał jowialnie:
— Ależ macie, kuzynie, wspaniałe biuro.
— Proszę mi darować, — bąknął Dowmunt — ale jestem dziś niesłychanie zajęty.
— Nie wątpię, kuzynie. Lecz to jest sprawa bardzo ważna.
— Zatem?
— Zatem mówmy krótko. Pański Zacharewicz skończył swoją inspekcję i wiem, że podjudził kuzyna na mnie.
— Co znaczy podjudził?
— Znaczy, że namawiał kuzyna do zachwiania mojem przedsiębiorstwem, do wywołania skandalu i tak dalej… Zaraz, kuzynie, zaraz. Otóż nie jesteśmy dziećmi i wiemy co to jest walka o byt. Wiemy, że w tej walce każda broń jest dobra. Kuzyn masz swoją, ale i ja mam swoją. I dlatego tu przyszedłem, by powstrzymać was od fałszywego kroku.
— Co znaczy, od fałszywego kroku?
— Krok fałszywy, to każde posunięcie na własną niekorzyść. Niech kuzyn pozwoli mi mówić szczerze. Ja prokuratora się nie boję. Nie boję się dlatego, że — jak kuzyn zapewne wie — jestem przyjacielem wielu dygnitarzy, a z ministrem Sprawiedliwości mam wspólne interesy. Ale nie chcę skandalu, nie chcę sądu, nie chcę awantur. To zrozumiałe. Kuzynowi zaś o co chodzi? Czy o jakieś tam niedokładności podatkowe, czy o udziały Żegoty?… Naturalnie o te ostatnie. Na jaką cyfrę kuzyn je ocenia?
— Dwieście dwadzieścia tysięcy plus sto tysięcy pożyczki.
— Jakto? — żachnął się Bielawski. — Kuzyn żartuje?
— Dwieście dwadzieścia plus sto, razem trzysta dwadzieścia tysięcy.
— Zaraz, kuzynie. Oficjalnie cała pretensja może wynosić zaledwie siedemdziesiąt cztery tysiące. Ale, powiedzmy, coś niecoś dochodzi. Niech będzie sto dwadzieścia.
— Nie zwykłem się targować, — odparł zimno Dowmunt — oświadczam, że z sumy tej nie ustąpię, jeżeli nasze poglądy różnią się, niech sąd sprawę rozstrzygnie.
Bielawski wbił weń nienawistne spojrzenie.
— Dobrze, — wycedził — zatem dla uniknięcia skandalu, ekspertyz i tak dalej, zgadzam się na tę sumę. Rujnuje mnie kuzyn i nazwałbym to zwykłem wymuszeniem, gdyby…
Dowmunt zbladł i pochylił się ku niemu:
— Radzę jednak nie nazywać — rzekł groźnie.
Bielawski machnął ręką.
— Dajmy spokój. Nie jesteśmy przecie młokosami. Czy chce kuzyn wycofać te trzysta tysięcy?
— Trzysta dwadzieścia. Tak, chcę wycofać jak najprędzej. Prosiłbym też o podpisanie zobowiązania.
— Dobrze.
Andrzej szybko napisał kilkadziesiąt słów i podał Bielawskiemu. Ten przejrzał i podpisując rzekł z jadowitym uśmiechem:
— Ale kuzyn dba o interesy sukcesorów.
— Sądzę, — odparł Dowmunt, chowając dokument, — że to nikogo dziwić nie powinno.
— Ma się rozumieć. No, więc widzi kuzyn, wszystko załatwiliśmy bez awantur, bez sądu, bez prokuratora. Zatem zgoda?!
— Przepraszam. Zdaje się, że zachodzi tu pewne nieporozumienie. Jako wykonawca testamentu ś. p. Żegoty, oczywiście nie mam już żadnych roszczeń, ale to nie znajduje się w żadnym stosunku do owych „niedokładności podatkowych“.
— Nie rozumiem? — w oczach Bielawskiego zjawiły się złe błyski i krew mu napłynęła do twarzy.
— Szkoda, bo to jest bardzo proste.
— Jakto, — wybuchnął Bielawski — więc chce kuzyn, pomimo to, zrobić na mnie donos!?
— Proszę liczyć się ze słowami. Owszem. Nietylko zamierzam zawiadomić prokuratora, ale postanowiłem zawiadomić.
— Z jakiego tytułu?!
— Raz, jako obywatel kraju, a powtóre jako pełnomocnik dotychczasowych właścicieli fabryki.
— Tak?… — zacharczał Bielawski. — To tak? Dobrze. Proszę zwrócić moje zobowiązanie!
— Ani myślę! Ani mi się śni!
Dowmunt z całym realizmem przypomniał sobie nędzę ostatnich dni matki i nieludzką obojętność Bielawskiego.
— Ani mi się śni! Rozumie pan?
Szyderstwo ostudziło Bielawskiego. Opadł na krzesło i wpatrzył się w oczy Andrzeja:
— Nie unośmy się, — powiedział — nie unośmy się. Wszystkie interesy należy załatwiać spokojnie. Kuzyn chce mnie zadenuncjować. Dobrze. Ale jakież będą tego konsekwencje? Otóż, przypuśćmy, że nie uda mi się sprawy zatuszować. Cóż wtedy?
— Wsadzą pana do kryminału.
— Nie o to chodzi. Dla kuzyna ważne jest to, że kary, jakie nałoży Skarb Państwa na fabrykę za niedokładności podatkowe, wyniosą więcej niż fabryka wogóle jest warta i pańscy sukcesorzy dostaną nie trzysta dwadzieścia tysięcy, które kuzyn ze mnie wydusił, a zwykłą figę.
— To trudno.
— Tak?… Przed chwilą powiedziałem, że dba kuzyn o interesy sukcesorów. Widzę jednak, że nad nie przekłada kuzyn chęć osobistej zemsty.
— O, panie!…
— Tak. Zemsty! A dziwię się. Według relacyj, jakie systematycznie otrzymuję, wdowa po pośle Żegocie jest młodą i bardzo ładną kobietą. Bardzo. Sądząc zaś z tak częstych wizyt kuzyna na Bagateli, przypuszczałem, że i kuzyn to należycie ocenia…
Andrzej zerwał się:
— Szpiegował mnie pan?!…
— Oczywiście. W walce o byt, kuzynie, każda broń jest dobra. Człowiek zaś, przewidujący zamiary wroga, zaopatrzyć się w nią musi zawczasu. Pan ma swoją denuncjację, kuzynie, a ja mam liścik, nie anonim, Boże broń, liścik całkiem wyraźnie podpisany, a zaadresowany do pańskiej uroczej małżonki. Myślę, że zainteresowałaby się pańską umiejętnością pocieszania biednej wdowy, której…
— Dosyć! — Dowmunt uderzył pięścią w stół. — Pan jest łajdakiem.
— To nie należy do sprawy i w niczem jej nie zmienia — wzruszył ramionami Bielawski.
Andrzej chodził nerwowo po gabinecie, czując na sobie ironiczny wzrok Bielawskiego. Z jakąż rozkoszą chwyciłby go za kark i wyrzucił za drzwi… Cóż, będzie mu tłumaczył, że z Ewą nie żyje?… Poniżać się, przed tem bydlęciem, które i tak nie uwierzy… A zresztą, choćby uwierzył i tak tę podłość zrobi… Ostatecznie niech! Można pomówić z Martą… Nie, nie…
— Więc jakże, kuzynie? Wojna, czy pokój?…
Dowmunt stanął przed nim.
— Jeżeli ja nie zrobię doniesienia, zrobi je Zacharewicz.
— Ten fircyk? Eee… Da mu kuzyn dobrą posadę, wysłać go na prowincję i koniec.
Nazajutrz punktualnie o dziesiątej pan Marjan Zacharewicz otrzymał nominację na dyrektora oddziału „Adrolu“ we Lwowie i tegoż wieczora wyjechał na nowe stanowisko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.