Ostatnia brygada/Część trzecia/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pełen mgieł i dymów, czołgających się nisko, był ranek w Warszawie.
Na chodnikach, wzdłuż jezdni, pokrytej topniejącem błotem, jak dwa rzędy dziwacznych nagrobków stały brudno-białe kopce śniegu, węższe u dołu, a szersze u góry, jakby wbite ostrym końcem w ziemię.
Pomimo odwilży chłód był przejmujący i Andrzej szybko wbiegł na schody. Drzwi otworzył mu Piotr, który nie umiał ukryć swej radości. Z gabinetu wybiegł Pan Pies i bez ceremonji, oparłszy panu olbrzymie łapy na ramionach, liznął go po twarzy, waląc przytem potężnym ogonem i skomląc z radości. W dalszych pokojach rozległ się zemocjonowany tupot nóg i krzyk:
— Proszę pani, proszę pani, jaśnie pan przyjechał!
Dom.
Jego dom. Jakże go tu dobrem sercem witano…
Ledwie zdążył zdjąć futro, na progu jadalni stanęła Marta. Przybiegła w szlafroczku, rozpromieniona, różowa, ze szczęściem w oczach. Wyciągnęła ręce i nagle cofnęła się:
— Andrzej!… Jezus, Marja! Co ci się stało?!
Służba, która zebrała się, by powitać pana, teraz dopiero spostrzegła tak wielką przemianę w jego wyglądzie.
Ziemista twarz, wychudła, czoło przeorane głęboką fałdą i… osiwiałe skronie.
— Boże nieśmiertelny!… — wyszeptała kucharka.
Dowmunt uśmiechnął się blado, pocałował Martę w czoło i zwrócił się do Piotra:
— Proszę mi kąpiel przygotować.
Przeszli do gabinetu. Tu Marta rozpłakała się. Nie rozumiała, ale wiedziała, była tego pewna, że na tego człowieka spadło jakieś wielkie nieszczęście, a przecie tego człowieka ponad wszystko, ponad własne życie kochała.
Przygarnęła jego głowę do piersi i mokremi od łez ustami tuliła się do jego nieruchomych ust.
— Nic mi nie jest. Marto, jestem zupełnie zdrów… Tylko bardzo przemęczony i ta… śmierć przyjaciela.
Mój Boże! A przecie chciała mu zrobić wyrzut, że przez tak długi czas, ani jednego słowa do niej nie napisał. Teraz nie mogła sobie tego zamiaru darować. On tak musiał cierpieć! Tak bardzo cierpieć! Nigdy nie przypuszczała, by przyjaźń mogła być aż tak silnem uczuciem. Sama miała przyjaciółki… ale to widocznie tylko przyjaźń dwóch mężczyzn, może doskonała przyjaźń, osiąga aż tak potężne wiązania, że ich zerwanie przez śmierć potrafi zrujnować…
Nie mogła tego zrozumieć, ale wiedziała, że spotkać go musiała ciężka, ponad siły ludzkie, krzywda. Ach, gdyby umiała, gotowa była odkupić ją najcięższem własnem cierpieniem, bez wahania, za każdy ten siwy włos oddałaby najszczęśliwszy dzień swego życia…
— Zmęczony jestem bardzo…
Poszedł do łazienki. Marta gorączkowo przygotowywała łóżko, pyjamę, zapuszczała rolety. Nie pozwoliła służbie do niczego się dotknąć. Sama zajęła się śniadaniem, zastawiając stolik na kółkach do ostatnich granic możliwości. Sama zaparzała herbatę.
Zrozpaczona była, że nic jeść nie chce.
— A może konjaku wypijesz? — pytała z błaganiem w oczach. — To cię rozgrzeje i na sen dobrze zrobi.
Zgodził się. Wiedział, że inaczej nie zaśnie, a przecież musiał wypocząć, bo tyle ma spraw do załatwienia w „Adrolu“ i najpilniejsze — mieszkanie dla Ewy i Janka.
Marta uradowana, przyniosła butelkę i kieliszek, lecz przeraziła się, gdy Andrzej nalał sobie pełną szklankę.
— Żeby ci nie zaszkodziło…
— Nie, — odparł — nerwy mam stargane. Inaczej nie zasnę.
Ucałowała go czule i wyszła. Po chwili rzeczywiście zasnął. Zajęła się rozpakowywaniem jego walizy. Zawsze to robiła, ilekroć wracał z podróży. Zawsze też znajdowała tam jakiś drobny upominek dla siebie.
Teraz jednak, może podświadomie, nie upominka szukała. Gdzieś w jakiejś zamkniętej komórce mózgu zaczaiła się iskierka niepokoju. A nuż znajdzie jakieś wyjaśnienie? — nie myślała, lecz coś w niej myślało.
W walizie podarku nie było. Natomiast na dnie leżała czarna nieznajoma teczka. Ręka jej lekko drgnęła, gdy sięgnęła po nią. Bez wahania zaniosła ją wszakże do gabinetu i położyła na biurku.
Wszystko było już zrobione. Teraz pozostaje tylko czekać obudzenia się Andrzeja. Jak to trudno jest czekać. Ale niech śpi jak najdłużej. Niech wypocznie. Kochany!…
Siedziała przy biurku i tak się jakoś stało, że po pewnym czasie ręka sama wyciągnęła się w kierunku teki. Była to duża, ciężka skórzana teka. Wewnątrz napewno są jakieś papiery, dokumenty…
Co też może w niej być? A może?…
Nie sformułowała pytania i nawetby sformułować nie potrafiła. Ale palce sięgnęły do zamka.
Lekki nacisk, mocniejszy, silny…
Teczka miała dwie klamry i obie były na klucz zamknięte.
To otrzeźwiło Martę. Jakże mogła próbować! Zawstydziła się. Nie można tak siedzieć. Bezczynność jest złym doradcą. Wstała i poszła do kuchni. Wydała kilka poleceń. Wysłała Piotra po wino, spróbowała smaku potraw i zapowiedziała, że nie będzie jadła obiadu póki pan nie wstanie. Potem zatelefonowała do Romana. W „Adrolu“ dowiedziała się, że jest w domu, a w domu, że wyjechał do Ratyńca.
Doktorowi Grzesiakowi wolała nie mówić o powrocie męża. Zarazby przyjechał i nie miałaby Andrzeja dla siebie ani minutę. A przecież tak strasznie się za nim stęskniła. Biedny, ile on musiał wycierpieć!
Andrzej wstał z migreną. To też nie jadł obiadu tylko asystował przy stole Marcie, która również prawie nic nie jadła. Zawisł nad nimi jakiś dręczący niepokój, jakieś oczekiwanie.
Wreszcie zaczął mówić. Krótkiemi, lakonicznemi zdaniami.
Żegota bardzo się męczył. Konał i skonać nie mógł. Jego mianował wykonawcą testamentu i opiekunem pozostałej… rodziny. Andrzej będzie z tem miał wiele do roboty, bo interesy nieboszczyka nie były uporządkowane.
— To będziesz musiał jeździć na Wołyń?
— Nie wiem… Nie. Prawdopodobnie nie. Zresztą zobaczy się.
Zamyśliła się.
— Tę teczkę z walizki położyłam na biurku.
— Dziękuję ci. Zaraz ją zamknę w kasie. Tam są ważne dokumenty.
Pójdziemy na kawę do gabinetu? — zapytała. — Kawy chyba napijesz się?
Skinął głową. Gdy podano kawę i Piotr wyszedł, Marta położyła mężowi rękę na czole:
— Mniej cię boli?
Ręka była zimna i jej dotyk sprawiał mu ulgę. Podniósł na nią oczy. Jaka ona dobra… Kocha mnie… I znowu w sercu odezwał się ten ból. Jakież ma prawo kłamać tej kobiecie?
— A czy mam prawo nie kłamać? — Refleksje napływały jedna za drugą, jak fale, napływały i spełzały znowu, ustępując miejsca następnym. Nie pozostawiały po sobie nic, oprócz jakiejś piany, bezkształtnej i pustej, co tłumiła świadomość.
— Może wziąłbym jeszcze jeden proszek.
Po chwili przybiegła z opłatkiem. Uważnie wysypała jego zawartość na łyżeczkę.
— Tak prędzej poskutkuje.
Później siedzieli w milczeniu i Marta wciąż trzymała mu rękę na czole. To jedną, to drugą. Wpatrywała się w jego zamknięte powieki, w szare cienie na twarzy, w raz po raz zaciskające się mięśnie szczęk.
— Cóż porabiają państwo Rzeccy? — odezwał się.
— Rodzice wyjechali do Nieszoty. Tatuś źle się czuje, wątroba mu dokucza i będzie musiał odbyć kurację w Marienbadzie. Zgryzł się przytem, bo, wiesz, Staś przysłał straszny list z okropnemi słowami i oznajmił, że pogardza nami, że nie chce pieniędzy ojca, a jedzie do Rosji.
— Zgubiony człowiek. To było do przewidzenia. Niema czem się martwić.
— No, bądź co bądź, syn… Szkoda chłopca.
— A Roman jest w Warszawie?
— Owszem. Jeździł dziś do Ratyńca. Co on tam wyprawia! Aż pan Grzesiak skarży się, że nie może go ściągnąć do centrali, gdzie jest masa roboty.
Ból przechodził. Andrzej spojrzał na zegarek.
— Ósma…
— Chyba już dziś nie wyjdziesz.
— Muszę. Trzeba pójść do biura.
Zatelefonował do Grzesiaka i prosił go, by czekał nań w „Adrolu“ i by wytelefonował również Romana Rzeckiego.
Gdy nakładał futro, spytała:
— O której wrócisz na kolację?
— Nie czekaj na mnie. Konferencja przeciągnie się do późnej godziny i kolację zjemy na mieście.
Istotnie wrócił bardzo późno. Marta nie spała i uśmiechała się doń czule. On jednak bąknął krótkie „dobranoc“ i położył się do łóżka.
Marta długo tej nocy płakała. Płakała cichutko, by — broń Boże — on tego nie dosłyszał. Co się stało? Co się stało?… Przecie wiedziała, że jest zmęczony i wyczerpany. Niczego nie chciała… Tylko przytulić się na chwilę, na sekundę… Tylko poczuć na twarzy dotyk jego ręki… Zawsze ją tak głaskał. Teraz nawet nie pocałował… Jakiż on jest okrutny! Nie, nie, jakieś nieszczęście go gnębi…
Marta długo tej nocy płakała.
A nocy takich miało być wiele.
Andrzej zrywał się o świcie, a wracał coraz później. Zrzadka tylko wpadał na obiad do domu i kiedy o czwartej popołudniu zadźwięczał telefon, Marta z drżeniem podnosiła słuchawkę. To znowu dzwoni Andrzej, że na obiad nie przyjdzie. Z początku on dzwonił, a później jego sekretarka.
Marta nienawidziła tego głosu i w końcu przestała odbierać telefony. Tylko Piotr stawał w progu buduaru i powtarzał codzienny meldunek:
— Jaśnie pan kazał zawiadomić, że na obiedzie dziś nie będzie.
Marta kiwała głową, a Piotr wychodził i za drzwiami rozcierał sobie pięścią oczy:
— Źle się poczyna dziać w tym domu.
Wieczorami schodził na długie rozmowy z szoferem, a szofer dziwne rzeczy opowiadał. Opowiadał, że pan zachowuje się niezrozumiale, że razu pewnego odprawił samochód, a on, szofer, sam widział na własne oczy, jak pan wsiadł zaraz do taksometru i pojechał w stronę Marszałkowskiej. Czemuż nie jechał własnym samochodem?
Rozważali różne ewentualności, lecz jedynym wnioskiem, do którego doszli, była to decyzja, żeby o wszystkiem ani kucharce, ani młodszej, ani „mrumru“, bo zaraz do pani się doniesie, a ta, biedactwo, na śmierć się zamartwi.
A tymczasem Dowmunt pracował. Pracował z pasją, nie dając sobie minuty wytchnienia. Przerobił z gruntu cały budżet firmy, wykłócał się z doktorem Grzesiakiem o każde pięć złotych. Zrezygnował z całego szeregu prac inwestycyjnych, plan rozbudowy sieci stacyj węglowych zmniejszył do jednej trzeciej, ku rozpaczy profesora Huszczy przekreślił niemal wszystkie jego ratynieckie plany.
— Ratyniec już w tym roku musi dać dochód! — powtarzał uparcie.
Później kazał sobie przedłożyć listę personelu firmy, odbył szereg konferencyj z kierownikami poszczególnych działów, a rezultatem tego było wymówienie wszystkim pracy. Ponownie miano przyjąć tylko połowę urzędników i to z grubo obciętemi gażami. Dotyczyło to i doktora Grzesiaka, na co ten się zgodził i rzekł później do Romana:
— Szef dostał manji oszczędnościowej. Ciągle powtarza, że nie stać nas na elektryczność i musimy pracować przy łojowej świeczce.
Szef zaś chodził po biurach ponury jak chmura przed burzą, na pytania odpowiadał mrukliwie i z byle powodu robił ostre wymówki. Nie poznawano go. W „Adrolu“ zapanowała ciężka atmosfera gorączkowej pracy, umilkły rozmowy, a wieczorami często świeciły się okna. To bardziej gorliwi przychodzili do pracy, by tylko nadążyć wciąż rosnącym wymaganiom Dowmunta.
On sam zresztą dawał przykład najlepszy. Nie przestawał pracować nawet wówczas, gdy mu przynoszono obiad z restauracji. Nieustannie dzwoniły telefony i conajmniej kilka razy dziennie wyjeżdżał na giełdę, do banków, do różnych firm i urzędów.
Tam jeździł własnym samochodem. Lecz często, bardzo często, brał taxi, i wówczas pędził na Bagatelę, gdzie kupił dla Ewy mieszkanie. Chciał, by mieszkała najdalej od Żórawiej, a jednocześnie w punkcie możliwie wygodnym, i żeby ona i Janek mieli względnie dobre powietrze. Mieszkanie było wygodne i bardzo słoneczne. Drugie piętro i z windą. Wszystkie pokoje, było ich sześć, urządził z taką starannością, z taką dbałością o każdy szczegół, o jaką dawniej sam siebie nie mógł posądzić.
To też rzeczywiście wyglądało ono jak cacko. Szczególniej zajął się pokojem Janka, przylegającym do sypialenki. W tym pokoju zainstalować kazał poza biurkiem i bibljoteczką z mnóstwem książek dla młodzieży, kompletne urządzenie gimnastyczne. Było tu wszystko, od reku i hantli, aż po przyrządy do ćwiczenia boksu, narty, piłkę nożną, rakietę tenisową i t. d. Nad wszystkiem czuwał sam, wszystkiego sam doglądał.
A tak trudno było na wszystko znaleźć czas. Lecz Andrzej w istocie z tego był zadowolony. W nawale pracy, bowiem, znajdował usprawiedliwienie przed wiszącą nad nim koniecznością postanowień. Znajdował też i wobec Marty wystarczające — jak sądził — usprawiedliwienie dla swego chłodu.
Dla Marty jednak nie było ono wystarczające. Czuła, że coś się w jej życiu załamało, że idzie jakaś groźba. Wstydziła się przyznać do swych obaw rodzicom. Nie chciała ich zresztą martwić. Po dwuch tygodniach wszakże poszła do brata.
Roman był tak zaabsorbowany jakiemiś obliczeniami, nad któremi właśnie ślęczał, że nawet nie spostrzegł głębokiego smutku siostry. Dopiero, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów, zastanowił się:
— I to, powiadasz, od powrotu z Wołynia?
— Tak.
— Hm… Coś mu jest. Niewątpliwie coś mu jest. Zmienił się nie do poznania. Do stu piorunów, z drobjazgów się nie siwieje!… Ale co?… Kobieta?…
— Nie, nie, niemożliwe, nie wierzę! — zaprotestowała z przejęciem.
— I mnie się to nie wydaje. Hm… a powiedz, Martuś, czy wy ze sobą… żyjecie?…
— Romeczku, jak możesz… — zażenowała się.
— Bardzo cię przepraszam, ale widzisz, to jest ważne.
Zarumieniła się i powiedziała:
— Andrzej wraca późną nocą, a wstaje, kiedy ja jeszcze śpię.
Roman zasępił się.
— A możebyś poprostu pomówiła z nim?
— Kiedy nie umiem, nie potrafię…
— To może ja? Cóż? Mam prawo. Zapytam…
— Nie, nie! tylko nie to.
— Ha, więc poczekajmy jeszcze. Może się odmieni…
Lecz nie odmieniało się. Roman zaczął obserwować zachowanie się szwagra i nie mógł rozwiązać zagadki.
Tymczasem przyjechała Ewa z Jankiem. Dowmunt spotkał ich na dworcu i odwiózł na Bagatelę.
Byli zachwyceni. Szczególniej chłopiec nie posiadał się z radości. Zaraz wypróbował wszystkie przyrządy sportowe, obejrzał tytuły książek i podbiegł do Andrzeja:
— Jaki pan dobry! Bardzo panu dziękuję! Muszę jeszcze wypróbować rek. Tylko rękawice troszeczkę za małe. Ale to nic.
— Kupię ci większe, Janku — uśmiechnął się Dowmunt.
Ewa była rozczulona:
Ślicznie tu — mówiła. — To musiało wiele czasu i pracy kosztować.
Dowmunt spojrzał jej prosto w oczy:
— Zajęcie to było mi tylko przyjemnością. Jedyną przyjemnością… No teraz proszę zagospodarować się tu, a ja wieczorem jeszcze przyjadę.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Ewa przytuliła mocno syna. Ten zaś powiedział:
— Pan Andrzej musiał bardzo kochać tatusia, skoro tak dba o nas. Tatuś miał rację, że pan Andrzej jest bardzo dobry i szlachetny.
— Tak, synku, tak. Powinieneś go też kochać. To nasz jedyny i wielki przyjaciel. Znałam go jeszcze przed tem, zanim twój tatuś ze mną się ożenił. I wtedy był tak samo dobry i szlachetny, jak teraz.
Chłopiec szeroko otworzył oczy:
— Znałaś go? Nigdy mi o tem nie mówiłaś.
Możliwe... — zmieszała się.
— Ale napewno, mamusiu.
— Znaliśmy się, a nawet już wtedy był moim przyjacielem, tak jak i tatusia, i dużo dobrego mi wyświadczył. O, bardzo dużo.
Pomimo zbliżającej się trzydziestki i różnorodnych przeżyć, Ewa zachowała usposobienie świeże, w niektórych przejawach wręcz dziecinne. Co zaś dotyczyło rozmaitych praktyczności życia codziennego, przedstawiało to dla niej trudności, wobec których stawała bezradna.
W tych warunkach Andrzej musiał zająć się wszystkiem: szkołą Janka, służbą, podatkami, komornem, słowem temi drobnemi sprawami, których nie chciał poręczyć żadnemu ze swoich urzędników. Zresztą obowiązki względem Bagateli były mu raczej wytchnieniem.
Codziennie przesiadywał tam po parę godzin, czy to naradzając się z Ewą, czy rozmawiają z Jankiem. Te rozmowy obracały się wkoło stosunków gimnazjalnych, nowych kolegów i nowych nauczycieli. Chłopiec był niezwykle rozwinięty i często aż zdumiewał Andrzeja prostolinijnością myślenia i trafnością obserwacji. Szybko się zaaklimatyzował w nowych warunkach i czuł się w nich całkiem na swoich nogach.
Zwykle, gdy gawędzili ze sobą, Ewa siedziała przy lampie i haftowała jakąś serwetkę. Kiedy jednak pewnego dnia musiała pójść dać dyspozycje służącej, Janek półgłosem powiedział:
— Proszę pana, chciałem się pana poradzić, co mam zrobić?
— No, cóż takiego?
— Tylko proszę mamusi nie mówić, bo to zmartwiłoby ją. Dobrze?
— Dobrze, Janku, więc?
— Dzisiaj jeden z kolegów, Józek Jarocki, pokłócił się ze mną o to czy Marconi… Słowem twierdził, że Marconi przesłał z Genui do Sidney energję elektryczną, którą paliły się lampy. Przecie to nonsens? Prawda? On przesłał tylko tyle prądu, by włączyć kontakt z elektrowni w Sidney. Prawda?
— To wy na takie tematy kłócicie się?
— Ach, na wszystkie. Jarocki wogóle jest ignorantem. Naprzykład nie wie, kto w imieniu Polski podpisał traktat wersalski! Cała klasa z niego się śmiała. Ale nie o to chodzi. Otóż, gdy udowodniłem mu, że ma zielone pojęcie, Jarocki rozzłościł się i powiedział: — mógłbyś mniej zadzierać nosa, bo twój ojciec był renegatem i zdrajcą… Rzuciłem się, by go wytłuc, ale koledzy nas rozdzielili i w tejże chwili wszedł dyrektor.
Oczy chłopca płonęły, wargi drgały, a czoło pokryło się rumieńcem. Andrzej położył mu rękę na ramieniu.
— No i cóż dalej?
— Po lekcjach podszedł do mnie Władek Orczak i Staś Jachimecki i powiadają, że Jarocki bardzo mię przeprasza, że nie chciał mnie obrazić, że cofa wszystko co powiedział, bo powtórzył tylko to, co mówili u niego w domu i, że zapytuje, czy mu daruję?
— Cożeś im odpowiedział?
— Powiedziałem, że nie mogę, że Jarocki nie jest gentlemanem, a mój ojciec nie żyje i że to podłe mówić takie oszczerstwa. Na to Władek mówi, że przyznają mi rację, a jednak proszą ze swej strony, bym się pogodził z Jarockim, bo on powiedział tylko to, co słyszał, a nawet to, co było w gazetach, a teraz tego żałuje i chce mnie osobiście przeprosić. Wtedy ja powiedziałem, że teraz nie mogę, a namyślę się do jutra. Chciałem się pana poradzić. Czy to prawda, proszę pana, że w gazetach pisało, że mój tatuś był…
Chłopiec zakrztusił się i nie skończył. Andrzej nie wiedział, jak mu rzecz wyłożyć. Wreszcie zdecydował się na otwartość.
— Janku, — rzekł — dobrześ zrobił. Każdą rzecz należy zawsze ze wszystkich stron zbadać i rozważyć. Gdybyś go stłukł natychmiast — miałbyś również rację. Ale teraz, po zastanowieniu się i po przeprosinach zrobić ci tego nie wolno. Widzisz o twoim ojcu istotnie i ludzie mówili i gazety pisały dużo rzeczy niepochlebnych. Ale inni ludzie i inne gazety, wręcz odwrotnie, wyrażały się o nim z wielkiem uznaniem.
— Jakto? Nie rozumiem. Więc… Przecie tatuś był posłem, działaczem, pracował dla dobra ojczyzny i wszyscy widzieli, co robi. Więc jakże mogły być zdania tak różne?
— Widzisz, Janku, każdy polityk ma swoich zwolenników i swoich przeciwników. Jedni bowiem uważają, że szczęście kraju polega na tem, co według innych, byłoby dlań nieszczęściem.
Chłopiec się zasmucił:
— Tak, rozumiem. Ale przecie każdy polityk robi to szczerze z przekonania. Więc jak można nazywać go renegatem i zdrajcą, jeżeli się nawet myli? Prawda?
Andrzej uśmiechnął się ze smutkiem:
— Niestety, Janku, ludzi idealnych niema, każdy człowiek ma grzechy. To też czasami spotykamy i takich polityków, którzy dla karjery własnej, przez chorobliwą ambicję, słowem z innych, niż dobro kraju, pobudek czerpią wskazówki dla swej działalności. Z drugiej zaś strony przeciwnicy polityczni często świadomie stawiają sobie nieszczere zarzuty i obrzucają się fałszywemi oskarżeniami.
— Ależ to jest nieuczciwie!
— Oczywiście. Dlatego też i o twoim ojcu mogły niektóre dzienniki pisać niepochlebnie.
— Zaraz, proszę pana, ale przecie musiały na czemś to opierać. Czy mój ojciec kogoś zdradził, czy był renegatem?
Dowmunt zawahał się. Czy ma prawo temu chłopcu odebrać wiarę w człowieka, którego ten uważa za swego ojca? Nie, stanowczo nie. Ale nie wolno też okłamywać go. Nieraz jeszcze w szkole i w życiu spotka się z tą kwestją. Lepiej, by sam o tem sąd sobie wyrobił.
— Co zarzucano memu ojcu? — zapytał Janek — niech pan mi powie.
— Twój ojciec był posłem. Należał do stronnictwa socjalistycznego, które znajdowało się w opozycji.
— To znaczy było przeciw rządowi?
— Tak. Otóż twój ojciec porzucił swoje stronnictwo i przeszedł do stronnictwa rządowego. Zmienił przekonania. Widocznie doszedł do przeświadczenia, że ten obóz jest pożyteczniejszy dla kraju od tamtego. Dlatego tamci nazywali go zdrajcą…
— No, a przecież każdy człowiek ma prawo zmieniać przekonania. Dlaczego więc zdrajca?
— Naturalnie. Im jednak chodziło o to, że twój ojciec wybrany został do sejmu przez socjalistów, a po wyborach przeszedł do wrogiego obozu.
— Jakto? I zwalczał tamtych?
— No, ma się rozumieć.
Chłopiec zaczerwienił się:
— A czy to było uczciwe?
— Dużo ludzi zmienia przekonania. Całe życie człowiek obserwuje, myśli, dochodzi do nowych poglądów…
— Proszę pana, — zapytał chłopak przerywanym głosem — a czy pan… pan postąpiłby tak, jak postąpił mój ojciec?…
Andrzej spuścił oczy:
— Ja, mój drogi, nie jestem politykiem. Nie znam się na tych rzeczach…
Janek siedział chwilę w milczenia, potem zerwał się i wybiegł do swego pokoju.
Od tego dnia dziwnie spoważniał i tylko dla matki był czulszy, niż dawniej. Uczył się zawzięcie. I kiedy Ewa po miesiącu jego pobytu w nowem gimnazjum udała się do dyrektora, by dowiedzieć się o postępach swego syna, dyrektor rzekł:
— Nie mamy zwyczaju w ciągu roku szkolnego przyjmować uczniów. Dla syna pani zrobiliśmy wyjątek. Ale dalibóg tego nie żałujemy. Bez zarzutu się zachowuje, wzorowo się uczy. Będzie pani z niego miała pociechę. Wyjątkowo inteligentny chłopak.
Miała łzy w oczach, gdy opowiadała to Andrzejowi, a i on był tem szczerze wzruszony. Dnia tego Janek poszedł do jednego z kolegów, by mu pomóc w konstruowaniu aparaciku radjowego, przeznaczonego na wystawę szkolną. Dowmunt miał wrócić do biura o 7-ej, lecz teraz zwlekał z odejściem. Tak tu było zacisznie i miło, a Ewa każde jego spojrzenie na zegarek odprowadzała tak proszącem spojrzeniem.
Zpoczątku mówili o interesach. Andrzej szczegółowo zdawał relację z poczynionych już kroków. Leżącą w bankach gotówkę ulokował w pupilarnych papierach procentowych, kamienicę w Krakowie zamierzał sprzedać.
Ewa na wszystko zgadzała się i na wszystko uznawała za słuszne. Mój Boże, cóż ją mogło obchodzić poza tem, że oto widzi go tutaj, że słyszy jego głos, którego dźwięk przez tyle lat odżywał temi najsłodszemi słowami z dawnych dni.
Zaczęła mu dziękować za jego dobroć:
— To tyle pracy z tem… Bardzo dziękuję.
Wyciągnęła doń rękę. Tak strasznie lubiła uścisk tej dłoni.
Andrzej złożył na niej pocałunek, lecz ręka się nie cofnęła.
Siedzieli naprzeciwko siebie w saloniku, a wysoka lampa napełniała pokój łagodnem kolorowem światłem.
Jeszcze raz pochylił głowę… Pocałunek trwał dłużej niż zwykle. W skroniach załomotało pulsem… Bezwiednie drugą, ręką zaczął głaskać ciepły atłas… Podała mu drugą. Palce splotły się w uścisku… Spotkały się oczy. Była w nich taka pogoda, taka cicha radość, takie szczęście… Głowy pochyliły się ku sobie, usta zbliżyły się do ust.
A w kącie pokoju stał ogromny stary mahoniowy fotel. Meble zaś czasem trzaskają. I teraz właśnie z kąta rozległ się suchy trzask. Ot, nie głośniejszy, niż zwykle, ale cisza była taka, że w niej trzask zabrzmiał niezwykle ostro.
Oboje drgnęli. Nagle odnieśli wrażenie, że ktoś tu jest oprócz nich. Andrzej odwrócił głowę i po grzbiecie przebiegły mu mrówki.
Na fotelu siedział Michał Żegota.
Ogromny, trupio chudy, z pergaminową twarzą.
Śmiał się… Z rozwartych sinemi pręgami warg sterczały długie żółte zęby. Z poręczy podnosiły się ręce, ręce podobne do szponów… Wyciągały się ku Dowmuntowi zwolna, nieubłaganie. Zdawało się za chwilę zewrą się dławiącym chwytem…
Dowmunt obie pięście przycisnął do gardła i zacharczał.
Ewa wpatrzyła się weń z przerażeniem i zdumieniem:
— Co ci jest, kochany, co ci jest?…
Oprzytomniał, przetarł dłonią oczy.
— Nic — wykrztusił — nic, halucynacja. Mam wyczerpane nerwy…
Łagodnie, lecz stanowczo uwolnił ramię z troskliwego uścisku jej rąk.
— Może bromu? — prosiła.
— Dziękuję. Już pójdę…
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Janek wrócił ożywiony, wesoły, rozmowny.
Andrzej szybko zbiegł ze schodów, na rogu Marszałkowskiej znalazł taxi i z przyzwyczajenia podał szoferowi adres biura. Po drodze jednak rozmyślił się i kazał jechać na Żórawią.
Dźwięk klucza w zatrzasku podziałał na wszystkich jak iskra elektryczna. Przecie była dopiero dziesiąta. Marcie serce waliło młotem. Tyle dni napróżno oczekiwała odgłosu tych kroków. Odłożyła książkę.
Andrzej stanął na progu, spojrzał. Miał oczy dobre i pełne smutku. Usiadł tuż przy niej i całował jej czoło. Przytuliła się nieśmiało.
Trwali w milczeniu. Marta natężyła całą wolę. Odczuć, zrozumieć, wiedzieć! Ach, gdyby znała tę okrutną tajemnicę, gdyby umiała wydrzeć mu z piersi ten cierń.
— Nie miej do mnie żalu, Marto… — głos jego łamał się. — nie miej żalu… Życie jest bardziej skomplikowane niż można sobie wyobrazić… Nie miej żalu…
Znowu zaległa cisza i siedzieli w milczeniu.
Z szerokich, złoconych ram na ścianie patrzył na nich dużemi myślącemi oczyma chłopiec w myśliwskiej kurtce.
Andrzej wstał ociężale i pogładził jej włosy:
— Idź już spać, Marto, ja jeszcze mam dużo pracy.
Słyszała jak zamknęły się drzwi od gabinetu, a później długo w noc miarowe kroki stłumione na dywanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.