Ostatnia brygada/Część druga/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA

I.

Na popielatej plaży Lido nie było tłoczno. A co najszczęśliwsze — nie było znajomych z kraju. Sporo amerykańskich turystów, trochę Niemców i Anglików. To też Andrzej po paru dniach przeniósł się z Wenecji do hotelu na Lido, a nawet wziął sobie pokój na tem samem piętrze.
Ranki spędzali na piasku. Gdy upał się wzmagał brali motorówkę i robili kilkagodzinne spacery po błękitnym Adrjatyku.
Wyizolowali się od reszty towarzystwa. Tem łatwiej im to przyszło, że Lena zdążyła tu poznać zaledwie kilka osób, Andrzej zaś nie znał tu nikogo, za wyjątkiem jednego kupca Belgijczyka, z którym go kiedyś w Tunisie łączyły luźne stosunki handlowe.
Napawali się sobą i swoją samotnością, rozjarzonem słońcem i morzem, ciepłem jak woda w wannie. Ogarnęło ich jakieś lenistwo duchowe, jakie rodzi się tylko w kraju, gdzie powstać mogło jedyne w swoim rodzaju określenie: dolce far niente. Dwie wieczorne wycieczki do Wenecji zniechęciły ich do czarnej cieczy Canale Grande, do tłoku łodzi zapchanych kołtunerją z całego świata i do woniejących oliwą gondoljerów.
Lena, zapalona z początku do zwiedzania zabytków sztuki, po dwugodzinnem „bedeckerowaniu“, orzekła, że nawet sztuka przez największe „S“ w tak dużych dawkach — nuży.
Dowmunt poznał Wenecję jako wyrostek, kiedy bawił tu z matką przeszło miesiąc po śmierci ojca. Zachował w pamięci chłopięcy zachwyt, podziw nie mający granic i pietyzm dla tego miasta, gdzie kultura człowieka zgromadziła tyle piękna.
Dziś — odczuwał to jako ciężkie rozczarowanie — nie umiał obudzić w sobie dawnego entuzjazmu.
Wenecja z jej arcydziełami architektury, rzeźby, malarstwa milczała martwotą, zimną i obojętną przeszłością wieków, szkolnym zapachem podręczników historii. Nawet gołębie na placu św. Marka wydały mu się dekoracją obmyślaną i spreparowaną dla uzupełnienia entourage‘u ku ukontentowaniu szanownego kraciastego turysty, płacącego dobrze szeleszczącym dolarem, funtem czy frankiem.
To też uciekali na piasek Lido, na tonie Adrjatyku o wodzie tak czystej, że chciałoby się spieczone słońcem wargi zanurzyć w tej tafli i pić, pić, wypić całe morze.
Nie rozmawiali ze sobą. Bo i o czemże mieli mówić? Zawisłe między nimi przykre sprawy, gnębiącą Lenę obawę przyszłości, dręczący Andrzeja rachunek sumienia — odkładali na później.
Byle nie teraz, byle nie w tem słońcu, byle nie w tym błękicie. Dni im mijały w uśmiechu.
Aż przyszła depesza z Marienbadu. Kulcz czuł się zdrowszy. Przyjeżdża jutro rannym pociągiem.
Tegoż wieczora Zygmunt czule pożegnał się z czarnooką „miokarą“, starannie schował do „pularesu“ różowy kwiatek azalji, wyprowadził Packarda z garażu i z fantazją zajechał przed podjazd hotelu.
Dowmunt zajął miejsce przy kierownicy. Jeszcze chwila, jeszcze ostatnie słowa, jeszcze kilka pieszczotliwych ruchów małych rączek, dopinających guziki podróżnego płaszcza i wóz ruszył.
Miesiąc spędzony z Leną, bezcelowy miesiąc próżnowania i pustki, z jednym dniem równie nic nie znaczącym, jak drugi, pozostał poza nim bez wyrazu, bez jakichkolwiek śladów w pamięci i teraz, gdy całą jego czczość uczuł jak wyrzut, odezwały się w nim dawne uporczywe refleksje.
Od czasu powrotu do kraju, niemal pół roku żył w impasie, w próżni, marnował czas i pieniądze tak ciężkim trudem zarobione, marnował energję, rozpił się, hulał… A teraz jeszcze ta ekspanda na Lido!…
Zły był na siebie. Tylko na siebie. Lena? Ira? Znajomi? Nie. Nie starał się za ich plecami ukryć własnej przewiny. Tembardziej wprawiało go to w ponury nastrój. Gnał Packarda bez litości, zatrzymując się tylko dla nabrania benzyny lub dla zmiany koła, gdy pękła kiszka.
W Krakowie jednak trzeba było przenocować. Czuł się zmęczony całą dobą jazdy, zresztą i wóz należało opatrzyć.
W hotelu przyszło mu na myśl, że jednak musi do Leny zadepeszować. Wypada. Nim służba zabierała walizki, poprosił portjera o blankiet i właśnie rozkręcał „wieczne pióro“, namyślając się nad formą depeszy, gdy usłyszał dyspozycję portjera dawaną boyowi:
— List do posła Żegoty? Zanieś pod trzydziesty czwarty.
Andrzej odwrócił się, jak piorunem rażony:
— Poseł Żegota jest w Krakowie?
— Tak jest, proszę jaśnie pana. Stoi u nas pod trzydziestym czwartym. Pierwsze piętro.
— Poseł Michał Żegota?
— Tak jest, jaśnie panie.
Andrzej szybko napisał kilka słów, polecił wysłać zaraz i pędem wbiegł na schody. Tuż za zakrętem korytarza znalazł trzydziesty czwarty. Pod drzwiami stały ogromne żółte półbuty.
— Na tamtym świecie poznałbym go po tych pedałach! — rozczulił się Andrzej.
Zapukał i, nie czekając odpowiedzi, wszedł.
Na sofie, wyciągnięty jak długi, bez marynarki, leżał Żegota i czytał jakiś dziennik. Był półodwrócony i nie zwracał uwagi na to, że ktoś wszedł. Andrzejowi serce waliło w piersi. Stał przy drzwiach nieruchomy, wpatrując się w dawnego przyjaciela. Prawie nic się nie zmienił. Przytył nieco, zmężniał i zapuścił mały rudy wąs. Wreszcie odwrócił się i rzucił niecierpliwie:
— No, co tam?
Obrzucił postać przy drzwiach zdumionym wzrokiem. Andrzej patrzył nań z uśmiechem.
Zwolna twarz Żegoty zaczęła się przeciągać, usta otworzyły się, nogi zsunęły z kanapy. Wyprostował swoją, prawie dwumetrową, postać, i stał bez ruchu, aż raptem ryknął całą piersią:
— Jędrek!
Padli sobie w ramiona. Zwarli się, aż kości trzeszczały i obaj stracili oddech w potężnym uścisku.
— Wszelki duch! — odsapnął wreszcie Żegota. — Skądżeś ty się wziął?
Dowmunt był tak wzruszony, że nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Patrzał na tę kochaną gębę, a przez pamięć przesuwał mu się z zawrotną szybkością film wspomnień. Na każdej krateczce widział Żegotę, raz przemawiającego z furją, raz siedzącego na wąskiem, żelaznem[1] łóżku i wywodzącego z ponurą miną ciągliste teorje pesymizmu, raz flirtującego na zabój z córką popa, to znowu śpiewającego niemożliwie fałszywym głosem romanse cygańskie przy księżycu. Miał zawsze tę melancholję w oczach i ten mocny zacisk ust, podkreślony teraz jeszcze bardziej równo podgoloną linją wąsów.
Siedli naprzeciw siebie.
— Prędzejbym się zbawienia wiecznego spodziewał — zawołał Żegota, — niż tego, że cię tu spotkam. To ty tu siedzisz w Krakowie?
— Gdzież tam. Jestem tu przejazdem tak, jak i ty.
— A czy wiesz, że jesteś pierwszym z naszej dorpackiej paczki, jakiego spotykam. Powymierało bractwo, czy co? Ależ się cieszę, pojęcia nie masz, jak często ciebie wspominałem. Wiesz, Jędrek, przyjaźń to jest wielka rzecz. Pomyśl, tyle lat minęło, a ona, jak ten mur. Niech mnie piorun strzeli, jeżeli dziś nie dałbym się za ciebie posiekać na drobne kawałki.
Znowu się zerwali i ściskali się potężnie. Potem, jak w płomieniach bengalskich ogni, zaczęły odradzać się dawne dni, wspólne przeżycia, kochane wspomnienia, a świeżość ich była tak żywa, tak wspaniałemi kolorami malowana, tak pachnąca dorpackiemi bzami, terpentyną sal wykładowych i dymem tanich papierosów studenckich, że im aż nozdrza zagrały, rozpaliły się źrenice, a w krtani zapulsowała krew.
Wszystko było takie istotne, takie ważne, takie rozczulające i bliskie, wszystko zostało nienaruszone w swym reljefie, wyrzeźbionym na młodej niezastygłej duszy. Choć życie w nią później waliło ciężkim młotem i nie jedną szczerbę zadało — tamto pozostało nietknięte, nienaruszone, niezatarte.
Cieszyli się sobą i nacieszyć się nie mogli. Nie rozstali się nawet wówczas, gdy Andrzej brał kąpiel. Żegota usiadł przed wanną i starał się wyłowić z plusku i prychania roześmiane słowa przyjaciela. Z zadowoleniem przyglądał się jego bujnie rozrosłemu giętkiemu ciału, gdzie pod, na safian spaloną, gładką, jak jedwab, skórą grały harmonją mięśnie.
— Zmężniałeś, bestjo, ale, na miły Bóg, gdzieś się tak opalił? W Afryce byłeś, czy co?
— Jakbyś zgadł. W Afryce i to całe dziesięć lat.
— Zmiłuj się, w Afryce?
— Powiadam. Dziesięć lat.
— A cóżeś ty tam robił?
— Pieniądze.
— Patrzajno. I zrobiłeś?
— Kupę!
— Psiakrew! Toś burżuj?
— Całą gębą, żebyś wiedział z kim masz okoliczność.
— Taki to zawsze na cztery łapy spadnie, bo pewnie twój majątek został w Sowietach? I cóż ty robiłeś w Afryce? Masz tam swoje plantacje małp? Czy handlowałeś murzynami?
— Czego ja, bracie, nie robiłem!
Dowmunt wyskoczył z wanny i z pod kosmatego prześcieradła rzucał urywane zdania o daktylach, o kawie i słoniowej kości, o plantacjach i placówkach handlowych.
Michał słuchał zachłannie, wreszcie zapytał:
— A teraz przyjeżdżasz do kraju w odwiedziny?
— Ja? O, nie, mój drogi. Po pierwsze przyjechałem na stałe, po drugie zrobiłem to już przed pół rokiem. Toś ty nie był w Warszawie? Ja tam w „Polonji“ zostawiłem kartkę do ciebie.
Żegota nie był, jedzie dopiero teraz. Zawadził zaś o Kraków, bo ma tu do załatwienia kilka spraw.
Dowmunt nie czuł wcale zmęczenia i poszli razem na kolację do „Starego Teatru“. Sala była niemal pusta, orkiestra grała niezbyt głośno. Dowmunt opowiadał. Musiał zacząć systematycznie od swego nagłego wyjazdu z Dorpatu.
Chciał zapytać Michała o panią Erdentalową, z którą miał romans i o Ewcię, ale w porę się powstrzymał. Przecie lata nie zwalniają od obowiązku dyskrecji, a gdyby o nie wypytywał, Michał domyśliłby się, że Dowmunta musiało coś z niemi łączyć. Mówił tedy o sobie. Późna już noc była, gdy wyszli z restauracji.
— Toś, chłopie, miał barwne życie. Moje to szarzyzna — rzekł Michał, gdy rozstawali się na korytarzu hotelowym. — No, do jutra. Zmęczony pewno jesteś, ale jak się tylko obudzisz, to daj mi znać.
Ranek przyszedł słoneczny i cichy. Na ulicach prawie nie było ludzi. W otwartych drzwiach sklepów stali właściciele, sennie wyczekując rzadkich klijentów. Od czasu do czasu leniwie człapała dorożka, lub przejeżdżał samochód. Na Plantach tu i ówdzie para staruszek, student z książką, lub siwy emeryt, gromadka dzieci z zaczytaną w powieści boną i wróble bezpiecznie poskakujące środkiem drogi.
Kraków drzemał w słońcu, zapatrzony w wygięty łuk Wisły. W ciszy dumał o siwej dawnej wielkości, wypoczywał pochylony nad wspomnieniami świetnej przeszłości. Jak misternie rzezbiona gemma, jak stary klejnot koronny, legł w puszystej zieleni pod niebieskim kloszem nieba.
— A jednak — odezwał się Andrzej — jednak jest w tem mieście dużo melancholji, melancholji z kropelką goryczy na dnie.
Michał wzruszył ramionami.
— Cóż chcesz? Życie. Starzy ludzie ustępują miejsca młodym, dawne pojęcia pojęciom nowym. I nie trzeba nad tem myśleć tutaj, lecz właśnie tam, gdzie życie idzie naprzód. Inaczej człowiek słabnie. Butwieje, rozłazi się jak wata.
Usiedli na zacienionej ławce.
— A trzeba twardym być, — ciągnął Michał — twardym, bo cię ludzie rozdepczą w tłoku. Nie dość mieć ostre zęby i mocne pazury. Musisz czekać, aż ci skóra zgrubieje, jak u hipopotama, aż łeb stwardnieje na żelazo, byś mógł im trykać w mur. No i cały niepotrzebny balast z tej głowy — na śmietnik. Wstążeczki, chorągiewki, faramuszki, hasełka, zasadki, mrzonki, fidrygałki, skrupuły — na śmietnik.
— No, no, Michale, nie przesadzaj. Jakaś żółć cię podlała i sam nie wierzysz w to, co mówisz.
— Wierzę. Musiałem uwierzyć. Alboż to mi mało boków naobijali? O każdy ochłap, o każdy kawał chleba. Alboż to mi raz podbijali koturny? Walił się człowiek nosem wprost w śmierdzące błoto, a jak sobie pysk otarł to widział wkoło tylko śmiech. Cacki ideałów, bracie, to wszystko malowanki. Sztandary, bracie, tylko w dzień wiszą dostojnie nad głowami. W nocy zdziera się je bez ceremonji i czyści się niemi buty.
— Żółć, Michale.
— Na miód mnie nie stać. Skąd? Czy z chałupy ojca, co nie miał co do gęby włożyć, a godzinami czyścił stary rożen, jakąś tam karabelę. I nigdy nie była wyczyszczona, bo od łez rdzewiała. Skąd? Skąd mam mieć miód, czy z tej nędzy na strychu, gdzie odkułem gimnazjum, czy z nędzy w suterynie, gdzie odklepałem uniwersytet? Czy może z kochanej ojczyzny? Jak poszedłem na front, to mi histeryczki kwiatki do zawszonego munduru przypinały, a żona z dzieckiem jadała raz na dwa dni.
— Toś żonaty? — zdziwił się Andrzej.
— Żonaty — urwał Żegota. — A może później miałem słodyczy nabrać, gdy jak pies za psie grosze harowałem dla partji, a oni mnie spychali. Pracuj idealisto, rób za czterech, za dziesięciu, a od władzy wara! Synekury i mandaty dla tych z najgrubszą skórą, z najmocniejszemi zębami i chwytnemi łapskami.
— To tak ci ciężko w życiu?
Żegota roześmiał się sarkastycznie.
— Było ciężko. Było, dopóki nie przestałem łazić na szczudłach. Po ziemi, bracie, trzeba pełzać na brzuchu. A dostrzeżesz, że ten, co pełznie przed tobą, słabnie — skocz i za gardziel, i w błoto! Było ciężko, póki nie zmądrzałem, póki pierwszego pięknego dnia nie wyrzuciłem na śmietnik wszystkich fatałaszków. Póki nie rozumiałem, że trzeba ściągnąć z pleców całą tę nakrochmaloną koszulę, którą nazywają duszą i póty prać, aż ją można będzie w jednej garści ścisnąć, wsadzić do portmonetki, albo wytrzeć w nią nos.
— Łżesz, Michale, nie wierzę.
— Uwierzysz. Zmieniłem się, bracie i dziś śmieję się z tego durnia, którym sam byłem.
— I dobrze ci z tem?
— Lepiej. W każdym razie lepiej. Mam pieniądze, mam wpływy, stanowisko społeczne. Cóż? W istnienie szczęścia mógł wierzyć tylko student w Dorpacie. A czy jestem zadowolony? — Owszem. — Mieć dobrobyt i być kimś… Zresztą nie spocząłem na laurach. Idę, idę wciąż naprzód.
— Wiem. Mówiono mi, że uważany jesteś za jednego z tęgich polityków. Ludzie wyrażają się o tobie z uznaniem.
— Przecież chyba nie ludzie z opozycji? — roześmiał się Żegota. — Zresztą możliwe. Dziś już jestem za sprytny, by się zanadto eksponować. Ale mam ich w nosie. I tych i tamtych. Niech mi się tylko noga powinie, a rzucą się hurmem i zagryzą jak barana.
Andrzej zamyślił się. Pełen goryczy cynizm przyjaciela, jego jakże krańcowa zmiana przekonań, wyzucie się z wszystkiego, co kiedyś tak wysoko obaj cenili, co cenili ponad wartość życia, podziałało na Dowmunta tak, jakby otworzył stare, znajome drzwi, a stamtąd buchnął nań trupi zaduch.
— Nie wierzę ci, Michale, — powtórzył — nie wierzę, byś mógł tak łatwo wyzbyć się całego piękna swoich dawnych poglądów.
— Wcale nie łatwo. Właśnie ciężko, bardzo ciężko. Co zaś do przekonań, bracie, to pluj na przekonania. Mogę dziś być socjalistą, jutro faszystą, pojutrze kamelotą królewskim, a od tego się nic nie zmieni. Kiedyś nie dziwiłem się Kmicicowi, że go szlag trafił, gdy książę Bogusław Radzwiłł przedstawiał Polskę jako kawał sukna, który kilku magnatów rozrywa między sobą. Dziś tu się wyciągnie niteczkę, tu niteczkę, a z jakiej strony to się robi, z prawej, czy z lewej, to już gancpomada. Sukno mocne jest i tak wytrzyma, a ostatecznie znajdą się i tacy, co większe dziury pocerują, połatają.
Andrzej wbił oczy w ziemię i spytał:
— A cóż będzie z suknem, gdy wszyscy zaczną tak po niteczce wyciągać.
— O, widzisz, tutaj jest cały sekret. Nie wszyscy mają dostęp do niteczek. Chcieliby wszyscy, ale przy suknie tłok. Reszta stoi zdala od koryta i oblizuje się. A ci, najbliżsi, jak się naćpają, a utuczą się, a nie będą mieli siły odganiać tamtych, to tamci przejdą im po brzuchach i stratują. Ocaleje tylko ten, co w porę się odsunie. I tak dokoła Wojtek.
— Mówisz to serjo?
— Życie, mój drogi, życie. Zresztą nie wyłażę przecie z tem na trybunę. Mówię to tylko tobie, z którym mogę być zupełnie szczery, choćby ze względu na to, że na przyjacielu jeszcze nie zdarzyło mi się zawieść. Może dlatego, że miałem, a teraz mam znowu tylko jednego przyjaciela.
Zbliżała się już trzecia i poszli na obiad.
Andrzej czuł się odurzony i przybity. Pił jeden kieliszek za drugim. Pragnął za wszelką cenę zagłuszyć w sobie bunt, zalać gorycz, zapomnieć to, co słyszał, przestać rozumieć.
Żegota zato rozgadał się na dobre. Latami gnieciona w czaszce pogarda dla wszystkich i dla siebie płynęła bulgoczącą pęcherzykami sarkazmu lawą. Sypał przykładami, cytował nazwiska, wymieniał cyfry. Znęcał się i pastwił nad hipokryzją, demagogją, prywatą, nad sobą samym, którego życie zepchnęło na stanowisko ich kapłana.
— Trzeba, bracie, mieć grubą skórę, jak nosorożec. Zgniłbym już dawno, gdyby moją skórę mogły przebić wszystkie pociski rzucone przez wrogów. Póki się niemi przejmowałem, póki włosy wyrywałem z głowy na każde hańbiące oszczerstwo, na każde fałszywe oskarżenie, póki traciłem czas i zdrowie na procesy sądowe, póty byłem osłem. Kiedy zrozumiałem, że cześć ludzka to ścierka, to szmata, że można ją bezkarnie deptać, że można na oszczerstwie dorobić się rangi Katona, och, bracie, wówczas wygramoliłem się na wierzch.
Znajdował, zdawało się, przyjemność w obdzieraniu siebie z wszelkich obsłonek, kryjących cyniczny stosunek do życia. Wpadł, jakby w trans samobiczowania. Z rozkoszą przyglądał się przerażeniu przyjaciela, łowił ponure błyski jego oczu, smagał jago pochyloną głowę przekleństwem swego upadku, nienawiścią do własnej karjery.
— Zdradziłem swoją partję, jak ostatnia świnia, w najcięższym momencie walki przeszedłem do obozu przeciwnika. Za pieniądze, za wpływy. Właściwie powinienem był się powiesić, gdyby nie pewność, że każdy z moich kolegów zrobiłby tosamo, jeżeliby miał nosa i wywąchał konjukturę. A później tylu renegatów już się pchało, że coraz mniej odliczano srebrników. Nie opłacało się.
Andrzej milczał i pił. Jeden kieliszek za drugim.
Za oknami zapaliła się czerwona łuna zachodu. Kelner zapalił światło i Żegota spojrzał na zegarek.
— No, na mnie czas. Pociąg do Katowic odchodzi za pół godziny. Powiadam ci, Jędrek, pyszną mam tam robotę. Uważasz, moja partja, ta dawniejsza, robi tam wiec. Dam im bobu. Piętnastu chłopa z tęgiemi lagami chyba wystarczy. A, uważasz, jak tylko jest awantura, no to policja ma pełne prawo wiec rozpędzić.
Andrzej był niemal zupełnie pijany, gdy wreszcie pożegnał się z Michałem.
— Prosto z Katowic — mówił ten, wychylając się z okna wagonu — jadę do Warszawy, bo pojutrze otwarcie sesji sejmu. Wówczas nagadamy się i oblejmy solidnie twój powrót na ojczyzny łono.
Dowmunt stał na peronie i patrzał szklistym wzrokiem na oddalające się zwolna okno, w którem jakiemś bolesnem wykrzywieniem uśmiechała się doń obca błyszcząca twarz posła Michała Żegoty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące słowo uzupełnione na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1990.