Ostatni sejm Rzeczypospolitej/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Ostatni sejm Rzeczypospolitej
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Któregoś dnia rano pod Sapieżyńskim pałacem jęło się zbierać pospólstwo, jakowyś bowiem niebieskawy papier grubo zadrukowany, a widniejący na czarnej desce, gdzie zwyczajnie przylepiano ogłoszenia, ściągał powszechną ciekawość. Próbowano go odczytywać, ale czy był umieszczony za wysoko, czy też brali się do tego nie nazbyt biegli w tej sztuce, dość, że napróżno ten i ów mozolnie składał litera po literze i bąkał, nic z tego nie wychodziło; tylko drwiny a śmiechy wybuchały w ciżbie z czytającego.
— Takie papiery wyrażają, jako przyjeżdża heca — zabrał głos jakiś aspan w zielonym fartuchu. — Jak generalność zjechała do Grodna, tak...
— Stoi jak wół: »za pozwoleniem«... — Czytaj dalej, Trojakowski.
— Na książce do nabożeństwa wyczytam co do litery, ale tu coś inaczej...
— Nie przy tobie napisali — zadrwił drągal w białym, kosmatym surducie i z gębą franta. — A pies ich jechał z famielią i jeich drukowanem!
— Łacniej ci ozorem zbierać sopory z pańskich półmisków...
— A może tu wydrukowane naprzeciw generalności?
— Tyla nalepiają, że ktoby to wszystko wyrozumiał i zapamiętał.
— I generalność tego wzbrania. Sam widziałem, jak pod Dominikanami marszałkowscy zdybali na czytaniu starego Krygiera, zamesznika z ulicy Wileńskiej i powiedli. Rozpowiadano, jako dostał kije.
— Panowie się kłócą, a naród w skórę bierze.
— Wczoraj rozlepiali kartelusze, gdzie było na króla pruskiego, jako jest zdrajca, krzywoprzysiężca i najgorszy zbój.
— Nie lepsi ci, co pozór przyjaciół biorą i pod harmatami miasto trzymają — podniósł się z ciżby znaczący głos.
Obejrzeli się trwożnie w stronę Horodnicy, a ten sam głos dorzucił:
— Ale w Bogu nadzieja, że ich jeszcze naszatkują na psi bigos.
— Odstąp! — zagrzmiał naraz rozkazujący głos Staszka, który, wystrojony na warszawskiego franta, z lulką w zębach i trzciną w ręku, przepychał się zuchwale.
— Co to, przemówił dziad do obrazu, a obraz ani razu? — zaczął drwiąco. — Citoyeny wytrzeszczają ślepie na afisz, niby krowy na wrota kościelne i ani me, ani be! Hi! hi! ja wam w puste paty naleję oleju. Podsadźcie mnie, chłopcy, bo przez moje okulary nie dojrzę! — spojrzał w dłoń zwiniętą w trąbkę, wykrzywił się dla śmiechu, zarżał, udał szczekanie małego pieska, że zaczęli się odsuwać i dawszy się podnieść na ramionach, zawołał:
— Trzymajcież delikatnie, czułe sankiuloty, gdyż mam hajdawery świeżo zaaftowane przez pewną wojewodziankę, a iżby ściegi puściły, uczyniłby się prospectus zgoła dla dam nieprzystojny i sanctitami generalności wzbroniony.
Zatoczył oczyma, czy gdzie nie widne szpice kozackie i jął odczytywać afisz łobuzowskim i po warszawsku spieszczonym akcentem.
»Za pozwoleniem konfederacyi obojga Narodów«.
Pospólstwo cisnęło się z zapartym tchem i w skupieniu słuchało.
»Entrepryza austryacka, pruska i moskiewska będzie miała honor dać w tych dniach przed świetnem publicum Grodna i okolic reprezentacyę komedyi we trzech aktach, oryginalnie przez Imć Króla pruskiego ułożoną, a od roku 1772 nie przedstawianą, pod tytułem:
Rozbiór Polski.
Akt pierwszy poprzedzi trio: Wolność, Równość i Niepodległość, odśpiewane przez JW. ambasadorów ościennych potencyi i nahajki.
Akt drugi: Jak nie przyzwolą to i tak rozdrapiemy.
Przed aktem trzecim nastąpi balet p. t.: »Ucieszne igraszki Trifolium«, w którym Szczęsny Potocki, Rzewuski i Branicki tańcować będą tryumfalnego poloneza przy rzęsistym biciu z harmat i pożarach wsiów i miast, zaś ku ich usatysfakcyonowaniu, na zakończenie nastąpi ogólna rzeź nieskonfederowanych obywatelów.
Biletów po miernej cenie, albo i zgoła na borg, dostanie u J. de Sieversa, de Buchholtza i u poniektórych dygnitarzów koronnych i litewskich«.
Jakby powiał lodowaty wicher, tak zwarzyły się twarze i zamgliły oczy.
Ból rodził się w tych prostackich duszach i głęboka troska osępiła czoła. Spoglądali na siebie w poczuciu bezsilności, ale snadź dobrze zrozumieli treść ogłoszenia, gdyż ktoś zaczął kląć i wytrząsać pięścią:
— Psia ich sobacza mać, psia ich sobacza mać!
— Do czego to przywiedli ci jaśnie wielmożni, do czego! — westchnął drugi.
— A to ci wykoncypowali facecye! niechże ich pierogi ruszą, hi! hi! — zaśmiał się udanie Staszek, by wzbudzić jakowyś sprzeciw.
— To całkiem nie do śmiechu — zgromił go aspan w zielonym fartuchu, że Staszek dał nura w ciżbę, ale skwapliwie powiódł ją pod Dominikanów, gdzie przy wejściu do kruchty wisiał kartelusz z takiem ogłoszeniem:
»Podaje się do wiadomości publiczności, jako na Nowym Zamku, na pokojach Króla Jegomości, odbywa się nieustająca aukcya za gotowe pieniądze na pozostałe jeszcze przy Rzeczypospolitej województwa i ziemie; oraz różne zbędne już efekta, jak korony, berła, królewskie przysięgi, wojska i wszelki sprzęt wojenny. Tamże sprzedają za pomierną cenę tytuły i dygnitarstwa moskiewskie, ordery i odebrane cnotliwym majętności«.
Czytał stłumionym, poważnym głosem, gdyż te zgoniny ludzkie, złożone z handlarzy ulicznych, profesyantów, krupnych bab i przeróżnego ultajstwa, słuchały w coraz większej powadze zrozumienia, że skończywszy, jął im przysalać wrogów, judząc na nich zaciekle, a umiał to robić jak mało kto, wiedząc gdzie było potrzeba wsadzić żart, gdzie smagnąć drwiną, gdzie zaś dobranemi słowami wyrazić całą grozę gwałtów, grabieży i uciemiężeń, by słuchaczom włosy powstały na głowach. Właśnie był w najlepszym rezonie, gdy zatętniały nagle kopyta.
— Kozunie! uciekać! — porwały się krzyki.
Lecz nim zdążyli rozpierzchnąć się, patrol wpadł z całym pędem w ciżbę, zaświstały nahaje i rozległy się wrzaski tratowanych, ale po chwili nie było już nikogo pod Dominikanami, tylko jakiś jegomość w siwej bekieszy skwapliwie zdzierał nalepiony kartełusz, a jakaś znaczna dama, wyjrzawszy z powstrzymanego powozu, rozpytywała, coby się stało?
— Dońcy chrzcili na konfederacką wiarę — odparł Staszek, wyłażąc z kruchty.
— Rezolutny pachoł! A czyjżeś ty, mój chłopcze? — podniosła lorynetkę do oczu.
— Ojca i matki, moja wypierzona kwocho! — odpalił i drapnął, opierając się dopiero przy Zarębie, stojącym pod kafenhauzem, jakby na czatach.
Rozpowiedział, co zaszło i naraz sprężył się i szepnął przerywanym głosem:
— Melduję pokornie, jako muszę nakręcić pyska w inną stronę świata temu asanowi, który mię obserwuje — wskazał oczyma siwą bekieszę. — To z psiarni Boscampa, z Maciusiem szukał konfidencyi, pomaga też werbownikom.
— Udaj, że go nie znasz. Stań bliżej i mów ciszej. Kto rozlepiał kartelusze?
— Ojciec Serafin dostał je z Wilna wczoraj, a ktoby nalepiał, nie wiem. Pokornie melduję, jakom je odczytywał pospólstwu. Ale to nie z mojej komendy ci łyczkowie; niema w nich fajeru ani za dydka. Ja im rozpowiadam o alianckich wiolencyach, a ci jeno wzdychają, frasobliwie w nosach dłubią, a imienia Boskiego wzywają nadaremno. Zwyczajne gawrony. W Warszawie naród czulszy: rzucić im tylko trafnem słówkiem, a gotowi z miejsca ciągnąć pod Zamek i tłuc choćby marszałkowskich, albo Żydowinów. Do aliantów mają szczególny rankor i możnaby ich niezgorzej zażyć...
— Cicho! Gdzie pan kapitan? — przerwał mu, gdyż obok stali oficyerowie moskiewscy.
— A frasuje się na borg u Dałkowskiego. Właśniem szukał wykupnych dydków.
— Wiecznie trzymają ci się tylko krotochwile.
— Taka nędza, panie poruczniku, że nic inszego się mnie nie trzyma. Dopraszam się choćby o kulfona dla mojego pana, bo jak się pomartwi do południa, to i paru obrączkowych nie wystarczy.
— Zaraz tam przyjdę, niech na mnie poczeka. — Odwrócił się spiesznie, bo od Łazarewiczowej, słynnej modystki, wyszła Iza z Terenią i wsiadały do powozu. Podszedł się przywitać. Terenia, cała w różowościach, lokach i uśmiechach, szczebiotała jak ptaszek, zaś Iza w kapeluszu z żółtej słomy, zawiązanym pod brodą na kokardę z zielonej wstęgi, w białej sukni w rzucik, jakby nieco wzdętej na piersiach i biodrach, wyglądała tak ślicznie, że spojrzał na nią z admiracyą. Zapłaciła mu za to uwielbienie czułym uśmiechem i cieplejszym uściskiem dłoni.
— Szkoda! byłbyś mi pomógł dobrać kolory dla Tereni.
— Bym umiał kwiaty przystrajać jeszcze we farby! — rzucił szarmancko.
Terenia spojrzała wdzięcznie, ale z impetem natychmiast zawołała:
— Ależ waćpan ma pozór, jakby po karcerze o chlebie i wodzie. Patrz, Iza, jak to ma podbite oczy, jaki blady i wymizerowany! Co się waćpanu przydarzyło?
— Snadź mi nie służy grodzieńskie powietrze — zażartował.
— Więc i złe powietrze winno, że cię tak rzadko widujemy? — zagadnęła Iza.
— Zauważyłaś! — szepnął. — Moje służby zabierają mi zbyt wiele czasu.
— Mógłbyś znaleźć jakąś chwilę dla przyjaciół. — W wymówce brzmiała i prośba.
— Będę to sobie miał za powinność.
— A może waćpan, jak wszyscy, tylko birbantuje dniami i nocami? — wyrwała się po swojemu Terenia. — A może jakieś nieszczęśliwe amory? — dorzuciła ciszej.
— Katon nie przemienia się w czułego Celadona! Nie znasz go, moja mała: on sentymenta ma za grzech, nieledwie za występek.
Jadowitość głosu przebodła mu serce, ale odrzekł chłodno:
— A ty znasz mnie jeszcze mniej, niźli panna pułkownikówna.
Odszedł zaraz, bo Terenia zaczęła piszczeć radośnie nad jakimiś stroikami, które całymi tobołami znosili kupcy do powozu. Odwrócił jeszcze głowę i zwarł się na mgnienie z oczyma Izy, jakby pełnemi wołania i czułości.
— Przywidzenie imaginacyi, przywidzenie! — odpędzał powracające wrażenia.
Dzień był chmurny, omglony i dziwnie przejęty smętkiem i cichością; turkoty powozów i wrzawliwe pogłosy rozpełzały się, jakby więznąc w murach i ziemi, nawet dzwony, bijące południe, padały ogłuchłymi dźwiękami, nawet krzyki dzieci biły niby w nizką, nieprzenikliwą powałę. Białe chmury oprzędzały niebo jakby skołtunionem babiem latem, a czarne skręty jaskółek wiły się coraz niżej nad dachami. Miało się na słotę, ale pomimo tego ulice były pełne pojazdów i ludzi, jak zwyczajnie. Tylko jakoś więcej, niźli zwyczajnie, spotykał patrolów, a kozacy kwaterowali, pokryci nawet w dziedzińcach domów, zwłaszcza w okolicach zamku. Częściej też przeciągały ulicami zbrojne roty wśród tarabanich warkotów, świstu piszczałek, rzegotu janczarskich dzwonków i pijanych śpiewów i krzyków. Przepływali groźną falą rumorów i połyskujących jadowicie bagnetów, nie napełniając jednak zamierzonym lękiem publiki, a szczególniej zelantów, nieustraszenie broniących ojczyzny na sejmie. Widziały ich bowiem oczy, słyszały uszy, lecz miasto trwogi, budzić zaczynały te zgiełkliwe egzercerunki słuszny gniew i obrażoną dumę wolnych obywatelów. Zaś postawa pospólstwa zwróciła baczniejszą uwagę Zaręby, albowiem ci nie zatajali politycznie swoich resentymentów, witając maszerujące szeregi groźnym pomrukiem i wyzwiskami, a nawet tu i owdzie garścią piasku i przeraźliwem świstaniem.
— Może i reszta przejrzy! — pomyślał, wchodząc do Dałkowskiego.
Że zaś aktualnie jął mżyć uporczywy deszczyk i pora była południowa, małe stancyjki zapełniły się po brzegi. Gruba gospodyni, jak zwyczajnie, panowała nad bufetem, kredencerzami i mężem, którego zielony fartuch fruwał po izbach. Zaręba rozglądał się za Kaczanowskim, ale w środkowym pokoju musiał przystanąć z racyi ciżby, otaczającej jakąś personę w sieradzkim kontuszu, która głośno coś odczytywała.
Było to przymówienie Ciemniewskiego, posła Różańskiego, miane na sejmie na dniu 10 sierpnia i wymierzone przeciwko królowi. Mowa ta zrobiła wielkie poruszenie i rozleciała się po kraju w tysiącach druków i odpisach, do czego najskuteczniej przyczyniał się Jasiński.
— Albo i to miejsce, mości panowie — wołał Sieradzanin, nakazującym ruchem przytłumiając wrzawy. — »Wszystkie twoje czyny, Najjaśniejszy Panie, zapisane są na czarnej karcie dziejów, jedna ci tylko pozostała karta złota, jeślibyś nie dopuścił innym i sam nie ściągnął ręki do potwierdzenia zaboru pruskiego«.
— Cnotliwy głos i słuszny!
— Słuszny! Słuszny! — podniosły się wołania i na przypomnienie króla pruskiego zdrad i przeniewierstw, zawrzał srogi gniew, aż ten i ów trzaskał w szable.
— Podam jeszcze waszmościom ostatni a najprzedniejszy antypast. — »Winieneś, Miłościwy Panie — czytał dobitnie Sieradzanin — coś znakomitszego narodowi poświęcić, niźli tylko traktatów rozbiorowych podpisy«.
Snadź mocno dojęła żywa, krwawiąca rana, bo uczyniła się chwila złowrogiej ciszy, aż ktoś jęknął posępnie:
— Jedna klęska to nieszczęsne panowanie.
Zakrzyczeli go jednak królewscy adherenci, a któryś zawołał gniewnie:
— Magnaci, oto sprawcy wszystkiego, oto najwinniejsi...
— Święta prawda — popierał go chudy jegomość w wytartej kontusinie. — Wszak już Gosławski wołał na sejmie: »Któż żebrał pomocy obcego oręża przeciw współrodakom, jeśli nie możni? Któż przeszkadzał w naprawie Rzeczypospolitej, jeśli nie oni?«
— Wszyscy są winni grzechów przeciwko ojczyźnie — zagrzmiał uroczyście siwy jegomość, któremu kredencerz obwiązywał serwetę pod obwisłymi podbródkami. — Nasza pycha ją gubi, nasza swawola, nasza niezgoda i brak ludzkości. — Przeżegnał się i jął łakomie chlipać zupę.
— A któryż to bierze pozór Skargi? — pytał z ciżby szydliwy głos.
— Sędzia Nowogródzki, Woyniłowicz; on przed zupą rad napomina bliźnich, lecz...
Reszta przepadła w rozgwarze zapalczywych dyskursów i w pobrzękach farfurów i łyżek, gdyż wszyscy zasiadali do obiadu.
Kaczanowski siedział samotnie w małej izdebce, mającej wyjście na podwórze, którą był Zaręba zaarendował na wyłączny użytek wtajemniczonych, spojrzał radośnie na wchodzącego, ale się nie odezwał.
Staszek, stojący za krzesłem, zabawiał się łowieniem much nad jego głową.
— Nie imaginowałem, że kapitan wytrzyma w solitudzie choćby jedno zdrowaś.
— Wiele może, kto musi. Rezonuje tam jeszcze szlachcic w sieradzkim kontuszu?
— Właśniem słuchał, jak odczytywał przymówienie Ciemniewskiego.
— To abszytowany porucznik z brygady Biernackiego, Tarnowski, sławny rębacz sieradzki, cale oświecony i grzeczny kawaler, ale ma u mnie od wczoraj piętnaście dukatów, ja zaś nie śmierdzę ani szelągiem.
— Znać to, masz bowiem waszmość minę, jakby po occie siedmiu złodziejów.
— Jakże, od samego rana ciągnę na borg tę podłą lurę i nie mogę się doczekać, ktoby mnie wykupił. Staszek, każ dać temu szelmie prawdziwego wina.
— Cóż za ewenty wysupłały mieszek i popsowały humory?
— Wiadomo; zła karta i nieszczęśliwe amory. Primo: zgrałem się do nitki. Secundo: dostałem w pysk od sułtanki Ożarowskiego, co nie czyni dyshonoru i może się jeszcze nieraz zdarzyć. A tertio: deliberuję nad wielce ryzykownem przedsięwzięciem o grubym wagomiarze. Możesz mi waszmość dać ludzi, koni i pieniędzy?
— Jeśli okoliczności wymagają, dać powinienem. Cóż to za przedsięwzięcie?
— Dowiedziałem się, jako kozacy prowadzą od Warszawy całą kupę zwerbowanych gemeinów, ciągną nie traktem na Białystok, ale kluczą lewym flankiem i Niemen mają przejść pod Mereczem, cyrkulują na Wilno. Prowadzą też i konie wielkiej ceny i wozy srodze wypchane łubami. Łakomy transporcik!
— Waszmość masz na niego apetyt. Prawdziwy azard, można zapłacić głową.
— Jeszcze ją mocno czuję na karku. Żebym miał pewnych ludzi, a odbiłbym jak Bóg na niebie. Okazya zgoła wybrana.
O ludzi łatwo, trudniej o konie potrzebne do tego przedsięwzięcia.
— Żebym był przeczuł... Nie dalej jak onegdaj wyprawiłem całą partyę do Madalińskiego, przeszło czterdzieści koni, jakie tylko zdobyłem w Zelwie.
— Melduję pokornie — Staszek wystąpił w powinnej pozycyi — Mirowscy mają konie na paszy, właśnie nad Niemnem gdzieś przy trakcie kowieńskim, możnaby od nich pożyczyć konie, jak smoki.
— To jest przednia myśl, ha! ha! Spaniały fortel! Cały szwadron! Ha! ha!
— Tak, ale trzeba nad całem przedsięwzięciem dobrze podeliberować.
— Poco tu deliberacye? Wsadzić ludzi na koniki i jazda choćby dzisiaj na noc! Toby była sztuka! Gwardyackie konie, na królewskich obrokach wypasione, w sam raz przydałyby się nam dla sztabu. Koniuchom łby poskręcać i wszystko zwalić na aliantów! Proste, jakby strzelił. Jakbym ożył na nowo! Staszek, golnij sobie gorzałki, a nam każ dawać jeść i parę flach. Porucznik płaci.
— Przypuśćmy udanie, co waszmość pocznie z całym transportem?
— Bylem jeno Niemen miał za plecami, a dam sobie radę. Kraj tamten znam, jak swoją kieszeń. Pociągnę do moich Kurpików, a tam nawet dyabeł mnie nie wyszpera! Boże, jakżebyś nie pomagał Kaczanowskiemu! Boże! — gorączkował się, nie mogąc wysiedzieć na miejscu.
— Konwój może dać opór.
— Jeśli się nie pozwolą zażyć z mańki, to karabiny zrobią swoje, ceckał się z nimi nie będę. Właśnie resztak wypadnie im w Mereczu na przyszłą środę, t. j. 19 augusta. Zawierzył mi to sub sigillo mój serdeczny konfident, Iwan Iwanowicz Iwanow. Biedny oficyerek, płakał mi w żupan z rozpaczy, że musi opuścić swoją »duszeńkę«, bo ma nakaz transport z Merecza powieźć dalej. Kobyla jego mać, dwa dni przestawałem z nim za pan brat i piłem jak z równym, a za własne dukaty. Takeśmy się pokochali, aż mnie namawiał do służby Imperatorowej, nawet rzęsiście oblewaliśmy przyszłe braterstwo broni. Dzisiaj wieczorem mamy się znowu spotkać, a ekspens to niemały! Mam podejrzenie, iż z Grodna wywiedzie też niemało zwerbowanych gemeinów. Coś mi już o tem napomykał.
— To i konwój powiększą. Uprzedzam, jako przewozy na Niemnie aż do Kowna są obsadzone przez kozaków, brody strzeżone również, a po większych stacyach pocztowych stoją załogi.
— Lepiej za wiele nie przewidywać. Okoliczności zdarzone wskażą najskuteczniejsze rady i sposoby. Nie mów tylko waszmość o tem Działyńskiemu, bo jakby zaczął kalkulować a rozważać, toby sposobna pora minęła. Możemy tę sprawę poczynać i bez niego, dowie się post factum.
Chętnie się na to zgodził Zaręba, w którym żyłka do azardów przemogła powinną ostrożność i porwała.
Przy obiedzie ułożyli z gruba plan działania, wtajemniczając w niego Staszka. Napierał się też, aby mógł spenetrować gwardyackie pastwiska i porozumieć się z ludźmi. Zgodzili się, bo nikt tego sprawniej uczynićby nie potrafił, upraszał tylko o sutszą culagę na poczęstunek.
Rozmowa zeszła na materye aktualne i Zaręba spytał o Hłaskę.
— Był w Chojnikach u Prozora i wróci lada dzień, bo szef niespokoi się, a i ja radbym go miał pod ręką, człowiek to bowiem mężny i zarazem przebiegły.
— Pchnę dzisiaj Kacpra na zrekognoskowanie okolic Merecza. Jakby się jednak nie udało waszmości? — zasępił się tem przypuszczeniem.
— To ojcu Serafinowi daj waść na mszę i zmów pacierz za moją duszę — żartował.
— Proszę pana porucznika — wtrącił Staszek wielce poważnie — my nie mamy czasu na umieranie, niech to zrobią od nas znaczniejsi.
Zaręba wyszedł zgorączkowany tym azardowym projektem i gdyby nie misya, jaką miał do spełnienia, i powinna subordynacya względem szefa, z radością wziąłby udział w tej wyprawie. Rwało mu się serce do rozpraw wojennych i przygód. Grodno bowiem już mu do cna obmierzło, zaś to podwójne, wytężone życie, jakie musiał pędzić, wyczerpywało mu siły. Dusił się po prostu w tem powietrzu przejętem nikczemnością. Po tysiąc razy chciał przymówić podłości po imieniu, a musiał milczeć i trzymać na wodzy cnotliwe wzburzenie. Musiał wdziać maskę i dawać pozór obojętnego, lub, co mu było jeszcze ciężej, takiego samego, jaką była większość socyety. Ze chwilami uczuwał awersyę nawet do samego siebie. A jakby na dopełnienie udręki, Iza bolała go, niby cierń wiecznie tkwiący w ranie. Nie kochał jej, ale że niegdyś kochał, zapomnieć jeszcze nie potrafił. Kiedy bowiem myślał o niej, serce wzbierało mu wzgardą, lecz na jej widok bladł i dźwięk jej głosu lał mu trującą słodycz. Uciekał od niej, a uczęszczał na wszystkie asamble i zabawy, by się przekonać, jako pożąda widoku choćby jej foremnej postaci. Znał cenę jej serca i duszy a tęsknił. Więc też z gryzącą zazdrością pomyślał o Kaczanowskim:
— Taki w karczemnej dziewce upatrzy Wenerę i radość w byłe przygodzie.
— Właśnie szukam pana porucznika — wołał mu nad uchem Klotze.
— Cóż się stało?
Z niechęcią podał mu rękę.
— Nic szczególnego, mam tylko polecenie zawieźć waszmość pana na obiad do Sieversa, racye wyłuszczy sam kasztelan.
— Za wysokie progi na moje nogi, a przytem już obiadowałem.
— Tem lepiej, bo tyle się tam ciśnie, że często głodni wstają od stołów. Ambasador coraz bardziej skąpi ekspensów na traktamenta dla przyjaciół.
— Snadź mu już są zbędni! — mruknął, wsiadając do wysokiej karyolki.
W drodze Klotze, rozumiejąc go nietylko siostrzeńcem ale i najzaufańszym kasztelana, jął się zwierzać z tarapatów, jakie mieli z przyczyny szambelana, który ani chciał słyszeć o rozwodzie, ni nawet separacyi.
— I co takiemu przyjdzie z pięknej żony? Drudzy cieszą się jej łaskami, a on ślinkę łyka! — zaśmiał się cynicznie. — Cała ta sprawa jest zgoła niedorzeczna! Rozwodzić się z jednym, kiedy drugi jeszcze niepewny i odkłada stanowczą deklaracyę na później. Juści Zubow jest tego przyczyną, całe dnie przesiaduje przy szambelanowej, a książę wścieka się z zazdrości za drzwiami. Wczoraj skopał hajduka, że mu się znalazł na drodze. Ach, te kobietki, te kobietki! — cmoknął lubieżnie i zaśmiał się, aż mu brzuch drgał spazmatycznie i zabrzęczały łańcuszki i pieczątki. — Szambelanowa radaby, wzorem wielkich dam, mieć amanta na codzień, drugiego od święta, innych jeszcze na przerwy, a męża od ponoszenia ekspensów! — gruchnął serdecznym rechotem z własnego konceptu, nie bacząc, że Zaręba kurczowo zaciska zęby. — Mamy i cięższą turbacyę — westchnął i kładł mu w samo ucho. — Kasztelanowa odmówiła swojego podpisu na generalnej plenipotencyi. Tyle lat była powolną, a teraz, kiedy mamy ciężką okoliczność, stanęła okoniem. Kasztelan aż dostał palpitacyi ze zmartwienia i widzi w odmowie niecne supozycye Kapostasa, jej bankiera z Warszawy, który właśnie przyjechał i zabawia ją iluminanckiemi praktykami a stawianiem astrologicznych horoskopów. Prawdziwa to kabała, gdyż aktualnie po kabritowskich bankructwach złoto jakby się zapadło pod ziemię i niepodobna go niczem wydobyć, nawet najzasobniejszym brakuje gotowego grosza. Kasztelan ma próbować u Sieversa. Odradzałem, bo on sam często ratuje się u Meissnera, nawet nierzadko Boscamp łapie dla niego u Żydów po parę tysięcy. Tylko jeden Buchholtz mógłby wygodzić.
— Buchholtz? — nie wierzył własnym uszom — poseł imć króla pruskiego?
— On jedenby pożyczył i pod niezbyt uciążliwymi warunkami.
— To mi waść prawi nowiny!
— Wszak materye pruskie muszą lada dzień przyjść na sejmie ad deliberandum — szeptał pochylając się ku niemu — i muszą przejść affirmative, muszą — dołożył gorąco — zaś tymczasem przeciwi się temu srogo opozycya! I nie tylko zelanci, warchoły i sejmowi szczekacze stają nam w poprzek, lecz nawet niektórzy ministrowie i adherenci Rosyi. Zawziętość przeciw Prusom rośnie z dnia na dzień, zwraca się już nawet do osoby posła, że nie waży się pokazywać na ulicy, jak w zbrojnej asyście. Wiemy, jako Sievers podżega do sporu i z cicha całe odium powszechności zwraca w pruską stronę. Otóż kasztelan mógłby wiele zdziałać dla uformowania przychylnej większości na sejmie, ale kasztelan ani chce o tem słuchać dla jakowychś dziecinnych sentymentów, jakby dukaty same się trzęsły z nieba. Gotowem wymówić swoje służby, jeśli nie mamy korzystać z takich okoliczności...
— Więc tenor waści wywodów? — zawrzał zniecierpliwieniem.
— Że kasztelan przegrał do Zubowa dwadzieścia tysięcy i winien je zapłacić.
— To i wujaszek dobrodziej puszcza się na burzliwe flukta faraona?
— Nie z pasyi, a jeno dla dalszych widoków — uśmiechnął się z drażniącą tajemniczością — bywa, jako i przegrane dawają sute prowenty...
— Nie wątpię. Ale dlaczego ja mam obiadować u Sieversa? — spytał nagle.
— Racye wyłoży kasztelan, moja rola kończy się przy tym progu.
Jakoż wysiedli przed pałacem Ekonomii na Horodnicy, w którym rezydował Sievers i szerokimi schodami dosięgli pierwszego piętra.
Ogromny pokój stołowy, urządzony z przesadnym przepychem, już był pełen; właśnie tłoczono się przy bocznym stole, zastawionym smakowitymi antypastami, ambasadorska zaś liberya skwapliwie podawała pękate flachy gorzałek. Łobarzewski, major rosyjski oraz poseł na sejm i zaufany konfident Sieversa, ruszył do wchodzących z kordyalnem powitaniem i pełnym kieliszkiem, a przepiwszy do nich, powiódł do stołu i jął zachwalać świeże angielskie śledzie i jakoweś tłuczeńce, obsypane imbierem.
Socyeta była liczna, gwarna i swobodna; brał każdy miejsce, gdzie chciał i robił, co mu się spodobało, ambasador bowiem cale nie często prezydował na tych obiadach; częściej bywał Bühler, pierwszy jego doradca, lecz już codziennie brał postać amfitryona Łobarzewski, czuwając żarliwie, aby najmilsi goście podjedli do syta i by zwłaszcza napitku nie brakowało nikomu. Nie ladajaka to była rzecz, gdyż do stołów zasiadała codziennie cała fakcya zaprzedana Rosyi, person ze sześćdziesiąt, nie biorąc pod cyfrę przygodnych, ni też przeróżnych pieczeniarzów.
Wniesiono dymiące wazy i wraz obsiedli skwapliwie stoły, a w cichości, że tylko szedł po sali pobrzęk farfurów i łapczywe chlipania.
Zaręba miał za sąsiada z prawej strony Srokowskiego, ku niemałej irytacyi, a z lewej rozpierał się opasły personat w granatowej kurcie, który przedstawił się jako Antoni Czarnecki, rotmistrz kawaleryi narodowej, juści z takich, jacy nigdy nie wąchali prochu, ale z feldcechem przy szabli, a ze Stanisławem na piersiach.
Rotmistrz miał kark byczy, włosy szpakowate, brzuch wysadzony, niby bochen, twarz zaś gapiowatą i dziwnie drobną, prawie chłopięcą, powleczoną rumieńczykami, a krwiste lubieżnie wargi; przypinał się do jadła z animuszem, ale, podnosząc raz po raz twarz unurzaną w sosach, bełkotał zgorszony:
— Przepodłe! Żarcie dla trzody! A może tamto będzie smakowitsze! — I bez ceremonii zgarniał całe góry mięsiw, ku niemałej żałości najbliższych. Tylko Nowakowski, siedzący przy nim, zabawiał się expedite, biorąc go na fundusz.
— Spróbuj waszmość baraniny: specyał nad specyały. Ma wprawdzie akuratnie fetorek zgniłego kożucha, lecz przyrządzona wedle przepisu sułtańskiego kuchmistrza. Podlewa z kobylej śmietany, prawdziwy rarytas! — kładł mu w uszy, mrugając oczyma ku Zarębie. — Wszak o tych sławnych obiadach układają wielbiące wierszyki, exemplum: «sztuka mięsa ze szczapy, sosy z jalapy, na pieczyste padło — ambasadorskie jadło!« Sievers nie szczędzi ekspensów dla przyjaciół!
— Ja mu ta nie konfident. Powiedzieli: »dobrze dają« — przyszedłem spróbować.
— Nie zawsze płaci się chorobą za takie próby! — szepnął z powagą.
— Nie może być! — odsunął nagle talerz — kiedy i w traktyerniach dają jeść podle, a takie marne porcyjki, że jeszcze człowiek nie zazna smaku, a już zobaczył dno miski! — uskarżał się głęboko zmartwiony. — Naprzykład wczoraj u Dałkowskiego... Te, drabie, podaj mi półmisek — zwrócił się nagle do lokaja, wystraszony, że go pomija z daniem. — Więc wczoraj u Dałkowskiego...
Zaręba nie dosłyszał więcej, gdyż Srokowski zaczął mu szeptać do ucha:
— Błogosławię nieba za zdarzoną okoliczność spotkania i skwapliwie suplikuję porucznika o protekcyę. Wiem od Nowakowskiego o możnych związkach...
Parsknął śmiechem na ten pompatyczny wstęp o protekcyę.
— ...waszmość pana, o wielkich koneksyach...
— To słucham — odparł z rezygnacyą — prosiłbym jeno o ścisły konspekt sprawy.
— Da się to łacno zrobić. Jakoś in anno 1772 — zaczął wielce uroczyście, — nie, jakoś czasu sejmu konwokacyjnego po śmierci ostatniego Sasa ś. p. rodzic mój, stolnik przemyski, że był to mąż oświecony i cale czuły na dobro ojczyzny, wszedł w związki z przyjacielską potencyą celem forytowania na tron najmiłościwiej nam panującego. On to po województwach ruskich formował przychylne dla pretendenta opinie, on to na sejmikach, nie szczędząc ekspensów ni zdrowia... — wyliczał jego zasług szereg długi, że Zaręba, setnie znudzony, spoglądał rozpaczliwie na Jasińskiego, któremu Podhorski również coś nudnie klarował, to przezierał twarze zebranych i nasłuchiwał coraz żywszych gawęd, a z nieskończonego powiadania Srokowskiego to jeno wymiarkowawszy, jako rząd rosyjski winien mu znaczne sumy, rzucił żartobliwie:
— Podaj waść do sądu Imć Imperatorową i zatraduj.
— Może przyjść i do tego, boć zobowiązanie Repnina, własnoręczne, mam za wystarczający dowód. Każdy sąd odda mi słuszną racyę.
— Repnina? bywszego ambasadora w Polsce?
— Właśnie. Mam jego listy, pisane w tych materyach do ś. p. rodzica mojego.
Pilnie nastawił uszu, gdyż tenor całej sprawy mieścił się w tem, jako ś. p. stolnik przemyski był oddanem instrumentum Repnina i moskiewskim jurgieltnikiem, synaczek zaś żarliwie zabiegał o rewindykacye judaszowych srebrników, niedopłaconych rodzicowi. Zajrzał mu przeto z blizka w twarz, ale ta facies, wytarta niby trzygrośniak czasów saskich, dawała pozór rozbrajającej bezmyślności: ani mogło w niej błysnąć rozumienie hańby, płynącej z takich zabiegów.
Więc mu Zaręba rzekł w jakiemś miejscu z gryzącym przekąsem:
— Snadź rodzic waści oddawał Repninowi ważne posługi...
— Skaptował mu powolność całych województw — potwierdził chełpliwie — i tak mu się wdzięcznie wypłacił. Ale krzywda nie zna przedawnienia. Ja też swojego nie daruję. Mam dowody na słuszność pretensyi, a w ostateczności gotówem z żałobą paść do stóp wspaniałomyślnej monarchini. Trzydzieści tysięcy, toć nie byle substancya. Mamże je darować wrogowi?
Zaręba, zatopiony w gorzkie medytacye, już go więcej nie pytał, ni mu odpowiadał.
Czarnecki, jakby spęczniały z nadmiaru jadła i napitków, jął głosić z namaszczeniem:
— »Po zwierzynie utop smak w węgrzynie. Po szpinaku dawaj pontaku« — tu głos mu rozbrzmiał uroczyście, jak gdyby mówił wszystkiej społeczności: — »A po cieście zmyj buzię w szumiącym Francuzie«. Oto maksimy niewzruszone, jak amen w pacierzu. Troskam się jednak, że ten obiad mi zaszkodzi, jeśli się go nie zaleje tokajem. Obrzydliwość! ambasaaorski kucharz wart pięćdziesiąt bizunów za podlewę do baraniny i kurczęta.
— Zaiste godzien — dogadywał Nowakowski — to były parciane sakwy, nadziane sieczką.
Nieco dalej dwóch posłów coraz zapalczywiej spierało się o konie.
— Ha! ha! jeśli waszmość folbluta nazywa koniem! Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu, ale waść winieneś płonąć na stosie za takie bluźnierstwa. Koń o jednej kiszce, niby glista, z konopnym ogonem, z grzywą z grochowin, z girami z klepek, a bokami, jakby je bednarz powprawiał, ma się zwać koniem! Ha! ha! cugant jucha godny pod morągowatą małpę albo dla rakarza.
— Jak pragnę szczęścia ojczyzny — replikował ktoś rozdrażnionym głosem — ależ waszmości arabczyki więcej przypominają cielne krowy, niźli konie, a ze łbów możnaby je brać za osły, uszy im przy łbach wiewają, niby chusteczki do nosa.
— Waszmość postponuje moje araby! Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu...
Naraz ogromny śmiech wybuchnął, ktoś bowiem w drugim końcu stołu opowiadał tak trefne anegdoty, że co chwila zrywały się ryki i aż tupano z uciechy.
Jeden tylko Zaręba, gorzko nastrojony wynurzeniami Srokowskiego, siedział zatopiony w dumaniach, że przecież prawie cała socyeta, wypasająca się tutaj na ambasadorskim chlebie, to jurgieltnicy Moskwy. Powlókł smutnemi oczyma po twarzach spromienionych nasyceniem i osunął się, jakby jeszcze głębiej w serdeczne udręki. Oto już strzelają koncepty, już tłuste żarty, już bezmyślna wesołość się podnosi, już oblicza się śmieją, błogość dosytu rozpiera serca zadowoleniem i błyska w oczach.
Przecież Rzeczpospolita się wali, sądny dzień nastaje, a oni przy zastawionych stołach baraszkują z bezmyślnym śmiechem, przedają wolność za obiad, za dukaty, za ambasadorski uśmiech, za protekcyę w sprawie granicznej, za order, przez złość do poczciwszego sąsiada, często z obrażonej pychy, częściej z żądzy wyniesienia się nad drugich i chciwości, a zawsze przez obojętność na sprawy krajowe i niepodobną do pojęcia bezmyślną lekkomyślność.
Na szczęście dla Zaręby obiad wrychle się skończył i on mógł powstać od stołu, ale nikt więcej nie ruszył się z miejsca, gdyż na skinienie Łobarzewskiego, Borowski, majordomus Sieversowy, puścił w obieg kilkadziesiąt pękatych flach węgrzyna. Zdumieli się takiej niecodziennej siurpryzie, przyjętej zresztą powszechnym aplauzem i wnet humory jęły wzrastać, jakby na drożdżach i rosła lubość, konfidencyonalne zwierzenia i wybuchy rzewnych serdeczności. Poszły różne zdrowia, Łobarzewski pił ambasadorskie, ktoś huknął kochajmy się, zaczem jęli się cmokać z dubeltówki, a prawić sobie czułe dusery, ktoś nawet rzewnie zapłakał, gdy zaś przeminęło wzruszenie, przysiedli znowu do kielichów i pociągali akuratnie, że liberya ledwie nastarczyła dolewać. Kto zapalił lulkę, kto prawił, kto rozwalony w krześle zadrzemał błogo, kto przysunął się do większej kupy, gdzie jakiś facecyonista łgał, aż się kurzyło, a wszędy szła luba gawęda w materyach najmilszych, o koniach, o sporach granicznych, o spodziewanych sperandach, o polowaniach, że zrobiło się w sali jakby na jakich imieninach w jakiejś Wólce, gdzie to wszyscy się znają, wszyscy powinowaci, a przyjaciele i sąsiedzi. Napróżno Nowakowski przypominał porę pójścia na sejm, bo właśnie wybiła czwarta, na którą solwowano sesyę.
— Sesya nie zając, nie ucieknie — śmiał się jeden z posłów.
— Ważne materye są wyznaczone, sprawa delegacyi do traktowania z Prusami.
— Bierz licho króla pruskiego i ciotkę jego, nie marudź waszmość i siadaj. Mości Borowski, każ-no dać jeszcze tego z czarnym krzyżykiem na laku.
— A nam borgońskiego, jeśliś łaskaw — dorzucił ktoś drugi.
— Srogi ekspens co najprzedniejszych win — szepnął Klotze do ucha Zarębie.
— Właśnie, a waść zapewniałeś o skąpstwie ambasadora?
— Ba — zaczął drwiąco — na sobotę naznaczono w sejmie ratyfikacyę traktatu z Rosyą, więc Sievers już od dzisiaj nie ma serca odmawiać niczego swoim socyuszom! Ale chodźmy, czekają porucznika w pałacowym żardinie.
— Kasztelan?
— I ktoś więcej. — Poprowadził bocznymi schodami do ogrodu.
Po deszczu nie było już ani śladu; wspaniałe, sierpniowe słońce niosło się po błękitach, potrząśniętych tu i owdzie białawemi chmurkami; tylko boguwole zawzięciej gwizdały w gąszczach, żywiej polśniewały liście i rzeźwiejsze powiewy biły światem.
— Cudnyż to prospectus! — szepnął Zaręba, stając na pałacowym tarasie.
Jakoż ogród, niegdyś przez Tyzenhauza założony, był nadzwyczaj foremny i w najlepszym smaku: kwadratowy, ujęty przez wysokie pod sznur cięte grabowe szpalery, pełne szmaragdowych nisz, gdzie się bieliły wdzięcznie powyginane boginie, hermy z głowami satyrów, lub półkoliste marmurowe ławy; żwirowe drożyny biegły wzdłuż tych ścian zwartych i akuratnie wyciągnięte rabaty, obrzeżone barwinkiem, z których dźwigały się potrzaskane kolumny, spowinięte bluszczami, oraz wielkie białe urny, w pośrodku zaś żardinu przyciętymi bukszpanami malowane ornamenty dawały postać olbrzymiej tarczy herbowej o polach płonących żywemi farbami róż nizko rozpiętych, lewkonii i goździków krwawych; królewski ciołek leżał na tarczy wyczyniony białymi kwiatuszkami stokroci.
Po ścieżynach śmigały jakieś dzieci rozwrzeszczane, a na pałacowym tarasie, w cieniu kwitnących granatów, cytryn i oleandrów, zabawiała się nie nazbyt liczna socyeta wspaniałych dam. Sievers we fraku barwy piaskowej, w białej chuście do pół brody, w kunsztownie zafryzowanych puklach, uśmiechnięty, jak zwykle, z dobroduszną i wielce dworną galantuomią, czytał półgłosem jakiś list, snadź bardzo czuły, gdyż łzy świeciły mu w oczach i głos brzmiał rzewnością.
Damy, siedzące zwartym kręgiem i wpatrzone w niego, dawały postać wniebowziętych, wznosiły rozłzawione oczy z omdlewającym uśmiechem, a z ich piersi, jakby zniewolonych nadmiarem czucia, rwały się ciche westchnienia i niby bezwolne głosy uwielbień. Czytał bowiem list, ostatnio otrzymany od swojej córki, a treścią jego było, że małej Frydzie wyrżnął się pierwszy ząbek, że Jakóbek, faworyt dziadka, rozbił sobie nosek, ale dzięki Najwyższemu i okładom z rumianku już mu przeszło. List skończył się gryzmołami najstarszej wnuczki. Trudy, które ambasador pokazywał z dumą i szczerem wzruszeniem.
Właśnie na cześć jej urodzin wyprawiał był dzisiaj podwieczorek dla progenitury swoich przyjaciółek i nasyciwszy wierne serca swojem szczęściem, zawołał na dzieci, biegające po ogrodzie. Opadły go ze wszystkich stron, a on, niezmiernie temu rad, tulił je do piersi, gładził, całował i obdarowywał szczodrze cukrami.
Scena była tak wzniosie wzruszająca, że kasztelan, siedzący nieco na stronie, ledwie powstrzymał się od śmiechu, lecz dojrzawszy wchodzącego Zarębę, położył palec na ustach i wskazał miejsce obok siebie, bo po rozpierzchnięciu się dzieci damy jęły podziwiać miniatury ambasadorskich latorośli, a czyniły to z pobożnem namaszczeniem, znowu nie szczędząc kłamliwych uwielbień i przewracania oczami. Panie Ożarowska, Radziwiłłowa, Potocka Jula, hr. Camelli, Załuska, Narbutowa i parę jeszcze innych wprost się prześcigały w głośnych admiracyach, tylko szambelanowa, siedząca z boku i zapatrzona w dzieci, nie brała w tym chórze udziału.
Przesiadł się do niej Zaręba.
— Wypada, byś mnie zabawiał, skoroś tu jedyny! — żartowała, wyciągając rękę.
— Nawet nie imaginuję, jakbym temu podołał.
— Spróbuj! Czemuż tak na mnie dziwnie patrzysz? — poruszyła się niespokojnie.
— Boś piękna, jak nigdy. Na ludzkie nieszczęście — dodał cichutko.
— Wszak zbrojnyś w najdoskonalszą obojętność — uśmiechnęła się dziwnie smutnie.
Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż kasztelan powiódł go prezentować. Sievers okazał mu szczególną łaskę, zaszczycając paru słowami i życzliwym uściskiem ręki, poczem damy wzięły go w swoje obroty, zwłaszcza hr. Camelli zaczepiała go ustawicznie ognistemi spojrzeniami, pani Ożarowska wyrzucała zaniedbywanie ich domu, pani Załuska inwitowała na swoje poniedziałkowe causette’y, ks. Radziwiłłowa próbowała z nim dyskursu o różach, Jula Potocka traktowała o swoich synaczkach, a jakaś piękność, podobna wystrojonej kukle, dobywała z niego wiadomości o barwach szalów, noszonych w Paryżu. Znalazł się w nielada opałach, lecz wyszedł z nich zwycięsko, szermując słowami z wprawą i brawurą. Był przytem dwornie chłodny, uprzejmy i w tem ożywieniu tak dowcipny, błyskotliwy i piękny, że Izie zrobiło się czegoś przykro. Przysiadła się bliżej, usiłując ściągnąć na siebie jego spojrzenia, lecz on, zajęty tą pustą szermierką słów, spojrzeń i uśmiechów, nawet jej nie zauważył. Odsunęła się obrażona.
Naraz ostro zabrzęczały ostrogi, jakiś oficyer w pełnym moderunku podszedł do Sieversa, promenującego się wraz z kasztelanem po tarasie i podał mu list. Ambasador złamał pieczęć i przeczytawszy, zwrócił się cicho do kasztelana:
— Nowe kabały! Szydłowski w gorącem przemówieniu protestuje przeciwko ratyfikacyi naszego traktatu, właśnie na dzisiejszej sesyi złożonemu do laski przez hr. Ankwicza, Skarżyński mu sekunduje, zelanci podnoszą burzę i wszyscy zapisują się do głosu. Marszałek skonsternowany brakiem większości, opozycya górą.
Zaklaskał w dłonie i szepnął coś starszemu nad liberyą.
Za chwilę zjawił się Łobarzewski z wielce wystraszoną twarzą.
— Czemu waść jeszcze nie na sejmie? — pytał surowo ambasador.
— Właśnie piją zdrowie waszej ekscelencyi — bełkotał pijanym głosem.
— Każ wszystkim posłom ruszać natychmiast: w sejmie pilna okoliczność. Hr. Ankwicz wyda dyspozycye względem głosowania. Mości majorze, proszę mi rychło wyzbyć się chmielu! — Był już groźny, uśmiech gdzieś się zapodział z wązkich, zaciętych warg, oczy błyskały gniewem, sprężył się cały, głos mu świszczał niby brzeszczot, stał się naraz władczy, rozkazujący i nieubłagany. Relacyę marszałkowską schował i odprawiwszy oficyera i Łobarzewskiego, szepnął: — Ach, ci zelanci zmuszają mnie do postąpień wbrew życzeniom serca. Protestacye zgubne dla kraju fanfaronady! — Mości majorze — zawołał nagle za oddalającym się — w dni sejmowe nie przetrzymuj kompanii przy stołach, niechże na sejmie wypełniają swoją powinność! Chodźmy, kasztelanie, do róż, jakie mi dzisiaj ofiarowała księżna Radziwiłłowa. Zobaczysz cuda.
W końcu tarasu różany gaj, podobien do gorejących krwawo płomieni, dyszał odurzającymi zapachami: były w nim róże, niby stężałe płaty krwi, były jak tajemniczo lśniące karbunkuły, jak rozkoszą spalone tchnienia, jak usta nienasycone pożądaniem i uśmiechy anielskich obietnic, wtulone w pąki warg dziewczęcych, były jak krzyk mdlejący w pustce i jak rozpacznie daremne wyzwania; były krwawe, jak rany wiecznie żywe, były okrutne wyniosłością i w tragicznej urodzie jedyne; lecz były też czarem nocy czerwcowych opite, zapachów pełne i takiej piękności, że jeno sennym zjawom podobne.
Purpurowa pieśń zdała się dobywać z onego gaju i bić w niebo, w słońce, we wszystek świat śpiewać tryumfalną gloryę upojenia.
Sievers całą istotnością zanurzał się w ten wonny, purpurowy obłok, obchodząc dokoła, tykał wyschłymi palcami chłodnawych płatków i tak satysfakcyonował rozmodloną duszę, aż mu oczy zachodziły bielmem rozkoszy i wstrząsał się z lubości. Napawał się barwami, brał je w pamięć zmysłów, odchodził z żalem i powracał jeszcze, nie mogąc się oderwać, ni dostatecznie nasycić.
Dopiero lokaj, oznajmiający podany podwieczorek, wyrwał go z lubych kontemplacyi i zwrócił do stołu, gdzie już sadowiła się rozbawiona dzieciarnia pod okiem matek, wziął pierwsze miejsce pomiędzy nimi i niby dziadek najczulszy, sam rozdawał łakocie i pilnie łagodził wybuchające co chwila spory.
Kasztelan z Zarębą, zepchnięci na szary koniec, siedzieli obok siebie.
— Czy byłbyś gotów na dalszy wojaż? — zapytał cicho.
— Jeśli ważne okoliczności, a wujaszek dobrodziej rozkaże...
— Pojechałbyś do Petersburga, jako towarzysz tego, który powiezie traktat...
Oniemiałe oczy podniósł na kasztelana i znowu posłyszał:
— Bądź gotowy na każdy wypadek... wielu już zabiega o ten zaszczyt, ja pragnę go dla ciebie. Ani pary z ust o tem! Staraj sobie ująć ambasadora...
Powstały nagle rumory, liberya bowiem wnosiła spore łuby, z których Sievers jął wydobywać kosztowne suweniry i rozdawać je dzieciom wśród szalonych wybuchów radości; damy rozczulały się do łez jego wspaniałomyślną dobrocią.
— Chodźmy na promenadę — zaproponowała Iza — nie znoszę wrzasków.
Zaręba podniósł się posłusznie i poszli drożyną pod szpalerami.
Boguwole gwizdały im nad głowami, przelatując z drzewa na drzewo, cierpki zapach świeżo ciętych bukszpanów drażnił nozdrza; słońce było już nizko i chłód zawiewał od pól. Szli w milczeniu, często podnosząc na siebie oczy, czegoś niepewni oboje, wzruszeni oboje, z rozkołatanemi sercami oboje. Coś nagle stawało się pomiędzy niemi, jeszcze nikłe, niby pajęczyny, jeszcze łamliwe i trwożne, ale już obmotujące ich jakby w kokon przeczuwań tego, co ma przyjść za chwilę. Zaręba poczuł, jako coś musi się stać niechybnie: powiedziały to jej oczy dziwnie świecące, a zarazem nieprzytomne, jej zadumana twarz, jej usta rozdrgane i jakby z trudem powstrzymujące jakiś krzyk. Szła nieco pochylona, skupiona w sobie, jakby szła naprzeciw czegoś dawno wyczekiwanego. Jakieś wichry ją szarpały, jakieś myśli kłębiły się pod czaszką i pierś rozpierały czucia gwałtowne, gdyż bił od niej gorączkowy niepokój. Szła coraz prędzej, obtulając się nerwowo w złoty szal, spadający jej co chwila z ramion.
— Pamiętasz nasze spacery w Górach? — spytała, przystając nagle.
— Radbym o nich zapomniał — padła odpowiedź, nie poradził jej powstrzymać.
— Dlaczego? — rzuciła krótko, blednąc straszliwie.
Mróz przeszył mu serce, lecz zlitowawszy się jej bladości, rzekł spiesznie:
— Wydajesz się być zmęczoną, usiądźmy...
— Dlaczego? — powtórzyła, jakby wywołując cios, na który już oczekiwała z pochyloną głową i zamierającem sercem.
— Aby nie pamiętać twoich zdrad — uderzył kamiennym głosem.
Osunęła się na ławę, ukrytą w niszy szpaleru, łzawy żal wyjrzał z jej rozgorzałych oczu i czoło osnuwało się palącym cieniem wstydu.
— Chciałaś, tom ci rzekł. Zdradziłaś mnie, byłaś moją wobec Boga i przysiąg, ufałem ci, a poszłaś za innego! Zniewoliła cię przynęta bogactw i swawoli — ciągnął nieubłaganie. — Czy ty rozumiesz mowę nieszczęścia? Prawda, ciągłe bale, asamble i amuretki nie dały ci sposobnego do zastanowienia czasu — szydził uniesiony gwałtownym przypływem żalów. — Nie kochałaś mnie nigdy i kłamliwemi były twoje przysięgi, kłamliwymi twoje całunki, kłamliwem wszystko. Ćwiczyłaś się tylko na mnie, przymierzałaś na mojem sercu swoje zaloty, niby stroiki na kukle, dla zabawy jeno i wprawy!
— Sewer! — jęknęła — Sewer, menażuj mnie.
— Sponiewierałaś mnie, ale i sponiewierałaś siebie — syczał i ogarnięty szałem mściwego okrucieństwa, jął wymawiać wszystkie jej przewiny. Nie darował jej niczego, a cale niedobieranemi słowy smagał dziką, kąśliwą wzgardą. Przyszła mu nareszcie ta upragniona chwila zapłaty za wszystkie udręczenia i rozpacze. Oto siedziała przed nim z twarzą zalaną łzami, wystawiona jakby pod pręgierz, ledwie już żywa z bólu, lecz zarazem taka bezbronna, męczeńska i smutna, że naraz chwyciła go litość. Nie było już bowiem tamtej, pięknej i wyniosłej szambelanowej, damy królewskich salonów, nie było nawet tamtej, dawnej Izy z Gór, a jeno jakaś nieszczęsna dusza, bijąca się w męce, targana szponami zgryzot i rozpaczy.
Uląkł się własnego dzieła, nie wiedząc teraz, co począć, gdy ona podniosła na niego przełzawione oczy i przez błyskający tkliwością uśmiech szepnęła:
— Kocham cię, kocham cię zawsze!
Porwał się precz, jakby odtrącony strachem, tak jej niespodziewane słowa wydały się obłędne i zgoła niepodobne do wiary. Jakiś zawrotny dur go pochwycił, że stał, nic nie pojmując i wszystek w lodowatym dreszczu, patrzył w jej oczy rozwarte szeroko, jak w złowrogie przepaści. Naraz piorunowy błysk przeszył mu serce, omroczone trwogą i zalał ślepiącą radością — oto zrozumiał prawdę jej słów i uwierzył w cud. Porwany płomienistym wichrem, rzucił się do jej stóp, w jej objęcia rozchylone, niby wrota rajów. Co mu było wieczną tęsknotą, spłynęło teraz świętą łaską szczęścia, słonecznym hymnem miłości. Ogarnął ją żarem uniesień i miłowania, zcałował wszystkie łzy i taką mocą uczucia przejął, że spragnionemi usty szukała jego ust, że każde jej spojrzenie było pocałunkiem, a każdy pocałunek wyznaniem, przysięgą i ognistem oddawaniem się na śmierć i życie. Jej szepty, sycone namiętnym warem, przesłodką litanią osnuły mu duszę, iż wszystką rozkosz kochania poczuł i szczęście wszystkiego żywota.
— Daj ust, daj jeszcze! — bełkotał, pijąc z nich nienasycenie.
— Lituj się, zamrę... — szepnęła mdlejąco, aż wypuścił ją z ramion, sam również nieprzytomny i ślepy od żarów. Lecz nim nabrał tchu i zdołał powiązać rozpierzchłe myśli, poczuł znowu na ustach jej palące usta, i nowe fale warów grążyły go na dno niewypowiedzianej rozkoszy.
Od tarasu zabrzmiały wrzaski dzieci, więc powstali spiesznie i trzymając się za ręce, jak niegdyś w Górach, przemknęli się w park, za szpalery.
Objęła ich cisza, chłód i zieleń, przesiana czerwonawym brzaskiem zachodzącego słońca, wyniosłe brzozy bieliły się bez ruchu, a tylko mdły naród krzaków szemrał i trząsł się lękliwie.
Poszli jakąś drożyną, nie wiedząc gdzie i po co, lecz już jedni czuciem i jedni szczęśliwością. Milczeli: starczył im uścisk dłoni, głębokie zajrzenie sobie w oczy, czasem szept, spływający wraz z pocałunkiem. Dusze ich brały w siebie uciszenie tych drzew, ekstatyczną cichość zapominań i przebaczenia.
Czasem patrzyli w słońce widne między pniami, to zaczynali uciekać, niby spłoszone dzieci, kryć się po gęstwach i cieniach: niekiedy przysiadali na darniowych ławkach, obsadzonych leszczyną, by się skrzepić pocałunkami, szeptać w sekrecie tkliwe słówka, śmiać się z byle czego i pierzchać za lada przyczyną, jak niegdyś w Górach.
Wyszli do jakiegoś sadu i zagrodziły im drogę gałęzie ciężarne jabłkami, spodem słał się zielony kobierzec traw, gęsto przetkanych kwiatami, kręta ścieżyna prowadziła w głąb. Poszli za nią bez wahania. Po drodze zerwała jabłko, nadgryzła i podała mu ze śmiechem.
— I Adam zjadł i został wypędzony z raju. O Ewo kusicielko, Ewo! — śmiał się radośnie.
— To Adam, ale Sewer zjadł i został wpuszczony do raju. Posłuchaj, a wejdziesz.
Jakoż wnet wyszli na łączkę przerzniętą srebrzystym strumykiem i pełną niezapominajek; pasło się na niej stadko białych owiec i swawoliły jagnięta w niebieskich obrożach. Jakiś paysan, wsparty malowniczo na zakrzywionym kiju, z piszczałką przy wargach, przybrany cudacznie we wstęgi, stał niby na straży.
— Jakby żywcem przeniesione z francuskiego kopersztychu! — dziwował się, ale zdumienie jeszcze wzrosło, gdy go wprowadziła do maleńkiej zagrody, za wyplatany łoziną płotek, gdzie stała nizka chata, pokryta słomą, z boku tuliła się obórka, przy której wesoło machał ogonem srogi bryś na łańcuchu i krzekotało stadko kur. Przyzbę chaty wysłano darniną, pod progiem żółcił się piasek, przytrząśnięty sosnowem igliwiem, na dachu sprośnie gruchały gołębie, zaś nade drzwiami, wywartemi na rozcież, pucołowate amorki dźwigały białą tablicę, gdzie w otoku bluszczów czerwieniły się słowa Vergila:
»Amor omnia vincit et nos cedamus amori«.
W progu stała hoża pasterka, przystrojona w kwiaty i wstęgi, zaplecione w loki kunsztownie pozawijane i pochylając się im do nóg, zapraszała w gościnę do ośmiokątnej izby, udającej chłopską, zastawionej prostym sprzętem, ale obwieszonej gobelinami, wyrażającymi tkliwe, pasterskie historye.
— Chloe w zjawionej postaci, zgoła jakby na teatrum! — wołał żartobliwie.
— Tutaj miał się odprawiać dzisiejszy podwieczorek, ale z przyczyny rannego deszczu ambasador wybrał taras. Ależ tu ślicznie! — unosiła się zachwytem.
Jakieś wrzawy buchnęły z głębi chaty wraz z przytłumionymi brzękami mandolin.
Zaręba pobiegł zobaczyć co to za brewerye.
— Oficyerskie sielanki — objaśniał po chwili — grenadyerscy pasterze pląsają ze swojemi pasterkami pod wtór bałabajek i tłuczonych flach. Wyjdźmy stąd. — Miała jakieś pytanie na ustach, ale, poniechawszy, szepnęła ze szczerym żalem: — Marzyłam słodką solitiudę wraz z tobą, tymczasem musimy iść precz...
Przysiedli jednak pod chatą, gdyż we wrotniach zagrody ukazał się pasterz otoczony owcami, przygrywał na fujarce, a jagnięta, pobrzękując dzwoneczkami, czyniły dokoła niego ucieszne skoki.
Iza rozpływała się w uwielbieniach nad tym czułym aspektem, nie szczędząc przy tem pięknemu pasterzowi łaskawych słów, a i srebrem brzękających uznań.
I gdy się tak ciesząc wdzięcznym obrazem przeplatali zabawę lubemi pieszczoty i całunkami, zjawił się nagle, jakby z pod ziemi, jej wierny kozaczek i jął coś szeptać w sekrecie.
Ściągnięciem brwi pokryła jakoweś zakłopotanie i odezwała się głośno:
— Powiedz, że zaraz przyjadę. Ruszaj! Szambelan ciężko zaniemógł i nie wypada mi pozostawiać go samym w takim stanie — objaśniała wielce zafrasowana.
Ta niespodziewana troskliwość o męża targnęła nim cichą zazdrością.
— A może to tylko kabała! — podjęła. — Bywało, wzywa mnie pod pretekstem nagłego pogorszenia, przychodzę, a on szydzi, bo jeno pragnął mi popsuć zabawę. On jest pełen takich niegodziwych fortelów. Nawet nie imaginujesz, co ja z nim wycierpię — westchnęła, podnosząc chusteczkę do suchych oczu.
Wracali już do pałacu. Zachodnia strona nieba stała w krwawych łunach, że cały park zrumienił się od pożogi, a białe gzła brzóz polśniewały purpurą.
Z gąszczów szemrały świergoty zasypiających ptaków i rozpływały się duszące zapachy. Modrawe przysłony zmierzchów spływały zwolna na świat.
Szli przytuleni do siebie, splątani ramionami, jakby wrośnięci w siebie. Iza żałośnie, zmęczonym głosem wyskarżała się na swoją dolę nieszczęsną i męża.
— Zawsze pora do wyrzucenia go za drzwi i separacyi — przerwał porywczo.
— Papa już się radził jurystów. Znajdują jakieś trudności, a przytem szambelan nie chce się zgodzić. Boże, czemu mnie przyniewolili do małżeństwa?
Miał już na ustach pytanie o rzekomej deklaracyi Cycyanowa, lecz się powstrzymał i tylko szepnął posępnie:
— Mszczą się na tobie złamane przysięgi! — Wzdrygnął się cały.
Zamknęła mu usta pocałunkami, oplotła sobą, wpiła się w niego, że, porwany nową falą żarów, zdał się na łaskę jej szczodrobliwej miłości, nie pomnąc już o niczem, nawet i o sobie.
Spłoszyły ich dopiero jakieś śpiewy i brzęki klawecynu.
— Niechaj nie czekam nadaremnie — szepnęła z ostatnim pocałunkiem.
Próbował się usprawiedliwiać, wskazała blizkość pałacu i rzuciła:
— Kocham cię! Ostanie okno na ogrody, pamiętaj...
Na pałacowym tarasie pląsały dzieci dokoła arlekina, usadzonego na wysokim taborecie i śpiewały. Chór srebrzystych głosików podzwaniał, niby radosny chór ptasząt i niby rój motylów czy kwietnych płatków wirował w cichem, modrawem od zmierzchów powietrzu. Hr. Camelli przygrywała dyskretnie, a ten krąg zrumienionych twarzyczek, roziskrzonych oczów i powiewających włosów i strojów kołysał się rytmicznie i zawodził z uniesieniem:

»Arlequin tient sa boutique
»Sur les marches du Palais,
»Il ensegne la musique
»A touts les petits valets«.

I teraz każde z osobna podchodziło do arlekina, dygało przed nim z wdzięcznym grymasem, a reszta śpiewała wesoło:

»Oui, Monsieur Po-
Oui, Monsieur Li-
Oui, Monsieur Chi-
Oui, Monsieur Polichinel!«

Wybuchnęły burzą śmiechów, rzucając się na niego i szarpiąc na wsze strony.
Socyeta również zabawiała się wybornie; Sievers zaś, rozrzewniony do łez, pierwszy gorąco aplauzował, nawet wtórując dalszym zwrotkom.
Iza wymknęła się niepostrzeżenie, tylko Zaręba, posłyszawszy turkoty jej pojazdu, coraz niecierpliwiej wyczekiwał końca zabawy, nudziła go bowiem setnie, a że przytem był jakby upity szczęściem i zgorączkowany, jął dość obcesowo poczynać sobie z damami ku ich widocznej kontentacyi.
Mrok już był zupełny, gdy się nareszcie znalazł na wolności i nie bacząc na wuja, który go chciał wieść do biskupa i tam szerzej rozważyć wszelakie ewenta wojażu do Petersburga, uciekł mu z przed pałacu, tak strasznie pragnął pozostać sam na sam z marzeniami o Izie.
Wieczór zapadał ciemny i chociaż na zachodzie jeszcze tliły się krwawe rozlewy zórz, niebo zaciągało się posępnie, chwilami zrywał się wiatr, drzewami szarpał i prześwistywał w ciemnych i pustych uliczkach, bowiem kamienice i dworki stały już czarne i szczelnie pozawierane, świeciło się tylko tu i owdzie w pałacach i na rogach ważniejszych ulic, gdzie kolebały się na sznurach latarnie, zaprowadzone dopiero czasu teraźniejszego sejmu, pod niemi zaś gęstem igliwiem bagnetów polśniewały ronty, pilnie baczące za powozami, a pieszych, jeśliby się nie wykazali pozwoleniem komendanta, obowiązane dostawiać na hauptwachę. Albowiem Grodno zostało podzielone na cztery kwartały i oddane pieczy czterech jegierskich batalionów, które każdej nocy gęstymi kordony, niby sieciami, obstawiały wyloty ulic, przejścia i domy, zamieszkane przez znaczniejszych zelantów. Szpice kozackie również patrolowały, wałęsając się po zaułkach i myszkując na swoją rękę.
Zasię, przy tak żarliwej trosce aliantów o spokojny sen powszechności, Grodno już o dziewiątej godzinie z wieczora brało pozór jakby wymarłego miasta, bo jeno z rzadka i to snadź z przymusu okoliczności, jeśli się przemykał jakiś człowiek, częściej natomiast szpieguny węszyły pod okiennicami, na podjazdach oświetlonych pałaców, lub przy kafenhauzach pozornie tylko zamkniętych.
Zarębie tak wrychle obmierzły sołdackie indagacye, że, spostrzegłszy pod pałacem Ogińskich jakiś powóz, zbliżył się z pewną propozycyą, lecz jakże się zdziwił, poznając służbę szambelana.
— Co wy tu robicie? Kto przyjechał?
Dowiedział się, jako szambelan był na wizycie u starej pani hetmanowej.
— Dawno jesteście? — spytał prawie bezwiednie.
— Przyjechalim prawie o piątej.
Odszedł bez słowa i stanąwszy w cieniu, jakby się zapatrzył w konie i ludzi.
— To dziwne, zachorzał ciężko i siedzi tyle godzin na wizycie. Co to znaczy? Od piątej! — snuły mu się niepokojące myśli. — Od piątej! A była już prawie ósma, jak ją wzywał do siebie. W tem jakaś kabała. Prawda, żaliła się, że jej niekiedy to urządza. Zupełnie w jego smaku. Bezsilne truchło, mści się szpilkowemi ukłuciami. Dziecinne zgoła sposoby. Naturalnie, wyrządził jej żakowskiego psikusa.
Wzruszył ramionami i poszedł ku domowi, grążąc się znowu w przypomnieniu niedawnych rozkoszy. Wszystko stało się tak nagle, a zwłaszcza tak nieoczekiwanie, że jeszcze nie wyzbył się oszołomienia, jeszcze nie mógł zebrać myśli.
— Zali to podobne do wiary? — pytał w zdumieniu — więc ona mnie kocha? — I odpowiedź czuł jeszcze na ustach spalonych jej całunkami, w tętnach lubością wzburzonego serca, w przejmujących dźwiękach jej przysiąg i zaklęć, a jednak zdało mu się to więcej snem, jakich już tyle prześnił, niżli prawdą.
Zapukał w umówiony sposób do swojej kwatery, gdy nagle wstrząsnęła nim myśl:
— A jeśli zmyśliła jego chorobę?
Kacper otworzył drzwi, stając w oczekującej pozycyi.
— Wrócę za chwilę, poczekaj — zaszeptał i nim tamten zdołał się odezwać, już go nie było, przepadł w nocy, jakby porwany huraganem.
— Ostatnie okno od sadu — powtarzał obłędnie, a z takiem uczuciem, jakby śpieszył na schadzkę upragnioną od wieków. Władał sobą doskonale, a zarazem duszę miał pełną dziwnego lęku i omroczony mózg.
Dom szambelana jeszcze świecił paru oknami; w kącie bramy, wywartej na rozcież, przy jakimś mdłym kaganku, służba grała tak zajadle w chapankę, że nikt go nie zauważył; na schodach było pusto i ciemno, w przedpokoju zaś pierwszego piętra, wciśnięty w kąt, chrapał jakiś żołnierz i ani drgnął na jego wejście.
— Patrzy na czyjegoś ordynansa! — oślizgłe podejrzenie przeszyło go na wskroś. W sali paliła się olejna lampka, w sąsiednim pokoju było ciemno, jak również i w następnym, dopiero w ostatnim, właśnie tam, gdzie było »ostatnie okno od sadu«, cisnęło się światło przez przywarte zaledwie drzwi.
Kobierce tłumiły kroki. Szedł, nie bacząc już na nic, niezdolny do powstrzymania się ni odwrotu, jak w ataku, jeno że szedł coraz wolniej i ciężej się dźwigał na stromy szaniec, gdzie nań czekało zwycięstwo lub śmierć.
Naraz sperlony śmiech rozprysnął się kaskadą i jakieś namiętne szepty. Zatrząsł się i bezwiednie zmacawszy rękojeść szpady, pchnął drzwi.
W szerokiej, nizkiej markizie siedziała Iza z Zubowem. Byli splątani uściskiem, zwarci, jakby stopieni ze sobą w ognistych pocałunkach. Kandelabr, świecący z boku, straszliwie uwidoczniał tę całą scenę.
Na skrzyp drzwi, Iza, wyrwawszy się z objęć kochanka, stanęła w skamienieniu.
— Nie przeszkadzam, baw się dalej — rzucił z galantuomnym ukłonem, cofając się za próg. Postąpiła za nim parę kroków, jakby pragnąc przemówić.
Wyszedł wolno, automatycznym krokiem straceńca.
W owych to chwilach, najkrwawszym z wysiłków wyszarpał ją ze swojego serca na zawsze. Umarła w nim nagle ta śniona od dzieciństwa, więc ją pogrzebał wraz ze swojemi marzeniami młodości i przywalił ciężkim kamieniem wzgardy. Ta zaś, jaką później spotykał na świecie, była mu już zgoła obcą i obojętną, widział ją tylko gamratką, jakich nie brakowało w ówczesnej socyecie. Nie myślał jej nawet unikać, a jeśli zdarzyła się okoliczność, był dla niej powinnie grzecznym i okazowując twarz uśmiechnioną, patrzał na nią niewidzącemi oczyma lodów.
I cóż go to aktualnie obchodziło, jako Zubow, od tego pamiętnego wieczora, nie pokazał się już w pałacu, jako Cycyanow powrócił znowu do łask, jako zaczął się plątać koło niej i zabiegać o względy królewski przyjaciel, kawaler Litlplage, piękny Amerykanin i persona wielce tajemnicza.
Dalekim się poczuł od tych miałkich zgryzot amorów, turbacyi a zabiegów o kochanki lubej spojrzenia i względy łaskawsze, więc tem żarliwiej dał się jarzmu obowiązków i wytężonej pracy, a było jej tyle i tak brzemiennej następstwami, a zarazem niebezpiecznej, że zdawał się w miarę przeszkód olbrzymieć i udziesięciokrotniać w siły i przebiegłe męstwo. Aniby komu przyszło do głowy, żeby w tym modnym francie podejrzewać spiskowca i jakobina. Wszak całe dni i noce był na wszystkich oczach; wałęsał się po mieście, wystawał z drugimi pod kafenhauzem, promenował się z damami, bywał na balach i asamblach; noce zaś widziały go zarówno przy faraonie, jak i na Ankwiczowskich bachanaliach i alianckich oficyerów pijatykach; nie gardził nawet kompanią szujów i jurgieltników. Uganiał się też za miłostkami, aż zaszeptano o romansie z hrabiną Camelli, która go nazbyt czule wyróżniała, chociaż ani dbał o jej awanse. Słowem, żył modnie, szumnie i wesoło, zapełniał sobą wszystkie widne miejsca. Była to bowiem tylko maska, przywdziana dla omamienia zbyt ciekawych oczów, aby tem swobodniej czynić ku pożytkowi sprawy. Bywało, jako w ciągu godziny pokazywał się w dziesięciu miejscach, a potem zasię, przemieniony nie do poznania, wędrował z Kacprem po karczmach i zajazdach, to z ojcem Serafinem jeździł na przeróżne penetracye i łowy gemeinów, to przemykał się z ważkiemi relacyami do Działyńskiego, dawał schronienie egzulom i słał pod najrozmaitszymi pozory do Warszawy i południowych województw całe transporty broni, furażów i ludzi. I mimo tej niesłychanie wyczerpującej pracy, ciągłej gorączki pośpiechu i czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw, czuł się doskonale, zmizerował się tylko tak znacznie, że któregoś dnia pod kafenhauzem rzekł mu drwiąco Woyna:
— Patrzysz na Piotrowina. Wiem, twoja choroba nazywa się febris Camelli.
— Nie trafiłeś, nazywa się powinność! — odparł prosto. — Szukałem cię właśnie. Jakże się miewa nasza motya?
— Skonało biedactwo. Jeszczem do niej dołożył pektoralik po ś. p. staroście.
— Fortuna mirabilis. Chciałbyś spróbować szansy z tym oficyerkiem, który stoi na rogu? Nazywa się Iwan Iwanowicz Iwanow. To przyjaciel Kaczanowskiego.
— Próbuję nawet z dyabłem, jeśli pobrzękuje dukatami. Ale tak mi się złożyło, żem się aktualnie do cna wyekspensował, chyba zagram w ćwika na orzechy.
— Więc kładę fundamentum nowej motyi — wsunął mu w rękę ciężki rulon.
— Z czegóż mam wyiskać tego gamonia? — w lot pojął jego intencyę.
— Cyfrę eskorty, z jaką wyrusza, ścisły termin i czy napewno ma rasztak w Mereczu.
— Kiedyż musisz o tem wiedzieć?
— Przed wtorkiem rano. Chciałbyś?
— Rzekłem. Nie pytam więcej, twoje dukaty i twój sekret. Czekajże, jakby go tu zażyć? — Hm, buzię ma głupawą, lecz oczy chytreńkie — przyglądał się oficyerowi coraz baczniej. — Lubi łykać dużo i byle co, od tego żołnierz; przepada za karteczkami, złotem i przyjacielstwem, od tego Iwanow; a ze podwiki pachną mu rajem, naturalne, bo młody i głupi — medytował półgłosem.
— Może go znasz?
— Zbędne. Zresztą faraon najserdeczniej nas pobrata. Prawdziwa krotochwila. Ha! ha! snadź i ja mogę się na coś przydać. — Po chwili podjął znowu, ale już prawie poważnie: — Gdybyś mnie potrzebował i w drugich okolicznościach...
— I jak jeszcze. Możebyś chciał pomówić ze szefem lub Jasińskim?
— Daruj mi życie, dziękuję: jeden za cnotliwy i zaraz kiepską łaciną wystąpi z oracyą, jakby na pogrzebowej stypie, drugi zaś składa zbyt ckliwe rymy. Sprawia mi to w uściech smak, jakbym całował mamkę, mdli mnie. Wolę już z tobą, jako wolontaryusz i dla zabawy.
— Jak chcesz! Patrz-no, tłok na ulicach, niczem na odpuście w Berdyczowie.
— A małyż to jarmark w Grodnie! Każdy ciśnie się z czemś na przedanie. Szkoda jeno, że Sievers tanio płaci, a Buchholtz skąpy; będzie dużo zawiedzionych — podrwiwał z uśmiechem.
Jakoż w istocie Grodno w tym czasie, w połowie sierpnia, dawało frapujący obraz, jakby zbiegowiska ze wszystkich stron Rzeczypospolitej; przepełnione też było nad miarę, a wciąż jeszcze nadciągały całe karawany objuczonych powozów, bryk pod płóciennemi budami, jeźdźców i pieszych, że miasto huczało ustawicznym gwarem i turkotami.
A wśród ciżbiących się w ulicach wyróżniały się wojskowe kurty i zawadyackie miny oficyerów; jedni, mieniąc się być z brygad zagarniętych przez Moskwę, zabiegali o zaległe jeszcze z czasów bywszej wojny lenungi; drudzy suplikowali u sejmujących stanów o zaopatrzenie za wysłużone lata i poniesione rany; byli, którzy ściągali jeno dla zabawy, na poszukiwanie przygód i fortuny; ale byli i tacy, których delegowali towarzysze i żołnierze dla zasięgnięcia języka względem insukrecyi, do czego wojsko parło całą mocą serc wiernych ojczyźnie; tych znał Zaręba, zamieniając z nimi porozumiewawcze spojrzenia lub znaki.
Zasię poza tym tłumem szlacheckim, zalewającym Grodno, roił się jeszcze liczniejszy tłum pospólstwa: biedoty różnej, gemeinów, zbiegłych z pod bata chłopów, służby bez miejsca, ultajstwa i nawet ludzi wolnego stanu, szukających sposobów do życia; coś z nich przygarnęli łyczkowie, coś uwiesiło się przy pańskich pocztach i dworach, coś się rozlazło po świecie, ale największa liczba przepadała gdzieś bez śladu.
Przecież niedarmo co dnia warkotały tarabany za Niemnem pod karczmą Potockiego, lała się gorzałka, brząkało zdradnie złoto i odprawiały się pijatyki od rana do rana; że potem nocami pijane kupy nieszczęśników popędzali kozacy nahajami do obozu w Łosośnie, o tem mało kto wiedział. Werbowano i dla króla pruskiego, jeno tajniej i srodze przebierając. Angielczyk także próbował zapuszczać zagony, acz nie nazbyt fortunnie. Werbował i Zaręba przez swoich ludzi, nietyle jednak, wiele był mógł i chciał, gdyż brakowało mu pieniędzy i groziły podwójne niebezpieczeństwa: od swoich i od wrogów, a zwłaszcza od swoich. Właśnie był nad tem deliberował, gdy ujrzał w ciżbie ojca Serafina. Bernardyn żarliwie kwestował wśród modnych frantów, podpierających kafenhauz, przeciskał się z pokorną miną i podtykając tu i owdzie tabakierkę, trząsł skarboną, lecz miasto choćby miedziaków, zbierał jeno szczodrą jałmużnę drwin i jadowitych przygryzków.
— Pocieszna gęba — zauważył piękny Narbutt — trzeba go zażyć z mańki.
— To ćwik nielada, splantuje cię i poda na śmiech! — reflektował go Woyna.
Ale Narbutt, jako wielce we własny dowcip zadufany, odezwał się drwiąco:
— Jakto! bernardyński kwestarz i bez stadka owieczek?
— Boć aktualnie mam jeno z baranami sprawę — odrzucił zuchwale, aż Narbutt poczerwieniał i syknął w alteracyi:
— Snadź edukacyę brałeś za trzodą, kiedyś grubianin!
— Co kogo boli, o tem mówić woli! — odciął kwestarz, pokornie schylając głowę, a podnosząc skarbonę.
Młodzież zaczęła się uśmiechać, Narbutt zaś, już do żywego dojęty, stuknął gałką laski w jego tonsurę i rzekł wymuszenie:
— Próżno tu czego szukać, kiedy huczy, jak w pustej stodole.
— Fronti nulla fides! — szepnął skromnie. — Zresztą, bitemu milczeć przystoi, bo jak mój przeor powiada: »szkoda balsamu do kapusty, a różanego olejku na buty«.
Tu już gruchnął śmiech powszechny, że aż się brali za boki, z czego korzystając, Bernardyn przysunął się do Zaręby i trzęsąc skarboną, szepnął:
— Kacper nie wrócił. Markietan czeka! — i odszedł zwolna, potrząsając skarboną i nie bacząc na kpiny, ni nawet dość przykre szturchańce.
Zaręba, pomimo zaniepokojenia o losy Kacpra, wysłanego do spenetrowania Merecza na okoliczność wyprawy Kaczanowskiego, pozostał jeszcze pod Kafenhauzem, przyglądając się nieskończonej defiladzie pojazdów, pora bowiem była przedwieczorna i wszystka socyeta wyjeżdżała na miasto zażywać chłodu i powietrza. Kłaniał się też co chwila znajomym: przejechał kasztelan z Izą i Terenią, Marcin zaś odprawował asystę przy drzwiczkach na ognistym kasztanie; jechała księżna Radziwiłłowa z p. Ożarowską, we cztery siwe araby, przystrojone na łbach w czerwone pióropusze; przejechały barwy królewskie, wiozące na Zamek p. Tyszkiewiczową; jechała hr. Camelli w wązkiej visavis’ie ze swoim bratem, Martinim i na ukłon Zaręby odpowiedziała wielce czułym uśmiechem, aż Woyna westchnął zazdrośnie.
— Gdybyż tak pod moim adresem! Piękna dyablica! A tamta chyba jeszcze groźniejsza! — dorzucił, pochylając się dwornie przed margrabianką Luhlli, siedzącą w kanarkowo-czerwonym powozie w towarzystwie kawalera Litlplage.
— Obie-bym wydał pod pręgierz! — odburknął niecierpliwie.
— Nawet Inflantczyk promenuje się dzisiaj — szepnął ktoś, ujrzawszy biskupa Kossakowskiego, jadącego z panią Zabiełłową i chudym kapelanem.
— Jakżeż ci smakują jego służby? — rzucił cichutko Woyna.
— Przydałbym go tamtym damom za socyusza, jeno nieco wyżej...
— Tak cię rozumiałem — powiedział, jakby uradowany jego tonem. — Pono chciał zelantom płacić po sto dukatów za poniechanie opozycyi na dzień ratyfikacyi traktatu z Rosyą, prawdaż to?
— Prawda, jeno że nie zjurgieltował ani jednego. I bez nich ma większość!
— Albo ją kupi. Kiedyż ratyfikacya?
— Niby w sobotę, ale dopiero w poniedziałek może się dostać na turnus, a może się jeszcze uda przewlec, a może coś jeszcze przeszkodzi...
— Trumna gotowa i wieko zapaść musi, grabarze czekają — wskazał Cycyanowa, który stał w swojem wisky, niby na tryumfalnym rydwanie, powodując czwórką karoszów, obwieszonych brzękadłami; von Blum siedział przy nim.
Zapatrzyli się w sznur powozów, co, niby wąż migocący farbami, wyginał się w różne strony i sunął nieustannie — aż ćmiło się w oczach od przepychu strojów, pięknych dam, pióropuszów, brylantowych trzęsień, liberyi, zaprzęgów, złoceń i bezcennych koni, a pogodne twarze, wesołe spojrzenia, wybuchy śmiechów i niemilknące gwary rozmów, nie dawały nawet pozorów, jako już nad wszystkimi pobrzękują kajdany, jako to jeden z ostatnich dni wolności...
— Chwałaż ci, Fortuno! — zawołał naraz Woyna, kłaniając się uniżenie jakiemuś przejeżdżającemu personatowi o czerwonej, okrągłej twarzy i czarnych wąsiskach zawadyacko wykręconych. — Mój ojciec chrzestny i opiekun! Anim się go spodział teraz w Grodnie. To wojewoda sieradzki, Walewski. Lecę, żeby mnie kto nie uprzedził w służbach, ale o twojej sprawie nie przepomnę.
Zaręba poszedł na pocztę, spodziewając się tam znaleźć markietana, o którym szepnął ojciec Serafin, gdy przed Dominikanami natknął się na Borysewicza. Majster był prosto od roboty, zachlapany wapnem i w fartuchu; zrobił znak wtajemniczonych i skręciwszy do kościoła w boczną nawę, jął trwożnie szeptać:
— Mój dom pod strażą jegierskich kordonów: kto się zjawi, tego zaraz ciągają na Horodnicę. Biegam, żeby ostrzedz naszych panów. Pana Krasnodębskiego nie puszczają ze stancyi, za przeproszeniem, nawet dla własnej potrzeby. Opowiadali na mieście, jak pana Łomżyńskiego wywieźli dzisiaj w nocy...
— Jeszcze nie, ale tak samo siedzi w domu pod strażą. Jakże się ma kapitan?
— Rano był u niego ksiądz Meier z Panem Jezusem.
— Co się stało? — strwożył się ogromnie — onegdaj zdawał się być zdrowym...
— Nie jest mu gorzej i dzisiaj — uśmiechnął się przebiegle. — Ale skoro jegry obstawiły wszystkie okna i drzwi, pan kapitan, wystrachawszy się o jakieś ważne papiery, kazał mi wołać księdza, jako niby do ciężko chorego... Juści, ksiądz wyniósł pod komżą co było potrza, ze Świętymi Sakramentami szedł, to któżby go śmiał podejrzewać! Pan Żukowski to fortelna głowa!
— Pozdrówcież go odemnie — wyciągnął rękę, którą Borysewicz uścisnął bez uniżoności, a z wielką atencyą i rzekł tajemniczo:
— Jeszcze ździebko postawszy pod kościołem.
Zaręba nie przywiązywał wagi do uwięzienia w domu Krasnodębskiego i drugich patryotów, gdyż była to stała metoda Sieversa, że przed każdą ważniejszą sesyą sejmową próbował teroryzować opozycyonistów, zmuszając ich więzieniem i groźbą Sybiru do głosowania z powolną sobie większością, wiernych ojczyźnie nie przełamał, ale popędzał do żarliwości powolnych sobie.
W długim dziedzińcu poczty, cale obstawionym szopami, a zapchanym wszelakim sprzężajem, ledwie odszukał markietana i pod pretekstem kupna furażów dla koni kazał się prowadzić do spichlerza i tam dopiero, przy targach i oględzinach owsa, dowiedział się, jako wielki transport kożuchów jest gotowy do wysłania.
— Dwa tysiące sztuk, krótkie, akuratnie dla naszej kawaleryi — szeptał markietan, wskazując oczyma kupę nakrytą zielonemi płachtami, od której biły srogie fetory skór baranich. — Pułkownik Jasiński przysłał je w sianie. Bieda, że dalej nie sposób tak samo transportować, przywozić zaś zwyczajnie nieprzespiecznie: mogą je alianci zarekwirować dla siebie...
Zaręba, który w takich okolicznościach łacno znajdował sposoby, zagadnął:
— Waść furażuje i armię Igelströma?
— Nie dawniej tygodnia wysłałem dla niego trzysta korcy owsa.
— To jesteśmy w domu — zaśmiał się wesoło. — Trzeba mu pchnąć i kożuchy...
— Można się ważyć — w lot pojął fortel porucznikowski. — Papiery i eskortę da mi generał Dunin, tylko jak transport dojdzie naszych składów?
— Eskorcie poskręca się karki, a kożuchy przepadną. Niech szukają...
— Azard to niemały, a jeśli się nie poszczęści?
— Wiele bryk i pod jakim konwojem? — pytał, zbywając milczeniem jego wątpliwości.
— Dziesięć i tyluż kozaków ze starszym: więcej się nie daje, boć trakt warszawski przespieczny i w każdem mieście po drodze stacyonują ich huzary.
— Dwudziestu gemeinów, przebranych za komuchów, da sobie z nimi radę, byle jeno mieli broń na podorędziu i sprawną komendę.
— Kacper byłby najsposobniejszy.
— Potrzebny mi tutaj. Dam jednego Warszawiaka: ultaj i obwieś, ale jedyny, gdzie trzeba otumanić i wywieść w pole. Przyślę go jeszcze dzisiaj. A waszmość winien się ubezpieczyć na każdą okoliczność: stawka niemała.
— Godzien azarduje się głowę. Może waszmość obejrzy konia, cudo prawdziwe — przemówił naraz głośno, zoczywszy jakichś ludzi — postawił go do przedania pan kapitan von Blum. — Krzyknął na swoich Tatarów, żeby konia prowadzili na okólnik.
— Pono zdobyczny pod Mirem — objaśniał tonem niedowierzania.
— Prędzej w cudzej stajni — odrzekł i obejrzawszy konia, zresztą cale godnego, pojechał do domu, bo już był i wieczór zapadał.
Kacpra nie było jeszcze, Kaczanowski chrapał w swojej stancyi, jakby po gorących dyskursach z flachami, a Staszek wyśpiewywał gdzieś w stajni pod wtór Maciusiowej fujarki, aż się rozlegało.
Kapitan opierał się przeznaczeniu Staszka do prowadzenia transportu, ale chłopak, skoro się o tem dowiedział, rymnął mu do nóg i tak gorąco suplikował, że zgodzić się musiał, boć i Zaręba dał swoje racye.
— Żebym szedł na czworakach i nosem się podpierał, a wszystko sprawię akuratnie, wedle rozkazu — szeptał, ledwie dysząc z radości. Zaraz też poleciał do markietana i zjawił się dopiero, gdy już transport był gotowy do drogi.
Ledwie go poznał Zaręba, tak był przemieniony, stanął bowiem przed nim w ogromnym kożuchu, rozchełstanym na piersiach i w zgrzebnej koszuli; łapcie miał na nogach, baranią czapę w garści, minę gapia i cuchnął stajnią, aż wierciło w nozdrzach.
— Melduję pokornie: o świcie ruszamy — sprężył się bezwiednie.
— Jedźże z Bogiem — dał mu parę dukatów i szczegółową instrukcyę. — A uważaj: dowieziesz, czeka cię szarża; zaś pokpisz sprawę, kozacy cię powieszą.
— Proszę pana porucznika, rodzony syn mojego ojca wisiał nie będzie — zapewniał z zapalczywością. — Niech jeno ździebko pociągnę nosem warszawskich frykasów, a stawię się.
Bardzo czule pożegnał go Kaczanowski, bo trzasnął go w kark i krzyknął:
— A zbłaźnij się, to ci nakuję pyska, że cię rodzona matka nie pozna nawet na sądzie ostatecznym. — I wyszedł srodze nabzdyczony, nie omieszkując jednak wetknąć mu w garść paru złotówek, aż Staszek zapłakał rzewliwie, wyznając się w sieniach Maciusiowi.
— Psia twarz, taka mnie tęskność rozbiera za Warszawą, że chyba na rogatce pierwszemu lepszemu Żydowinowi pejsy obtargam z radości.
— Pachną ci warszawskie kiecki — zachichotał Maciusiowy bas.
— Głupiś, pachnie mi, ale matusina łaska.
Zaręba nie słyszał więcej, bo i w nim wzbudziła się naraz tęsknota za matką, która tam napróżno wyczekiwała jego powrotu. Serce mu nabrzmiewało tkliwością wspomnień rodzinnych i rozrzewnieniem, więc, żeby się im nie pozwolić opanować, rozprawił się z Maciusiem, awansując go z forysia na przybocznego ordynansa, na czas nieobecności Kacpra. Parob stanął w ponsach, a pucołowata, ogromna twarz zaświeciła mu radością; rozrosły był jak dąb, chociaż jego niebieskie, lniane oczy miały dziecinną słodycz i naiwność; ponad wszystko kochał swoje konie, potem swojego pana i żołnierkę, w bitwach stawał tak zajadle, że jak wypadła okoliczność, to pazurami dusił wrogów; mocny też był, jak niedźwiedź, harmatę mógł ruszyć z miejsca i konia podnosił na barach, ale przy tem wszystkiem nie rzadko brał kije za rozpustę, pijaństwo i niesubordynacyę. Zaręba dostał go wraz z Kacprem, od ojca, jeszcze do kadetów i kochał obu prawie, jak braci.
— Wedle rozkazu pana porucznika — odrzekł po chwali, dobrze ułożywszy sobie w głowie, co usłyszał — to konie po mnie weźmie Pietrek? — spytał trwożliwie.
— Juści, ale miej oko na stajnię, nie chlaj i nie zadawaj się z bele kim, rozumiesz?
— Wedle rozkazu — aż mu gnaty trzeszczały, tak się sprężył — zaś bułanków Pietrkowi nie ustąpię — wykrztusił zdeterminowany na wszystko.
— Na lewo zwrot, marsz! — skomenderował zniecierpliwiony, zabierając się do wyjścia.
Maciuś jednak za wygraną nie dał, bo w sieniach zaparł mu drogę, za nogi ułapił i całując po kolanach, skomlał płaczliwie:
— Melduję pokornie, jako tej trąbie Pietrkowi za wołami chodzić, a nie kumać się z ogierami. Już kamieniem doma siedział będę, gorzałki nawet nie powącham, ale i koni nie oddam. Loboga, zmarnują się sieroty przeze mnie, zmarnują.
— Rzekłem. Odstąp! — zawołał groźnie i poszedł do ojca Serafina, by go wyprawić na poszukiwanie Kacpra. Zasię potem przemykał się zaułkami na kwatery delegatów, jacy się byli zjeżdżali ze wszystkiej Rzeczypospolitej; miało ich się zebrać od wojska i województw kilkunastu. Ściągali do Grodna pod przeróżnymi pretekstami a przebraniami, byle nie zwrócić na siebie uwagi szpiegunów. Zwłaszcza, że ostatnie dni były przesycone dziwnie gorączkową atmosferą niepokojących podejrzeń, złowrogich pogłosek i trwożnych wyczekiwań. Niepokój przy tem budziły coraz większe masy wojsk alianckich, zalewające Grodno, coraz częstsze aresztowania posłów i szepty o tajnie, nocami wywożonych na Sybir. Zasię odgłosy obrad sejmowych jakby dolewały jeszcze oliwy do ognia, sesye bowiem bywały coraz burzliwsze, przeciągały się nad miarę, gdyż Buchholtz słał ciągle noty do Najjaśniejszych Stanów, trzymane w takim extraordynaryjnym i obraźliwym tonie, że jątrzyły nawet najpowolniejszych konfidentów Sieversa i zapalały nienawiść w całej powszechności. Na taką zuchwałość, patryoci każdego dnia i w słowach najczulszych zaklinali sejmujące Stany, aby zupełnie nie traktować z królem pruskim, piętnując jego zbójeckie praktyki, jego przeniewierstwa i podłe zdrady. I nie policzyć tych wierszyków, gazetek pisanych, paszkwilów i pism przesyconych nienawiścią do niego, jakie kursowały wśród publiczności. Już nie pytano, jak czasu bywszego sejmu: z Fryderykiem czy z Katarzyną? Powszechność bowiem gotowa była do sojuszu nawet ze wściekłym psem, byle się jeno przyczynił do wygniecenia plugawego prusactwa. A już sprawa zagarniętej przez Prusy Częstochowy rozniecała burzliwe manifestacye nienawiści; szlachta, trzaskając w szable, przysięgała zginąć raczej, niźli pozwolić profanacyi świętego miejsca.
Takie okoliczności snadź szły na rękę Sieversowym zamysłom, bo często jeno figurycznie, ale częściej sub secreto, podsycał opór przeciw uroszczeniom pruskim, dając obłudnie rozumieć, jako tylko do pory sposobnej toleruje się ich piekielne machinacye, a jakby na przekonanie o swojej szczerości, bardzo wstrzemięźliwie forytował na sejmie Buchholtzowe noty, więc tem skwapliwiej ślubowano wierność Wspaniałomyślnej Aliantce i tem szczerzej dufano w gwarancye.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.