Ostatni film Evy Evard/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V

Czy szczęście może być aż tak okropne?
Szczęście to sztych w samo serce, to najgłębszy ból! Z takiem szczęściem w duszy niepodobna żyć i nie warto żyć dłużej — poco? Trzeba umrzeć. Jeżeli danem jest komu doczekać godziny najwyższej ponadludzkiej miary, jeżeli wypełni się w nim rzecz niedościgła dla wyobraźni, niedowiary, gdy staje się cud, przed którym wzdrygało się najszaleńsze marzenie, to, co nie poważyło się nigdy przemycić i przemknąć nawet w sennych widziadłach — cóż pozostaje? Odejść.
Niepodobna dźwignąć ciężaru potwornego szczęścia, tego niemiłosiernego skarbu. Jak sobie z nim radzić? Co począć dalej?
Poczynać sobie uczciwie i zwyczajnie? Jak ustalono między ludźmi, jak Bóg przykazał?
A któż on jest pośród ludzi, wobec ludzkiego obyczaju i prawa? Choć nadałby sobie prawo oszukać wszystkich, choćby udało mu się nie spotkać nigdy w życiu przybłędnego widma ze starej ziemi, które stanic przed nim jak fatum i zagabnie: — Eh, Déspaix, qu’est-ce que tu fiches içi, mon vicux? — to jakże zdoła z fałszem w duszy pędzić życie obok Rity?
Claude pogodził się już ze swoim niesamowitym bytem i jakoś sobie radził, ale ten nowy piorunująco niespodziewany zalew i bezmiar fantastyczności w jego losach zdjął go przerażeniem. Chwilami zaprzeczał temu, co się stało — ileż przeszedł urojeń, rozdwojeń, zagubień własnej istoty? Oto jeszcze jedno potknięcie świadomości, jedno więcej i tyle. Ma ku temu chorobliwą skłonność dzięki cudaczności swego położenia...
Bo czyż jest podobieństwem...
Wierząc czy nie wierząc, Claude w ciągu paru pierwszych dni po wycieczce z Ritą bez przerwy tonął i roztapiał się w ekstazie wspominania i przeżywania tamtej godziny. Obłąkane bezdenne oczy Rity, jej płomienne usta, przemoc jej zniewalających ramion, cała jej istota lgnąca doń w szalonym uścisku — były to momenty — otchłanie, całe światy, które w ciągu długich lat życia można było wielbić i rozważać w nigdy nie nasyconem zapamiętaniu.
Zaiste, nie był ich godzien, ale one uczyniły zen ponadczłowieka, półboga, który przeżył godzinę cudu, osiągnął szczyt żywota. I już go nie opuści, nie zejdzie niżej, nie da się zepchnąć ze szczytu. W popłochu duszy, wśród wahań świadomości jedno wygórowało ponad zamętem — niezłomne postanowienie utrwalić zwycięstwo, obronić swoje szczęście przed złym losem, który zawziął się na niego, związał go, opętał od stóp do głów i pozaciskał węzły.
Przeminęła niemoc duszy, udręczonej szczęściem, i obłędne pragnienie wyzwolenia w śmierci. Teraz chce walczyć o swoje, ważyć się na wszystko i zwyciężyć. Trzeba było na początek przezwyciężyć samego siebie, wyzbyć się przesadnych, przesądnych subtelności, umieć z nich zadrwić. Podjąć śmiertelny hazard o zdobycie Rity, rzucić cały los na kartę i wygrać bodaj na rok czasu, na dwa, choćby na jeden miesiąc, a kto wie, może i do końca życia. Jeżeli uda się, że ona nigdy nie dowie się prawdy, jego kłamstwo nie będzie więcej kłamstwem, a choć szczęśliwe fatum nie zamieni go w faktyczną prawdę, to jednak...
Wkrótce przestał uciekać się do kazuistyki, do wykrętnych sofizmatów, wiedział nareszcie czego chce. Zato rozważał pilnie, na trzeźwo co począć, jak obrócić sprawę, żeby wybrnąć z trudności i zapewnić spokój swemu szczęściu. Szybko rozstrzygnął problemat swej tożsamości i problemat ojczyzny. Jest i zostanie Ossianem Helmem, Niemcem z Ameryki, który ma papiery w porządku, jak to po wielu podejrzeniach, przeszpiegach i surowych sprawdzaniach uznały wojenne władze niemieckie.
Pożegna nazawsze słodką Francję — i czyż to można nazwać zdradą? Czy, wyparłszy się ojczyzny, zaszkodzi jej w czemkolwiek? Gdy nieznany, pierwszy lepszy obywatel, nazwiskiem Claude Déspaix zostanie skreślony z ksiąg ludności Republiki, to czyż Francji zabraknie Francuzów? Wpiszą go jako „zaginionego“ między tysiące i tysiące innych. Czy nie pożałuje kiedy odstępstwa, czy nie zatęskni? Przenigdy, jego ojczyzna jest tam, gdzie Rita.
Prędzej czy później skończy się wojna, skończy się tak lub owak. Jeżeli zwyciężą Niemcy, na długo nie stanie tu noga żadnego Francuza. W razie zwycięstwa koalicji nastąpi, jak to jest przewidziane, okupacja wojskowa Nadrenji na całe lata, a więc każdy tutejszy dzień Ossiana Helma będzie niepewny. Licho nadarzy kolegów w garnizonie okupacyjnym w Mannheim Ludwigshafen, licho nadarzy turystę francuskiego, któremu nikt nie wzbroni przejechać się Renem... Pierwszy lepszy oficer, byle jołop, którego szatan zetknie z nim na ulicy, może wydać na niego wyrok śmierci.
— Eh, Déspaix, qu’est-ce que tu fiches içi, mon vieux?
Albo mu się uda wyprzeć się w żywe oczy, albo przyjdzie zginąć... A może po wojnie II-gie Biuro zacznie gorliwie poszukiwać swego zaginionego agenta i w najlepszej wierze wsypie go okrutnie? Lepiej nazawsze porzucić ten kraj. Porozumieją się, pojadą za ocean, utoną, zagubią się w Ameryce...
Tak Claude Déspaix, człowiek chwili, cień, zawieszony na cienkiej nici gdzieś poza czasem, układał swoją przyszłość i wierzył w nią. Nanowo zaczynał żyć. Wojna przerwała jego powszedni, zwyczajny żywot, wyprawa szpiegowska do Niemiec do reszty zrujnowała i wywróciła w nim wszystko, dopiero teraz odnalazł siebie, pokochał życie. Odkrył tajemnicę swojego losu, logikę przeznaczenia. Błogosławił wojnę, swoje rany i męczarnie na pobojowisku, całą swoją dolę powikłaną i obłędną, błogosławił okrutny Żółty Krzyż, za którym go posłano w świat, żeby go tu przywiódł.

— Panie Helm, z ojcem źle, trzeba żeby pan do niego poszedł zaraz. Leży twarzą do ściany, jęczy i nic nie mówi, nie odpowiada doktorowi na żadne pytania, a dziś od samego rana nawet do mnie nie chce przemówić słowa. Straszna depresja, a przytem poczyna się w nim jakaś nieznana choroba... Gorączka...
— To z przepracowania, szef od samego powrotu z Kolonji nie wychodził z pracowni — natychmiast do niego idę...
— Niech mu pan przemówi do rozsądku, on pana tak poważa...
— Idę...
Nic ruszał się z miejsca, był przerażony.
Nic widział Rity od dnia ich wycieczki, minął tydzień, a w nim uparło się coś, nie chciał przyjść, dopóki nie będzie wezwany. Bał się ich pierwszego spotkania, nie wiedział jak się ma zachować. Po szaleństwie szczęścia, po wielkich planach na przyszłość w ostatnich dniach jęły go truć złe przeczucia. Piętrzyły się najgorsze, najgłupsze przypuszczenia, w przemądrzałych, przesubtelnych dociekaniach psychologicznych dochodził do absurdu. Tęsknił za Ritą, bo nią i przez nią tylko żył, codziennie spędzał godziny wieczorne na wałęsaniu się pod jej oknami i za każdym nawrotem stawał przed willą „Zyglinda“ i ujmował za klamkę furtki ogrodowej. Bał się wejść...
Nareszcie kartka, kilka słów — ojciec zachorował, proszę go odwiedzić...
Powitała go obojętnie, zatroskana jedynie ojcowską chorobą, ani śladu zmieszania, wrażenia, bodaj najprostszego kobiecego zawstydzenia. Nie pomogły jego spojrzenia, pytające, przerażone, błagalne, pozostawała nieporuszona.
— Rito!
— Niechże pan idzie do ojca... Niech pan idzie natychmiast!
Claude wyszedł bezwolnie, bezwiednie, jak lunatyk, zatrzymywał się, przystając na każdym stopniu schodów. Spętała go tępa zaduma o niczem, wałęsały się w nim rzeczy błahe, na wpół zatarte obrazy, jakieś niepotrzebne obrywki... Wreszcie w głowie przebłysła jasność.
— Ona wszystko zapomniała, była niepoczytalna, w obłędzie i teraz nie wie o niczem... Nowy błysk — ależ nic nie było. Przywidziało mu się — ach, pamięta, pamięta — przed tygodniem miał taki sen!. Ależ on jest chory, jest ordynarnym warjatem...
— Boże, ratuj... Któż mi powie... Uczciwie, rzetelnie... Jak to było? Czy było?! Gdzie prawda?...
W gabinecie, przytykającym do sypialni profesora, zastał doktora Schichau na ożywionej ale przyciszonej rozmowie z jakimś wojskowym. Właściwie była to kłótnia, toczona przenikliwym szeptem. Gdy wchodził, właśnie obaj panowie jednocześnie zerwali się z miejsc i, stojąc twarzą w twarz, wytrząsali sobie rękami pod samym nosem. Doktór Schichau syczał i szeplenił przejmująco, wojskowy warczał głucho, nie mogąc poskromić swego potężnego głosu.
— Ja odpowiadam za jego spokój i za życie — rozumie pan pułkownik? Za samo życic chorego! Tak jest!
— Moja sprawa jest zbyt wielkiej wagi, żebym miał znosić podobną gadaninę... Ja muszę zobaczyć profesora i wydobyć od niego pewną rzecz! Muszę i zrobię to!
— To nie nastąpi, zaczeka pan do jutra. Może jutro...
— Właśnie idę do niego. Ależ proszę mnie przepuścić!
— Panie pułkowniku, pan się zapomina!
— Panie doktorze, dosyć tych żartów!
— Proszę ciszej! Widzę, że pan nie ma pojęcia o pewnych stanach nerwowych, pan go może wtrącić w ciężką psychozę! Pan go może zabić!
— Idjotyzm! Ręczę, że stary, gdy mnie zobaczy, ocknie się z odrętwienia, a niech się tylko dowie z czem przybywam...
— Trochę ciszej, do djabła! Idjotyzm?! Dla ignoranta w mundurze wszystko będzie idjotyczne, gdy on sam...
— Więc oznajmiam panu, że przybywam prosto z Wielkiej Kwatery!
— Panie pułkowniku, oznajmiam panu, że tutaj jest moja wielka kwatera i ja jeden tu rządzę!
Pułkownik von Voss zwrócił się o ratunek do Claude’a. Przedstawił mu się i zaszeptał zirytowany. Jest starym przyjacielem domu, wspólnie z profesorem opracowali pewien wielki plan, który natrafiał na nieprzełamane trudności... Kosztowało to Wagera dużo zdrowia... Teraz, na szczęście, trudności zostały przełamane... Przywozi właśnie ze sobą, ma w tej oto tece dokumenty, które sprawią staremu wielką radość, albowiem realizują one niejako marzenie jego życia... W Kolonji trzymał się bardzo dzielnie, poprostu wyjątkowo, teraz nam się położył, do djabła, całkiem nie w porę, kiedy każdy dzień Wagera zmarnowany, to cios dla armji...
— Wszystko puszczone w ruch, a on mi się wyleguje... I jeszcze ten głupi doktór... Rita, biedactwo, nie ma w domu żadnego znaczenia... Niechże mi pan dopomoże... Czyż mam się wkońcu pobić z tym starym osłem?...
Gdy wreszcie stanęli nad łożem chorego, pułkownik von Voss westchnął w strapieniu i bezradnie rozłożył ręce. Twarz profesora zmalała, skurczyła się w drobne zmarszczki, oczy, zaciśnięte mocno jak w bólu, zapadły się kędyś pod nastrzępione brwi, nawet siwa bródka zrobiła się nikła, jak wyskubana.
— Wager, to ja, obudźno się stary, otwórz na chwilę oczy... To ja, von Voss... Spóźniłem się o dwa dni, ale załatwiłem ci wszystko, nie będziesz miał żadnych kłopotów... Masz tu pakiet z Wielkiej Kwatery, a tu rozporządzenie Ministra Finansów Rzeszy, a tu...
Na te nowiny nic nie drgnęło w zbielałej i wyblakłej twarzy, nie znać w niej było oddechu ani śladu życia. Sam doktór przestraszył się i szybko pochylił się nad chorym. Po chwili podniósł głowę i jaknajgroźniejszem wytrząsaniem pięściami usiłował odegnać pułkownika.
— Słuchajże, Wager... Wiesz, że czekać nie możemy... Jeżeli jesteś tak słaby, nikt cię nie będzie przymuszać, co trzeba zrobią za ciebie inni... Leż sobie, odpoczywaj, ale tę rzecz najważniejszą musisz mi zaraz doręczyć, bodaj w paru słowach na kawałku papieru... Albo powiedz, do kogo się tu udać... Wiesz, że bez tego nie możemy zacząć... Zapowiedział mi na odjezdnem jego ekscelencja generał Ludendorff...
Na dźwięk wielkiego imienia zadrgały i po chwili podniosły się powieki Wagera. Spojrzał na pułkownika i zatrzymał na nim oczy, niewiadomo było, czy go poznaje, czy go bodaj widzi. W jego zapatrzeniu nie było żadnej myśli ani woli, te oczy — które zdawały się widzieć przed sobą straszliwą zjawę — wypełniał jeden jedyny strach. Po chwili chory poruszył się, spojrzał jeszcze raz, przymknął oczy i wsunął głowę pod kołdrę. Ukrył się przed widmem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.