Ostatni Rzymianie/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.


— Nie przeczę, iż wasz Bóg jest Bogiem dobroci i miłosierdzia, ale nie widzę dotąd wcielenia jego litościwych przykazań — mówiła Fausta. — Przeto nie trudź się daremnie. Słowa twoje spływają po mojej duszy, jak deszcz po dachu spadzistym.
Siedziała na szczycie wysokiej skały, tworzącej ostatnie ogniwo łańcucha gór, który odgraniczał ziemię Wedyantów od Liguryi. Przed nią rozlewało się morze Śródziemne, za nią piętrzyły się Alpy, nad nią rozpinało się błękitne niebo, popstrzone tu i owdzie lekkiemi obłoczkami.
— Będę stukał dopóty do serca Twojej Świątobliwości — odrzekł Prokopiusz — dopóki się ono nie otworzy dla naszej prawdy.
— Zapominasz, iż stoisz przed dziewicą Westy, do której mówi się tylko wtedy, gdy ona na to pozwala.
— Gdyby Twoja Świątobliwość zechciała...
Fausta przerwała Prokopiuszowi niecierpliwym ruchem ręki.
Słońce zsunęło się właśnie za góry, zostawiwszy po sobie smugę złocistą. Skały, zagięcia wybrzeża, ściany domów, zwrócone ku zachodowi, świeciły jeszcze. Na morzu tak modrem, iż błękity niebieskie wydawały się przy niem blade, lśniły białe płatki piany, podobne zdaleka do mew, których całe gromady unosiły się nad pomarszczonemi falami.
U stóp Fausty leżały zwoje pargaminowe. Podjąwszy jeden z nicb[1], rozwinęła go i przeglądała.
— Gdyby zasady, więdnące w tych księgach — odezwała się po jakimś czasie — stały się kiedykolwiek prawem żywem, odczutem i wykonywanem bez przymusu, zapanowałby na ziemi pokój bogów. Ale śmiertelnik jest zbiornikiem samolubnych namiętności, które tylko strach przed karą doczesną lub pogrobową trzyma na obroży.
— Wyznawcy wiary prawdziwej starają się dorównać szczytnemu wzorowi, wskazanemu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa — rzekł Prokopiusz.
— Historya świadczy inaczej — zaprzeczyła Fausta. — Opowiada ona, że po ostygnięciu pierwszego zapału, któremu zawdzięczacie swoich bohaterów i mężów cnotliwych, przebudziły się wszystkie pożądliwości ludzkie z dawną siłą. Wszakże dobiega już czwarte stulecie od czasu, kiedy wasz Bóg zdjął z człowieka klątwę nienawiści, a gdzież ona, ta miłość bliźniego, z której chlubicie się słusznie? Gdzież owa dobroć, owo miłosierdzie? Mocny nastaje na życie i mienie słabego, bogaty znęca się nad ubogim, pan depcze niewolnika, podłość wyzyskuje cnotę. Kochałże imperator Konstancyusz bliźnich, gdy wymordował prawie całą swoją rodzinę, z obawy, aby mu który z krewnych nie wydarł korony? Byłże starszy Walentynian — rozweselający po obfitym obiedzie duszę okrutną ohydnem widowiskiem — miłosiernym?[2] Odpuściłże Teodozyusz cudze winy, kiedy kazał w Tessalonice, w cyrku, wyrżnąć dwadzieścia tysięcy bezbronnych obywateli, powodowany jedynie zemstą osobistą? Albo owi przekupnie sumienia, o których biskup Atanazy mówi, że zmienili kościoły w targowiska, wcielająż oni przykazania Boga wydziedziczonych?... Wszakże wasz Mistrz uczy wyraźnie: „Nie troszczcie się o żywot wasz, cobyście jedli lub cobyście pili, ani o ciało wasze, czembyście je przyodziewali, ale szukajcie naprzód Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a to wszystko będzie wam przydano.”[3] Stosująż się do tej wskazówki nędznicy, cisnący się do waszych świątyń dla posady rządowej?
A kiedy Prokopiusz milczał zakłopotany, ciągnęła Fausta dalej:
— Rozumiem bardzo dobrze, że twoja wiara nie może odpowiadać za słabość słabych i za podłość podłych, albowiem nie wiadomo nigdy, czy ziarno pada na wdzięczną glebę lub też na opokę. Przykazania religii nie byłyby głosem bogów, gdyby nie przerażały człowieka swoją wzniosłością. Unoszą się one zawsze po nad szarym tłumem i tylko wybranym dano zbliżyć się do ich wyżyn. Samolubstwo Konstancyusza, okrucieństwo Walentyniana, gwałtowność Teodozyusza, chciwość chciwych, nieszlachetność nieszlachetnych równoważą cnoty waszych męczenników i mężów świątobliwych. Wiem o tem i nie czynię twojej wierze zarzutu z grzechów jej wyznawców. I na ołtarzach rzymskich składają ofiary ręce, splamione krwią niewinną. Potrącając o występki chrześcian, chcę tylko myśli twoje nawrócić z drogi, na której nie dojdziesz nigdy do tajników duszy oświeconej. Mówisz mi od miesiąca, że wasza nauka usunie stanowczo wszystkie błędy przeszłości i wypali z krwi śmiertelnika pożądania nieczyste, a ja nie widzę naokoło siebie żadnej zmiany. Bo człowiek będzie zawsze najdrapieżniejszem ze zwierząt, nienasyconem w chciwości swojej, będzie się zawsze okłamywał, pokrywając swoją nędzę chytrem, giętkiem słowem. Tu i owdzie błyśnie od czasu do czasu jakaś głowa jasnowidząca, zabije jakieś wielkie serce — nieśmiertelnych bogów odblask przelotny — lecz tych synów nieba mordują dzieci ziemi. I wasz Mistrz umarł śmiercią okrutną.
Oparłszy głowę na dłoni, zapatrzyła się Fausta przed siebie, wsłuchana w szmer morza, które szło bezustannie z południa na północ, jakby chciało przerwać oprawę skalistą i rozlać się po okolicy.
Nie zaszłoby daleko, bo zastąpiłyby mu drogę olbrzymy alpejskie. Chociażby zmogło pierwsze, niższe pasmo, pokryte dębem i jodłą, powstrzymałoby je drugie tak wysokie, iż na jego nagich, nietopniejącym nigdy śniegiem zbielonych szczytach, nawet kosodrzew nie mieszkał.
Na zachodnim skraju nieba zgasła już smuga złocista. Zmrok wieczorny zatarł wszystkie blaski dnia. Modre fale uczyniły się stalowe, zieleń drzew pociemniała.
Powoli kładła się na morze, osnuwała góry, przesłaniała niebo lekka mgła, ale ta mgła była tak przejrzysta, iż wszystkie kontury krajobrazu rysowały się w niej z wyrazistością pełnego oświetlenia. Każdy załom wybrzeża, każdy strzęp urwiska, drobne krzewy nawet odcinały się czystemi liniami od szarego tła wieczoru.
Cisza spoczynku unosiła się nad bezmiernemi wodami, tłumiąc naokoło wszelkie odgłosy wrzawy dziennej.
Nie po raz pierwszy szły z tego miejsca tęskne myśli Fausty ku południowi. Przychodziła ona tu często z ukrytą nadzieją, że ją ktoś spostrzeże i oswobodzi.
Wszakże tam na dole, wzdłuż wybrzeża morskiego, wiła się Julia Augusta, łącząca Italię z prowincyami zachodniemi cesarstwa. Drogą tą pędzili do Wienny kuryerowie Flawiana, ciągnęli kupcy rzymscy, z których każdy, gdyby wiedział, że otarł się prawie o więzienie opłakiwanej w stolicy dziewicy Westy, zawezwałby natychmiast pomocy władzy, aby wydrzeć kapłankę z rąk jej stróżów.
Zaledwie kilka mil[4] oddzielało kryjówkę Fausty od Porta Herculis Monoeci i od Trophea Augusti[5], gdzie składano bogom kapitolińskim hojne ofiary. Sam wikaryusz Wedyancyi, gorliwy wyznawca bogów narodowych, nadbiegłby osobiście z Cemenelum[6], ażeby ukarać świętokradców.
Ale nad każdym ruchem Fausty czuwało tyle oczu podejrzliwych, iż nikt, kto należał do jej bezpośredniego otoczenia, nie mógł się do niej zbliżyć. W domu śledziła ją ciągle służba żeńska; w lasach, w górach szedł za nią Teodoryk z uporem cienia. Uprzejmy, usuwający z pod jej stóp najdrobniejszy kamień, stawał się opryskliwy i bezwzględny, gdy chciała przekroczyć granice, zakreślone przez niego.
I dziś był obok niej. Trzymał się wprawdzie przez szacunek dla kapłanki i patrycyuszki w pewnem oddaleniu, lecz nie spuszczał z niej oka.
— Noc kładzie już zimną rękę na góry i doliny — odezwał się — i zaciera ścieżki leśne.
— Chłód nocy nie zatrważał cię, gdy wiozłeś mnie manowcami, jak zbrodniarz łup skradziony — odpowiedziała Fausta.
— Sługą jestem, pani — bronił się Teodoryk glosom pokornym.
— I występek sługi obraża bogów.
Fausta zakreśliła ręką koło szerokie.
— Na niebie i ziemi panuje pokój — mówiła — przyroda jest zawsze czysta, tylko między ludźmi nie ma pokoju i nie ma uczuć czystych.
Podała Prokopiuszowi jeden z pargaminów i wskazawszy mu palcem miejsce, podkreślone czerwoną farbą, rozkazała:
— Czytaj!
Dyakon czytał:
— Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył. A ja powiadam wam, iż każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już z nią cudzołóstwo pepełnił[7] w sercu swojem. Jeśli cię tedy oko prawe gorszy, wyłup je i Zarzuć od siebie, albowiem pożyteczniej jest tobie, aby zginął jeden z członków twoich, a wszystko ciało twoje nie było wrzucone do ognia piekielnego.[8]
Kiedy dyakon skończył, zapytała Fausta:
— Jakże nazwiesz wobec tego przykazania gwałt Fabricyusza? Dlaczego nie wyłupił sobie oczu i nie rzucił ich od siebie? Milczysz? Odpowiem za ciebie. Bo Fabricyusz jest człowiekiem, zaś człowiek nagina nawet wskazówki bogów do swoich celów samolubnych.
— Wojewoda wierzył, iż serce twoje umiłuje boską naukę naszego Pana — odezwał się Prokopiusz. — Nasz Pan...
— Przemawiasz do mnie ciągle językiem kłamstwa ludzkiego — przerwała mu znów Fausta, marszcząc brwi. — Dlaczego omijasz prawdę? Fabricyusz łudził się, że płomień jego występnej miłości ogarnie i mnie i strawi w mojem sercu węzły, łączące Rzymiankę z przeszłością Rzymu.
Po krótkiej przerwie mówiła dalej:
— Pytasz mnie od miesiąca: dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga? Pytasz nierozumnie, bo jeśli kto, to potrafiłaby dziewica Westy, która złożyła marzenia swojej młodości na ołtarzu ofiary, odczuć wzniosłość nauki, polegającej, jak wiem obecnie, na zrzeczeniu się szczęścia tej ziemi. I moja bogini nie podaje swoim służebnicom czary, szumiącej rozkoszą doczesną. Lecz między mną a waszym bogiem stoi Rzym, a ten Rzym, niegdyś pan świata, stuka dziś do miłosierdzia barbarzyńców z pokorą żebraka. Między mną a waszym bogiem stoi rozpacz mojego narodu, skazanego na zagładę przez nowo czasy i nowe ludy. Okrutna obręcz cudzoziemców ścieśnia się z każdym rokiem — wasi imperatorowie podpisali na nas wyrok śmierci — wasi kapłani domagają się zburzenia naszych świątyń. Bezbrzeżna fala barbarzyńców zbliża się do nas ze wszystkich stron. Idą przed nią sztandary, ozdobione znakami waszego boga, poprzedzają ją hasła, zaczerpnięte z waszych świętych ksiąg. Dla nas nie jest wasz bóg bogiem dobroci i miłosierdzia.
Zamilkła... Zwróciła twarz ku południowi i wpatrywała się w morze, na które kładły się już gęste, czarne cienie. Jej powieki drgały, oczy szkliły się blaskiem wilgotnym.
— Toniemy, zapadamy się w przeszłość bezpowrotną — mówiła głosem zdławionym, przesiąkłym łzami — idziemy w ciemną otchłań bez słońca jutra, bez gwiazd nadziei. Czuję to, widzę... Wkrótce pokryją nas niewdzięczne mroki dziejów, jak pokryły Assyryę i Babilon, Grecyę i Egipt, jak pokryją wszystko, co spełniło swoje przeznaczenie. Prochem jest człowiek i cieniem... Nawet ruiny narodów przemijają.
Ukryła twarz w dłoniach. Szczelinami jej palców sączyły się łzy obfite.
Kiedy znów zaczęła, płakała w jej głosie skarga bolesna:
— I ja, Fausta Auzonia, miałabym opuścić ojczyznę moją, w chwili, kiedy ją opuszczają słabi i podli, ja, strażniczka żnicza narodowego, miałabym rzucić hańbę na sędziwe lata Rzymu? Tylko niewolnicy odwracają się od pana, który przestał być szafarzem łask i dobrodziejstw.
Podniosła się, wyciągnęła rękę do nieba i zawołała:
— Nie lękam się was, nieznani bogowie, coście pozazdrościli Rzymowi panowania nad rodem człowieczym, nie straszną jest dla ranie wasza groźba. Jeśli postanowiliście w radzie swojej naszą zgubę — zginę bez klątwy pod gruzami mojego narodu; jeśli wasza ręka mściwa pójdzie za nami w krainy cieniów — będę cierpiała z moim narodem. Niech się przed wami korzą ludy bez przeszłości. Rzymska patrycyuszka nie ucałuje stóp bogów, wrogich jej ojczyźnie, chociażby ją ich potęga miała ścigać aż do królestwa wiecznego spoczynku.
Stała wyniosła, dumna, jakby wyzywała gniew niebios, potem odwróciła się do Prokopiusza i wyrzekła miękkim głosem smutku:
— Teraz wiesz, dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga. Uwielbiam go, bo jego litościwej nauce należy się cześć duszy niewieściej, lecz miłować nie mogę. Z dniem jutrzejszym zamknij księgi swoje do skrzyni. Słuchać cię więcej nie będę.
Skinęła na Teodoryka i rozkazała:
— Prowadź mnie, stróżu mojego więzienia.
Stary Alleman, zapaliwszy pochodnię, szedł przodem.
Skała łączyła się ze wzgórzem, którego bok zachodni spadał łagodnie w rozległą dolinę.
Tam, gdzie na ścieżce woda wyrwała ziemię lub nagromadziła stosy kamieni, zatrzymał się Teodoryk i świecił Fauście, śledząc troskliwie jej kroki.
Na samym końcu doliny zbudowała przyroda mocną warownię. Dwa pagórki, porosłe jodłą, stykały się pod kątem ostrym. Ścianę trzecią tworzył łańcuch skał, zamykający przystęp do środka.
Już zbliżała się Fausta do swojej kryjówki, kiedy się nagle w ciszy nocnej rozległ głos męski.
Ktoś śpiewał po grecku:

Dnia pogodnego sprawco wielowładny!
Jak cię uwielbiać godnie, Apollinie?
Z ciebie rym płynie dotkliwy i składny,
Tyś uczył, jak wieść, paść trzody w dolinie.
Gór miłośniku! Gdzie przystęp niesnadny,
Bierzesz spoczynek w cienistej krzewinie.


Głos był młody, silny. Tryskał z ciemnego szczytu jednego z pagórków i rozlewał się szeroko wokoło, falując nad doliną.
Fausta i jej stróżowie przystanęli, zdziwieni bliskością nieznanego wędrowca. Oprócz pasterzów, nie mącił nikt spokoju tego pustkowia.

O! wielowładny, któryś nas prowadził,
Powiedz, jak dalsze mamy pędzić życie?
Rzekł strzałonośny: Na tom was osadził,
Byście mych darów użyli obficie,
Lud, który będzie do mnie się gromadził,
Wielkiemi tłumy spieszący ujrzycie,
Wszystkich przyjmować wy bodziecie sami,
Których świątnicy czynię strażnikami.


Chrześcianinem nie był śpiewak, bo sławił Apollina i do gminu nie należał, bo znał język grecki. Jakiś poganin wyższych stanów znajdował się w pobliżu Fausty.

Więc zawołała pełnym głosem:
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu! Wita cię w swojem więzieniu Fausta Auzonia, dziewica Westy...
Jak dzikie zwierzę rzucił się na nią Teodoryk, zamknął jej usta płaszczem, porwał w objęcia i puścił się pędem ku skałom.
Za kamiennym murem naturalnej warowni stała w gaju pomarańczowym willa Fabricyusza. Przed jej portykiem paliło się ognisko, naokoło którego siedzieli Allemanowie z przybocznej straży wojewody Italii.
— Zgasić natychmiast ogień! Psy uwiązać w stajni, mieć baczenie na szmery podejrzane — krzyknął Teodoryk.
Wpadł z Faustą do willi, przebiegł boczne kurytarze. Dopiero na krytym dziedzińcu zatrzymał się. Złożywszy kapłankę ostrożnie na sofie, ocierał rękawem tuniki pot z czoła.
Cztery duże lampy kryształowe, przysłonięte tkaninami indyjskiemi, wypełniały salę światłem różowem. Miękki kobierzec wschodni pokrywał całą posadzkę, pnące rośliny oplatały filary z białego marmuru.
Fausta, poprawiwszy na sobie fałd sukni, zwróciła na Teodoryka oczy zagniewane.
— Czy długo jeszcze będziesz obrażał moją godność kapłańską? — zapytała.
Teodoryk wzruszył ramionami.
— Nie jest rzeczą żołnierza i sługi odgadywać zamiary wodza i pana — odpowiedział. — Czynię tylko, co mi rozkazano.
— Rozkazano ci służbę niegodną, starcze.
Teodoryk milczał.
— Ty wiesz, iż poświęcono mnie bogom — mówiła Fausta — zaś wszelka własność bogów jest własnością świętą. I twój bóg nie może pochwalić gwałtu Fabricyusza, albowiem jego przykazania są przykazaniami pokoju. Nie straszno tobie przed sądem twojego boga? Wszakże tylko pokój czyniący będą nazwani jego synami, jak napisano w waszych księgach.
Teodoryk zwiesił głowę.
— Długie lala zbieliły twoje włosy. Wkrótce zgasi anioł śmierci płomień twojego życia, a ty, do którego duchy przodków wyciągają już ręce z krainy cieniów, plamisz duszę świętokradztwem i ściągasz na siebie klątwę kapłanki. Bo moja klątwa pójdzie za tobą pod ziemię, w grób samotny, i odbierze twoim prochom spokój.
Teodoryk przeżegnał się. Przestrach malował się na jego twarzy.
Wyciągnąwszy do Fausty ręce, odezwał się z prośbą w głosie:
— Nie przeklinaj, nie złorzecz staremu słudze. Wojewodę kołysałem, niańczyłem. Rozkosznem dzieckiem mi był, gdy potrzebował mojego ramienia, dobrym panem stał się, gdy mu lata dały siłę i odwagę. Jego szczęście jest mojem szczęściem, jego smutek moim smutkiem.
Zbliżył się do Fausty, zgiął przed nią kolana i mówił serdecznie:
— Jegoż wina, że demony złośliwe postawiły ciebie na drodze jego młodej tęsknoty? On umiłował cię całą potęgą gwałtownego serca. Twoja boska postać zakryła mu królestwo niebieskie i obowiązki namiestnika cesarskiego. On bez ciebie żyć nie może, nie chce. Znam go. Co sobie raz postanowił, od tego nie odstąpi, choćby miał zginąć. Potrzebaż twoim bogom koniecznie nieszczęścia mojego pana?
Ucałował skraj sukni Fausty.
— Zmiłuj się nad wojewodą i nademną, świątobliwa pani — prosił. — Wróć jego sercu spokój, zaś ze mnie zdejm ciężar twojej groźby. Nie przeklinaj! W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który opuszcza w chwili ciężkiej swojego wodza. Wiem, iż grzeszę, krępując twoją swobodę, wiem, że spełniam służbę nieuczciwą, pomagając wojewodzie, lecz szczęście mojego sokoła jest mi droższe nad śmierć pogodną. Dobry Pasterz odpuści mi świętokradztwo, albowiem Jego miłosierdzie jest tak bezbrzeżne, jak morze północne. Pomieszczą się w niem wszystkie występki rodu człowieczego. Nie karać On przyszedł lecz przebaczać.
Bez gniewu zapytała Fausta:
— W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który odstępuje wodza w chwili ciężkiej, a jakaż kara spotyka kapłankę, sprzeniewierzającą się świętym ślubom?
Teodoryk milczał.
— Czyby obyczaj twojego ludu jest pobłażliwy dla wiarołomnych kapłanek?
Występną kapłankę zakopują u nas żywcem w ziemi — odpowiedział Teodoryk, podnosząc się z kolan.
— I ty, którego serce pochwala okrutną karę sędziów allemańskich, bo mówi to twój głos niepewny, ty, dla którego szczęście ukochanego pana jest droższe nad śmierć pogodną — ty, żołnierz, posiwiały w bojach, sługa, wierniejszy od kochanki, chciałbyś, ażebym ja, kapłanka prześladowanego narodu, złamała przysięgę? Ty tego nie chcesz, starcze.
— Wojewoda wierzy, że się twoja twarda cnota rzymska ukorzy przed dobrocią Dobrego Pasterza — odpowiedział Teodoryk, nie patrząc w oczy Fausty. — Gdyby twoje serce umiłowało naszego Boga, spadłyby z twojej duszy śluby pogańskie.
— Ale ty wiesz teraz, że mnie nawet groźba zemsty pogrobowej nie odwiedzie od moich bogów. Dlaczego mnie jeszcze więzisz?
— Powiedziałem już, że czynię tylko, co mi rozkazano.
— Mąż nie powinien wykonywać rozkazów niegodnych.
— Żołnierzowi nie wolno zastanawiać się nad rozkazami wodza.
— Nie służbę żołnierską pełnisz przy mnie.
— Ciężko karze twój gniew moją wierność.
— Twoja wierność jest zbrodnią.
— Odpuść mi, świątobliwa pani.
— Smutek mojego narodu niech spadnie na twoją głowę!
Twarz Teodoryka oblał ciemny rumieniec.
Fausta wskazała ręką na drzwi.
— Wstrętem przepełnia duszę moją twój widok — zawołała. — Oddal się, nędzny szpiegu i strzeż mnie odtąd jeszcze pilniej, wiedz bowiem, iż użyję całej przebiegłości niewieściej, aby się uwolnić z pod twojej opieki.
Chwiejnym krokiem, wysunął się stary Alleman z dziedzińca.
Fausta, przymknąwszy powieki, ułożyła się wygodnie na sofie.
Już minął miesiąc, kiedy ją Teodoryk porwał z drogi tiburtyńskiej. Pędził z nią nocami, okrążając miasta i osady. Ilekroć skrzyżował się z jakim wozem lub zbliżał się do mieszkań ludzkich, zatykał jej usta płaszczem. W górach Wcdyancyi otoczył ją siecią czujnych spojrzeń i nieprzyjaznem milczeniem. Bez jego wiedzy nie było jej wolno przestąpić progu willi. Nawet w domu chodziły za nią wszędzie oczy ukryte. Z po za kotar i filarów śledziły ją niewolnice.
Oprócz Prokopiusza i Teodoryka nie rozmawiał z nią nikt. Służba żeńska odpowiadała tylko na zapytania; Allemanowie udawali, że nie rozumieją języka łacińskiego.
Odcięta od świata, nie miała Fausta żadnych wiadomości z Italii. A myśli jej szły ciągle do Rzymu, który opuściła w ciężkiej godzinie. Płonież jeszcze święty ogień na ołtarzu Westy? Może leje się już krew jej braci, może sypią się domy bogów narodowych w gruzy...
Nad „wiecznem miastem” płacze skarga narodu dławionego, a ona, patrycyuszka i westalka, dysputuje z Galilejczykiem, wrogiem jej ojczyzny, jak najęty retor grecki. Ten dziecinny człowiek mówił jej od rana do wieczora o jakiejś miłości powszechnej, co ma okiełznać namiętności ludzkie i utulić ziemię pokojem bogów.
— Pokój bogów?!
Niewierny uśmiech zawisł na ustach Fausty.
Córka plemienia, które dało ludzkości prawo, najmocniejszy hamulec na złość ludzką, znała lepiej krwawe szlaki dziejów, aniżeli potomkowie wydziedziczonych starego świata. Ogniem i mieczem nakłaniali jej przodkowie zwyciężonych do karności i cnoty obywatelskiej. Nie przebaczająca miłość tryumfuje na polach bitew i zasiada na krześle sędziowskiem pretora.
Jałową wydała się Fauście owa miłość powszechna.
Zrosła całą swoją istotą z przemijającym porządkiem, nie chciała zrozumieć, że wszelkie nowe prawdy potrzebują wieków, by się stały ciałem. Nie widząc naokoło siebie zastosowania przykazań wiary chrześciańskiej, nie wierzyła w jej posłannictwo.
Ta miłość powszechna zresztą, oparta na dobroci i litości, była wstrętną jej duszy rzymskiej, równała bowiem z twórcami cesarstwa przybłędów różnych narodowości, wzgardzonych przez zwycięzców. Samolubny geniusz rzymski, naginający cały świat do swoich celów, opierał się nauce, która rozciągała prawa ludzkie na człowieka w ogóle, bez względu na jego pochodzenie.
Ta miłość powszechna była wrogiem tradycyj rzymskich. Ona to targała powoli przędzę pojęć, wyobrażeń i obyczajów dogorywającej cywilizacyi, trawiła z niecierpliwością rdzy wiązania gmachu, zbudowanego przez zdobywców italskich, rozbudziła świadomość wydziedziczonych i wzmocniła nienawiść barbarzyńców.
Co już Marek Aureliusz przeczuwał, stało się dla ostatnich patryotów rzymskich prawdą, potwierdzoną faktami. Czwarte stulecie widziało wielu królów i wodzów germańskich, stających przed imperatorami bez pokory. I nad nieprzejrzanym ludem niewolniczym szedł już szmer niezadowolenia.
Fausta słyszała zuchwałą mowę barbarzyńców i głuchy pomruk niewolników, widziała, jak nowi ludzie, wyznający przeważnie wiarę chrześciańską, usuwali potomków rodów italskich z rządu i legionów, jak imperatorowie upokarzali rozmyślnie odwieczną stolicę państwa — przeto zamknęło się jej serce dla nauki, która była sprawczynią tego przewrotu. Patryotyzm rzymski wziął jej oku wzrok daleki. Nie uznawała ona współrzędności świeżych plemion i nie chciała rozumieć głosu swojego czasu. Jeśli dawny porządek ma ustąpić innemu — niech się dzieje wola bogów, ona jednakże nie pomnoży smutku swojego narodu. Zdrada westalki okryłaby żałobą wszystkie świątynie cesarstwa.
Cóż ją, kapłankę rzymską, mogła obchodzić dobroć przykazań galilejskich? Wszakże druzgotała ta dobroć jej ołtarze. Ona nie powinna odstąpić niedobitków „wilczego plemienia,” nawet wówczas, gdyby jej zmiana wiary dała najwyższe szczęście kobiety.
Szelest kroków spłoszył przykre myśli Fausty.
Z po za filarów wysunęła się młoda niewolnica. Zbliżywszy się do sofy, skrzyżowała ręce na piersiach i czekała na zapytanie pani.
Przez kilka chwil przypatrywała się Fausta niewolnicy, jak gdyby jej nie poznawała. Potem wyrzekła łagodnie:
— Co rozkazuje mi Teodoryk przez twoje usta, Lykaris?
— Ty wiesz, pani, że wieczerza czeka na Twoją, Świątobliwość — odpowiedziała Greczynka.
— Żółć mnie dziś nakarmi — mówiła Fausta z gorzkim uśmiechem na ustach. — Zawołam cię, gdy uczuję potrzebę spoczynku.
Cichą stopą, jak przyszła, oddaliła się niewolnica.
Fausta przymknęła znów powieki i snuła dalej nić myśli bolesnych.
Bezbarwne było jej życie i pozbawione ciepła, mimo blasku zewnętrznego. Możni chylili przed nią głowy, ubodzy padali w proch, ale żadne ramię drżące nie objęło jej dotąd i nie przygarnęło do piersi, kipiącej namiętnością. Tylko on jeden...
Fausta otworzyła oczy szeroko, przerażona obrazem, który wypełzł z najskrytszych zakątków jej serca, aby się odbić na źrenicy.
Ton obraz ścigał ją z cierpliwością pragnień tajemnych. Odżegnywany bezustannie, odtrącany z pogardą, chował się, usuwał, bladł, lecz w chwilach samotnych wracał, kusząc Faustę obietnLcą szczęścia.
Zima życia nie wystudziła jeszcze jej krwi. Pod suknią kapłanki i patryotki biło młode serce niewieście, wspinające się przeciw okrucieństwu obowiązków.
Daremnie przekonywała się Fausta, że Fabricyusz znieważył ją, zbezcześcił, zasłużył na jej nienawiść. Odważny żołnierz, który nie wahał się dla jej miłości wtargnąć do Atrium Westy, chociaż wiedział bardzo dobrze, czem Rzym płaci za takie zuchwalstwo; który podjął dla niej walkę z tradycyami długich wieków i chciał ją zmusić do uległości, był jej niewieściemu sercu bliższy, aniżeli to przed sobą przyznać chciała. Patrycyuszka rzymska uwielbiała siłę i stanowczość męską.
I bywało, że Fausta, wsłuchana w szum morza, przypominała sobie bez wstrętu wszystkie szczegóły owej nocy jesiennej, w której jej Fabricyusz wyznał swoją miłość, że powtarzała sobie z uśmiechem szczęśliwym jego słowa gorące, ogrzewając się przy ich płomieniu. On jeden mówił do niej językiem namiętności, kochał ją bez miary, nad własne życie...
Chwile to trwały krótko, lecz gdyby się Fabricyusz był ukazał wówczas nagle przed Faustą, gdyby ją był objął drżącem ramieniem i przygarnął do piersi rozfalowanej...
Fausta podniosła się z sofy.
Wojewoda mógł stanąć przed nią dziś, jutro. Nie na to porwał ją z Rzymu, aby go od niej przedzielały góry i morze. Przybędzie on niezawodnie wkrótce do kryjówki swojej branki. Jeśli tego dotąd nie uczynił, powstrzymują go prawdopodobnie tylko bardzo ważne przeszkody.
Duszę Fausty ogarnęła trwoga. Oprze-li się jej duma rzymska słodkiej prośbie tego wojownika z oczami Apollina, nie ulegnież jej serce niewieście urokowi miłości? Westalce nie wolno być słabą, nie wolno...
Fausta zaczęła biegać po dziedzińcu, potykając się o sprzęty, bijąc naokoło siebie rękami, jak uwięziony ptak skrzydłem.
— Nie wolno!... — powtarzała głosem zdyszanym. — Nie wolno... — szeptała coraz ciszej.
Rzuciła się na sofę, wcisnęła twarz w poduszki i modliła się gorąco:
— Strzeżcie mnie przed hańbą, duchy opiekuńcze rodu mojego, brońcie mnie przed odstępstwem, dajcie mi siłę mężów, co składali na ołtarzu ojczyzny swoje szczęście najdroższe. Krwią jestem z krwi waszej, kością z kości waszej, bohaterowie Rzymu. Nie dopuśćcie, abym dla przemijającej rozkoszy ciała, splamiła moją cześć kapłańską. Czuwajcie nademną, duchy jasne, szczęśliwe, uwolnione od namiętności tej ziemi. Błaga was dziewica Westy, strażniczka świętego ognia, który i wam przyświecał.

....................

Kiedy Fausta polecała swoje serce opiece przodków, piął się Teodoryk po wzgórzach, otaczających willę. Towarzyszył mu jeden z Allemanów, który świecił latarką.
Nieznany śpiewak nie odezwał się więcej. Na szczycie pagórka, zkąd jego głos wypływał, nie było żadnych śladów ludzkich. Nikt nie odpowiadał na głośne nawoływania Teodoryka. Jodły tylko i dęby szumiały cicho, a z dołu dochodził szmer morza — śpiącego olbrzyma oddech przytłumiony.
Księżyc stał już wysoko na niebie. Srebrne blaski wciskały się przez wszystkie szczeliny lasu i kładły na mchy i paprocie jasne smugi. Długie cienie przypięły się do stóp drzew, krzyżując się, tłocząc, przesuwając razem z gwiazdą nocną.
Teodoryk wsłuchiwał się uchem barbarzyńcy, wychowanego na łonie przyrody, w szum lasu. Ten szum mówił do niego językiem zrozumiałym, wnikał do jego duszy dziewiczej i budził w niej wspomnienia dalekiej młodości.
W takie noce miesięczne brał on nieraz udział w nabożeństwach pogańskich, wpatrzony z kornem uwielbieniem w kapłankę, która składała ofiary bogom jego lat dziecięcych. Nauka Chrystusowa rozproszyła w jego głowie mroki wiary germańskiej, lecz nie wytrzebiła z serca zabobonnej czci dla służebnic ołtarzów, jakiekolwiekby one były.
Bez radości więził Teodoryk Faustę. Od chwili, kiedy ją porwał, czuł na swojem sumieniu ciężar spełnionego świętokradztwa. Czynił, co mu Fabricyusz rozkazał, lecz pragnął, by go jaki wypadek uwolnił od występnej wierności.
Fausta groziła mu klątwą kapłanki. Gdyby na jego siwe włosy spadł ten grom straszliwy, nie miałby spokoju po śmierci...
Teodoryk wierzył jeszcze w zemstę bogów pogańskich. Zbyt świeże było jego nawrócenie, aby mogło w nim stłumić trwogi i przesądy, odziedziczone po szeregu pokoleń.
I lękał się tej zemsty; nie chciał jej wziąść z sobą, do grobu.
Przeto rzekł do Allemana, który mu towarzyszył:
— Udasz się jutro do Rzymu, do wojewody. Powiesz wodzowi, że stary Teodoryk tęskni za swoją zagrodą. W Allemanii czekają na mnie wnuczęta, których widokiem pragnę ucieszyć oczy gasnące. Niech wojewoda przyśle na moje miejsce innego stróża. Aby nie zwracać na siebie uwagi szpiegów Flawiana, pojedziesz na Medyolan.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.
  2. Walentynian I miał obok swojej sypialni w klatce dwa niedźwiedzie, którym rzucano w jego obecności skazańców na pożarcie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Nie troszczcie się o żywot wasz... — parafraza fragmentów Mt 6, 25 i 33 lub Łk 12, 22 i 31 (na podstawie przekładu Jakuba Wujka).
  4. Mila rzymska — piąta część mili geograficznej.
  5. Porta Herculis Monoeci — dzisiejsze Monaco; Trophea Augusti — dzisiejsze La Turbie.
  6. Cemenelum — dzisiejsze Cimiez pod Nizzą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – popełnił.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył... — fragment Mt 5, 27-29 (w przekładzie Jakuba Wujka).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.