Ostatni Rzymianie/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.


Palące słońce pogodnego dnia marcowego oblewało potokiem promieni „piękną Wiennę,” która rozwinęła się szeroko po obu stronach Rodanu.
Słusznie nazwał już poeta Marcyalis tę starą, kolonię rzymską „piękną,” imperatorowie bowiem i namiestnicy Gallii przyozdobili swoją ulubioną rezydencyę takiem mnóstwem kościołów, świątyń i pomników, iż żadne inne miasto prowincyonalne nie dorównywało jej pod tym względem. Stroił ją Julian Apostata i Gracyan, stroił ją Maksymus i Walentynian.
Za przykładem władców stawiali ich powiernicy wspaniałe pałace, łaźnie i teatry, prostowali ulice, utrzymywali rynki i bazyliki w największym porządku.
Nad samą rzeką, w ogrodzie, znajdował się duży gmach, otoczony wysokim murem, który jeżył się żelaznemi kolcami.
Do bramy tego muru zbliżali się w godzinach porannych Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz. Szli pieszo, bez służby, przyodziani w zwykłe togi senatorskie i w wysokie, sznurowane trzewiki z białej, cienkiej skóry.
Dwóch weteranów, pełniących czynność odźwiernych, zastąpiło im drogę.
— Nie wolno — odezwał się jeden z nich. — Okażcie pozwolenie komesa świętego pałacu.
— Mamy pozwolenie samego imperatora — rzekł Juliusz z uśmiechem ironicznym, wciskając w ręce strażników złote monety. — Odczytajcie sobie te pargaminy przy dzbanie dobrego wina. Jest tam nietylko nazwisko, ale i oblicze naszego boskiego pana.
Weterani, obejrzawszy się, schowali szybko kubana za tunikę i przepuścili senatorów.
Co kilkanaście kroków, wzdłuż szerokiej alei, wysadzonej kasztanami, stał wysłużony legionista z dobytą bronią, a każdy z nich pytał o pozwolenie komesa.
Juliusz nie zadawał już sobie trudu, aby odpowiadać; wsuwał na prawo i lewo w twarde ręce brodatych wojowników pieniądze z taką zręcznością, jak gdyby nic innego w życiu nie robił.
— Nie potrafiłbym tej sztuki — zauważył Konstancyusz.
— Gdybyś pobył czas dłuższy w Wiennie lub Konstantynopolu, nauczyłbyś się jej bardzo prędko — odparł Juliusz. — I ja dziwiłem się z początku bezczelności tej hałastry, a teraz bawię się nią, jak widzisz.
W miarę, jak posuwali się w górę, rozszerzała się alea[1], łącząc się przed samym pałacem z obszernym kwadratowym dziedzińcem, który się roił od ludzi różnego stanu.
Niewolnicy w szkarłatnych tunikach, obramowanych złotemi frendzlami, urodziwi chłopcy syryjscy, bezwąsy rzezańcy, czarni Nubijczycy z kolczykami w uszach, rudowłosi łucznicy gallijscy — przebiegali to w tę, to w ową stronę. Wojskowi wyższych stopni w srebrnych szyszakach i napierśnikach, przepasani niebieskiemi, żółtemi i czerwonemi wstęgami — urzędnicy w długich, jedwabnych sukniach, naszywanych drogiemi kamieniami, snuli się przed pałacem, mieniąc się w słońcu, jak żuki błyszczące.
W tej powodzi jaskrawych barw i olśniewających blasków rozpłynęły się skromne, białe togi senatorskie bez śladu. Nikt nie zwracał uwagi na patrycyuszów rzymskich, którzy nie mieli na sobie ani medalów, ani naramienników, ani nawet portretu imperatora. Najmniejszy ze sług imperatora zaćmiewał Juliusza i Galeryusza bogactwem sukien.
Do pałacu prowadziły szerokie wschody marmurowe, strzeżone z obu stron przez „protektorów” i „domowników”[2]. Synowie panów frankońskich, allemańskich i gallijskich, wszyscy młodzi i dorodni, wybrani rozmyślnie dla przyozdobienia portyku pałacu cesarskiego, przypatrywali się uważnie każdemu, kto ich mijał. Monogramy chrześciańskie, ułożone z rubinów, iskrzyły się na ich złoconych szyszakach i tarczach, jedwabne, żółte płaszcze szeleściły za każdem ich poruszeniem.
Do jednego z nich, którego wyróżniał od innych pas purpurowy, zbliżył się Juliusz i rzekł:
— Kajus Juliusz przypomina się znakomitemu Rikomerowi.
Znakomity Rikomer, setnik „domowników,” spostrzegłszy senatora, nie zmienił nawet postawy. Oparły plecami o filar, odezwał się niedbale:
— Mówiono mi, że wróciłeś do Rzymu.
— Z Rzymu do Wienny nie wiedzie droga daleka. Przybyłem, aby sobie wyjednać posłuchanie u naszego boskiego pana.
To będzie trudno. Jego Wieczność przygotowuje się obecnie do przyjęcia świętego chrztu. Sam biskup medyolański ma dokonać obrządku.
— Słyszałem, że nabożne przygotowania nie odwracają myśli naszego pana od spraw państwa.
— Sprawy bieżące załatwiają komesowie.
Rikomer spoglądał przez zmrużone powieki na Juliusza. Lekceważący uśmiech igrał na jego ustach.
Juliusz stanął tuż obok niego i mówił głosem zniżonym:
— Pamiętam, że podobały ci się kiedyś moje klacze hiszpańskie. Jeśli nie zmieniłeś gustu, będę bardzo szczęśliwy, gdy je wprzężesz do swojego rydwanu.
W oczach Rikomera zaświecił przelotny błysk radości. Mimo to odrzekł obojętnie, jak gdyby mu hojny dar nie sprawił żadnej przyjemności.
— Dziękuję Twojej Przesławności za mojego woźnicę, który się kocha w klaczach hiszpańskich. Co do mnie, wolę brytańskie. Są roślejsze i silniejsze.
— Gdybyś mi zechciał ułatwić spotkanie z podkomorzym świętej łożnicy[3] — mówił Juliusz — możeby się w mojej stajni znalazły także bieguny brytańskie.
Teraz odczepił się Rikomer od filaru.
— Wielki podkomorzy opuści niebawem święte pokoje Jego Wieczności rzekł. — Postawię cię tak w przedsionku, żeby wszedł na ciebie.
Wziął Juliusza pod ramię, skinął na Galeryusza i wprowadził senatorów przez portyk do pałacu.
W przedsionku panował ciągły ruch. Mieniły się i mieszały jaskrawe barwy, szeleściły jedwabie, świeciły złote szyszaki, iskrzyły się rubiny, szmaragdy, szafiry. Co chwila podnosili czarni rzezańcy z jakichś drzwi purpurowe kotary i z pokojów cesarskich wychodzili różni dostojnicy. Szli z głowami podniesionemi błyszczącym szpalerem, utworzonym z protektorów i domowników.
Rikomer, szepnąwszy kilka słów setnikowi wewnętrznej straży pałacowej, kazał senatorom stanąć obok niego.
— Tędy musi wielki podkomorzy przechodzić — objaśnił Juliusza.
Od czasu do czasu ukazywał się w głębi przedsionka wywoływacz i wykrzykiwał całem gardłem jakieś nazwisko. Szczęśliwy poddany Jego Wieczności, któremu się udało dotrzeć do kresu długich zabiegów, przeciskał się uradowany przez tłum, spiesząc za niewolnikiem. Ścigały go zazdrosne spojrzenia tych, których zdołał ubiedz.
W ciżbie, popychani ze wszystkich stron, deptani po nogach, stali senatorowie rzymscy, wpatrzeni w drzwi, w których się dostojnik miał ukazać.
Na twarze ich kładły się coraz gęstsze cienie. Usta Juliusza drgały; Galeryusz pokrzykiwał i oglądał się wokoło wzrokiem uwięzionego tura.
Ani jeden, ani drugi nie wycierał nigdy cudzych przedpokojów. Żeby tego nie czynić, trzymali się zdaleka od dworów cesarskich, przenosząc swoją niezależność nad łaskę Teodozyusza i Walentyniana.
— Chodźmy! — mruknął Galeryusz.
Juliusz przytrzymał go za togę.
— Dla Rzymu znosimy to upokorzenie — szepnął.
— Duszę się...
Już zaczął się i Juliusz niecierpliwić, kiedy się kotara rozsunęła i wszystkie głowy pochyliły się przed młodym, rudym mężem, który obrzucił zebrany tłum wyniosłem spojrzeniem.
— Jego Wieczność, nasz boski pan, nie udziela już dziś nikomu posłuchania — odezwał się wielki podkomorzy.
Chciał odejść szpalerem błyszczącym, lecz, spostrzegłszy Juliusza, zatrzymał się i poklepał go protekcyonalnie po ramieniu.
— Kajus Juliusz? — mówił. — Witaj w Wiennie! Czy potrzebujesz czego odemnie?
— Bądź pozdrowiony — rzekł Juliusz. — Oczy moje pragną oglądać boskie oblicze naszego wiecznego pana.
— Dobrze, dobrze, ale nie dziś i nie jutro, pojutrze. Zapisz się na liście proszących i czekaj cierpliwie na swoją kolej.
Podkomorzy skinął Juliuszowi głową i oddalił się. poprzedzony przez liktorów.
Kiedy senatorowie znaleźli się znów za bramą, odezwał się Juliusz:
— Gdybyśmy się zapisali na liście, moglibyśmy czekać miesiąc i dwa na posłuchanie. Trzeba łapę i tego chłystka dobrze posmarować. Znam go. Wilcze oczy i wilcze gardło ma ten sługus.
— Bo dlaczegóż kłaniamy się tej hałastrze — wybuchnął Galeryusz, gestykulując żywo rękami. — Dlaczego stukamy do bramy, która się dla nas nigdy nie otworzy? Mówię od pierwszej chwili: bić i bić! A wy tracicie niepotrzebnie czas, zabawiając się w obłudę. Inaczej rozmawiali nasi ojcowie z wrogami Rzymu,[4]
— Na rozkaz naszych ojców przywdziewał cały świat cywilizowany zbroję — odpowiedział Juliusz z uśmiechem smutnym. — Za nami nie pójdą legiony cesarstwa.
— Pójdzie za nami Italia.
— Italię zdepcze Arbogast w jednej bitwie. Bez jego pomocy nie możemy rozpocząć wojny z Teodozyuszem, a jego przerzuci na naszą stronę tylko wielka zniewaga, wyrządzona mu przez Walentyniana. Tę zniewagę trzeba przygotować.
— Dławi mnie już ta gra fałszywa.
— Obrzydła ona i mojej dumie, lecz kłamstwo jest, niestety, bronią słabych.
Zasępieni, szli senatorowie ulicami Wienny, która wrzała takiem życiem, jak gdyby była miastem stołecznem. Różnobarwny i różnojęzyczny tłum przelewał się bezustannie na chodnikach. Środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne, rydwany, karety, biegli laufrowie w pstrych sukniach, krzyczeli wywoływacze, klęli liktorowie, torując drogę dla dostojników dworskich.
Na placu przed świątynią ubóstwionego Augusta i Liwii zwróciła uwagę senatorów szczególna lektyka. Miała ona kształt łabędzia i była cała pokryta strusiemi piórami. Niosło ją sześć niewolnic w zaniedbanym, brudnym stroju rzymskich płaczek.
Ludzie stawali, gapili się, szeptali, pokazywali sobie oryginalną lektykę palcami.
Nie wiele to snać obchodziło jej właścicielkę, młodą kobietę, bo spoczywała niedbale na żółtych, haftowanych poduszkach, przypatrując się z uśmiechem pogardliwym ciekawemu tłumowi.
— Emilia! — odezwał się Juliusz zdziwiony. — Cóż ta rozpustnica może robić w Wiennie.
Histryonka Emilia, spostrzegłszy senatorów, posłała im od ust ręką pocałunek.
— Witajcie, witajcie! — wolała zdaleka, widocznie uradowana.
A kiedy się do niej zbliżyli, mówiła:
— Jak to dobrze, że przybyliście do Wienny. Spodziewam się, że odwiedzicie mnie jeszcze dziś. Tak mi ta hałastra galilejska obrzydła, iż gotowani was publicznie, w obliczu całego miasta, uściskać i ucałować.
Szybko odsunęli się senatorowie od lektyki.
— Boicie się? — śmiała się Emilia. — Nie uciekajcie odemnie, jeśli kochacie Rzym. A wy go kochacie, wiem o tem. I ja kocham teraz naszą świętą, wieczną stolicę, choć jej złorzeczyłam, kiedy ją opuszczałam. Dopiero zdala od domu ceni się wartość swojego gniazda. Nie patrzcie na mnie tak poważnie, tak surowo. Nie będę was bałamuciła, drażniła, wyzyskiwała — przysięgam na cienie Sofoklesa — nie będę obrażała waszych uczuć i smutków. Jestem Rzymianką i dusza moja pragnie rzymskich wspomnieli. Obiecajcie, że przyjdziecie...
Mówiła ciepło, serdecznie, ze szczerą prośbą w oczach, ożywiona, szczęśliwa.
— Nie uwierzycie, jaka to rozkosz spotkać swoich pośród obcych. I histryoni umieją kochać miasto rodzinne.
Senatorowie, którzy spoglądali zrazu na Emilię nieufnie, uśmiechnęli się do niej życzliwie.
— Nie sądzę, żebyś zbierała w Wiennie tyle złotych wieńców, ile w Rzymie — odezwał się Juliusz, zbliżywszy się znów do lektyki. — Galilejczycy nie lubią naszej sztuki.
— Nie po wieńce i oklaski przybyłam do Wienny — odpowiedziała Emilia. — Mam tu z rozkazu Jego Wieczności pokutować za grzechy młodości, mam obfitemi łzami zmyć z duszy wszystkie plamy i błagać boga galilejskiego, aby mnie przyjął do swojej laski, więc pokutuję i plączę nawet na ulicy, jak widzicie.
Wskazała ręką na swoje niewolnice, przebrane za płaczki. Chochlik pustoty wyzierał z jej czarnych oczu.
Konstancyusz Galeryusz roześmiał się wesoło.
— O takiej roli nie marzyłaś chyba nigdy — wyrzekł.
— A ciebie to bawi, nieznośniku, brzydalu! — trzepała Emilia, grożąc senatorowi palcem. — Za karę należy ci się codziennie na śniadanie, obiad i wieczerzę duży półmisek takiej siekankiej, jaką mnie kapłani galilejscy karmią. Bo wystawcie sobie, że te głodomory, te płaczki w sukniach męskich nachodzą mnie bezustannie z rozkazu Jego Wieczności i nudzą mnie niesmaczną gadaniną ojakiemś miłosierdziu jakiegoś boga, który się miał ulitować nad cudzołożnicą, czy rozpustnicą. Uważacie? O rozpustnicach mi mówią. Gbury...
— Cóż ty na to? — wtrącił Juliusz, z którego ust nie schodził uśmiech subtelny.
— Z początku słucham uważnie, bo co robić w tej okropnej dziurze, lecz gdy mi się niemądra gadanina sprzykrzy, bronię się po kobiecemu. Rozpinam niby nierozmyślnie tunikę, wysuwam z pod sukni nogę, zbliżam się do świętego męża, ocieram się o niego, kładę mu rękę na ramieniu...
— I święty mąż zapomina o swojej świątobliwości — odezwał się Galeryusz, który się dusił od śmiechu.
— Chybiłeś — mówiła Emilia. — Święty mąż zbiera swoje święte księgi i odchodzi, pełen świętego oburzenia.
— Czy wszyscy? — spytał Juliusz.
— Dotąd drapnęło ośmiu. Jutro mają mi przysiad jakiegoś pogromcę wszelakiego grzechu. Korzonkami i robakami żywi się podobno ten nieustraszony bohater, pije powietrze, oddycha wonią niebieską, a z bogami rozmawia tak swobodnie, jak ja z wami. Cieszę się na walkę z tym workiem, nadzianym głodem, pragnieniem i cnotą. Będzie to miła rozrywka w mojej samotności.
Emilia kazała się lektyce zatrzymać.
— Jeśli nie pogardzicie mojem towarzystwem, przesławni ojcowie — mówiła, zwracając na senatorów oczy proszące — pójdę z wami pieszo. Wiem, że wasze myśli poważne lekceważą paplaninę histryonki, ale jesteśmy w obcem otoczeniu. Bądźcie łaskawi dla Rzymianki, Rzymianie.
Senatorowie nie odmówili histryonce zaszczytu, o który błagała wzrokiem i głosem. Szli obok niej, nie zwracając uwagi na szepty tłumu.
— Mówcie mi o celu waszej drogi — ciągnęła Emilia dalej — bo nie dla przyjemności przybywają Rzymianie do Wienny. Może bodę wam mogła pomódz, poradzie; różni ludzie tłoczą się do mnie, jak do każdej młodej kobiety, którą poprzedziła sława talentu i wesołego życia. Tak jestem rada, iż widzę kogoś z Rzymu, że zrobię dla was wszystko, czego tylko zażądacie. Domyślam się, że przywiodły was do rezydencyi imperatora sprawy naszej świętej stolicy.
Juliusz i Galeryusz spojrzeli na siebie pytająco.
Znali oni Emilię z teatru, spotykali ją od czasu do czasu u kogoś z krewnych lub przyjaciół, lecz nie należeli nigdy do jej dworu. Gorliwi patryoci, wzorujący się na Marku Aureliuszu i Julianie Apostacie, stronili od hałaśliwych zabaw i rozwiązłych kobiet. Smutny rozgłos histryonki powstrzymywał ich szczerość.
Emilia odgadła powód ich wahania, bo odezwała się:
— Gdybym wam mówiła, że pobyt w Wiennie przebudził we mnie Rzymiankę dawnego obyczaju, moglibyście mi słusznie nie wierzyć. Jestem zawsze tą samą Emilią, którą spłodził Bachus z Wenerą. Nie lubię Jowisza kapitolińskiego za jego błyskawice i pioruny; nie rozumiem, jak wy, młodzi i bogaci, posiadający wszystkie środki do wydobycia z życia jego całej słodyczy, możecie gardzić rozmyślnie szczęściem ludzkiem; nie cierpię smutku, powagi, obowiązków, ale jeszcze więcej od waszej cnoty rzymskiej nienawidzę wiary galilejskiej, zmieniającej kwitnącą ziemię w ponure więzienie. Nasi bogowie biorą udział w radości człowieka i nie grożą mu ciągle karą pogrobową za błahe winy. Nasi bogowie nie wymagają od śmiertelnika, aby się dla jakiejś korony niebieskiej, wiszącej w obłokach, wyzuł ze swojej natury, stał się mumią, zwiędłym liściem, kamieniem, popiołem. Jeśli potrzeba koniecznie, żeby się jacyś bogowie mieszali do spraw ludzkich, niech to już będą mieszkańcy Olimpu. Można ich łatwiej przebłagać, ukołysać ich gniew, podejść w końcu. Za kilka białych jałowic, zarżniętych na Kapitolu, rozchmurzy nawet Jowisz czoło gromowładne. A ten bóg galilejski żąda zaraz całego życia, wszystkich myśli i uczuć, obiecując za to nagrodę w królestwie cieniów.
— A ty wolisz być histryonką na ziemi, aniżeli królową po drugiej stronie Styksu — odezwał się Juliusz. — Uczennicy uległej nie mają z ciebie kapłani galilejscy.
— Jeśli będą mnie jeszcze długo męczyli, zbałamucę najświątobliwszego z pomiędzy nich i przyprowadzę go za uszy do Rzymu.
— Tej sztuki chyba nie dokażesz.
— Nie dokażę?
W oczach Emilii śmiał się znów chochlik pustoty.
— Kto się nie lęka kobiety, a jak oni mówią, szatana, ten nie ucieka przed pokusą — odrzekła. — Gdybym tylko chciała...
— Wolisz ją zastosować do urodziwych, zdrowiem tryskających młodzieńców, których nie brak w Wiennie.
Emilia wydęła wargi pogardliwie.
I dla nich szkoda moich spojrzeń i pieszczot — mówiła, wzruszywszy ramionami. — Bo któż ubiega się w tej nędznej dziurze o moje względy? Prawdziwi Galilejczycy, ci, którzy czczą swojego boga, omijają mnie, jak zapowietrzoną. Stronią odemnie także wszyscy bogaci i niezależni barbarzyńcy. Wystawcie sobie, że te niedźwiedzie frankońskie i allemańskie dochowują wiary swoim żonom, nazywając wolną miłość występkiem. Cóż to za kraj, co za pojęcia i obyczaje! Nie miałam wyobrażenia o takiej dziczyźnie. Srogo ukarali mnie bogowie za obelgę, którą rzuciłam Rzymowi w chwili wyjazdu. U nas inaczej. U nas są jeszcze mężowie rozumni, pobłażliwi i hojni, u nas umieją jeszcze płacić za obietnice rozkoszy tysiącami, krociami.
Niechętnie spojrzeli senatorowie na histryonkę. Przypominając im zdrowie duchowe nowych ludów, dotknęła ich mimowoli boleśnie.
— A tu co? — paplała Emilia dalej. — Imperator, młody, przystojny, zamyka się po całych dniach z kapłanami i zabawia się świątobliwą gadaniną; panowie barbarzyńcy chodzą po ulicach zachmurzeni, poważni, jak gdyby mieli we wnętrznościach wcielony obowiązek, niewiasty zasłaniają sobie oczy, gdy mnie spotykają, motłoch wytyka mnie palcami. Tylko ta obłudna, chciwa hałastra dworska ciśnie się do mnie, i to chyłkiem wieczorami. Cóż to? Zbrodniarką jestem, albo starą, brzydką babą, której trzeba unikać, by nie zadała jakich czarów? Zadaję ja czary, ale słodkie, rozkoszne. Jeszcze one nikomu nie obrzydły.
Pokazała w zalotnym uśmiechu białe, drobne zęby.
— Może i wielki podkomorzy należy do twoich wielbicielów? — zapytał Juliusz.
— Jakżeby inaczej? — odrzekła Emilia. — Kręci się koło ranie ta cała hałastra dworska bez przeszłości i bez jutra. Zbiegło się to robactwo z różnych stron cesarstwa, wylazło ze wszystkich nor, w których mieszkała nędza z nikczemnością, zdobyło sobie pochlebstwem, kłamstwem, szpiegostwem, cierpliwością psów kącik w pobliżu tronu, odpędziwszy zdradą lepszych i zasłużeńszych i używa teraz za czas stracony. Znacie ich przecież. Ta wyzłocona hołota, szeleszcząca jedwabiami, sprzeda bez namysłu wszystko, byle napełnić własną szkatułę, ale kupić nie chce nic, nawet miłości. Podkomorzowie wielcy i mali, łowczy tacy i owacy, koniuszowie od starych szkap, podczaszowie od wody, bo Walentynian lęka się wina, wystawiają sobie, że Emilia będzie ich kochała dla ich łańcuchów i medalów, któremi ich imperator poobwieszał. Dygnitarze! Dziś świecą, jak niebo gwiaździste, a jutro obedrze ich kaprys Jego Wieczności ze wszystkich błyskotek i ciśnie w błoto ulicy. Ładnemi ramami otaczają się ci nowi imperatorowie! Ten rudy kot, który był w Konstantynopolu poborcą, celnikiem, szpiegiem, wróżbitą dla starych bab, retorom zbogaconych rzeźników, zanim został gorliwym Galilejczykiem i wkręcił się w łaski Walentyniana, ten wycierus, któremu niedoświadczona młodość imperatora oddała pod opiekę świętą łożnicę, wziąłby odemnie nietylko miłość za darmo, lecz ograbiłby mnie ze wszystkiego, co posiadam, gdybym nie umiała bronić swojego mienia. Nędznik! Groźbą chce mnie zmusić do uległości. Nie cierpię ich, nie cierpię, nie cierpię! — wołała Emilia, tupając nogami. — Gdybym im mogła dokuczyć, posłałabym do Lugdunu Wenerze dziesięć jałowic.
Nagle, bez przejścia, zmieniła się jej twarz. Z zagniewanej, mściwej, stała się łagodna, dobra.
— Czekam dziś na was, przesławni ojcowie — mówiła miękko, złożywszy ręce, jak do modlitwy. — Na obiad nie, bo nie miałabym z was przy stole żadnej pociechy. Wiem, że posilacie się skromniej od moich niewolników. Pragnę tylko patrzeć na twarze rzymskie i słuchać mowy rzymskiej. Oto moje więzienie.
Zrobiła minkę proszącego dziecka i uderzyła młotkiem w bramę ogrodu, w którym znajdowała się mała willa.
Kiedy znikła w domu, posławszy jeszcze z progu senatorom od ust ręką pocałunek, odezwał się Galeryusz:
— Możnaby wyzyskać stosunki tej zalotnicy i jej nienawiść do urzędników dworskich do naszych celów.
— Właśnie o tem myślę — odrzekł Juliusz. — Gdyby się nam udało podrażnić tego rudego kota, jak Emilia podkomorzego nazywa, przeciw Arbogastowi, byłaby połowa dzieła dokonana. Najbliższy ucha Walentyniana, wtajemniczony w jego zamiary, znalazłby podkomorzy łatwiej odemnie drogę do jego ambicyi i podejrzliwości. Trzeba być koniecznie u Emilii.
W zajeździe pod „Czerwonym jeleniem,” gdzie Juliusz i Galeryusz stanęli, czekał na nich kuryer rzymski. Posłaniec Flawiana, ujrzawszy senatorów, oddał im z pośpiechem pargamin, związany złotym sznurem.
Juliusz otworzył pismo Flawiana i czytał. Skończywszy, wrócił do początku i przebiegał powtórnie list oczami, jakby się chciał przekonać, że go wzrok nie mylił. Twarz jego była spokojna. Brwi tylko ściągnęły się nieznacznie. Flawianus donosił o porwaniu Fausty.
— Czy prefekt wysłał pogoń za złoczyńcami? — zapytał Juliusz kuryera.
— Wywiadowcy prefekta odnaleźli ślad złoczyńców na drodze aurelijskiej, lecz zgubili go z a Genuą — odpowiedział kuryer.
— Za Genuą? — mówił Juliusz półgłosem, zamyślając się. — Czy Winfridus Fabricyusz jest w Rzymie? — odezwał się po dłuższem milczeniu.
— Wojewodę spotkałem przed tygodniem na Polu Marsowem.
— Ale może opuścił Rzym ktoś z jego służby?
— Wywiadowcy donieśli prefektowi, że wojewoda wysłał w przeddzień gwałtu na drogę aurelijską kilka wozów z niewolnicami i dziesięciu Allemanów ze swojej straży przybocznej. I jego ulubionego sługi, starego Teodoryka, nie widziano już dawno w mieście.
— Dobrze — rzekł. — Wypoczniesz dziś, abyś mógł jutro wrócić do Rzymu. Zawieziesz prefektowi pismo odemnie.
Kiedy został sam z Galeryuszem, podał mu list Flawiana.
Ten, odczytawszy pismo, zmiął pargamin i cisnął go o ziemię.
— A mówiłem, mówię ciągle — zawołał — napominam bez końca, żeby zaniechać tej kreciej roboty. My ryjemy się pod nimi, a oni znieważają tymczasem nasze najświętsze uczucia. Jeżeli będziemy dalej radzili, zamiast działać, zaczną wkrótce burzyć nasze ołtarze. Trzeba wydrzeć Faustę Auzonię koniecznie z ich rąk świętokradczych.
— Trzeba, ale jak? — mówił Juliusz, spoglądając na Galeryusza z uśmiechem pobłażliwym. — Gniew nie wskaże drogi do kryjówki Fausty Auzonii, nie wyśledzi złoczyńcy.
— Porwali ją Galilejczycy...
— Niezawodnie, ale kto? Galilejczyków jest w cesarstwie tysiące tysięcy.
Galeryusz milczał bezradny.
— Ty krzyczysz ciągle — mówił Juliusz — a ja myślę. Czy chcesz wiedzieć, kto porwał Faustę?
Galeryusz wytrzeszczył na niego pytające oczy.
— Czy pamiętasz owe odwiedziny Fabricyusza w Atrium Westy? Przypomnij sobie dobrze zachowanie się wojewody.
— Pożerał Faustę wzrokiem pożądliwości — bąknął Galeryusz. — Pamiętam. Nie chciał odejść, chociaż nie byliśmy dla niego uprzejmi.
— Więc kto porwał Faustę?
— Fabricyusz!
— A widzisz, że czasem lepiej spokojnie pomyśleć, aniżeli głośno krzyczeć — mówił Juliusz. — Powiem ci za kilka godzin, co należy uczynić, aby Fausta wróciła do swojego świętego urzędu. A teraz każ podać śniadanie.
Księżyc srebrzył już dachy Wienny, kiedy senatorowie zastukali do drzwi Emilii. Otworzył im ten sam niewolnik, który strzegł w Rzymie wejścia do domu histryonki.
W przedsionku szepnął Juliusz Galeryuszowi:
— Gdybyśmy zastali u Emilii którego z urzędników dworskich, panuj nad swoją twarzą i ruchami. Najlepiej nie odzywaj się wcale, ażebyś słowem nierozważnem nie rozbudził podejrzliwości tych lisów.
Służba histryonki była snać uprzedzona o przybyciu senatorów, bo wywoływacz, nie zapytawszy ich wcale o nazwisko, przeprowadził ich natychmiast przez kilka pokojów, świecąc im kolorową latarką.
— Czy twoja pani ma gości? — zapytał Juliusz.
— Podkomorzy świętej łożnicy przyszedł po zachodzie słońca — odpowiedział niewolnik.
Wskazał na jasną plamę, która rysowała się na tle ciemnego otoczenia i oddalił się cichą stopą.
Julitisz uchylił jedwabnej kotary i zatrzymał się na progu. Wewnątrz, w małym pokoiku, spoczywała Emilia na sofie, zaś u jej stóp klęczał wielki podkomorzy.
— Dlaczego odsyłasz mnie zawsze do dnia następnego? — mówił dygnitarz głosem drżącym. — Jeśli będziesz mnie dłużej męczyła, złamię twój opór przemocą.
Chciał objąć kibić histryonki ramieniem, ale ona usunęła się ze zręcznością węża.
— Gdyby się boski Walentynian dowiedział o twojej grzesznej niecierpliwości — broniła się — odjąłby ci niezawodnie opiekę nad świętą łożnicą. Uczą wasi kapłani, że przestępuje zakon boga galilejskiego, kto spojrzy na kobietę pożądliwie.
— Z zasad naszej wiary zdawaj sprawę przed biskupem, gdy ci to będzie potrzebne do twoich celów, zaś do mnie mów językiem Anakreonta, Katulla i Tibulla.
— Publicznymi gorszycielami nazywają wasi kapłani moich mistrzów.
W odpowiedzi na to pochwycił wielki podkomorzy Emilię w objęcia i usiłował ją pocałować. Ona, wijąc się, zasłaniając usta ręką, zwróciła głowę w stronę drzwi, jakby szukała za niemi pomocy.
Szybko zapuścił Juliusz kotarę, lecz już spostrzegła go Emilia.
— Witajcie, przesławni ojcowie! — zawołała głośno.
Wielki podkomorzy zerwał sic z kolan i rzucił senatorom, gdy weszli do pokoju, złe spojrzenie psa, odpędzonego od kości. Zawstydzony, nie wiedział, co z sobą począć. Gryzł usta, oglądał się, poprawiał na sobie tunikę.
Z twarzą, opromienioną szczerą radością, podbiegła Emilia do swoich ziomków. Ująwszy ich ręce, mówiła serdecznie:
— Dziękuję wam, dziękuję, dziękuję... Zdaje mi się, że razem z wami wstąpiła w moje progi rodzina. Czuję się wobec was bezpieczniejszą, jak gdybyście byli moimi opiekunami lub braćmi. Odpuśćcie mi mowę poufałą, i powiedzcie, czem wam mogę służyć. Przywiozłam z sobą z Rzymu amfory, pamiętające czasy Dyoklecyana...
Wybiegła z pokoju. Kiedy wróciła, wskazała ręką na skromne umeblowanie.
— Jeśli pobędę dłużej w Wiennie — mówiła, uśmiechając się złośliwie — weźmie mnie Bóg Galilejczyków żywcem do swojego królestwa. Płaczę na ulicy, mieszkam gorzej od szewca na Suburze, karmię się rozmową ze świątobliwymi mężami. Czuję sama, że cnota zaczyna we mnie gospodarować jak u siebie. Widzieliście, iż się już grzeszni śmiertelnicy zaczynają do mnie modlić na klęczkach.
Spojrzała na podkomorzego, który, odpowiedziawszy lekkiem pochyleniem głowy na uprzejmy ukłon senatorów, rozłożył się nieproszony na jedynej sofie, jaka się znajdowała w pokoju.
Emilia podsunęła sama swoim gościom krzesła.
— Dawno opuściliście Rzym? — pytała. — Opowiedzcie mi, co grają od Nowego Roku w teatrze? Czy jesteście zadowoleni z mojej następczyni? Nie sądzę, żeby ta ciężka krowa potrafiła odtworzyć wielkie postacie tragedyi greckiej. Liwia nie umie nawet na koturnach chodzić.
— Nie możemy pod tym względem zaspokoić twojej ciekawości — odpowiedział Juliusz — gdyż wyjechaliśmy z Rzymu w pierwszej połowie listopada roku zeszłego. Mamy za sobą drogę uciążliwą. Byliśmy na północnym skraju Allemanii, w Totonis, u króla Arbogasta.
Mówiąc, śledził z pod czoła podkomorzego.
Dygnitarz dworski słuchał uważnie.
— Przybył do Rzymu młody wojewoda, jakiś Winfridus Fabricyusz, Alleman, czy Frank, bo tych nowych Rzymian mnoży się tyle z najrozmaitszych stron, iż niewiadomo nigdy, z jakiego narodu pochodzą — ciągnął Juliusz dalej — i zaczął się u nas zachowywać, jak w kraju zdobytym. Zawieźliśmy na niego skargę do Arbogasta.
— I cóż wam Arbogast odpowiedział? — zapytał podkomorzy, unosząc się na poduszkach.
— Odpowiedział nam, że odwoła Fabricyusza z Rzymu i wróci wkrótce do Wienny, aby tu zrobić porządek. Nie domyślam się zupełnie, co ma ów porządek znaczyć, wiadomo bowiem wszystkim wiernym poddanym Jego Wieczności, iż w Wiennie rozkazuje boski Walentynian. Czyby ten dumny barbarzyniec chciał swoją wolę narzucać naszemu panu?
Podejrzliwie, nieufnie wpatrywał się podkomorzy w twarz senatora, ale ta twarz była tak spokojna, iż nie można było z niej nic wyczytać.
— Doczekaliśmy się czasów szczególnych — mówił Juliusz głosem obojętnym, jak gdyby opowiadał rzecz najzwyklejszą. We wschodniej połowie cesarstwa rządzą właściwie Gotowie, w zachodniej Frankowie. Arbogast rozmawiał z nami językiem imperatora. Dowiedziawszy się o nominacyi Fabricyusza, szalał z wściekłości. Groził wszystkim wiernym sługom naszego pana, miotając się głównie przeciw najbliższemu otoczeniu Jego Wieczności. „Tych podłych lisów galilejskich, tę plugawą hałastrę dworską — wykrzykiwał zuchwały barbarzyniec — rzucę psom na pożarcie. Oczyszczę Wiennę z przybłędów bez zasług, rozpędzę na cztery wiatry bandę pochlebców, kłamców i łapowników, ustroję wszystkie kasztany w alei, wiodącej do pałacu imperatora, komesami, wojewodami, podkomorzymi, łowczymi...”
Wielki podkomorzy usiadł na sofie. Brzydki uśmiech pełzał po jego ustach.
— Śmiałe są twoje słowa, senatorze — odezwał się.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Powtarzam tylko to, co słyszałem — odparł i dziwię się, iż pozwoliliście się Arbogastowi tak rozpanoszyć.
Emilia, odgadłszy, że Juliusz zapuszcza z ukrytym celem zatrute żądło w duszę podkomorzego, nic wtrącała się do rozmowy. I ona słuchała uważnie, nalewając w puhary stuletnie wino, które przyniósł niewolnik.
— Czy powtórzyłbyś to, co mnie mówisz, Jego Wieczności? — zapytał podkomorzy.
Bez wahania odpowiedział Juliusz:
— Właśnie w tym celu przybyłem do Wienny. Oburzyła mnie pycha Arbogasta.
Twarz jego była ciągle spokojna, głos niezmiennie równy, obojętny.
— Nie wiem, coś ty zawinił Arbogastowi — mówił, cykając wino po kropelce — gdyż głównie ciebie upodobała sobie jego nienawiść. Obiecuje on ci taniec z niedźwiedziami na arenie amfiteatru.
Podkomorzy drgnął i podniósł się żywo z sofy.
— Potańczy z nim przedtem król Frawitta — mruknął. — Postaraliśmy się o to, żeby Arbogast nie wrócił do Wienny. Zanim śniegi stopnieją, nie zostanie po jego Frankach ani śladu. Świeżych posiłków nie wyślemy.
— Frawitta potańczy z Arbogastem, ale na biesiadzie przyjacielskiej. Arbogast zawarł z nim pokój.
Puhar w ręku podkomorzego zaczął się trząść. Wino przelało się przez jego brzegi.
Powiernik Walentyniana stanął tuż obok Juliusza i wlepił w niego przerażone oczy.
— Czy bierzesz tę wiadomość na swoją odpowiedzialność? — zapytał, pobladłszy. — Boski imperator ukarałby cię surowo za kłamstwo lekkomyślne.
— Bytem przy tem, jak Arbogast wysyłał do Krawitty poselstwo z darami i słowem pokojowem. Za kilka tygodni stanie naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur pod bramami Wienny. Przygotujcie dla niego łuk tryumfalny, aby miał gotową szubienicę dla tych, których szczególnie umiłował.
Podkomorzy, który pił wino, zachłysnął się. Spojrzał na senatora wzrokiem węża i pożegnał się z Emilią.
Poszedł za nim gruby śmiech Galeryusza i wesoły histryonki.
— Łoża wygodnego nie usłały mu na noc dzisiejszą twoje nowiny — zawołała Emilia.
A ująwszy rękę Juliusza, mówiła:
— Z tego, co słyszałam, domyślam się, że przybyliście do Wienny z zamiarem rozbudzenia gniewu Walentyniana. Nie pytam, do czego wam ten gniew potrzebny, nie żądam dopuszczenia do tajemnicy, proszę tylko, błagam: nauczcie mnie, co mam uczynić, aby ta hołota dworska tańczyła z niedźwiedziami i lwami na arenie amfiteatru. Będę klaskała, jak opętana i nie podniosę ręki do góry, o nie! Hołota! Chcą mnie zmusić do uległości, mnie, u której stóp przecinali sobie żyły patrycyusze rzymscy. Nazywają mnie rozpustnicą, cudzołożnicą... Łotry!
— Jeżeli chcesz sobie zasłużyć na wdzięczną pamięć Rzymu — rzekł Juliusz — mów każdemu z dworaków, że Arbogast zaprzysiągł wszystkim zausznikom Walentyniana hańbę i śmierć okrutną. Powtarzaj im to ciągle, strasz ich karą Arbogasta przy każdem spotkaniu, drażnij ich tchórzostwo, chciwość i podłość, a zasypiemy cię, gdy wrócisz do nas, gradem złotych wieńców.
— Możecie być przekonani, iż nie będę oszczędzała tych sługusów. Mowy, szarpiącej wnętrzności, nauczyli mnie przecież moi mistrzowie. A gdy mi bogowie pozwolą znów przemawiać do was ze sceny Pompejusza, zapłacę wam hojnie za uprzejmość. Płomienie Tyrteusza buchną z ust moich na lud rzymski.
Stanęła na środku pokoju, wyprostowała się, cofnęła głowę w tył, wyciągnęła rękę przed siebie i deklamowała...
Czarne brwi Emilii złączyły się w jedną linię, jej oczy migotały ponuro, rysy twarzy stały się twarde. Głosem pełnym, silnym, który lał jej się z piersi szumiącym potokiem, recytowała „Pobudkę bojową” Tyrteusza...
Na twarze senatorów wystąpiły rumieńce, głowy ich podniosły się, nozdrza drżały. Błyszczącymi oczami wpatrywali się w histryonkę, która wydawała się wyższą, niż zwykle.
Wywołane przez nią wrażenie nie uszło Emilii. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Widzicie, że i najgorsza córa Rzymu może się wam jeszcze na coś przydać.
Kiedy senatorowie wracali w godzinę potem do swojej gospody, odezwał się Galeryusz:
— Miałeś mi powiedzieć, co należy uczynić, aby Fausta Auzonia wróciła do swojego świętego urzędu?
— Pojedziesz jutro do Lugdunu, najmiesz w szkole gladyatorów pięćdziesięciu najlepszych rębaczów i uwolnisz Faustę z niewoli Fabricyusza.
— Czy znasz miejsce, w którem Fabricyusz ukrył Faustę?
— Prefekt Wienny, którego poprosiłem o wiadomości, doniósł mi, że wojewoda posiada dobra w Alleman i i, w południowej Gallii i jakąś zaciszną willę w pobliżu Nicei, w okolicach Cemenelum, schowaną tak dobrze w górach, iż nawet poborcy zapomnieli o niej. W Allemanii wichrzy obecnie wojna, zaś w południowej Gallii, zaludnionej gęsto przez naszych zwolenników, nie znalazłby Fabricyusz bezpiecznego gniazdka dla ptaszka tak cennego. Zostaje więc tylko owa willa, którą odszukasz i napadniesz w nocy.
— Dlaczego koniecznie w nocy? — zapytał Galeryusz.
— Bo w nocy pokonasz łatwiej Allemanów i służbę Fabricyusza. Jeden żołnierz regularny zmoże w jawnym boju pięciu gładyatorów. Bądź ostrożny, trzymaj swoją gwałtowność na wodzy.
— Ciągle ta ostrożność! — mruczał Galeryusz.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – aleja.
  2. Protectores i domestici — gwardya cesarzów chrześciańskich; dawniejsi pretoryanie.
  3. Podkomorzy świętej łożnicy — przyboczny podkomorzy cesarza.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.