Ostatni Mohikanin/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikanin
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II
ZDRAJCA

Wieczorem tegoż dnia mniej więcej o godzinę drogi od fortu Edwarda, nad brzegiem niewielkiej ale wartkiej rzeki, odpoczywali dwaj mężczyźni, prowadząc ożywioną rozmowę i oczekując widocznie na przybycie kogoś. Gałęzie drzew zwisały nisko nad ciemną wodą, czyniąc ją jeszcze ciemniejszą. Upał zmniejszał się już potrosze i chłodne opary, niby zwiewne smugi, kołysały się nad bagnami, rzeczkami i lasami. Głęboką ciszę puszczy przerywała jedynie cicha rozmowa obu mężczyzn i szum wody.
Jednym z nich był indjanin, który w pełnym ubarwieniu wojennem siedział na pniu powalonego przez wicher drzewa; ciało jego pomalowane było czarną i białą farbą tak dziwacznie, że przypominało szkielet, budząc grozę swoim wyglądem. Głowa czerwonoskórnego była zupełnie ogolona i jedynie na czubku widniał kosmyk włosów, zwany skalpowym, w który wetknięte było wspaniałe orle pióro, zwisające ku lewemu ramieniu. U pasa wisiał tomahawk i nóż do skalpowania; krótka strzelba leżała na jego kolanach. Szeroka pierś, wspaniale rozwinięte muskuły całego ciała i stanowczość w rysach twarzy, dawały całokształt człowieka w kwiecie wieku, który w najmniejszej mierze nie odczuwa jeszcze utraty sił młodzieńczych.
Towarzyszem jego był człowiek biały, ale ze smagłej i opalonej przez słońce, wiatr i deszcz twarzy nie można było tego wywnioskować. Chuda i mizerna jego postać zdradzała jednakże ową rzadką siłę fizyczną, jaką zdobywa się dzięki stałemu przebywaniu na łonie przyrody i bezustannej walce z przeszkodami i wszelkiemi przeciwieństwami. Miał on na sobie długi zielony kaftan myśliwski z żółtym szlakiem i skórzane krótkie spodnie. Do pasa miał przytroczony nóż, ale nie było przy nim tomahawka, który zastępowała ładownica i róg z prochem. Myśliwy obuty był w mokasyny, a na nogach jego znajdowało się coś w rodzaju sznurowanych cholewek, wyrobionych ze skóry dzikiego zwierzęcia i przytwierdzonych do kolan cienkiemi żyłami jelenia. Za nakrycie głowy służyła mu futrzana czapka. O pobliskie drzewo wsparta była strzelba niezwykłej długości. Oczy strzelca były ruchliwe, ostre i małe; nawet wówczas, gdy mówił, wzrokiem bezustannie badał całą okolicę, jak zwykli to czynić ludzie, którzy obawiają się zbliżenia — Mówicie o Unkasie — odezwał się nagle miękki, piękny głos. — Czego chcecie od Unkasa?
Po krótkiej chwili z krzewów wyłonił się bez szelestu młody wojownik, przeszedł obok rozmawiających i usadowił się nad brzegiem rzeki. Ani indjanin ani biały strzelec nie okazali najmniejszego zdziwienia. Czingaszguk zwrócił się po chwili do swego syna.
— Mów, Unkasie, co wykryły twoje oczy? — zapytał.
— Odnalazłem ślady irokezów — odpowiedział młodzieniec. — Liczba ich jest liczbą palców na moich rękach, ale ukrywają się tchórzliwie w swych norach.
— Łotry wyszli, aby skalpować i rabować — rzekł Sokole Oko. — Generał Montcalm wyśle swoich szpiegów aż do naszego obozu.
— Zostaną przegnani — rzekł wódz, rzucając spojrzenie na zachodzące słońce — ze swych kryjówek jak dzikie zwierzęta. Przyrządź, Unkasie, wieczerzę, a jutro pokażemy huronom, że jesteśmy mężami.
— Gotów jestem na jedno i na drugie — odpowiedział biały myśliwy — ale aby móc walczyć z irokezami, trzeba ich naprzód wytropić, aby zaś móc jeść, trzeba znaleźć dzicz i... Ba, o wilku mowa, a wilk tuż. Oto najwspanialsze pieczyste, jakie widziałem tego lata, poruszyło się w krzakach. Słuchaj, Unkasie — mówił szeptem, zwracając się do młodego indjanina — założę się, że trafię tego jelenia między oczy, nieco bliżej prawego oka.
Unkas zarwał się na równe nogi i zawołał:
— To niemożliwe! Przecież widać zaledwie końce rogów!
— Tak mówi młody chłopiec — odpowiedział strzelec, potrząsając głową i uśmiechając się do ojca Unkasa. — Czyż myślisz, że gdy widzę choćby tylko kawałek stworzenia, to nie wiem, gdzie znajduje się reszta?
Mówiąc to, podniósł swoją długą strzelbę, przygotowując się do strzału, gdy nagle wódz podbił mu broń.
— Sokole Oko — rzekł Czingaszguk — czy chcesz sprowadzić nam na kark mingów?
— Masz rację, przyjacielu — odpowiedział strzelec — nie pomyślałem o tem. Pozostawiam jelenia twemu łukowi, Unkasie — rzekł do młodzieńca — gdyż w razie przeciwnym irokezi chcieliby niezawodnie wieczerzać razem z nami.
Młody wojownik nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i rzuciwszy się w trawę popełzł w krzaki niby wąż. Wkrótce potem usłyszeli obaj myśliwi furkot strzały, wypuszczonej z jego łuku. Raniony jeleń rzucił się z wściekłością na młodzieńca, ale ten uchylił się zręcznie przed grożącym mu ciosem rogów i szybkim ruchem przeciął biegnącemu zwierzęciu gardło. Rzęrząc, upadło szlachetne zwierzę nad brzegiem rzeki, krwią swoją zabarwiając jej wody.
— To było prawdziwie mistrzowskie uderzenie — powiedział wesoło Sokole Oko. — Teraz chcielibyśmy...
— Pst! — przerwał mu ostrzegawczo Czingaszguk, przypadłszy do ziemi. — Słyszę czyjeś kroki.
— To pewnie idą inne jelenie, lub wilki dążące ich śladem — rzekł strzelec.
— Nie — odpowiedział powstając wódz — to nadchodzą konie bladych twarzy. — Rzekłszy to, czerwonoskóry usadowił się spokojnie na pniu drzewa, dodając: Blade twarze są twoimi braćmi, Sokole Oko, przeto rozmawiaj ty z niemi.
— Dobrze, będę z nimi mówił — brzmiała odpowiedź — ale nie widzę nikogo, ani człowieka, ani zwierzęcia... A jednak... Oto trzasnęła gałązka... a tam poruszają się krzaki. Tak, to biali, widzę ich. Daj Boże, aby uszli rąk mingosów.
Na ścieżce, wydeptanej przez dzikie zwierzęta, ukazała się postać pierwszego jeźdźca. Sokole Oko ze strzelbą w ręku wyszedł na spotkanie nadciągającym podróżnym.
— Kto przybywa? — zapytał po angielsku strzelec.
— Dobrzy chrześcijanie i przyjaciele króla — brzmiała odpowiedź. — Zbłądziliśmy w lesie i prosimy, abyście nam zechcieli powiedzieć, jak daleko jesteśmy od fortu Williama?
— Fort Williama — odpowiedział, śmiejąc się, strzelec — jest bardzo daleko. Jeśli jesteście przyjaciółmi króla, to zrobicie daleko lepiej, udając się z biegiem rzeki do fortu Edwarda, w którym bezczynnie siedzi generał Webb, zamiast zabrać się do przepędzenia zuchwałych Francuzów za jezioro Champlain.
— Jak daleko jesteśmy od fortu Edwarda? — spytał jeździec. — Dzisiaj rano wyjechaliśmy stamtąd, aby dotrzeć do fortu Williama. Nasz indjanin, który służył nam za przewodnika, zabłądził przy wskazywaniu najkrótszej drogi leśnej i teraz nie wiemy, gdzie jesteśmy.
— Indjanin zabłądził przy pokazywaniu wam drogi leśnej? — rzucił strzelec pytanie tonem największego niedowierzania. — I oto teraz, gdy słońce świeci na korony drzew i gdy strumienie pełne są wody? Hm... byłoby to rzeczą osobliwą. Do jakiego plemienia należy wasz przewodnik?
— Teraz należy do mohawków, ale z urodzenia jest on huronem — odpowiedział jeździec.
— Hu! — wykrzyknęli obaj czerwonoskórzy, usłyszawszy słowo „huron“. Porzucając wszelką powściągliwość, zerwali się na równe nogi.
— Huron — powtórzył Sokole Oko i znowu potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Huroni to zdrajcy i łotry.
— Nie pytam pana bynajmniej o zdanie co do charakteru huronów — odparł Heyward, on to był bowiem. — Chcę tylko wiedzieć, jak daleko jest stąd do fortu Edwarda. Znam swego przewodnika od dawna, a o was nic nie wiem.
— Zanim odpowiem, musiałbym naprzód wiedzieć, czy nie mam do czynienia ze szpiegiem Montcalma — odpowiedział strzelec. — Któż pan jest właściwie?
— Jestem major Heyward z 60-go pułku strzelców królewskich — odpowiedział jeździec.
— Chciałbym zobaczyć tego indjanina, który zabłądził w lesie — rzekł po namyśle Sokole Oko. — Dowiedziałbym się natychmiast, co to za ptaszek.
Z temi słowy ruszył szybko ścieżką i za zakrętem ujrzał obie młode kobiety, a obok, — przewodnika-indjanina, który spokojnie wytrzymał badawcze spojrzenie strzelca.
— Widzi pan, panie majorze, jest tak jak powiedziałem. Mingos jest zdrajcą — rzekł Sokole Oko do Dunkana. — Gdyby pan był sam i gdyby pan chciał poświęcić swego konia wilkom, to w przeciągu godziny zaprowadziłbym pana do samego fortu, ale w towarzystwie pań jest to niemożliwe.
— Ale dlaczegóżby nie? Te panie są wprawdzie zmęczone, ale kilka mil mogą jeszcze przejechać.
— Powiedziałem, że jest to niemożliwe — odpowiedział Sokole Oko. — Z tym przewodnikiem nie odważyłbym się przebyć w lesie ani ćwierć mili, gdy noc nadciąga, choćby mi ofiarowano w nagrodę najlepszą strzelbę w całym kraju. Cała okolica pełna jest irokezów, a wasz przewodnik będzie umiał zaprowadzić was do nich.
— Muszę wyznać — powiedział major głosem stłumionym — że i we mnie wzbudził on już podejrzenie. Dlatego też nie jechałem za tym drabem, ale kazałem mu iść za sobą, jak to widzicie.
— Na pierwszy rzut oka poznałem, że jest skończonym łotrem — powiedział strzelec z całą pewnością siebie. — Mógłbym go łatwo postrzelić w nogę wystającą z za drzewa, co odebrałoby mu możność ucieczki. Gdybym podszedł do niego jeszcze raz, to z pewnością zbudziłbym w nim czujność i uciekłby nam, jak amen w pacierzu.
To mówiąc, przerzucił strzelbę w lewą rękę, gotując się do strzału.
— Na to zgodzić się nie mogę — wykrzyknął Dunkan. — Wina jego nie jest jeszcze pewna. Inna rzecz, gdybym był przekonany o jego zdradzie...
— Gdy mingosa uważa się za łotra, to nigdy nie popełnia się błędu — mruknął Sokole Oko. — Ale ostatecznie możemy sobie zapewnić jego towarzystwo w inny sposób.
Przywoławszy skinieniem swych czerwonoskórych towarzyszy, którzy natychmiast stanęli przy jego boku. Sokole Oko poprowadził z nimi krótką naradę w narzeczu delawarów, poczem obaj Indjanie rzucili swoje strzelby i bez szelestu rozbiegli się w przeciwne strony, aby zniknąć w gąszczu.
— A teraz niech pan podejdzie do tego łotra i stara się zająć go rozmową. Moi mohikanie będą mogli tem łatwiej go schwytać — zwrócił się strzelec do Dunkana. — Niech pan się zachowuje względem niego tak, jakgdyby pan uważał go za najlepszego swego przyjaciela, aby nie odczuł, że mu pan nie ufa.
Major miał wstręt dla tego rodzaju wybiegów. Zdawało się mu, że potrafi schwytać swego dzikiego przewodnika bez jakichkolwiek podstępów. Ale strzelec uśmiechnął się tylko z naiwności oficera.
— Cóż zdoła pan zrobić w takim gąszczu, siedząc na koniu i mając do czynienia z przebiegłym przeciwnikiem?
— No to nie będę siedział na koniu i zsiądę z niego.
— Czy wyobraża pan sobie, że dziki będzie czekał, aż pan uwolni drugą stopę ze strzemienia?
Słońce zaszło właśnie i noc zapadała szybko w gęstwinie puszczy. Niebezpieczeństwo stawało się z każdą chwilą groźniejsze i nie pozostało majorowi nic innego, jak tylko podporządkować się wskazówkom strzelca.
— Słońce zachodzi, Magua — zaczął rozmowę major, zatrzymując się przed przewodnikiem, który stał w jednem miejscu, wsparty o pień drzewa — a my nie jesteśmy bliżej fortu Williama, niż byliśmy dzisiaj rano. Zbłądziliśmy, ale na szczęście spotykamy tego oto strzelca, który w tej chwili rozmawia z nauczycielem śpiewu; chce on nas zaprowadzić na miejsce, w którem możemy spędzić noc bezpiecznie.
— Wobec tego Przebiegły Lis pójdzie sobie swoją drogą — odpowiedział przewodnik, podnosząc z ziemi torbę — a blade twarze pozostaną ze swemi ziomkami.
— Kto sobie pójdzie? Kogo nazywasz Przebiegłym Lisem? — spytał zdziwiony major.
— Magua otrzymał tę nazwę od swoich ojców kanadyjskich — odpowiedział dziki z dumą. — Dzień i noc nie mają dla Przebiegłego Lisa żadnego znaczenia, jeśli go oczekuje pułkownik Munro.
— A co powiesz pułkownikowi, gdy cię spyta, gdzie pozostawiłeś jego córki?
— Magua da sobie radę. Ramię pułkownika jest za krótkie, aby go mogło dosięgnąć w puszczy.
— Munro przyrzekł ci podarunek — odpowiedział major, nie chcąc drażnić dzikiego — jeśli doprowadzisz jego córki do fortu. Siadaj przeto i posil się nieco, gdyż skoro tylko panie odpoczną, ruszamy dalej.
Przewodnik usiadł posłusznie, udając, że je, lecz twarz jego wyrażała skupioną uwagę. Major pod pozorem obejrzenia zapasów, które miał w torbie indjanin, nachylił się nad nim, usiłując schwycić jego rękę, lecz dziki skoczył nagle, wydając przeciągły okrzyk i znikł w krzakach. W tejże chwili obok oficera przebiegł Czingaszguk, dążąc śladami zbiega. Z przeciwnej strony ścieżki rozległo się wołanie Unkasa, poczem ciszę wieczorną przeszył strzał Sokolego Oka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: James Fenimore Cooper.