Ostap Bondarczuk/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Chłodny wiatr jesienny z deszczem kroplistym szaleje po obnażonych, żółtych i czarniejących polach; chwyta dymy z wiejskich polatujące kominów i rozbija w powietrzu. Ostatki liścia sypią się z drzew ponachylanych do ziemi; chmury szare, poszarpane, postrzępione, suną się od północy na południe. Na dworze ciemnieje. Pustką stoi droga przechodząca wieś hrabiego, żywej na niej nie ma duszy, kilka psów wyje na progach domostw, z których komina nie podnosi się dym, okna wybite i wrota obalone.
W końcu wsi, dwóch ludzi zajęci robotą, mimo spóźnionej pory.
Na rozmokłej od deszczu ziemi, leży z cienkiego dębczaka wyrobiony krzyż nizki, zaledwie z gruba wyciosany. Obok wykopana jama i odrzucona ziemia.
— Chmurzy się i ciemni — szepnął Fedko wzdychając — nie damy dzisiaj rady, odłóżmy do jutra.
— Oj! nie bracie, kiedy robić to dziś, kiedy to Panu Bogu miło, stawmyż co prędzej — niechaj nas poratuje!
Fedko spojrzał w niebo i westchnął.
— Czas bo dobrze, żeby nas Bóg poratował!
— A dobrodziej mówi, że we wszystkich wsiach, gdzie krzyże postawili, pomogło!
— No, znieśmy!
I pochwycili przygotowane drzewo, zapuszczając je powoli w jamę.
— Niech-że będzie Bogu na chwałę, a nam na ratunek! — To mówiąc poczęli obsypywać krzyż i ubijać ziemię.
— Wiele dusz dziś umarło? — spytał Janko.
— Nie wiem, wczoraj dziesięciu wynieśli na mogiłki — dziś powiadają więcej!
— Codzień więcej.
— I we dworze już poczęli mrzeć.
— Nasz pan miał wyjeżdżać do miasta. Jakby w mieście skryć się było można, przed mocą Bożą!
— Wyjechał-że?
— Podobno nie jeszcze. Ale ludziom zakazano chodzić na wieś, a nawet do oficyn, gdzie żona komisarska umarła.
Skończywszy obsypywać krzyż i pomodliwszy się, poszli powoli wsią ku chacie. Fedko zadumany, Janko we łzach.
— Nie ma po co do chaty — rzekł zbliżając się. — Stara — na mogiłach, twoja z dzieckiem także, Zoja lada godzina pójdzie za niemi — a i nas toż samo czeka. Darmośmy zaorali i zasiali — kto inny zbierać będzie.
Minęli jedną i drugą chatę całkiem pustą i weszli na swoje podwórko. Oba rzucili oczyma smutnemi do koła — nikogo. W chacie cisza i jęk tylko tłumiony dobywał się z świetlicy.
— Jeszcze żyje! — rzekł Janko.
— Wody! wody! dał się słyszeć głos z izby.
— Chodźmy! — żywo zawołał Fedko — lżej będzie umierać przy nas, nie samej, opuszczonej. To mówiąc weszli na próg. W pośrodku na wilgotnym toku, i cienkim sienniku leżała skurczona, okryta dziurawą siermiężką Zoja. Trudno było ją poznać, tak straszliwie twarz rumianą i życia pełną wykrzywiła, spoczwarzyła słabość. Zgasłe oczy świeciły jeszcze w sinych i opadłych policzkach, ściśnięte konwulsyjnie ręce trzymały siermiężkę pod szyją, usta otwarte zdawały się szukać powietrza, wzrok obłąkany chodził kołem po izbie. Niekiedy z cicha odzywała się.
— Wody! wody! zimno! — To znowu — pali mnie — i znowu — zimno! Matuniu okryj! A! zanieście gdzie mnie w ciepło! — Nie ma nikogo — wszyscy umarli — Jezu Chrystusie, zmiłuj się nademną.
Bracia stanęli i popatrzali na nią płacząc.
— Gdyby jej co ciepłego! — rzekł Janko — mówią ludzie, że to pomaga.
— A zkąd ognia?
— Będę miał siłę rozkrzesać i rozpalić!
— Ale z czego? drew nie ma!
— Prawda, ale płoty są.
I wyszedł, a wkrótce zatrzeszczał częstokół przed chatą i Janko powrócił z oberemkiem na ramionach. Wniosłszy je jednak, usiadł, zrobiło mu się słabo, oczy zaszły mgłą, zatrząsł się.
— Wiesz Fedko — rzekł — mnie coś źle.
— I tobie?
— O! zimno! — odparł Iwan — we środku zimno. — Jakby wiatr chodził po mnie — i palce pokostniały. Ale taki ognia rozpalę, bo Zoi trzeba czegoś ciepłego. Ona dawno słaba, może pozdrowieje. Zwlókł się więc i na siłę dobył ognia, począł go rozdmuchiwać, ale przemokły od deszczu kawał płota, nie zapalał się. Trzeba było porąbać ławę suchą, aż od niej dopiero ogień się zajął i buchnął żółtym płomieniem. — Chora zwróciła oczy na ognisko i nie spuściła ich z niego. Janko nastawił garnek wody, a Fedko usiadł przeciw siostry sparłszy się na ręku i płakał.
Kilka głosów dały się słyszeć w ulicy — spojrzeli wązkiem okienkiem. Para wołów ciągnęła wóz — na nim kołysały się trzy razem postawione z lichych desek zbite trumny; stary dziad poganiał, dziecię nagie do połowy, bose, płaczące, czepiało się kół i boleśnie łkało.
— To już reszta z tamtej chaty! — zawołał Fedko.
— Troje!
— Troje! tylko Roman jeszcze żyw i woły pogania, a wnuczę bieży za nim.
Gdy to mówi Fedko, zastanowił się wóz nagle i krzyk dał się słyszeć przerażający. Zaraz po nim płacz boleśny dziecka.
— A to co? — spytał Janko — który od ognia nie odstępował.
— Co? stary Roman w ulicy padł i leży — dziecko nad nim, a woły z trumnami stanęły. Porzucim-że tak starego Romana?
— A cóż zrobim z nim?
— Jest u nas miejsca aż nadto — rzekł Fedko znieśmy go tu — ja odwiozę umarłych i pochowam.
Nic nie odpowiedział Janko, tylko wstrząsając się od zimna wstał i zbliżył się do drzwi.
Wtem Zoja, poczęła wołać:
— Nie porzucajcie mnie — nie opuszczajcie.
— Zaraz powrócim — rzekł Fedko.
Wyszli na ulicę — przed samemi wrotami chaty, stary, siwobrody Roman, leżał rozciągniony na ziemi, siny i ledwie żyw; na jego piersi ostygłej wnucze ostatnie, objąwszy szyję rękami, wołając rzewnie dziada i płacząc, leżało. Dwa czarne woły, z spuszczonemi głowy rozparte stały nad nim. — Kudłaty pies schudzony, wył pod wozem.
Sami osłabieni chorobą, pracą i niedostatkiem, Fedko z Iwanem ledwie udźwignąć potrafili starca, i spoczywając wnieśli go przecie do świetlicy, położyli na pustem łóżku, okryli.
Fedko wziął rydla — pilnuj-że chorych — rzekł — a ja pójdę grzebać umarłych; dziecię siadło przy łóżku bezprzytomnego starca i rozpadało się z płaczu. Janko grzał się przed ogniem i wodę gotował.
— Wody! wody! — wołała Zoja.
— Wody! kożucha! — stękał starzec.
— Matko — ojcze — płakało dziecko.
Wicher wył na podwórzu, i deszcz przebijający zgniły dach, ściekał po ścianach chaty. Obraz to był straszliwy.
Ledwie sam trzymając się na nogach, Janko napoił naprzód siostrę, potem starego, pookrywał, dał dziecku ostatek chleba, bo więcej go upiec komu nie było, rozniecił większego ognia i skuliwszy się w kącie, chorobliwie drzemać począł. Siły go powoli opuszczały, uchodziły, sen napadał i dreszcz.
Dzwon cerkiewny, dawał się powoli słyszeć wśród wiatru, chwilami dźwięczał to znów ustawał, głosy przerywane, przestrachu, boleści, dochodziły uszów; wicher się wzmagał. Janko kilka razy otworzył oczy i zamknął je znowu, czuł, że nowe jakieś grozi niebezpieczeństwo; ale powstać, ratować się nie było siły. Opadał na przyzbę, tulił się, drżał, kurczył.
Na dworze ciemniało coraz, chmury naciągały czarne, wiatr się rwał do strzech, które obnażał, do drzew łamiących się, powyginanych, rozdartych. — W drugim końcu wsi świeciła łuna pożaru — i rozszerzała coraz bardziej. Z dachu na dach, przelatywało płomię wzmagające się, wiatr poddymał; — nikogo przy ogniu.
Ze dworu nikt wybiedz nie śmiał na wieś, na wsi nie było komu ratować — puste już chaty po cholerze, żarł rozniecony pożar. Kilka tylko cieniów czarnych, ruszało się koło ognia, byli to chorzy, co się grzać biegli, przejęci dreszczami poprzedzającemi zwykłe rozwinienie słabości. Dzwon poruszony bezsilną ręką słabo się odzywał.
W tem zadzwoniło na trakcie; — bryczka zaprzężona trzema końmi, wstrzymała się naprzeciw pożaru. Silny głos podróżnego zabrzmiał nad uszami nieprzytomnych ludzi, co się przy płonących węglach rozgrzewali. Słusznego wzrostu, silnej budowy mężczyzna, począł drapać się na dach najbliższy jeszcze nie spalony i snopki pokrywające go, odrzucać. Za jego przykładem poszedł woźnica i kilku ludzi nadbiegłych. Dym czarny i gęsty ustawał, deszcz ulewny pomógł do ugaszenia ognia; który się ograniczył tem, co już zniszczone było.
Rzucając na dachu ludzi, przybyły Ostap, pędem pobiegł ku chacie, gdzie Janko, Zoja i Roman stękali nieprzytomni i pomocy Bożej, nie rachując już na ludzką, wzywali.
Wbiegł, spojrzał, załamał ręce — a dostrzegłszy przy ogniu dogasającym uspionego Janka wstrząsnął nim.
— Gdzie brat, gdzie żona, gdzie Kulina? — zawołał.
Janko wytrzeszczył oczy, otworzył usta, ale odpowiedzieć nie mógł. Nanieciwszy ognia większego, zrzucił płaszcz i z westchnieniem począł Ostap zajmować się chorymi. Wszystko potrzeba było robić samemu, podnosić ich, opatrywać, okrywać i poić. Przygotowane lekarstwo, które miał przy sobie, spłynęło z kolei w usta Zoi, Romana i Janka. Zrobiwszy co mógł, siadł, podparł się i znużony, pozostał jak przykuty do miejsca; niekiedy jękiem, westchnieniem chorych, zbudzony tylko z odrętwienia.
To nie wszystko — rzekł w duchu. — Powstał i zabierał się do wyjścia. W tem wszedł Fedko z rydlem w ręku. — Bracia uściskali się w milczeniu.
— Babka? — spytał Ostap.
— Umarła.
— Żona twoja?
— Umarła.
— Dziecię twoje?
— Umarło.
— Co się dzieje we dworze?
— Wracając ze smętarza spotkałem ludzi dworskich jadących po doktora. Pan zachorował.
— W sam czas przybyłem — zawołał Ostap — nie ma chwili do stracenia.
I ruszył się ku drzwiom śpiesznie.
— Dokąd bracie?
— Do dworu.
— A ty tam po co?
— Ratować go.
— Kogo? — spytał gorżko Fedko — pana? pana, co nas ciemiężył? co nam dał wymrzeć w pół z głodu, w pół z choroby? Jego?
— Jego — rzekł Ostap. — Bóg każe dobrem za złe płacić — czyńmy jak każe. Nie do nas należy go sądzić.
Wielkiemi zdumionemi oczyma, spojrzał Fedko na brata, wzruszył ramionami i siadł na ławie.
Ostap wyszedł i szybkim krokiem pobiegł do pałacu. Dziedziniec był dziwnie pusty, nikogo w przedpokoju. Stary kamerdyner siedział w sali, na krześle i płakał.
— Hrabia słaby? — spytał wpadając Ostap.
— Od kilku godzin.
— Nikogo przy nim?
— Dotąd nikogo prócz nas. Posłaliśmy uwiadomić pana Alfreda.
— Prowadź mnie do niego — wiesz żem doktor, nie ma chwili do stracenia.
Posłuszny stary zwlókł się z krzesła i otwierając drzwi przybyłemu, przeprowadził go przez szereg pustych pokoi — do sypialni pańskiej. Na łożu mahoniowem, stękał chorobą złamany stary, zsiniały już, zziębły, bezprzytomny. Na widok Eustachego, zmieniła się twarz, zadrżała ręka, którą usunął, usta poruszyły jakby coś chciał mówić. Szybko przygotowano gorącą wannę — a mimo wstrętu i oporu, Eustachy potrafił mu dać lekarstwo.
— O! gdyby wiedział — rzekł w sobie Eustachy — że te same krople dawałem bratu i siostrze, wolałby może śmierć nad nie!
I boleśny uśmiech przeleciał mu po ustach. Godzina nie upłynęła, a już z pociechą i dumą, widoczny był skutek starań lekarza. Hrabia spał głęboko i potniał.
Ostap w oddaleniu czuwał; napróżno stary sługa ze łzami w oczach, wzruszony, wdzięcznością przejęty, chciał go namówić do spoczynku, pozostał zdaleka, śledząc postęp lekarstwa i przemagającą jego siłę.
Po północy dwa powozy zaturkotały przed gankiem. Alfred spiesząc na ratunek stryjowi, Michalina pomimo proźb i odradzań ciotki, biegła do łoża ojca. Spotkali się milczący i powitali spojrzeniem w sali, oboje razem biegli do pokoju hrabiego. Nie było czasu, i nie było komu oznajmić im, że Ostap wszystkich uprzedził. Z wielkiem zdumieniem, postrzegli go uspionego w krześle, u łóżka hrabiego. Michalina cofnęła się, zarumieniła i zbliżyła do ojca. On spał, ale snem spokojnym już przesilonej słabości. Na szelest wchodzących zbudził się Ostap, i pochwycił; postrzegł stojącą nad ojcem Misię i pospieszył ją uspokoić.
— Hrabia wyzdrowieje, ręczyć za to mogę — rzekł cicho — zostawmy go w spokojności. — Szczęśliwy jestem, że w czas przybyć mogłem, aby go ratować.
Alfred i Michalina ścisnęli go za ręce.
— Nie wiem jakie przeczucie mówiło mi — szepnął Alfred — że ty tu być musisz; tłómaczyłem sobie napróżno, że to być nie może — serce mi mówiło — być musi.
— A teraz — rzekł Eustachy — zostawiam was przy nim, mnie czas do moich chorych! do tych którychem jeszcze żywych zastał; bo wielu, wielu umarło.
Nikt go wstrzymywać nie myślał, tak wszyscy zajęci byli rozpytywaniem o słabości hrabiego, wymknął się więc niepostrzeżony i zbiegł na wieś znowu. Dzień już był bliski; — wicher ustał, pożar zagasł i ranna gwiazda błyskała na bladem tle jesiennem niebios. — Dym ciemny ze szczątków pożaru unosił się w górę i daleko rozciągał po wilgotnej ziemi.
W chacie, jedni spali snem spoczynku, drudzy snem wiecznym. Stary Roman nie żył; wnucze jego przejąwszy słabość od dziada, dogorywało w strasznych męczarniach, Zoja i Janko mieli się lepiej. Fedko czuwał nad niemi. Na twardej ławie, podesławszy płaszcz położył się Ostap i usnął na chwilę, trzecią to już noc nie zmrużył oka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.