Orlica/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orlica
Podtytuł Powieść z życia górali wysokiego Atlasu
Redaktor Feliks Gadomski
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Poszukiwacze skarbów

Ras z Soffem prowadzili pomyślnie swój proceder zaklinaczy. Czasami był taki popyt na widowisko, że pracowali równocześnie w różnych miejscach Dżema el Fna, dając przedstawienie na własną rękę i dzieląc się rzetelnie zarobkami. Takie życie pozwoliło Rasowi zawiązać dużo pożytecznych dla niego znajomości, szczególnie zaś śród meskinów.
Żebracy stanowili tu potężną klasę ludności, która miała wszędzie wolny wstęp, o wszystkiem wiedziała, przerzucając się z miasta do miasta. Organizacja meskinów jest również stara, jak Mahreb, i rządzi się podług własnej, odwiecznej tradycji.
Ras uczył się od meskinów ich umiejętności wykorzystywania słabostek ludzkich, ich sztuki zmieniania powierzchowności, głosu i sposobów skamłania. Przychodząc do ich barłogów, gdzie miał już serdecznych przyjaciół, zabawiał ich swemi wężami, a sam uczył się od żebraków sposobów skomplikowanej maskarady, gdy to „ślepy“, wykorzystawszy to kalectwo, stawał się niemową, lub paralitykiem, aby po pewnym czasie znowu przejść na ślepotę.
Przejął od żebraków całą litanję różnych świętych „uali“, których imieniem meskini błagali o jałmużnę i już wiedział, którego świętego należy szczególnie wysławiać w tym lub innym zakątku kraju.
Poznał się też z kilkoma pieśniarzami i zapamiętał sporo opowieści, bajek i pieśni o dawnych bohaterach, o krwawym Sidi-Okba i o straszliwym sułtanie Mulej Izmaile. Obcując z pieśniarzami, dowiedział się, że są oni wrogami Francuzów, Hiszpanów, Włochów i Anglików, wyśmiewają ich i podbudzają gniew i niezadowolenie Berberów przeciwko białym przybyszom. Od nich się też dowiedział góral, że Arabowie w Egipcie i Kabilowie w Riffie powstali przeciwko „rumani“ i walczą z nimi i że wielki wódz Abd el Krim chce się ogłosić sułtanem i kalifem[1].
Ponieważ sam Ras cierpiał z powodu „rumani“, którzy zmusili wielkiego kaida do wytrzebienia tych Szleu, którzy, za przykładem przodków, trudnili się napadami na karawany, idące z tamtej strony Atlasu, — więc chętnie słuchał wrogich dla Europejczyków opowieści i pieśni, i nawet sam je śpiewał i układał, ośmieszając w nich Glaui, którego nazywał „niewolnikiem, psem łańcuchowym“ białych przybyszów.
Znajomość z meskinami i pieśniarzami wkrótce przydała się Rasowi.
Pewnego wieczoru, powracając z placu do fonduka, usłyszał zdaleka rozpaczliwy głos Soffa wołającego o pomoc. Pobiegł, i tuż przed bramą fonduka ujrzał zaklinacza w bardzo niemiłem towarzystwie. Otaczało go bowiem kilku drabów, którzy, krzycząc w niebogłosy, tłukli tak zawzięcie długiego i cienkiego Soffa, że góral wyszeptał:
— Na Allaha! przetrącą ci chłopcy moją tykę.
Rzucił się towarzyszowi z pomocą, a tak skutecznie, że wkrótce napastnicy rozbiegli się w popłochu, a jeden z wywichniętą szczęką siedział na ziemi i ryczał, jak zarzynany wieprz.
Przybiegł policjant i chciał zaaresztować Rasa, lecz ten, nie czekając na to, zaczął umykać, ścigany przez policję. Ukrył się śród meskinów i śmiał się z prześladowców, widząc jak go poszukują po kawiarniach i jadłodajniach. Żebracy nazajutrz przerobili Rasa na ślepca, i góral najspokojniej w świecie odnalazł Soffa i pracował dalej.
Za obronę swojej osoby „czcigodny i wspaniały Soff“ przy świadkach zaprzysiągł góralowi przyjaźń i wierność do śmierci.
Na tem stanęło i wszystko szło po dawnemu, tylko „czakras“ obydwóch zaklinaczy puchły coraz bardziej od pieniędzy, zarabianych na Dżema el Fna.
Pewnego wieczoru, gdy towarzysze powrócili do fonduka, zjedli kolację i napili się herbaty, stary zaklinacz trącił górala w bok i szepnął:
— Zabierz swój koszyk z wężami, tamburyn, manatki i ostrożnie, aby cię nie dojrzał Ed Ksel, wymknij się z fonduka. Dobra nasza, bo oto widzę, wchodzi cała karawana na nocleg. Wal!
Nie rozumiejąc, o co chodzi, Ras spełnił żądanie przyjaciela i wkrótce był już za bramą zajazdu, skąd, wmieszawszy się pomiędzy wielbłądy i poganiaczy, podążył w stronę placu. Tu dogonił go Soff z klaczą, którą prowadził za uzdę.
— Co się stało? — spytał zdziwiony góral.
— Nic szczególnego! — odparł wesoło stary wyga — mam tego dość! zarobiliśmy sporo grosza, więc chcę pojechać do Rabatu lub Fezu na wywczasy i zabawę. Znalazłem kupca na nasze gady i dziś w nocy wyruszę do pobliskiej wsi do znajomych, a jutro lecę w świat!
— A ja? — zadał pełne trwogi pytanie Ras.
— O tobie nie zapomniałem! — odparł Soff. — Zaraz pójdziemy do marabuta Szorf ben Ihudi. On bierze cię na pomocnika. Z nim się dopiero obłowisz! Ho, ho!
Nie dając góralowi przyjść do słowa, zaklinacz zaczął ryczeć ze śmiechu, krztusząc się i kasłając:
— Wyobrażam sobie, jaką głupią i wściekłą minę będzie miał jutro ten czarny potwór Ed Ksel, gdy nas nie znajdzie w fonduku! To dopiero będą wymyślania i przekleństwa, bo za cały tydzień zostaliśmy mu winni. Tym razem nic nie otrzyma, bo zbrzydł mi do reszty jego brudny, hałaśliwy fonduk. Niech go tam wszyscy „dżinn“ mają w swej opiece!
Ras nie mógł wstrzymać się od śmiechu, gdy wyobraził sobie czarnego, opasłego murzyna, stojącego na progu pustej izby, gdzie mieszkali „czcigodni i wspaniałomyślni sidi“, jak ich tytułował Ed Ksel.
— Kiedyż pójdziemy do marabuta? — spytał Ras przyjaciela.
— Natychmiast! — odparł wesołym głosem Soff. — Już się z nim umówiłem co do ciebie.
Istotnie w godzinę później Ras rozlokował się w małej izdebce w mieszkaniu Szorf ben Ihudi i zabierał się do snu, myśląc o tem, co mu nazajutrz powie marabut, który przyjął go na swego pomocnika.
— W czem będę mu pomagał? — łamał sobie głowę Ras. — Przecież nie w modłach, nie w błogosławieństwie pobożnych?
Postarał się usnąć jak najprędzej, aby próżno nie wysilać głowy.
Nazajutrz rano marabut wezwał do siebie Rasa.
— Młodzieńcze! — rzekł. — Twój właściciel Soff-zaklinacz polecił mi ciebie, jako człowieka roztropnego i wiernego.
— Postaram się, sidi, być takim dla ciebie — odparł góral, całując marabuta w rękaw burnusa.
— To — dobrze! — zawołał Szorf. — Chcę więc z tobą pomówić.
— Słucham, sidi! — odparł Ras.
— Czy wiesz cośkolwiek o szczepie Szleu, z którego pochodzisz? — zapytał marabut.
— Wiem, że Szleu od wieków mieszkali w naszych górach i byli wojownikami... — odpowiedział góral.
— Od wieków! — uśmiechnął się pogardliwie Szorf ben Ihudi. — To niczego nie oznacza, bo najważniejsze było przed owemi „wiekami“, gdy wasi Szleu jeszcze nigdy nie słyszeli o górach Atlasu.
— O tem nic nie wiem! — odpowiedział Ras. — Najsędziwsi nawet starcy o tem nie opowiadają.
— Tedy słuchaj, młodzieńcze, bo to potrzebne dla ciebie teraz! — zawołał marabut. — Szleu byli niegdyś licznym i walecznym narodem. Pochodzili od przybyszów — Kartagińczyków i wyznawali ich wiarę, ofiary żywe składając ich bogom. Kartagińczycy znikli, a państwo Szleu pozostało i było tam, gdzie teraz na północy panują Hiszpanie. Państwo to obejmowało cały Riff i dochodziło aż do Rabatu. Trwało tak do czasu, aż przypłynęli na dużych żaglowych łodziach biali ludzie, zakuci w żelazo i wyparli Szleu, zdobywszy wszystkie ich miasta nadbrzeżne i zabiwszy ich króla. Mieszkańcy tego państwa zaczęli uciekać na południe, unosząc ze sobą swoje skarby. Przybysze ścigali ich. Wtedy co najbogatsi zaczęli zakopywać swoje skarby w wąwozach górskich grzbietów Riff i w lesie Mamora. W ten sposób doszli aż do waszych gór i tu pozostali. Przybysze, zrabowawszy państwo Szleu, odpłynęli, po nich przyszli inni, tych znowu zastąpiły jakieś nowe ludy, aż przyszli Arabowie i zajęli cały kraj. Szleu nigdy już nie powrócili na swoją ziemię, która do dnia dzisiejszego zazdrośnie ukrywa skarby waszych przodków.
— Trzeba je odnaleźć! — wykrzyknął Ras.
— Właśnie po to tu jesteś — odpowiedział, kładąc mu rękę na ramieniu marabut. — Posiadam dwie mosiężne tabliczki z planami skarbów, ukrytych przez starożytnych Szleu na północy. Podarował mi je i objaśnił ich znaczenie i wycięte na nich znaki jakiś stary meskin, rodem z Amizmiz...
— To blizko mojej wsi! — zawołał góral.
— Ów meskin umierał na ulicy, wziąłem go do siebie, leczyłem i karmiłem, lecz Allah dał mu krótkie życie. Umarł, a przed śmiercią przekazał mi swoje tabliczki, talizmany, chroniące od złych duchów, broniących skarbów, i skuteczne zaklęcia...
Marabut umilkł, milczał też i góral, czekając na dalsze słowa świętego człowieka. Po długiem milczeniu Szorf rzekł:
— Pójdziemy szukać skarbów, za pomoc wynagrodzę cię sowicie. Czy chcesz?
— Będę ci wierny jak pies, jak niewolnik! — zawołał Ras. — Muszę mieć dużo pieniędzy, aby stać się bogaty i potężny i wtedy znowu zacznę żyć, jak ludzie uczciwi, a nie jak włóczęgi, wygnańcy, żebracy. Cięży mi to, a w duszy mojej i sercu gnieździ się i żre mnie tęsknota, sidi!
Wyrzekł to z takim wybuchem bólu i namiętności, że marabut przyjrzał mu się baczniej i cichym głosem spytał:
— Co ci jest, synu mój?
Ras opowiedział marabutowi całe swoje życie, żalił się na los nielitościwy i, zdawało się, chciał wypłakać przed nim cały gorzki jad tęsknoty i rozpaczy, zatruwający mu duszę, serce i mózg.
— In cza Allah[2] — szepnął marabut. — Może Allah dopomoże nam, a wtedy stanie się podług pragnienia twego, synu!
Od tej chwili los związał tych dwóch ludzi.
Ras z podziwem i pewnym lękiem spoglądał na dwie małe podłużne tabliczki, porysowane drobnemi, zawiłemi kreskami, znaczkami i nieznanemi literami.
— To jest pismo kartagińskie, — objaśnił Szorf — pismo tego potężnego grodu, z którego pozostały zaledwie ruiny niedaleko od Tunisu. Bogaty to był gród, a mieszkańcy jego byli biczem Allaha dla ludności całej północnej Ifrikii[3], bo krzywdzili ją, rabowali i oszukiwali, wyciągając z kraju tego wszystko, co produkował rolnik, pasterz i rzemieślnik, nic wzamian nie dając oprócz srebra i rozpusty. Gród ten powstał jednak później z mniejszych kolonij fenicyjskich przybyszów. Z biegiem czasu fenicjanie tych kolonij połączyli się ze szczepami berberyjskiemi i wytworzyli ludność odrębną, bardziej waleczną niż Fenicjanie i mniej od nich okrutną. To właśnie byli Szleu. Kartagińczycy jednak podbili te kolonje i zmusili je pracować dla Kartaginy i dawać pożywienie i towary w czasie pokoju i ludzi w dobie wojny. Gdy Kartagina padła pod ciosami „rumani“, kolonje Szleu odrodziły się i istniały jeszcze długo, aż przypłynęły, jak już mówiłem, wielkie żaglowe łodzie o wysokich nosach zagiętych, jak szyje łabędzi lub wężów morskich. Z tych łodzi wyszli wojownicy w hełmach i pancerzach[4] i runęli jak bałwany oceanu na miasta i kasby obronne Szleu. Długo trwał mord, rabunek, gwałty i pożary, aż Szleu musieli się cofać, pozostawiając na zawsze swój kraj. Tam właśnie pójdziemy, Ras ben Hoggar, pójdziemy do kraju twoich dalekich przodków. Może ich cienie będą ci sprzyjać i, odpędzając złych dżinnów, wydadzą ci skarby, ukryte w prastarej ziemi Szleu!
W kilka dni później marabut z Rasem jechali już autobusem z Marrakeszu do Rabatu.
Szorf ban Ihudi miał kilka spraw do załatwienia w Rabacie, gdzie się mieściła główna rezydencja sułtana Mulej Jussefa i jednocześnie zarząd protektoratu francuskiego nad Marokkiem. Sprawy marabuta były nader zagadkowe i Szorf nie wtajemniczał w nie swego nowego towarzysza. Ras widział innych marabutów, młodych i starych notablów berberyjskich, mokkademów różnych sekt, czarnych żołnierzy gwardji sułtańskiej, handlarzy i meskinów, odwiedzających Szorfa ben Ihudi. Marabut zamykał się z nimi w zacienionej izbie, szeptem naradzał się, czytał jakieś listy i coś pisał.
Korzystając z wolnego czasu Ras zwiedzał Rabat. Miasto wydało mu się obce, gdyż wszędzie spotykał domy, biura, sklepy i koszary „rumani“, tych „berrania“, dla których górale czują niezwalczoną pogardę. Dla Rasa, prawowiernego „mumena“ za mało tu było meczetów i medersa, za mało „suk“ i „kisaria“, a nawet tłum tubylczy wzbudzał w jego duszy jakiś protest, ponieważ spotykał już Berberów w europejskich ubraniach i obuwiu, a oprócz tego tłum ten był zupełnie pomieszany z cudzoziemcami, do których nie czuł już widocznie żadnej odrazy. Dopiero za murami miasta wypoczęła trochę dusza górala Szleu. Stało się to wtedy, gdy ujrzał potężny zamek obronny, tak zwaną — „kasbę Udaja“, gdzie ten waleczny szczep bronił Islamu i potęgi krwawego sułtana Mulej Izmaiła. Grube mury, obronne baszty, potworne bramy, z ogromnych głazów ciosanych złożone, przetrwały wieki i burze dziejowe, i góralowi wydawało się, że kasba surowych Udaja szepce mu o dawnej sławie i cnocie wojowników Proroka i grozi komuś ponurym pomrukiem.
Ras zwiedził zagadkowy minaret Hassana i ruiny meczetu przy nim, — ogromne gmachy, które nigdy nie były wykończone i stoją w zwaliskach smętnych i zagadkowych od dnia, gdy je wzniesiono podług pomysłu Maura z Sewilli imieniem Dżeber, na rozkaz wielkiego sułtana Jakuba Zwycięzcy; ścieżką, wijącą się śród drzew oliwnych i granatowych, przeszedł góral brzegiem rzeki Bu-Regreg do kotliny, pełnej bujnej, szmaragdowej roślinności, gdzie bielały ściany i kopuły kilku kubb i wznosił się strzelisty minaret nad zburzoną i krzakami porosłą świątynią Proroka. Była to Czella, gdzie znaleźli dla siebie miejsce ostatniego spoczynku wspaniali władcy Merinidzi, a śród nich cnotliwe, piękne i święte Lalla Regraga i Czems ed Ducha, przezwana „słonkiem porannem“...
Długie godziny przesiadywał tu w cieniu drzew pomarańczowych Ras i, słuchając opowiadań meskina o żonie sułtańskiej, która była dla władcy „słonkiem porannem“, myślał z tęsknotą niewysłowioną i ze łzami w oczach i sercu o Czar Aziza, swoim płomyku, swojej orlicy, swojem ukochaniu...
Nareszcie pewnego dnia marabut rzekł do Rasa:
— Pójdziesz do kupca Ali Sułhak ed Khiber, zabierzesz od niego i przyniesiesz tu wszystko, com zamówił.
Ras poszedł i przywiózł na trzech dobrych mułach — worki z żywnością, rydle, kilofy, różne przyrządy, namiot, naczynie do gotowania strawy, jakieś pudła i dużo innych rzeczy, nieznanych i niewidzianych nigdy przez górala.
Nazajutrz rano wyruszyli, idąc przy objuczonych mułach na północ, a w niewielkiej odległości od miasta Sale skręcili na wschód, gdzie wkrótce ogarnął ich cień, rzucany przez wysokie dęby korkowe. Był to las Mamora, miejsce, w którem dawni Szleu ukryli część swoich skarbów przed najeźdźcami.
Poszukiwacze jechali narazie szeroką drogą, którą mknęły samochody i kroczyły wielbłądy, dążące do granicy Riffu lub do oceanu, lecz wkrótce zjechali na boczną ścieżkę i zaczęli zagłębiać się w las. Wysokie dęby obstąpiły jeźdźców ze wszystkich stron i gąszcz stawał się coraz ciemniejszy. Jechali tak aż do zachodu słońca i wreszcie dotarli do niewielkich pagórków, porosłych lasem. Ujrzeli tu wąwóz z haszczami krzaków, wysokiej trawy i sterczącemi gdzieniegdzie spróchniałemi pniami, dawno zrąbanych lub strzaskanych przez burze dębów.
Marabut przejrzał raz jeszcze jedną z tabliczek, sprawdził położenie miejscowości w stosunku do słońca i zawołał.
— Dobrze mi opisały to miejsce meskin! To — tu! Musimy ustawić w tych krzakach namiot, a siedzieć cicho, aby nas tu nie wykryto, gdyż wtedy — koniec naszej roboty!
Pracowali do późna poszukiwacze, a gdy księżyc zaczął zaglądać przez korony dębów do wąwozu, stał tam już namiot, pasły się niedaleko uwiązane muły, i przy małem, ledwo dostrzegalnem ognisku siedziało dwóch ludzi.
Przez całą noc Szorf ben Ihudi obchodził wąwóz ze wszystkich stron, zaglądał do różnych skrytek, wyrw i dołów, szperał pod korzeniami zwalonych drzew, a nawet grzebał w próchnie pni, raz po raz podnosząc do latarki swoją tabliczkę ze znakami.
Położył się dopiero przed wschodem słońca, a gdy na niebie zjawiać się zaczęły pierwsze pasma różowych, jeszcze mdłych i nikłych promieni słońca, które po chwili bryznęło roztopionem złotem — marabut zerwał się z posłania i obudził Rasa.
— Wstawaj! — zawołał — módl się gorąco i z głębi duszy do Allaha, aby dopomógł nam, — każdemu w jego zamiarach — tobie w połączeniu się z żoną, mnie — w moich sprawach. Módl się, synu!
Podesławszy pod siebie skóry owcze, osunęli się na kolana i, zwróciwszy twarze na Wschód, zaczęli się modlić. Chociaż Ras modlił się gorąco, zauważył jednak, że jego towarzysz używa jakichś niezrozumiałych słów: Czentut, Merhul, Mikail, Mubrecz[5], czyniąc przytem ruchy, zwykle w rytuale muzułmańskim nie używane.
Nareszcie modły były skończone, obaj podnieśli się z ziemi, uczyniwszy ostatnie trzy pokłony w kierunku Mekki, wysławiając imię wysłańca Allaha-Proroka Mahomeda. Ras milczał, spoglądając na niezwykle poważną i skupioną twarz marabuta, który coś wyjmował z małego woreczka, zawsze wiszącego na pasie razem z nieodstępną „czakras“. Po chwili wyjął długi sznurek z wiszącemi na nim szkaplerzami różnych rozmiarów i form.
— Nałóż to i noś ciągle przy poszukiwaniach — rzekł, oddając je góralowi. — Są to amulety, odganiające złe duchy i potwory, broniące ukrytych skarbów.
— Oddajesz mi wszystkie amulety, sidi, — zauważył Ras — i żadnego nie pozostawiasz sobie?...
— Nie potrzebuję tego, — odparł marabut — jestem szeryfem, to znaczy potomkiem wielkiego proroka, i — marabutem. Posiadam zatem siłę i wiedzę „tasaruf“,[6] ona pozwala mi władać wszystkiemi potęgami natury i daje panowanie nad złemi duchami. Zresztą zanim wybrałem się na tę wyprawę, przeszedłem „riada“ — wielkie umartwienie ciała w ciągu dwudziestu siedmiu dni, to czyni mnie niezwyciężonym dla dżinnów i podziemnych potworów, synu mój.
Ras jednak spostrzegł, że marabut włożył jakiś okrągły przedmiot za pas, starannie go zapinając.
— Co to jest? — zapytał towarzysza.
— Jest to „teffah el dżann“, czyli jabłko dżinnów, korzeń nieznanej, magicznej rośliny, przywieziony z ziemi Persów[7] — objaśnił marabut. — Potrzebne mi jest to jabłko dla zaklęć magicznych, od których rozpoczniemy naszą pracę. Tymczasem bierz rydle i kilofy, synu mój i zaczynajmy w imię Allaha Akbar!
Marabut szedł pierwszy i co dziewięć kroków wtykał w ziemię małe deseczki, na których robił jakieś znaki.
— Co to oznacza? — oczami zapytał Ras.
— To znaki duchów, potęg ziemi, podziemia i powietrza, — szepnął Szorf ben Ihudi.
Wetknąwszy ostatnią, stanął przy wielkim stosie zwalonych kamieni i szepnął:
— Teraz wszystkie potęgi będą broniły naszego odwrotu...
Marabut wyprostował się i, podniósłszy obie ręce do nieba, zawołał:
— Błagam cię na twe starożytne imię, dopomóż mi!
Wymówiwszy głośno te początkowe słowa „wielkiego zaklęcia“ podług rytuału białej magji „karaoma“, marabut zaczął szeptać formuły magiczne, przeplatając je niezrozumiałemi słowami: „El Ahmer, Mudib, Borkan“, przy każdem nowem zaklęciu dotykając „jabłka dżinnów“. —
Nareszcie umilkł i, wskazawszy oczami na stos kamieni, rzekł:
— W imię Allaha, który poniża i wywyższa, zaczynaj, sługo Allaha, Ras ben Hoggar!
Góral zaczął odwalać kamienie, porośnięte krzakami i poplątaną trawą.
Spłoszył kilka niejadowitych wężów, a ujrzawszy wkrótce wiperę, uśmiechnął się, przypomniawszy długą, zgarbioną postać zaklinacza i czarne oblicze Ed Ksela o końskich żółtych zębach i sinych, obwisłych wargach.
Góral pracował bez wytchnienia, aż rozrzucił cały stos i dotarł do ziemi.
— Teraz do rydli! — zawołał marabut, rzucając się do roboty.
Kopali do zachodu słońca, zapominawszy o pragnieniu i głodzie. Kopali po modlitwie wieczornej do chwili, gdy zapadła noc. Wtedy dopiero powrócili do namiotu i posilili się. Nazajutrz rozpoczęli pracę jeszcze przed świtem, a około południa rydle uderzyły o coś twardego.
— Skała! — zawołał Ras.
— Podziemie... — poprawił go marabut. — Murowana skrytka dla skarbów, należących do dawnych Szleu.
Zaczęli z nową siłą wyrzucać ziemię, szukając wejścia do lochu. Po długiej i mozolnej pracy istotnie znaleźli je. Była to duża płyta kamienna, zamykająca otwór, prowadzący do wnętrza.
Z trudem odwalili płytę i oczom ich ukazał się dość szeroki otwór, prowadzący do niewielkiej, ciemnej skrytki, skąd wionęło na nich wilgocią i zgnilizną.
Mrucząc zaklęcia, marabut wszedł do podziemia, a za nim z bijącem sercem wślizgnął się Ras. Zapalili dwie latarki i oglądali podziemną skrytkę. Była to nieduża cela, posiadająca sześć kroków wzdłuż i cztery wszerz. Ziemia była wilgotna, a na kamiennych ścianach narosły połyskujące przy świetle latarek stalaktyty, podobne do skamieniałych strug wody. Na wilgotnej ziemi w różnych miejscach widniały zielone plamy, zgniłe skrawki skóry, kilka zardzewiałych kawałków żelaza, podobnych do kling mieczy, lecz bez rękojeści, na miejscu których ujrzeli zielone kupki piasku.
— To srebro i złoto, co w ciągu wieków w proch się rozsypało, — szeptem objaśnił marabut. —
— Te kawałki żelaza zabieramy ze sobą, bo „rumani“ płacą za nie dobre pieniądze, składając te niepotrzebne, zniszczone stare odłamki w muzeach za szkłem.
Ras zaczął zbierać stare klingi i związał je rzemykiem.
— Musimy kopać tu, możemy jeszcze coś znaleźć w ziemi! — rzekł Szorf ben Ihudi, zabierając się do roboty. Ras poszedł za jego przykładem.
Nie wiedzieli, czy był jeszcze dzień, czy nastała już noc, gdyż byli pochłonięci pracą. Nareszcie natrafili na kilka kamieni, pod któremi w niewielkiem zagłębieniu znaleźli trzy brązowe kubki, napełnione różnemi klejnotami, ozdobione drogiemi kamieniami, złotemi łańcuszkami i blaszkami.
— Nieduży to skarb — zauważył marabut, — lecz i za niego sowicie zapłacą nam cudzoziemcy. Ale z tego wszystkiego najlepsze i najważniejsze, że meskin prawidłowo odcyfrował tabliczki i że jesteśmy na dobrej drodze. Tabliczki moje zawierają wskazówki ośmiu miejsc ukrytych skarbów, więc możemy się spodziewać, że w jednym z nich znajdziemy prawdziwe i wielkie bogactwa.
W wykrytym przez marabuta lochu, wyrzucając ziemię do późnej nocy, znaleźli jeszcze kilka starych monet, które miały być, jak twierdził Szorf ben Ihudi, kartagińskiego pochodzenia, i jakieś drobne złote przedmioty, używane niegdyś do upiększenia kobiet Szleu, gdy szczep ten tworzył wielkie i bogate państwo, posiadając w górach Riffu kopalnie złota, o czem mówią stare, bardzo stare podania, istniejące do naszych czasów na północy Afryki.
Nazajutrz w wąwozie, w gąszczu Mamory, nikogo już nie było; nawet śladów nie pozostało po poszukiwaczach skarbów. Zgnieciona przez ludzi i muły trawa podniosła się, prostując i wyciągając swe listki ku słońcu, które tu w cieniu gęstych, wspaniałych dębów było nie wrogiem, lecz dobrem bóstwem dla wszelakich drobnych roślin, rodzących się i żyjących w mroku. Ognisko było zalane wodą, a węgle, opalone gałęzie i popiół rzucone w haszcze. Dół ze skarbami zasypano wydobytą ziemią i przywalono kamieniami, a śród nich urządzały nowe legowisko spłoszone węże, brunatne skorpiony i chyże skolopendry.
Poszukiwacze skarbów byli już daleko, przedzierając się przez las i dążąc na północ. W okolicach Sebbana marabut ze swoim towarzyszem przekroczyli granicę hiszpańską i wtedy zaczęli, kryjąc się w górach, posuwać się na wschód, aż ogarnęły ich spadki pierwszych odnóg grzbietu Riff.
Tu wrzała już wichura wojenna. Szalony Abd el Krim zerwał walecznych górali Kabilów z ich skalnych gniazd, z niebotycznych pastwisk i dzikich wąwozów, dał broń w ręce i rzucił w serca wojowników gorące pragnienie zemsty nad przybyszami, co byli niegdyś niewolnikami potężnych emirów Mahrebu, władców, co przychodzili z głębin pustyni, z bezgranicznych przestrzeni stepów i z uwieńczonych śniegami i chmurami gór Wysokiego Atlasu.
Po wsiach i kasbach podróżnicy znajdowali tylko starców, kobiety i dzieci, lecz i ci milczeli ponuro, patrzyli surowo i nieprzychylnie, a po nocach wieźli dokądś wory z mąką, suche placki, mięso i sól.
Marabut jednak odwiedził jakąś wielką zauja[8], gdzie mokkadem dał mu przepustkę, z którą podróżowali dalej wygodnie, ponieważ spotykano już ich uprzejmie i z zaufaniem.
Przejeżdżając przez duże wsie, widzieli formujące się wojska powstańcze. Zdziwiła ich duża ilość cudzoziemców i muzułmanów z innych krajów. Byli oni instruktorami, nauczycielami Kabilów i wprawiali górali Riffa do wojny z Europejczykami.
Szorf ben Ihudi zostawiał w różnych miejscach, gdzie były większe zgromadzenia powstańcze, jakieś listy i jechał dalej, tajemniczy i milczący.
Ras domyślał się, że marabut przewoził i dostarczał listy od wodzów niepodległych, lub niezadowolonych z sułtana szczepów z francuskiego Marokka do Abd-el-Krima, lecz milczał i nawet rad był w głębi duszy, że coś się robi przeciwko „rumani“, którzy rękoma kaida Glaui złamali jego życie i rozłączyli z ukochaną kobietą.
Wreszcie wszystkie listy zostały doręczone i marabut szybko posuwać się zaczął na południe ku granicy francuskiej. Szorf ben Ihudi jechał, kierując się znakami jednej ze swoich tabliczek, aż trafili do wąskiego i głębokiego jaru z kilku czarnemi czeluściami grot w jego spadkach. Tu śród zwałów skalnych podróżnicy rozbili swój namiot i zaczęli poszukiwania.
Marabut z Rasem przetrząsnęli wszystkie jaskinie, aż w jednej znaleźli znaki, podobne do tych, które były wyrznięte na tabliczce. Tu zaczęli dziobać ziemię kilofami i ciąć swemu rydlami, aż doszli do innej groty, widocznie niegdyś rękoma ludzkiemi umyślnie zasypanej ziemią, gliną i drobnemi odpadkami skał. W jaskini tej, dokąd długo a bezskutecznie starali się przedostać, bo nie mogli w niej narazie oddychać i pracować, gdyż świece w latarkach gasły, znaleźli znaczny skarb. Był to dość duży gliniany dzban z kartagińskiemi znakami i rysunkami, do połowy napełniony złotym proszkiem. Poszukiwacze wynieśli z jaskini także dwie kamienne płyty, pokryte rysunkami i niezrozumiałemi napisami.
Gdy marabut, siedząc w namiocie, dzielił złoto, usłyszeli w wąwozie szczęk podków i po chwili kilku jeźdźców otoczyło poszukiwaczy. Nie pomogła przepustka, pokazana przez Szorfa. Marabutowi i Rasowi związano ręce, wsadzono na muły i odstawiono do wielkiego obozu.
Stawiono ich przed człowiekiem o okrągłej, zawziętej twarzy, czarnych oczach i okazałej postaci. Był to Abd-el-Krim, wódz powstańczych Kabilów, walczących z Hiszpanami. Po krótkiej rozmowie z marabutem, wódz zamknął się z nim w jednym z domów i długo naradzali się. Gdy marabut wyszedł od Abd-el-Krima, żołnierze natychmiast zdjęli więzy z rąk górala i zaprowadzili obydwóch do wielkiej szopy, gdzie ich nakarmiono i ulokowano.
W dwa dni po tym wypadku poszukiwacze jechali już swobodnie, kierując się na Fez — stolicę francuskiego Marokka.
— Zabrali nam nasze skarby! — rzekł z westchnieniem Ras, gdy minęli granicę Riffu. — Zbóje!
— Oddadzą, nie bój się! — zawołał marabut. — Bądź dobrej myśli, synu!
Jechali długo, aż ujrzeli w oddali strzelające ku niebu minarety dużego, białego miasta, otoczonego ciemno-zieloną ramą roślinności.
— To Fez el Bali, gród świętego sułtana Mulej Idrissa el Azhar! — zawołał marabut i, zsiadłszy z muła, jął bić pokłony do ziemi, powtarzając słowa wielkiej modlitwy;
— Bismi Llahi Rahmani r Rahim u uali Mulej Idriss el Azhar alem, sidi ed mumin[9].
Modlił się też i Ras, gdyż wiedział, że oto tam w kotlinie, śród drzew oliwnych, w ramie zielonych gór, uwieńczonych staremi basztami, leży najwspanialsze miasto Mahrebu, stolica wsławiona mądrymi i potężnymi władcami, słynnymi na cały świat muzułmański i zasłużonymi przed Islamem „ulema“; najwybitniejszymi artystami i majstrami; siedziba bogaczy, wodzów, świątobliwych kapłanów, pieśniarzy; marzenie sułtanów wszystkich dynastyj, wiedzących, że Fez, Fez-el-Bali, to — perła, to — djament w koronie władców Marokka, wielki sztandar wiary i nauki, kolebka Koranu, przyniesionego tu przez Idryssydów, potomków Ali, zięcia Wielkiego Proroka, ognisko potężnych zamierzeń i niegasnącej nadziei polityków arabskich i berberyjskich.
Słońce jeszcze nie chyliło się ku zachodowi, gdy przez starożytną bramę Bab el Maruk wjechali do miasta, przecięli je i w dzielnicy Medina stanęli w dużym „dar“, pałacu jednego z notablów, pochodzących ze starej rodziny Kejruańskiej[10].
Marabut rozpoczął tu działalność, podobną do tej, jaką Ras zauważył w Rabacie. W izbie Szorfa ben Ihudi znowu roiło się od gości. Uczeni ulema z medersa Bu-Anania, poważna starszyzna fezańska, sędziwi mułłowie, bogaci kupcy, prawnicy, studenci-tolba, meskini i jakieś nieznane postacie, zawsze szczelnie otulone burnusami, przychodziły, naradzały się i wychodziły w milczeniu i w tajemnicy. Niewolnicy wyprowadzali gości podziemnemi przejściami na ciemne zaułki przez boczne, starannie ukryte drzwiczki w grubych murach lub w fundamencie domu gdzie przechodziła „seguja“, czyli kanał.
Góral kilka razy spostrzegł, przez niedość starannie zamknięte drzwi pokoju marabuta, że Szorf ben Ihudi przed każdym z przychodzących do niego gości, odsłaniał prawe ramię, coś pokazywał, a wtedy odwiedzający go człowiek, skłaniał się przed nim aż do ziemi i całował go w połę płaszcza. Góral długo przemyśliwał nad tem, aby ujrzeć zbliska ramię swego towarzysza. Udało mu się to niespodziewanie. Marabut zawołał go pewnego razu i prosił, aby ogolił mu głowę i dopomógł przy wdziewaniu nowych szat, ponieważ Szorf ben Ihudi wybierał się z wizytą do ulema jednej z medersa.
Wtedy to Ras spostrzegł na ramieniu marabuta wydrapany, jeszcze czerwony i ropiący się wyraz:
— Alam akhdar...[11]
— Święta wojna? — zapytał drżącym głosem góral.
Marabut drgnął i zmarszczył brwi.
— Może być... może być — szepnął po chwili. — Ale na Allaha, jeżeli ci życie miłe, — milcz! milcz!
— Rozumiem, sidi! — rzekł Ras. — Lecz gdy zielony sztandar będzie już powiewał, powiedz mi, bo chcę walczyć i zemsty dokonać!...
— Dowiesz się, synu, sam! — szepnął marabut. — Bo będzie to godzina burzy, co grzmotem i piorunami spadnie na głowy niewiernych! Czas już nadchodzi...
— In cza Allah! — odpowiedział Ras, całując Szorfa w rękę.
— Hua Llahu elladhi la ilaha illa hua![12]rzekł natchnionym głosem marabut, podnosząc oczy ku niebu. — On — Wielki i Sprawiedliwy tego chce! Allah el Hadi, Allah Malik el Mulk[13] woła do czynu wszystkich wiernych od krańca do krańca ziemi!...
Więcej o tem nie mówili, lecz Ras padł przed marabutem na kolana i rzekł:
— Zdrowie swoje, swoje szczęście, swoje życie oddaję wielkiej sprawie, tak niech mi dopomoże Allah!
— Słyszał on przysięgę twoją, synu, i da ci pocieszenie tu, na ziemi, czy tam, w obliczu swojem, bo Allah jest „el Dżebbar“ i „el Muhyi“[14].
Ras odwiedził z przepychem wzniesioną świątynię, gdzie stał grobowiec patrona Fezu — sułtana Mulej Idrissa, założyciela miasta. Tu modły zaniósł gorące o powodzenie sprawy, która miała wywyższyć Islam nad wszystkie inne nauki, przywrócić starodawną tradycję „hadith“, a z nią razem przywrócić jemu, niegodnemu niewolnikowi Allaha, marnemu słabemu robakowi, — prawo do wolności, życie, miłość i szczęście.
Od tej chwili Ras nie opuszczał nigdy marabuta, był ciągle przy jego drzwiach, jak najwierniejszy niewolnik, jak pies łańcuchowy, gotów na pierwsze zawołanie obronić swego pana i wykonać najtrudniejsze i najniebezpieczniejsze polecenie bez namysłu i bez obawy o swoje własne życie i o swój los.
Dziesiąty dzień już mijał od chwili przybycia do Fezu, gdy marabut skinął na Rasa i szczelnie zamknął za nim drzwi.
— Słuchaj, Ras ben Hoggar! — zaczął szeptać do niego, ściskając go za rękę. — Sprawy idą dobrze! Wieść o świętej wojnie szerzy się, jak wezbrany potok w głębokich podziemiach. Lada chwila wyrwie się na powierzchnię ziemi, a wtedy nikt go już wstrzymać nie zdoła! Wielki wódz Abd-el-Krim dał mi zlecenie, abym się rozmówił z tymi, którzy dadzą hasło i poprowadzą szczepy i tłuszczę miejską na „boże dzieło“. Lecz to nie wszystko! Najtrudniejsza robota przed nami!
— Mów, rozkazuj, sidi, spełnię wolę Allaha, wodza i twoją! — zawołał Ras.
— Kalif Abd-el-Krim ma wrogów bez liku — ciągnął — więc są tacy ludzie, którzy nie chcą jeszcze uznać go za wodza i za kalifa. Abd-el-Krim polecił mi wynaleźć stary buńczuk sułtanów Saadien, najstarszych szeryfów w Mahrebie[15]. Musimy szukać go w Marrakeszu, w zburzonym przez Alauitów[16] meczecie, gdzie się mieszczą grobowce Saadien. Rozumiesz?
— Rozumiem, sidi! — zawołał Ras. — Kiedyż wyruszymy do Marrakeszu?
— Dziś jeszcze! bądź gotów na południe — zakończył rozmowę marabut, otwierając drzwi.
Tegoż dnia, późno wieczorem, duży pasażerski autobus, przybywszy do Marrakeszu, wyrzucił ze swego wnętrza tłum Berberów, a śród nich Szorfa ben Ihudi i Rasa ben Hoggar. Pozostawiwszy na dawnem mieszkaniu swoje rzeczy, towarzysze wyszli na miasto i skierowali się w stronę Dar el Mahzen[17], a właściwie w stronę labiryntu uliczek w kasbie, znacznie zburzonej przez sułtana Alauita — szalonego Mulej Izmaila.
Po drodze Szorf mówił do Rasa:
— Mieszka tu gdzieś jeden meskin, który zna wszystkie zakątki panteonu władców Saadien. On nam dopomoże, bo należy do sekty Ajssaua[18], która jest w porozumieniu z wielkim wodzem.
— Jak się nazywa ten meskin? — spytał góral.
— Imię jego jest Hassan el Mekki — odpowiedział Marabut.
— Znam starego Hassana! — zawołał Ras. — Wiem, gdzie mieszka kulawy, ślepy na jedno oko meskin. Bywałem u niego często, gdy pracowaliśmy tu z Soffem — zaklinaczem. Pokażę ci, sidi, norę Hassana el Mekki... Chcę cię jednak zapytać, sidi...
— Mów!
— Dlaczego wielki wódz życzy sobie mieć buńczuk władców Saadien?
— Stara to tradycja! — odpowiedział Szorf ben Ihudi. — Buńczuk ten został przywieziony szeryfom Saadien ze Stambułu od kalifa prawowiernych, jako oznaka, że Saadien są prawdziwymi szeryfami i mają prawo na kalifat, gdyby przerwała się linja kalifów stambulskich. Gdy teraz padyszacha na tronie tureckim już niema, ten buńczuk w ręku Abd-el-Krima da mu prawo do kalifatu i do naczelnego dowództwa w razie świętej wojny...
— Rozumiem... — szepnął Ras. — Powinniśmy znaleźć ten buńczuk!
— Będziemy go poszukiwali — kiwnął głową Szorf.
Wkrótce odnaleźli barłóg żebraka i razem z nim skierowali się ku panteonowi szeryfów. Wszystkie wejścia do niego były jednak zamknięte, gdyż godzina była późna. Jednak Hassan, mrugając zdrowem okiem, poszedł do bramy i zaczął mocno kołatać i wołać na odźwiernego.
— Wszyscy stróże wyszli z domu — rzekł nareszcie. — Nikogo niema. Dobra nasza! Przejdziemy inaczej!
Doprowadził marabuta i Rasa do koryta kanału, biegnącego przez całą kasbę.
— Idźcie tem łożyskiem przeciwko prądowi! — rzekł. — Ujrzycie podziemne przejście, którem płynie kanał, i tą drogą dostaniecie się na podwórze meczetu.
Towarzysze posuwali się korytem prawie wyschłego potoku i, doszedłszy do podziemnego kanału, nisko schyleni szli dalej, czując, jak ze sklepienia kapie na nich woda i z cichym szmerem zrywają się spłoszone nietoperze.
Po kilku minutach wyszli na podwórze meczetu. Skradając się, zwiedzili całą świątynię, świecąc sobie latarkami. Minęli w milczeniu dwie sale z resztkami posadzki, niegdyś marmurowej, z kupami gruzów po kątach, z oknami rzeźbionemi w gipsie przez wprawnych majstrów andaluskich, lecz pozbawionemi oddawna swoich barwnych szkieł, po których pozostała tylko oprawa z ołowiu. W tych mrocznych salach przy blaskach latarni połyskiwały złocone przed wiekami sufity, zdobne w zwisające stalaktyty z rzeźbionego cedrowego drzewa, jeszcze roztaczającego miłą woń żywicy; bielały duże płyty gipsowe z misterną koronką liter, składających opis życia i czynów sułtanów Abu Abd Allah el Kaim i Abu El Abbas El Mansur, który sławą nieśmiertelną okrył całą dynastję Saadien. W ciemnych zakątkach gdzieniegdzie wyrastały z ziemi małe marmurowe grobowce dzieci królewskich, a było ich wszędzie dużo, chociaż czasem pozostał z nich tylko odłamek kamienia lub cegły fundamentu. Nareszcie dotarli do głównej nawy. Tu zatrzymali się w zdumieniu i zachwycie. Nie wiedzieli, co mają począć ze sobą — modlić się, łkać nad kimś lub nad czemś, co przeminęło bezpowrotnie, w rozpaczy łamać ręce, lub chwalić Allaha, który w mądrości swej posłał ludzkości śmierć, bo echa jej budzą w sercach rzewne odgłosy, wdzięczną pamięć i chęć do życia, pięknego a pełnego czynu.
Wszedłszy do panteonu, ujrzeli las kolumn, ginących wysoko pod sklepieniem, gdzie zapalały się i gasły złote błyski na ostrych kantach i drobnych płaszczyznach rzeźb. Kolumny majestatyczne i szlachetne w swych kształtach stały w świetle latarek, jak białe i majaczące widma, zastygłe w starym marmurze z Karary. Małe chyże iskierki i świetlane smugi połyskiwały na nich, gdy padały na marmur promienie światła, a z tyłu czaił się mrok tajemniczy i przejmujący, i cisza, przerywana cykaniem nietoperzy i szmerem snujących się śród gruzów szczurów.
Ani marabut, ani Ras ben Hoggar nie wiedzieli, że każda z tych kolumn była pomnikiem... — pomnikiem ocalonego życia, ponieważ szeryfowie Saadien za każdą kolumnę płacili Włochom pięć miar cukru i pięć niewolnic chrześcijańskich, pędzących ciężkie i poniżające życie w kasbach i osadach wysokiego Atlasu.
Śród kolumn, w prochu i kawałkach odpadającego marmuru, gipsu i cedru stały grobowce szeryfów. Na pożółkły marmur padały niepewne blaski latarek, a wtedy występowały — napisy, znaki i misterna, artystyczna rzeźba, wykonana dłutem chrześcijańskich niewolników z Sycylji, Sardynji i Italji. Niektóre z grobowców tonęły w gęstym cieniu, rzuconym od kolumn.
Szeregi niskich, zapadłych już lub przysypanych do połowy sarkofagów — dużych, pod któremi spoczywały prochy władców i ich żon, małych — przechowujących srebrne trumienki sułtańskich dzieci, zrodzonych przez ukochane żony i ulubione niewolnice zalegały całą nawę. W jednej ścianie był wykuty, niby w skale „mihrab“,[19] na innej — tablica gipsowa z historją któregoś z szeryfów...
Wszędzie biły w oczy pustka, zaniedbanie, wilgoć i niewdzięczność ludzka, niewdzięczność podła, rabia, ohydna...
Marabut, ochłonąwszy z pierwszych wrażeń, chodził po panteonie, dotykał drżącemi rękoma kolumn, fundamentów, ścian i nawet grobowców, lecz kamień, co przetrwał wieki, był jednolity i nieruchomy, jak skała, jak granitowa opoka, na której wznosił się gmach historji, tradycji i zaczarowany gród legend i baśni Mahrebu.
Przed północą towarzysze powrócili do domu, zmęczeni i zawiedzieni w swych nadziejach, lecz mimo to pełni jakiegoś niepojętego, cichego smutku, kojącego rozrzewnienia i wdzięczności za przeżyte chwile niezapomnianych wrażeń.
— Co będziemy teraz robili? — spytał marabut Rasa.
— Przyprowadzę do ciebie, sidi, jutro Hassana, — rzekł góral. — Musicie się naradzić!
Istotnie nazajutrz jednooki i kulawy meskin przyszedł i, wysłuchawszy marabuta, padł mu do nóg i szybko opuścił dom.
Hassan powrócił w dwa dni później z jakimś nieznajomym Berberem. Rasa nie było o tej porze w domu, gdyż odwiedzał znajomych pieśniarzy, meskinów i zaklinaczy wężów. Po długiej naradzie z marabutem, żebrak z nieznanym człowiekiem odeszli, odprowadzani błogosławieństwami Szorfa.
Wkrótce po ich odejściu, gdy marabut w swojej izbie modlił się, gdyż muezzin z pobliskiego minaretu wołał wiernych o zachodzie słońca do obcowania z Allahem, wpadł Ras.
Był blady, drżący na całem ciele, a miał tak straszną twarz i taką rozpacz w oczach, że marabut porwał się z kobierca i zawołał:
— Co ci jest? Mów prędzej!
Z głośnym, pełnym straszliwego bólu krzykiem Ras upadł na podłogę, zaczął się wić, jak rozdeptany robak, drapać podłogę i tłuc głową o ściany.
Od czasu do czasu wyrywały się mu głuche łkania i urywane pytania:
— Za co? Za co? Za co?
Z trudem udało się marabutowi uspokoić górala.
— Co ci się przydarzyło, synu mój, powiedz? — mówił Szorf, gładząc towarzysza po głowie i tuląc go do siebie, jak małe, skrzywdzone dziecko.
Przerywanym łkaniem i ciężkiemi westchnieniami głosem, Ras zaczął opowiadanie:
— Poszedłem do znajomych, aby dowiedzieć się o Soffa... U Abu Khalima spotkałem meskina, który... który dopiero trzy dni jak powrócił z gór... z moich gór... był w mojej kasbie i spędził tam dwa tygodnie. Opowiedział mi, że Aziza wyjechała, porzuciwszy dom... i pole... i ogród nasz... i drzewa oliwne...
Ras zaczął głośno łkać, drapać sobie twarz i wyrywać włosy.
— Dokąd i poco wyjechała? — pytał marabut, — co ci mówił o tem meskin?
— O-o! mówił mi ten człowiek, że stary kaid sprzedał Aziza handlarzowi niewolników — Arabowi Saffar el Snussi...
— Jak mógł sprzedać kadi wolną kobietę? — pytał marabut.
— Podobno sama poszła do Saffara na niewolnicę!.. — wybuchnął Ras. — Zdradliwa żmija, niewierna suka, jaszczurka jadowita!
Góral zaczął biegać po pokoju, gryząc sobie ręce i bijąc się pięściami w głowę.
— Mówiłeś przecież, że — rzekł, stojąc przed nim marabut, — mówiłeś, że jest dumna, śmiała i silna, jak orlica? Nie może być, żeby uczyniła to bez przyczyny, dla zdrady, dla siebie samej... Nie wierzę! Coś się musiało stać, co zmusiło ją do tego.
Ras schwycił Szorfa za rękę i przycisnął do niej usta.
— Jestem pies, jestem podły szakal!... — wołał, łkając. — Skrzywdziłem Czar Aziza, radość i słońce mego życia! Dałeś mi opamiętanie, sidi, rzuciłeś promyk nadziei... Lecz cóż to pomoże teraz? Przecież Arab Saffar odsprzeda ją przedsiębiorcom, którzy handlują po miastach miłością kobiet-niewolnic... Zginie Aziza... Gdzie ją znajdę teraz... i czy mam jej szukać teraz, gdy się stała ladacznicą, należącą do każdego, któremu się podoba i który zapłaci za nią, za jej pieszczoty, za jej miłość, za miłość mojej Czar Aziza, której ślady stóp gotów byłbym całować, dla której chciałem jeszcze godzinę temu podbić cały świat?!... O-o-o! Biada mi! Biada! Allah-Sędzia dotknął mnie karzącą dłonią swoją i niemasz już dla mnie ratunku, pociechy i zbawienia! Przeklęty jestem...
Ras padł na ziemię i tarzać się zaczął z bólu i rozpaczy.
Długo uspakajał go marabut, lecz widząc, że nic nie pomaga, i że góral odchodzi od zmysłów, rzekł poważnym głosem:
— Pozostaje ci jeszcze zemsta, synu...
Ras nagle umilkł, zaczaił się i po chwili podniósł głowę i oczy pałające wparł w twarz towarzysza.
— Powiedziałeś mocne i sprawiedliwe słowa, sidi, Szorf ben Ihudi! Krwawa zemsta zostanie dokonana, gdyż wielka i niesprawiedliwa krzywda spotkała mnie. Zemszczę się!... Dziś jeszcze wyruszę w góry...
Marabut opuścił głowę i zamyślił się głęboko. Widocznie ważył jakieś myśli i nie miał na nie odpowiedzi i postanowienia. Wreszcie podniósł oczy na bladą, skamieniałą w zawziętości twarz Rasa i wyszeptał:
— W Fezie, gdzie żyje cień wielkiego Mulej Idrissa, władcy i „uali“[20], wyrzekłeś, synu, przede mną i przed Allahem takie słowa: „Zdrowie swoje, swoje szczęście, swoje życie oddaję wielkiej sprawie, tak mi dopomóż Allah!“
Ras drgnął i wyraz lęku i wahania przemknął mu po twarzy.
— Powiedziałeś? — pytał marabut surowym głosem.
Góral głowę stroskaną opuścił, ręce ścisnął, aż stawy trzeszczeć zaczęły, i szepnął:
— Powiedziałem...
— Tak — powiedziałeś i słowa twoje słyszał Allah i zapisał je w księdze przeznaczenia, — mówił Szorf ben Ihudi. — Słuchaj, Ras ben Hoggar, słuchaj, człowieku, którego dotknął palec Boży! Oto ja, sługa Allaha, ja — marabut, posiadający wiedzę „tassaruf“, a widzący daleko w przyszłość, oznajmiam ci, że nastał czas, abyś oddał siebie z krwią swoją, swoją myślą i swym bólem wielkiej sprawie, albowiem przychodzi godzina czynu!
Skończywszy, marabut opuścił się na posłanie i rozpoczął nanowo przerwaną modlitwę, a modlił się namiętnie i żarliwie, powtarzając w przerwach gorącym szeptem słowa świętego proroka El Dżilali:
— Nie sądź nas, Allah ecz Czadiel,[21] podług słów naszych, lecz osądź podług naszych czynów, o, Allah Ed Darr[22].
Z głośnym krzykiem, niby wołaniem o pomoc i zbawienie, rzucił się mu do nóg Ras i, łamiąc sobie ręce i łkając, jęczeć zaczął:
— Spełnię, com zaprzysiągł... Zapomnę o wszystkiem, wtłoczę na dno serca ból mój i mękę moją i służyć pójdę sprawie, bo taka jest wola Allaha-Pocieszyciela...
Łzy przerwały mu mowę i, zanosząc się od płaczu, tulił się góral do marabuta i żalił się mu na ludzi i na cały świat swoją niemą rozpaczą i wielkiem poświęceniem.
Szorf ben Ihudi powstał, ręce położył na stroskanej głowie górala i rzekł natchnionym, przejmującym głosem:
— W imieniu Allaha, ja — sługa Jego, mówię ci, Ras ben Hoggar, że prędko przyjdzie czas, gdy nieznośny ból twego serca będzie ukojony na zawsze, bo taka jest wola Stwórcy i Sędziego, starożytne imię którego niech chwalą ludzie przez wieki i wieki od krańca ziemi i do krańca!
Długie milczenie zapanowało w izbie. Natchniony marabut i zbolały góral czuli, że w tej chwili patrzyło na nich groźne, lecz sprawiedliwe oblicze Boga, który wyznaczył drogi życia każdemu człowiekowi, każdemu zwierzęciu, każdej roślinie podług prawa przyczyn i celów, wytkniętych przez niego w mądrości Jego niezgłębionej.
— Wstań teraz i słuchaj, Ras ben Hoggar! — rozkazał marabut.
Ras podniósł się blady, lecz spokojny, i rzekł surowym głosem:
— Słucham ciebie, sidi!
— Opowiem ci, co dziś zaszło, gdyś był na mieście!
Marabut opowiedział towarzyszowi, że meskin Hassan sprowadził do niego Berbera, który był potomkiem Mahdi[23] Bassy, walczącego przeciwko dynastji Alauit. Berber twierdził, że Bassa wykradł z panteonu Saadien buńczuk kalifów i przekazał go swym potomkom.
— Ten człowiek obiecał mi i przysiągł na Proroka, że dostarczy mi buńczuk Saadien — zakończył opowiadanie marabut — Jest on wrogiem „rumani“ i Alauitów i sprzyja Abd-el-Krimowi! Za jakie trzy dni będziemy mieli buńczuk i pojedziemy do wielkiego wodza, do Riff. Nie mogę wieźć go sam! Pojedziesz ze mną, bo gdy ja zginę, ty oddasz wodzowi znak kalifów...
— Uczynię, jak każesz! — rzekł Ras i wkrótce opuścił izbę marabuta, gdyż ten zaczął pisać listy i przeglądać jakieś papiery, przyniesione przez posłańca od wodzów szczepów, koczujących na południe od Tazy[24].
Szorf czekał w Marrakeszu cały tydzień, aż powrócił Berber. Przyjechał na dwóch wielbłądach, naładowanych długiemi wiązankami suchych liści palmowych, używanych do wypalania cegły i dachówek.
Pozdrowiwszy marabuta, Berber jeszcze raz zażądał okazania mu znaku wyciętego na ramieniu Szorfa ben Ihudi, i pisma Abd-el-Krima, poczem wydobył z wiązanki palmowych liści długi, zupełnie czarny drążek, nabijany srebrnemi guzami i blachami. Było to drzewce starożytnego buńczuka Saadien, buńczuka, który nieraz powiewał nad wszystkiemi miastami Mahrebu, a później przechodził w ręce „mahdi“ i innych wodzów, walczących o niepodległość szczepów górskich, lub o powrót na tron Marokka dawnych szeryfów-władców, potomków Proroka, który widział oblicze i słyszał głos Allaha-Stwórcy, Króla królów i Pana wiernych.
Na końcu drążka pozostały jeszcze resztki zardzewiałego, kruszącego się od starości ostrza i kilka krótkich kosmyków włosów końskich, pomalowanych na czerwono.
Na środku drzewca stał wyrżnięty i wykładany srebrnym drutem zawiły rysunek talizmanu z niezrozumiałemi imionami.
— To „El Buni“! — szepnął marabut. — Najstarszy i najpotężniejszy z talizmanów. Daje on moc nadprzyrodzoną i władzę nad życiem i śmiercią człowieka, narodów całych i państw. Przeszedł on do Berberów ze starego Egiptu, gdy tam panowali magowie, którzy pochodzili z krainy ludzi o czerwonej skórze i o włosach, jak złoto.
Marabut Szorf ben Ihudi zaledwie tyle wiedział o talizmanie „El Buni“. Tymczasem dzieje jego były dziwne i nieraz w życiu ludów nabierał on wielkiego znaczenia. El Buni był nakreślony na lasce Mojżesza, który wykradł go ze świątyni egipskiego Ozirisa, gdzie magowie nigdy nie ukazujący się tłumowi, ukrywali i strzegli „Księgi umarłych“; miecz proroka Daniela miał na rękojeści talizman El Buni, znaki jego zdobiły szaty Józefa, gdy był on ulubieńcem, doradcą i magiem faraona; mądry i wspaniały Salomon, król Izraela, nosił El Buni na obuwiu, gdy zasiadał na tronie, aby sądzić lud swój i rozstrzygać losy swego królestwa; prorocy i cudotwórcy, wskrzeszający umarłych, posługiwali się zawsze formułami tego talizmanu[25].
Taki skarb, ukryty w wiązance suchych liści palmowych, wieźli już nazajutrz marabut i Ras, jadąc na wielbłądach ku granicy Riffu i starannie omijając miasta i większe osady. Zatrzymywali się tylko w małych „bled“[26] i w „duarach“ koczowników i pastuchów, mówiąc, iż są pielgrzymami, dążącymi do Kubby Abu Medyana el Andaloci, świętego patrona i cudotwórcy w Tlemsenie[27]. W ten sposób posuwali się coraz bardziej na północ, aż od Tazy przedzierać się jęli wprost, jak sierpem rzucił, ku Riffowi, kryjąc się w górach przed patrolami Francuzów, posiadających tu „swe oczy“, czyli małe posterunki warowne, pomagające ludności w rozwoju uprawy roli, handlu i ogólnej cywilizacji, baczne jednak na wszystko, co się działo w pobliżu hiszpańskiego Marokka, a gotowe w każdej chwili bronić praw Francji i spokoju na terytorjum swego sojusznika — sułtana Mulej Jussefa.
Dobrze znający cały kraj, a przebiegły i czujny Szorf ben Ihudi przedostał się ze swoim towarzyszem i wielbłądami przez łańcuch placówek strażniczych i już w Riffie wynurzył się na wielką drogę, gdzie został porwany przez patrole powstańcze i odstawiony do głównej kwatery wodza.
Tegoż wieczoru Ras otrzymał zwróconą mu część znalezionych i odebranych skarbów, oraz sutą zapłatę od Abd-el-Krima i padł do nóg marabutowi.
— Sidi! — błagał. — Uczyniłem wszystko, co mogłem, ścisnąłem swoje serce żelaznemi obręczami, zdławiłem w sobie ból, rozpacz, łzy i krzyki przekleństwa... Teraz muszę odjechać, bo inaczej oszaleję, oszaleję, sidi! Nie zaznam spokoju, aż nie pomszczę swej żony i utraconego szczęścia...
— Powinieneś ratować swoją Aziza! — rzekł marabut — rozumiem wszystko. Idź i niech pomoc Allaha będzie z tobą zawsze!
— Dziękuję ci z głębi mego biednego serca, dobry sidi! — zawołał Ras, całując marabuta w rękę. — Będę szukał Aziza, chociażby ukryli ją pod ziemią, znajdę — żywą czy umarłą!... Sidi... sidi!
Góral zaczął słaniać się i chwytać drżącemi rękoma za stroskaną głowę.
Gdy uspokoił się, wsiadł na wielbłąda i ruszył w drogę. Przed nim wznosiły się łańcuch górskie, coraz wyższe i wspanialsze, aż zaczęły wieńczyć je połyskujące lodowce, skąd zbiegał ten potok, który w swym burzliwym pędzie grzmiał i szumiał w pobliżu jego osieroconej kasby.
Wielbłąda dostał chyżego i mocnego. Był to prawdziwy „mehari“[28], więc niósł jeźdźca szybko i lekko ku górom, przebiegając równiny wielkim pędem i wspinając się na góry szerokim, zamaszystym krokiem.
W Marrakeszu, gdzie zatrzymał się na jeden dzień, znajomi meskini zrobili Rasa ślepym na jedno oko i wykrzywili mu twarz do niepoznania, pokrywszy ją szerokiemi, krwawemi bliznami.
Góral jechał dalej na swoim „mehari“, jako bogaty kupiec, który odbywał pielgrzymkę pobożną do Mulej Brahim[29], oraz do kubb innych „uali“, uznanych przez górali Szleu i Suss. Jechał z nim stary przyjaciel — meskin Hassan, na dobrym mule i wszędzie opowiadał po drodze, że wynajął go za przewodnika kupiec Reszid el Arani z Mogadoru[30], odbywający dziękczynną pielgrzymkę po cudownem ocaleniu od zbójów, którzy go poranili, lecz nie zdążyli pozbawić życia.
Hassan, stary włóczęga, chytry, jak lis, i bezczelny, jak każdy żebrak w Mahrebie, był potrzebny Rasowi dla wywiadu, zamydlenia zbytnio ciekawych oczu i dla innych potrzeb w jego niebezpiecznem przedsięwzięciu. Wszystkie sprawy w drodze załatwiał meskin, Ras zaś z nikim nie rozmawiał, udając prawdziwego „hadż“, zatopionego w rozmyślaniach i modlitwie. Gdy się zbliżali do większej osady lub do „zauja“, Hassan zaczynał bić w tamburyn i wykrzykiwał słowa modlitwy. Wtedy wszyscy wiedzieli, że zbliża się pobożny człowiek, odbywający pielgrzymkę po świętych miejscach Mahrebu, przed daleką podróżą do Mekki, do trzykroć świętej Kaaby, do grobowca — Wielkiego Proroka. Spotykano więc Rasa z honorami, gościnnie i z wielkim szacunkiem, prosząc go o błogosławieństwo dla dzieci i dla chorych członków rodziny.
— Jeżeli tak dalej pójdzie — rzekł ze śmiechem stary żebrak — możemy zatrzymać się na nocleg w kasbie Glaui lub nawet w pałacu kaida w Tarudancie.
— Jedziemy wprost do mojej kasby — odpowiedział surowym głosem Ras, a na jego bladej skamieniałej twarzy nie zjawił się nawet cień uśmiechu, gdyż wesołość i radość umarły w jego sercu od chwili, gdy się dowiedział o ucieczce Aziza i o swojem nieszczęściu. Powiedziawszy to, znowu utkwił w dal, zaczerwienione od bezsennych nocy, nienawiści i niepokoju oko.
Meskin zżymał się, gdy ujrzał zawziętą twarz towarzysza, wykrzywioną rękoma wprawnych żebraków i pokrytą krwawemi bliznami, przykrywającemi jedno oko i wierzchnią wargę.
— Nie chciałbym być na miejscu kadi i tego Araba, który wykradł Rasowi żonę! O, nie chciałbym! Krew się tam poleje! — pomyślał meskin i odjechał, aby nie patrzeć na górala.
— Śmierć stoi przy tym człowieku... mruczał — Niech Allah broni mnie od gniewu tego mumena!
Tymczasem zagłębiali się coraz bardziej w góry i krótce wyjechali na stromy brzeg wąwozu, z mknącym na jego dnie potokiem.
Meskin zatrzymał się, zgubiwszy drogę. Ras natychmiast zauważył to i rzucił:
— Jedź przeciwko prądowi. Kasba stoi już blisko stąd....
Znowu umilkł i patrzał przed siebie z siłą i uporem, jakby chciał wzrokiem przebić ścianę gór i gęste zarośla tuj.
Zrobiwszy kilka zakrętów, wyjechali na obszerną polanę, łagodnie podnoszącą się schyłkami góry, pociętej kwadratami pól i ogrodów. Dalej ciągnął się duży gaj oliwny, a z poza koron drzew wyglądały mury kasby.
— Zostanę tu — rzekł Ras — ty zaś, Hassanie, jedź i dowiedz się, czy niema tam spahisów lub Francuzów. Jeżeli nie ujrzysz ich w kasbie, wtedy wpadnij do mego domu, każdy ci go wskaże i dowiedz się o Aziza. Jeżeli to prawda, że wyjechała z Saffarem el Snussi, wstąp do domu kadi, postaraj się zobaczyć z jego synem i szepnąć mu, że jego przyjaciel, Ibn Czair, spadł z konia i leży tu, prosząc go o pomoc. Idź! Nie zwlekaj!
— Bądź ostrożny, sidi... — spróbował radzić meskin.
— Idź i rób, jak kazałem! — syknął Ras, nie patrząc na żebraka.
— Mogę dostać się w ręce kaida, jeżeli tu coś się złego stanie... — skamłał Hassan.
Ras podszedł do niego i szepnął:
— Ja sam za czyny swoje odpowiem... Idź już!
Meskin, wzdychając i jęcząc, powlókł się w stronę kasby. Ras zjechał ze ścieżki, uwiązał wielbłąda i muła w gąszczu drzew i, usiadłszy na skraju lasu w gęstych krzakach oleandrowych, czekał.
Mijały godziny, lecz nikt się nie zjawiał.
Już słońce zapadać zaczęło za góry, do wąskiej doliny spływać zaczęły cienie i wspinać się na przeciwległe spadki gór, gdy z daleka dobiegł okrzyk:
— Ibn Czair! Ibn Czair!...
Echo podchwyciło głos ludzki i długo rzucało go od skały do skały, od szczytu do szczytu.
Ras nie poruszył się i nie odpowiadał. Czekał...
Na wąskiej ścieżce, wijącej się przez las, zamajaczyła ciemna sylwetka człowieka, idącego szybko i uważnie rozglądającego się dokoła.
Za nim szedł w oddali, czając się w krzakach, stary Hassan.
Gdy idący człowiek doszedł do kryjówki Rasa, nagle rozległ się jęk.
— Ibn Czair! Odezwij się, Ibn Czair! — wołał przybyły z kasby człowiek, wchodząc do krzaków; Hassan, ujrzawszy to, wybiegł na drogę i zaczął nadsłuchiwać. Żaden dźwięk nie dochodził go jednak. Długą chwilę stał stary meskin, wytężając słuch. Nagle drgnął, bo oto od strony lasu dobiegł go krótki, urwany krzyk i — znowu zapanowała cisza.
Hassan wlazł w krzaki i zaczaił się.
Siedział w gąszczu do chwili, aż ścieżką przejechał na mule Ras, prowadząc za sobą wielbłąda.
Przebiegły Hassan dopiero wtedy wyszedł z kryjówki i pobiegł na miejsce wypadku, mrucząc:
— Muszę wiedzieć, co się tam stało i czego mam się trzymać z tym szaleńcem...
Gdy meskin wyszedł z krzaków, gdzie nastąpiło spotkanie Rasa z synem kadi, był blady i drżący i w wielkim popłochu zaczął uciekać w przeciwległą stronę od kasby, oglądając się co chwila i kryjąc się za kamieniami i krzakami.
— On zamordował, — szeptał do siebie, szczękając zębami, — a ja będę gnił w więzieniach za cudze winy. Na pięknego przewodnika wykierowałem się na stare lata, do dobrego trafiłem towarzysza! Niema co! Tfu!
Pluł, szeptał modlitwy, robił jakieś znaki magiczne i zmykał, jak wystraszony szakal.
Góral tymczasem wjeżdżał do kasby i zatrzymał się przy kilku siedzących przy bramie starcach.
— Czy nie wskażecie mi domu Rasa ben Hoggar? — zapytał zmienionym głosem.
— Kim jesteś, gościu, — odpowiedzieli mu chórem.
— Jestem „hadż“ Reszid el Araui, — odparł.
— Bądź pozdrowion, czcigodny i bogobojny mumenie! — zawołali starcy. — Poco ci dom Rasa ben Hoggara?
— Przywiozłem o nim wieści jego żonie i waszemu kaidowi, — rzekł Ras, słysząc jak serce gwałtownie bić mu zaczęło w piersi.
Starcy zaczęli spozierać na siebie, cicho szeptać, aż jeden z nich odezwał się:
— Żona Rasa porzuciła dom, rolę i całą chudobę i wyjechała niewiadomo dokąd z handlarzem niewolników. Kaid zaś mieszka w trzecim domu na prawo, czcigodny hadż...
— Dziękuję wam, ojcowie, — rzekł urywanym głosem Ras, z trudem powstrzymując się od jęku...
— Może szanowny hadż powie nam coś o Rasie ben Hoggar, o tym, którego ściga wielki kaid! — prosili starcy.
— Ras ben Hoggar zmarł! — rzucił krótko i odjechał.
Zatrzymał się przed domem kaida, uwiązał przy drzwiach swoje zwierzęta i zapukał. Otworzył mu stary czausz i natychmiast wprowadził do biura.
W tej właśnie chwili słońce trysnęło ostatniemi krwawemi promieniami i zapadło na góry. Muezzin z małego minareciku zaczął nawoływać do modlitwy. Gospodarz i gość, którzy nie zdążyli jeszcze powitać się wzajemnie, stanęli twarzami na wschód i zaczęli mruczeć modlitwy półgłosem, wykrzykując niektóre słowa i głośno wzdychając.
Nareszcie modlitwa była skończona. Kadi zaczął witać nieznajomego i prosić go, aby spoczął po uciążliwej drodze, lecz gość był ponury i odpowiadał urywanemi słowami, aż zaczął sam mówić:
— Odbywam, czcigodny kadi, pielgrzymkę po świętych miejscach w waszych górach — spieszę się i dziś jeszcze odjadę, aby dojechać przed nocą do kubby Takerkust. Chcę ci powiedzieć, o co mnie prosił Ras ben Hoggar.
— Ras ben Hoggar? — zawołał, zrywając się ze swego miejsca kadi. — Sidi zna Rasa? Rasa?
— Nie znałem, lecz spotkałem go przed samą śmiercią, — odparł gość.
— To Ras ben Hoggar umarł? — padło skwapliwe pytanie.
— Tak — umarł...
— Umarł! — wyrwał się staremu kadi radosny okrzyk.
— Umarł, — powtórzył gość, przyciskając rękę do serca. — Przed śmiercią błagał mnie, abym wstąpił do kasby i rozmówił się z tobą, kadi: wiedział bowiem Ras, że będę przejeżdżał przez tę okolicę...
Stary znowu się zaniepokoił i patrzał pytająco na straszliwą twarz nieznajomego, który tulił się w swój płaszcz, jakgdyby zimno dokuczało mu.
— Ras ben Hoggar prosił mnie, — ciągnął gość, — ażebym zapytał ciebie, co się stało z żoną jego i gdzie ona jest? Muszę zanieść na mogiłę Rasa odpowiedź twoją, mądry i sprawiedliwy kadi, a potem odnaleźć żonę zmarłego i oznajmić jej, ze została wdową. Przyrzekłem Rasowi przed śmiercią, że uczynię to, a przecież wiesz, że umierającego oszukać nie wolno, kadi?
Stary długo milczał, unikając wzroku nieznajomego pielgrzyma, wreszcie niecierpliwym głosem rzekł:
— Wiem, że Aziza, żona Rasa ben Hoggar, opuściła naszą kasbę, lecz nie wiem, gdzie pojechała, z kim i po co. Nic nie wiem!
— Dobrze! — odpowiedział, kiwając głową gość. — Taką odpowiedź zaniosę na mogiłę Rasa. Muszę cię tylko uprzedzić, że Ras umarł w wielkiej nienawiści, płonąc zemstą za jakąś wyrządzoną mu tu krzywdę. A ty wiesz, mądry kadi, że w takich wypadkach przy mogile zbierają się najzłośliwsze dżinny, które potrafią dokonać zemsty na krzywdzicielach... Tobie nic z pewnością nie grozi, bo jako kadi jesteś zawsze sprawiedliwy, lecz może masz dzieci?
— Mam syna... — szepnął kadi.
Gość zaczął kiwać z politowaniem głową.
— Bacz, — rzekł poważnym głosem, — aby dżinny nie zemściły się na twoim synu!
Umilkli obaj i ciężka cisza panowała długo, wreszcie gość powstał i rzekł:
— Czuję walkę w twem sercu, kadi, i rozterkę w myślach twoich. Nie chciałbym być tym, który mimowoli rzuci na dom twój nienawiść i zemstę straszliwych dżinnów... Nie chciałbym!... Widziałem tu niedaleko kubbę. Będę tam odmawiał modły, a gdy wszystko się uciszy w kasbie, a ty zdołasz uporać się ze swemi myślami, przychodź do kubby i przynieś mi stanowczą odpowiedź! Ostawaj w spokoju, starcze!
Nieznajomy zawinął się szczelniej w burnus, wyszedł z domu i odjechał, pozostawiwszy kadi w wielkiej niepewności i trwodze. Chciał się naradzić z synem, lecz ten nie powracał, chociaż noc zapadała szybko.
Kadi chodził po izbie, tarł czoło, mruczał do siebie, a myśli, pełne niepokoju, dręczyły go.
— Umarł w nienawiści... złe dżinny, — szeptał drżącemi ustami, oblewając się potem. — Kara od dżinnów zemsty... To — straszne!
— Czy mam zamykać bramę kasby? — zapytał czaus, wchodząc do biura.
Kadi odpowiedział po chwili namysłu:
— Daj mi klucze! Zamknę sam, bo będę czekał na syna.
Jeszcze czas jakiś starzec chodził zamyślony po izbie, aż narzucił na siebie ciepły burnus i stanowczym krokiem wyszedł z domu.
Istotnie sam zamknął bramę, lecz od zewnątrz, i poszedł w stronę kubby, stojącej za oliwnym gajem. O syna nie bardzo się troszczył w tej chwili, gdyż wiedział, że młodzieniec znał wszystkie wyłomy w murach i prześlizgnąłby się o każdej porze do kasby, co też nieraz czynił, powracając późno z polowania lub dalekich konnych wycieczek z towarzyszami.
Gdy zbliżył się do kubby, nieznajomy nagle wyrósł przed nim i starzec nie zdołał jeszcze ochłonąć z powodu niespodziewanego zjawienia się gościa, gdy ten chwycił go za gardło, ścisnął twardemi palcami i syknął:
— Mów wszystko, inaczej zginiesz, stary psie!
Trzymając swoją ofiarę za gardło, Ras wysłuchał całej sprawy o Aziza od chwili, gdy on sam uciekł z domu.
— Taką niewiastę sprzedałeś Saffarowi ben Snussi? — groźnie zapytał Ras. — Gdzie mieszka handlarz niewolnikami? Komu je sprzedaje?
— Mieszka w Konstantynie w Algerji, — ledwie dysząc, odpowiedział zdławionym głosem kadi. — Mówił mi, że sprzedaje niewolnice tamże...
— Dość! — zawołał Ras, puszczając starca. — Słuchaj teraz, ty psie zdradliwy, sędzio, popełniający zbrodnie. Widzisz przed sobą dżinna Rasa ben Hoggar, dżinna, co przybrał kształty ludzkie. Mógłbym zadusić ciebie, jak gada, lecz chcę, żebyś mękę wielką przebył, — taką, jaką przecierpiał Ras. Będziesz wkrótce i już do końca dni twoich, starcze, opłakiwał syna, bo on nigdy już nie powróci do domu swego ojca. Nigdy! Teraz milcz o wszystkiem, jeżeli nie chcesz, żeby cię znaleziono uduszonego na skrzyżowaniu dróg i pogrzebano w „kbor mensi“[31]. Pamiętaj! Gdy byłem w kasbie, nie chciałem rzucić okiem na dom Rasa, bo wtedy rozszarpałbym cię, jak stary, znoszony worek, z dymem puściłbym całą wieś, krew bym waszą pił za krzywdę, którąście wyrządzili waszemu człowiekowi, synowi waszego przyjaciela, towarzyszowi waszych młodzieńców, wy — psy zdradliwe, hjeny podstępne! Idź! idź!
Ras kopnął starca z całej siły, a ten potoczył się z pochyłości pagórka, zdjęty lękiem bezgranicznym i rozpaczą.
Gdy ujrzał, że straszny napastnik wsiadł na wielbłąda i odjechał, kadi wstał i pobiegł ku kasbie, szepcąc:
— Synu mój! Synu mój!...
Szept ten przeszedł w jęk i rozpaczliwe wołanie; którym odpowiadały swem łkaniem szakale w górach i ponurym krzykiem puhacz, zwiastun nieszczęścia.





  1. Religijny wódz muzułmanów.
  2. Jak zechce Bóg.
  3. Arabska nazwa Afryki.
  4. Byli to Normanowie.
  5. Patrz: Magie et Réligion dans l’Afrique du Nord par le prof. Edmond Doutté, Alger 1909 oraz Robertson Smith, Religion of Semites i Wellhausen, Reste arabischen Heidentums.
  6. Prof, E. Doutté, l. c.
  7. Podług prof. Doutté, Mulieras i innych orjentalistów „teffah el dżann“ jest korzeniem rośliny mandragora, przywożonej z Persji i z zachodnich Indyj, gdzie roślinie tej przypisują cudowne i magiczne właściwości, podobne do właściwości chińskiej rośliny dżen-szen, opisanej w mojej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“.
  8. Meczet, należący do sekty lub bractwa religijnego.
  9. W imię Boga miłościwego i miłosiernego i świętego Mulej Azhar, nauczyciela i pana wiernych.
  10. Kejruan — miasto w Tunisji, skąd przybyły do Fezu najstarsze rodziny, po których przyszli Maurowie andaluzyjscy.
  11. Zielony sztandar — znak „świętej“ wojny muzułmanów z „niewiernymi“.
  12. Ten, poza którym niema innego Boga. Werset Koranu w klasycznym języku arabskim, czyli „lugha“ (boska mowa).
  13. Allah — wódz, Allah — król królów.
  14. Wszechmocny i dający zmartwychwstanie.
  15. Potomków proroka Mahomeda.
  16. Alauit, dynastja, która zwalczyła szeryfów Saadien i panuje do czasów obecnych.
  17. Pałac sułtański.
  18. Ajssaua — relig. bractwo muzułmańskie, założone w 17-ym wieku przez proroka Ajssaua (Jezusa), stanowi ono potężną organizację proletarjatu. Z nią się liczą nawet sułtanowie, bo Ajssaua przyjmuje udział we wszystkich zaburzeniach politycznych.
  19. Niewielka nisza, gdzie staje mułła, czytający Koran.
  20. Święty.
  21. Straszliwy.
  22. Groźny.
  23. Wódz wszczynający świętą wojnę; arabskie znaczenie tego słowa jest „wódz doby“.
  24. Taza — miasto, położone na wschód od Fezu. Na południe od Tazy od szeregu lat wre powstanie, podtrzymywane przez niepodległe sułtanowi marokańskiemu szczepy, z któremi walczą Francuzi, broniący praw i władzy sułtana.
  25. Ed. Doutté l. c.; A. Lang. Magie und Religion Kirg. Babilonian Magie and Sozcery.
  26. Wioska.
  27. Duże miasto w zachodniej Algerji.
  28. Mehari — wielbłąd rasy, chowanej przez Tuaregów, koczowników Sahary, a posiadający szybszy i wytrwalszy od koni bieg.
  29. Małe miasteczko w Wysokim Atlasie, gdzie znajduje się grobowiec Mulej Brahim, uczęszczany przez pielgrzymów.
  30. Miasto handlowe i portowe na marokańskiem wybrzeżu Atlantyku, położone o 186 klm, na zachód od Marrakeszu.
  31. Kbor mensi — zapomniana mogiła, która, podług zabobonu berberyjskiego, staje się siedzibą złych duchów, ścigających całą rodzinę pogrzebanego w niej człowieka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.