Orlica/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orlica
Podtytuł Powieść z życia górali wysokiego Atlasu
Redaktor Feliks Gadomski
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
W morzu ludzkiem

W pół godziny później Soff przedzierał się przez gęsty, rozbawiony tłum, zalegający plac Dżema el Fna, stanowiący serce, mózg i żołądek Marrakeszu. Za nim, obładowany koszykami z nakarmionemi do nieprzytomności wężami, postępował Ras, z ciekawością rozglądający się dokoła. Dla bezpieczeństwa, aby górala nie poznano, zaklinacz jemu tylko znanym sposobem zrobił na twarzy towarzysza kilka straszliwych blizn, sinych i szkarłatnych, niby dopiero wczoraj zadanych uderzeniem noża.
Ludzie wezbranym potokiem rozlewali się z jednego końca olbrzymiego placu na drugi. Francuscy żołnierze i cywile, Arabowie z Algeru, Berberowie różnych szczepów, żydzi w czarnych barreta[1] na głowach, nomady z Sahary i ze stepów wysokich płaskowyżów, meskini, sztukmistrze, fałszywi prorocy, mokkademy[2] różnych sekt i bractw religijnych, drobni przekupnie, wróżbiarze, ścigani przez władze francuskie „hakimy“ czyli znachory i czarownicy, ludowi pieśniarze, tancerze i tancerki, zebrani z całego Mahrebu, przyjezdni „hadż“, dążący do świętej Mekki, ludzie nieznanego pochodzenia i tajemniczych zawodów, — wszystkich tych osobników spotkać można było na placu Dżema el Fna, zalanym potokami palącego słońca.
Ras oczy szeroko otwierał, przyglądając się tłumowi, tracąc głowę w ciżbie i zgiełku ludzkim, w wichurze krzyków, nawoływań i śmiechu. Zato Soff czuł się, jak ryba w wodzie. Co chwila wykrzykiwał czyjeś imię i już się witał, ściskając się, opowiadał, wypytywał i dowcipkował, wywracając swoje zezowate oczy. Już przy końcu placu spotkał poważnego Berbera o kruczej brodzie, spadającej na biały burnus. Ujrzawszy go, Soff nisko skłonił się przed nim, dotykając czołem jego kolan i powtarzając raz po raz:
— Salem alejkum[3], czcigodny, miły Allahowi, sidi Szorf ben Ihudi!
Berber położył rękę na pochylonej przed nim głowie zaklinacza i rzekł:
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu, pozdrowiony imieniem Allaha. Niech Przedwieczny dopomoże ci w twych cnotliwych zamiarach!
— O, sidi! — zawołał zaklinacz. — Zamiary moje są zawsze cnotliwe! Zarobić trochę grosza, za co codziennie powtarzam głośno dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha i chwalę proroka naszego Mahomeda. Czy jest co nowego, że widzę ciebie, sidi, w Marrakeszu?
— Przybyłem zdaleka, bo mam tu pewne zamiary! — odpowiedział Szorf, tajemniczo się uśmiechając.
— Czy znowu? — pytał zaklinacz, z ciekawością wyciągając szyję.
— Tak! — kiwnął głową Ihudi i, odprowadziwszy Soffa na stronę, długo szeptał mu coś do ucha.
Nareszcie stary wyga pożegnał swego znajomego i rzekł do Rasa:
— To — święty człowiek, marabut z Bu-Saada, trudni się poszukiwaniem ukrytych skarbów. Znam go oddawna. Święty to, lecz bardzo pomysłowy i uczony człowiek. Ale dobra nasza! Sidi Szorf ben Ihudi powiedział mi, że w Marrakeszu pozostało zaledwie dwóch zaklinaczy, ale i tym węże zdychają, jak muchy. Wkrótce pozostaniemy tylko my! Zarobimy sobie! Będę ci płacił piątą część zysków, karmił i dawał mieszkanie. Zgoda?
— Zgoda! — powiedział Ras. — A kiedyż zaczniemy nasze sztuki?
— Po południu, przyjacielu, gdy skwar będzie mniej dolegał, a ludziska dłużej się gapią, — objaśnił zaklinacz. — Teraz pójdziemy, pokażę ci miasto.
Zagłębili się w labirynt wąskich, pogmatwanych uliczek dzielnicy Medina, natłoczonych i zgiełkliwych. Były to handlowe uliczki, tak zwane „suk“, a wychodzące na małe placyki — „kisaria“, otoczone straganami i sklepikami. Stosy wymalowanej w jaskrawe kolory wełny, żółtych pantofli — „babusz“, poduszek z haftowanej złotem i srebrem skóry, owoców, jarzyn wszelkiego rodzaju i wszystkich barw, tkanin, surowych skór, naczynia — wznosiły się wszędzie. Połyskiwały krzywe „kumia“ — noże góralskie w pięknych, mosiężnych, cyzelowanych pochwach; lśniły się ciężkie, wspaniałe bransoletki, kolczyki, kolje i inne klejnoty berberyjskie z miedzi i srebra; biły w oczy pęki różnobarwnych wstążek, korali i haftów; czerwone i żółte świece ofiarne paliły się w głębi niektórych sklepików i sączyły nikłą woń santalu; niby kupy złotych ziaren wznosiły się całe góry daktyli; tłumy cisnęły się do sklepików z lekami i magicznemi ziółkami i proszkami; były tu henna, tagandin, kerbiuna, harmel, rośliny używane na przyrządzenie talizmanów i amuletów, suszone oczy kogutów, żółć kotów, mózg małp, używane w praktykach magicznych; obok w słoikach, szklanych i bronzowych flaszkach stały ulubione wschodnie wonności, a więc indyjski nard, olejek różany i geranjowy, piżmo, mirra, kamfora, ambra i szafran, których zapach nietylko sprawia rozkosz powonieniu, lecz odpędza dżinnów niektórych chorób.
Ludzie tłoczyli się dokoła, z lękiem i podziwem patrząc na tyle tajemniczych rzeczy i słuchając gadającego bez przerwy kupca. Ten zaś niczego nie zachwalał, niczego nie proponował, tylko gadał, ale gadał bardzo chytrze.
— To jest harmel, — mówił — mała rzecz, a jaka silna! Dość kupić go za pół franka, a już odgania dżinnów bezsennych nocy, gniotące piersi zmory i tęsknoty. A to znów olejek różany, czyniący dziewczynę piękną i pociągającą do siebie mężczyznę, niby kwiat morelowy, zwabiający pszczoły. Nikomu niepotrzebny płyn, — sok aloesu — a tymczasem mądry Ibn el Hadżdż wykrył, że, okadzone parą tego soku, złe duchy zaczynają służyć człowiekowi, jak niewolnicy...
Franki sypały się do torby handlarza, a flaszeczki i pudełeczka z wonnościami przechodziły do rąk ogłupiałych gapiów, biedaków zabobonnych i ciemnych, jak noc jesienna.
Ludzie kupowali i sprzedawali, oszukiwali i dawali się ogłupiać i oszukiwać, gapili się, zachwycali, podziwiali i, nęceni jaskrawością barw i połyskiem towarów, odpinali torby, wiszące na pasach i wyciągali ciężką pracą zdobyte monety, płacąc je kupcom berberyjskim, arabskim i żydowskim, lub kuglarzom i oszukańcom, bałamucącym tłum tajemniczością i magiczną siłą nieznanych i nikomu niepotrzebnych ziółek, proszków i olejków. Pachniały wonności, mieszając swój aromat z zapachem zielonej mięty i palonej kawy, z cuchnącemi wyziewami niewyprawionej skóry, zgorzkniałego łoju, przypalonej oliwy i cebuli.
Zaklinacz oprowadził po tej dzielnicy Medina swego towarzysza, pokazywał mu sklepy, składy handlowe, piękne meczety i medersa, cudotwórcze studnie i fontanny, natłoczone ludźmi jadłodajnie i kawiarnie, tajne palarnie „kifu“, barłogi, gdzie się gnieździli meskini, włóczęgi, wysłańcy różnych prześladowanych sekt, mężczyźni i kobiety, należący do pogardzonych, lecz jednocześnie otoczonych mistycznym lękiem, szczepów Mlaina, Zkara i Ghenanema, jacyś przechodnie, nikomu nieznani, milczący i czujni, o zagadkowych, podejrzliwych wejrzeniach.
Zwiedziwszy wszystko i zajrzawszy wszędzie, Soff krzywemi uliczkami wyprowadził Rasa do nowej dzielnicy — Gheliz, gdzie za wysokiemi murami, śród lasu palmowego tonęły w zieleni domy bogatych kupców i arystokratów, przybywających tu na lato z Fezu, Rabatu i Sale; dokoła tych posiadłości, śród palm o zwisających szkarłatnych lub złotych okiściach daktyli, były rozrzucone wille Francuzów i malowniczy „hotel Baszy“; tu asfaltowanemi jezdniami biegły, połyskując szkłami i miedzią, żwawe, niby stale zakłopotane i spieszące się samochody, rycząc, hucząc i gwiżdżąc gniewnie lub łagodnie i ostrzegawczo.
Przyjaciele przeszli cały Gheliz i przy wejściu do starej dzielnicy zatrzymali się przed wspaniałym minaretem.
Była to kwadratowa wieża, ozdobiona piękną, błyszczącą i barwną mozaiką. Na szczycie świeciły się i połyskiwały trzy duże, złociste kule, dokoła nich latały, do białych obłoczków podobne, gołębie i czarne, niby kamienie, ciskane niewidzialną ręką, szpaki.
— Stoimy przed meczetem i minaretem Kutubia! — zawołał z zachwytem w głosie Soff. — Potężny sułtan Jakub el Mansur[4], który panował nad całym Mahrebem, siedząc na tronie swoim w Hiszpanji, kazał wznieść ten minaret swemu ulubionemu budowniczemu, gdy ten skończył piękną wieżę Dżiralda w Sewilli. Dostojna małżonka sułtana ofiarowała swoje klejnoty, aby włożono je do szczerozłotych kul na wierzchołku minaretu z zaklęciem, które znała ta kobieta, pochodząca z dalekiej krainy Mzab. Od tej pory dżinny mają tam na szczycie baszty swoją siedzibę i bronią skarbów, ochraniając całą świątynię od wężów i złego oka. Nawet „naja“ nie może zaszkodzić człowiekowi, który znajduje się w meczecie Kutubia...
Długo jeszcze opowiadał Soff swemu towarzyszowi o Kutubia, owianej staremi legendami i tajemniczemi gadkami ludowemi.
Po zwiedzeniu wspaniałej świątyni przyjaciele wpadli do fonduka, posilili się i znowu wyszli na miasto.
— Zaczynamy interes! — mruczał Soff, mrużąc swoje zezowate oczy. — Oby Allah dopomógł nam! Nie zapomnij nałożyć na piersi talizmanu, który ci zalecałem.
W pobliżu Dżema el Fna towarzysze się rozstali. Ras, obładowany koszami z wężami, poszedł dalej sam, od czasu do czasu uderzając w duży tamburyn. Przechodnie oglądali się za nim z szacunkiem na twarzach i z pewną obawą. Nauczony przez zaklinacza, Ras wybrał na środku placu dobre miejsce, złożył tu swoje koszyki, usiadł na ziemi i, uderzając w tamburyn, wykrzykiwał donośnym głosem, który jeszcze tak niedawno podchwytywany przez ochocze, skwapliwe echo, swobodnie rozbrzmiewał w rodzimych górach.
— Oto ja, niewolnik mego umiłowanego pana, potężnego i wspaniałomyślnego Soffa-Zaklinacza, Soffa-Hakim, Soffa-Kahina, oznajmiam na cztery strony świata, wszystkim razem i każdemu z osobna, że pan mój Soff przybywa tu za chwilę i dowiedzie swej siły nad dzikiemi, wściekłemi wężami, jakich jeszcze nigdy nie widziało to miasto!
Dokoła górala zaczął się gromadzić tłum, łakomy widowiska i zaciekawiony szumnemi obietnicami niewolnika, oraz wspaniałemi tytułami, któremi Ras szczodrze obdarzał zaklinacza.
Po chwili około stu tubylców już otaczało Rasa. Widząc to, góral odrzucił tamburyn i wyjął z koszyka kilka dużych, lecz nieszkodliwych wężów, i zaczął obwijać sobie niemi głowę, szyję i ręce, ciskając je pogardliwie na ziemię. Wreszcie z innego koszyka Ras wydobył wiperę i rzucił ją na rozpaloną od słońca ziemię. Wypchany szczurami do samego gardła płaz, wyciągnął się i leżał nieruchomy, położywszy na piasku swoją płaską, złośliwą głowę z niemrugającemi, zawsze wściekłemi oczami.
Ras wziął wiperę w ręce i zapomocą cienkiego pręcika zmusił żmiję do otworzenia paszczy i ukazania jadowitych kłów, z sączącą się z nich trującą cieczą. W międzyczasie góral wciąż gadał, barwnie opisując złośliwość niebezpiecznego węża i magiczną siłę swego pana.
— Bądźcie pozdrowieni, mumeni, w imię Allaha Miłościwego! — rozległ się nagle głos Soffa, i zaklinacz wjechał na swej szkapie w krąg widzów, robiąc wspaniały, majestatyczny ruch ręką na znak powitania wzburzonego i podnieconego przez Rasa tłumu.
Góral w imieniu widzów pozdrowił zaklinacza, ucałował połę jego burnusa i zaniósł prośbę ludu, aby wspaniałomyślny sidi Soff raczył wyjawić swoją siłę nad wężami, w których kryją się straszliwe dżinny śmierci.
Soff uśmiechnął się łaskawie i jeszcze bardziej majestatycznie skinął ręką na niewolnika, aby dopomógł mu przy zsiadaniu z konia.
Zaklinacz natychmiast rozpoczął długą tyradę o niebezpieczeństwie, grożącem od kłów wężów, o dziesiątkach wypadków śmierci od ich jadu, przytaczając imiona ugryzionych i zmarłych, którzy istnieli i których nigdy na świecie nie było, i dopiero, gdy zakończył, rozpoczął przedstawienie.
Igrał z obojętnemi wiperami, kładł je sobie na ramiona i kolana, zaglądał im w oczy, dmuchał w nozdrza i gadał bez przerwy, szybko i zapalając się coraz bardziej, odegrał scenę zadraśnięcia i po mistrzowsku „cudownie uleczył się“ i ze słowami modlitwy na ustach zaczął rozdawać kawałki papieru z pieczątką, mającą zastąpić amulet od jadowitych gadów. Ras tymczasem chodził z tamburynem śród widzów i zbierał datki. Sypano monetę chętnie i obficie, bo Soff był istotnie wprawnym zaklinaczem i doskonałym artystą, działającym na wyobraźnię i zmysły tłumu. O tem się przekonał sam Ras w chwili, gdy Soff udawał cierpienia od zatrucia jadem wipery. Stary wyga tak prawdziwie wił się w boleściach, dostał takich drgawek i wymiotów, że góral nawet trochę się przeląkł, myśląc, że Soff istotnie umiera. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zajrzawszy w pochyloną do ziemi twarz zaklinacza, spostrzegł wesołe błyski w zezowatych oczach i lekki drwiący uśmiech, który błąkał się mu na ustach.
Trzy razy powtarzał swoją sztukę Soff przy tłumie coraz to innych widzów, zbierając obfitą daninę. Jakiś bogaty przyjezdny Arab, przyglądający się widowisku, rzucił do tamburyna Rasa aż dwadzieścia franków, a później szyderczym głosem zauważył:
— No! wątpię, żeby ten skrawek papieru pomógł mi od ugryzienia „bham“!
Usłyszał te słowa Soff, rozdający właśnie w tej chwili papierki z pieczątką, i natychmiast odparował cios.
— O, możny i hojny sidi! — zawołał. — Cóż oprócz mego litościwego serca skłania mnie do ofiarowania ci tego amuletu? Zapłaciłbyś przecież tyle samo za oglądanie wieży i mojej siły nadprzyrodzonej, danej mi przez Allaha-Obrońcę? Jeżeli wątpisz, pozwól się ugryźć tej wiperze, a amulet mój obroni cię. Spróbuj!
Mówiąc to, podsuwał pod nos Arabowi płaską paszczę nieruchomej żmij.
— Ładna propozycja! — śmiał się Arab, gwałtownie się cofając.
— Jeżeli umrzesz, zapłacę twoim spadkobiercom tyle, ile zażądają! — wykrzyknął dumnym głosem Soff, popierając słowa wspaniałym ruchem ręki.
Rozbawiony tłum śmiał się z zakłopotania Araba i z zuchwałości zaklinacza.
Dopiero po wieczornej modlitwie, gdy muezzini zakończyli swe pienia ze szczytów minaretów i wszystko utonęło już w fioletowych miękkich cieniach, a gdy tylko świeciły się jeszcze w ostatnich blaskach zachodzącego słońca najwyższe szczyty Atlasu, zaklinacze powrócili do swojej izby w fonduku Ed Ksela.
Tego wieczoru murzyn nie wiedział, jak ugościć i czem dogodzić zaklinaczom, gdyż Soff z dumną miną rzucił mu garść monet i rzekł z niezwykłą powagą:
— Służ nam uczciwie i wiernie, przyjacielu Ed Ksel, i pamiętaj o każdej porze dnia i nocy, do kogo mówisz i z kim masz do czynienia!
Od tej chwili bezczelny, wygadany murzyn w obecności Soffa pary nie wypuścił ze swej paskudnej gęby i tytułował obydwóch zaklinaczy „wspaniałomyślnymi sidi“.
Soff trącał Rasa pięścią w bok i mruczał zcicha:
— To nie przeszkodzi tej czarnej poczwarze, potomkowi szakala i żaby, zmymyślać nas od ostatnich słów, gdy niepostrzeżenie wyjedziemy z tej ohydnej dziury, nie opłaciwszy ostatniego tygodnia pobytu. Taki już głupi zwyczaj ma ten czarny wyzyskiwacz uczciwych ludzi! Lecz nastąpi to jeszcze nieprędko, więc jedz, pij, śpij i używaj tu, ile się zmieści, mój przyjacielu, i gwiżdż sobie na przeszłość i na przyszłość, albo dla odmiany — na przyszłość i na przeszłość! Tyle naszego, co dzień dzisiejszy! Reszta — furda, rzecz, która już nie istnieje, lub która nigdy może istnieć nie będzie...
Ras słuchał filozoficznych wynurzeń przyjaciela, i smutek ściskał mu serce.
— Cobyś uczynił, Soff, — zapytał nagle, — gdyby Arab na Dżema el Fna przystał na próbę, i dałby się ugryźć wężowi?
— Tylkobym tego pragnął, żeby się znalazł taki śmiałek! — zawołał rozbawiony zaklinacz. — Podsunąłbym mu szaro-brunatną, podobną do wipery „ghazę“. Ugryzłaby go natychmiast, gdyż nie karmimy jej już od pięciu dni. Nicby złego mu nie uczyniła, bo nie jest jadowita. Cha! Cha!
Stary wyga, zezując w odstraszający sposób, wybuchnął śmiechem, i, dusząc się od kaszlu, wołał:
— Ale to tchórze, tchórze! Udają mądrych i podejrzliwych, powątpiewają i wydrwiwają, lecz naprawdę, to się nas — zaklinaczy obawiają i szanują. Na próbę żaden nie przystanie, nie bój się! Mogłem mu obiecać nie tylko wypłatę dowolnej sumy, jego spadkobiercom, lecz nawet cały skarbiec sułtana i podziemia, gdzie król hiszpański ukrywa ciężkie wory ze srebrnemi duro![5] Cha! Cha!
Ras nie mógł powstrzymać śmiechu, widząc przebiegłość towarzysza i jego głęboką znajomość duszy ludzkiej i nastroju widzów i gapiów ulicznych.
Ten pierwszy dzień nowego i samodzielnego życia dokonał wielkich zmian w przeżyciach i myślach górala. Mimo tęsknoty, troski i niepokoju o żonę, Ras zaczynał wyczuwać jakąś drogę, którą należy iść, aby dojść do celu.
Zobaczył bowiem góral, że tłum jest wielkiem dzieckiem, które z łatwością może być oszukane, lecz jednocześnie jest on możnym panem, który może obsypać złotem i zaszczytami.
— Trzeba się tylko umieć zabrać do niego! — myślał Ras, przypominając sobie głupie miny widzów i skwapliwie otwierane przez nich sakwy, wiszące na pasach. Do tego, aby te miny były głupie, przyczynił się znacznie on sam, Ras ben Hoggar, a z otwieranych sakiew niemało monet przeszło i do jego żółtego „czakras“,[6] haftowanego jedwabiem i złotemi sznurkami. Przy każdym kroku Rasa monety wtórowały mu cichym brzękiem w worku, i góral myślał, że może stać się bogaczem, a wtedy... o, wtedy wszystko będzie dobrze! Pieniądz — to siła! Przecież dlaczego wielki kaid Glaui jest wielkim kaidem i władcą szczepów góralskich? Dlatego, że jest bogaty. Za pieniądze Glaui utrzymuje wojsko i jest potężny i niezwalczony. Niechby dziś stary kaid obudził się nędzarzem, to jutro odrazu wszystko prysnęłoby i znikło, jak sen: potęga, honory i władza. Dlaczego on — Ras ben Hoggar, tułacz, banita, włóczęga i zaklinacz wężów, nie może się stać równym Glaui i innym możnym panom w Mahrebie? Pieniądz zmywa zbrodnię, pieniądz pozwala na zbrodnię i czyni ją piękną, groźną i bezkarną.
— Będę bogaty, wyrwę Aziza z gór, osiedlę się w innem miejscu! Będę szczęśliwy, spokojny i potężny — myślał Ras, zasypiając po sutej kolacji.
— Będziesz! Będziesz! — dzwoniły monety, odzywając się z worka, leżącego pod poduszką górala.
Z temi myślami góral usnął, pierwszy raz uspokojony, wolny od gorzkich i ciężkich myśli.





  1. Czapeczka, noszona na wierzchołku głowy.
  2. Mokkadem — przełożony.
  3. Arabskie pozdrowienie.
  4. Zdobywca.
  5. Hiszpańska moneta wartości 5-ciu pezet.
  6. Skórzany worek, noszony na pasie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.