Ordynat Michorowski/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLVIII.

Brochwicz chciał wyrwać z siebie tę prawdę okrutną, którą mu rzucił Michorowski. Lecz nie mógł. Gorzka wstrętna prawda rozrosła się w jego duszy i unicestwiała ją. Następowały myśli bardzo trzeźwe i bardzo bolesne.
— Bohdan ma słuszność! Ona by mnie znienawidziła. Ona mną gardzi, tamtego ceni jako swego wybawiciela. Bohdan postąpił z Lucią uczciwie, tylko ja chciałem ją poświęcić dla własnego egoizmu.
Jerzy poczuł w duszy ciężar, niebywały dotychczas. Wątpliwość co do siebie rosła; szacunek dla Luci i Bohdana wykwitł nagle i potężnie. Hrabia myślał i walczył z sobą. Odbył spowiedź przed własną duszą, najtajniejszą myśl swoją wydobył z ukrycia i przyjrzał się jej w świetle trzeźwej analizy. Zbadał uczucia i to było przesileniem rozpacznego gniewu. Tylko jawa nieszczęścia pozostała wciąż tak samo straszną.
Brochwicz ujrzał pustkę przed sobą, pustkę życiową, niby marę, włóczącą się za nim bezlitośnie. I zatrząsł nim dreszcz przerażenia, bo oto zrozumiał, że w tę pustynię bez oazy, iść musi samotny, z duszą zranioną, z sercem krwawem.
Hrabia odczuwał płacz wewnętrzny, rozrywający mu klatkę piersiową, lecz łzami nie płakał. Oczy były suche, ponure.
— Bohdan zwyciężył! — myślał hrabia bez przerwy.
Jaką tamten ma przewagę w pojęciu Luci, o ile wyżej ona go cenić może od tego, który ciągnął ją na bezdroża! Jerzy porównywał siebie z Bohdanem, ale odrazu sam sobie wydał się karykaturą.
Tamten działał na chłodno, on głównie dążył do zadowolenia swych pragnień. Ale... czy Bodzio był zupełnie obojętnym w swych uczuciach, gdy zrywał ich małżeństwo? Działał bez wiadomości ordynata — to widoczne! Czy tylko powodowany szlachetnością, czy też z powodów osobistych?
Hrabia zastanawiał się, dlaczego Bohdan, taki zapalczywy, tym razem był spokojnym. Pierwszą obelgę, gdy mu cofnięto dłoń, wytłómaczył pobłaźliwie; na słowa wyzywające odpowiadał bez wybuchów; mocował się z sobą, ale potrafił utrzymać takt, którego się w nim Brochwicz nie domyślał.
Co go tak zmieniło.
Jaka siła wstrzymała go od gwałtowności, znanej u niego powszechnie?
— Jedna jest jedynie możliwą: On kocha Lucię.
Ta myśl zarysowała się odrazu jako pewnik. Zgnębiła ostatecznie Brochwicza, bo na tle swego nieszczęścia ujrzał on znowu — rywala.
A jednak żałował, że obraził Bodzia. Niepokoił się, podziwiał krew zimną młodzieńca, czynił sobie wyrzuty. Zamknięty w swym gabinecie męczył się i cierpiał, nie widząc ratunku.
Zrozumiał, że nie dość jest kobietę kochać szalenie i okazywać jej głąb swych uczuć, nie dość jest miłować duchem i pożądać zmysłami, ale trzeba posiadać tę moc wyłączną, odrębną siłę psychologiczną, którą zniewala kobietę do wzajemności. Trzeba umieć otoczyć ukochaną siecią swej przewagi, delikatną i subtelną, ale trwałą nie ulegającą zniszczeniu. Trzeba z ostrożnością niesłychaną odróżnić despotyzm od tej odmiennej formy despotycznej, mającej władzę bóstwa, a wytworność i barwę storczyka.
Nie żebrać miłości, ale brać ją stanowczo jako swoją własność.
Iść do celu bez wahań, bez skrupułów, lecz krokiem śmiałym, druzgocącym wszystko po drodze.
Michorowski szedł z taką właśnie zuchwałością życiową, wszystko rzucił na szalę jednym zamachem i... wygrał.
Lucia odczuła przewagę Bohdana, łamiącą bezwzględnie jej niepewność.
Brochwicz rozmyślał, czasem ze spokojem dziwnym, czasem — do głębi wzburzony.
Powtarzał sobie, że świat i życie ludzkie to blaga, obłuda i wielka fatamorgana. Optymizm, zwykły towarzysz młodości, gdy zanika, zostawia po sobie w istocie człowieka martwotę i niechęć zupełną. Wszystko jest fałszem, to podstawa świata.
Świat jest jak teatr; odgrywają się w nim tragedje, dramaty, najczęściej i komedje, zmieniają się aktorzy, dekoracje, lecz treść główna i scena pozostają te same. Treść oparta na wiecznem, subtelnem lub ordynarnem oszukiwaniu siebie.
— Mówią: kochać — to żyć! Paradoks.
— Kochać — to morfina; bez niej zamiera się, a nią się zatruwa.
Kochać z wzajemnością, to szczęście wielkie, to odurzenie narkotyczne.
Kochać bez wzajemności, to trąd, śmierć, to gorsze od śmierci.
Ale kochać i bez wzajemności i bez jednego atomu nadziei to powolna okrutna agonja.
Zazdrość szarpała Brochwiczem. Zabiorą mu Lucię... I kto ją zabierze? Gdybyż umarła. Gdybyż nikt nie miał prawa do niej!
Egoizm i mściwość podniecały się w duszy Jerzego. Ale zastanowienie przemawiało ciszej wprawdzie, lecz samowolniej.
Brochwicz zmagał się z sobą.
Wieczorem oznajmiono mu nadejście dwóch panów. Nazwiska ich objaśniły Jerzego.
Sekundanci Bohdana — pomyślał.
Odetchnął swobodnie, lecz zanim wyszedł do salonu, gdzie go oczekiwano, przebył z sobą krótką, ale straszną walkę. To, co miał uczynić, pruło mu żyły. Zatamował krzyk protestu, wyrywający się z wyżyn ambicji, i wyszedł do sekundantów zimny, poważny. Był zwycięzcą... lecz samego siebie.
Przyjaciele Bohdana zrozumieli inaczej. Postawa Brochwicza wydała się im groźną.
Podyktuje ostre warunki — pomyśleli jednocześnie.
Po zmianie ukłonów, starszy z panów wyjawił cel ich wizyty. Hrabia słuchał bez wrażenia i milczał.
Sekundanci spoglądali na siebie porozumiewawczo, nie pojmując zachowania się wyzwanego.
Nagle Brochwicz rzekł głosem stanowczym, ale zupełnie odmiennym niż zwykle.
— Ja z panem Michorowskim pojedynkować się nie będę.
Sekundanci się zdziwili.
— Jakto?! Hrabia odmawia pojedynku, będąc wyzwanym? — spytał jeden ze świadków Bohdana.
— Tak odmawiam zadośćuczynienia z bronią w ręku.
— Hrabio! Jaki pan ma powód?!...
Brochwicz spojrzał im śmiało w oczy, wzrokiem jasnym, prawym.
— Panowie! — przemówił dobitnie. — Obraziłem pana Michorowskiego bardzo poważnie i z rozmysłem. On był wyrozumiałym, ja zaś niesprawiedliwym. Cisnąłem mu obelgę niesłusznie, prawda jest po jego stronie.
Świadkowie mieli miny niesłychanie zdumione.
Jerzy, głosem złamanym ciągnął dalej.
— Proszę panów zawiadomić pana Michorowskiego, że gotów jestem przeprosić go, gdyż uznaję się winnym. Jeśli wówczas zechce on pojedynku, będę do usług. Żegnam panów.
Hrabia cofnął się do gabinetu.
Miał wrażenie, że zdmuchnął ostatni płomyk w świątyni, w której królowała Lucia, owiana dymem tajemniczym ułudy.
Buchały mu w mózgu wulkany, ziejące ogniem i lawą rozpaloną. Coraz więcej ich przybywało i coraz wścieklejszych. Jerzy pragnął śmierci, lecz nie z ręki Bohdana, nie w pojedynku o Lucię. Tęsknił za czemś, co mu dać może zapomnienie.
W parę godzin potem, kiedy Brochwicz draźnił się już brakiem wiadomości od Michorowskiego i miał do niego jechać, nagle Bohdan sam zjawił się przed zdumionym hrabią.
Jerzy, niezmiernie ujęty, ręce wyciągnął do Bodzia szczerze i serdecznie.
— Więc mi pan wybacza? — spytał.
— Tak, chcę abyśmy się rozstali w zgodzie bez przykrych wspomnień. Zatuszujemy je. Chciałem pana zabić, teraz pragnę zgody.
Uścisnęli się przyjaźnie.
Brochwicz chciał wyczerpać sprawę. Rzekł ze wzruszeniem:
— Drogi nasze rozchodzą się, może nazawsze — któż wie!? Proszę pana pożegnać odemnie baronównę i księżnę. Nie mogę spełnić tego osobiście. Ale... pan mi nie odmówi ostatniego pytania. Jestem w prawie zadać je panu.
Bodzio przeczuł dalszy ciąg.
— Proszę!
— Pan... kocha ją. Czy tak?!
— Kocham! — odrzekł Bohdan śmiało i dumnie.
Brochwicz zzieleniał. Żółć zalała mu krew w sercu. Rzekł cicho:
— Tylko to chciałem wiedzieć.
Pożegnali się w milczeniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.