Ordynat Michorowski/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLV.

Ślub Luci z Brochwiczem miał się odbyć w Paryżu w połowie stycznia.
Księżna Podhorecka stała się jedyną opiekunką osamotnionej dziewczyny. Mieszkała z nią razem we Francji, gdyż Lucia po ostatecznej rozmowie z ordynatem wyjechała natychmiast zagranicę i niechciała wracać do kraju.
Zbliżała się chwila stanowcza. Baronówna żyła jak w letargu. Rozpacz i obawa przed przyszłością zabiły w niej duszę. Chwilami budziła się z tego snu strasznego, budziła się dotknięciem rzeczywistości, która porywała ją w wir szalony niezgłębionych rozpadlin. Rosła w niej bezbrzeżna niechęć dla Brochwicza, i pogarda, i żal i wstręt do siebie. Jerzego czyniła winnym, że chce ją mieć za żonę, siebie — że się na to zgadza, wreszcie Waldemara — że był demonem, rzucającym ją w bezdeń.
Miłość dla Waldemara, wszystkie walki i cierpienia zmalały wobec grozy przyszłości, idącej nieubłaganie, z demoniczną siłą.
Nic jej nie wstrzyma. Oboje z Jerzym brną na oślep, nad przepaść, nad krawędź niedoli, widzą ją niemal przed sobą, nędzną, urągliwą, lecz kuszącą jak grzech. Oboje zamknęli oczy, odrzucili precz od siebie wszelkie podszepty sumienia. Mocą stała się dla nich jakaś konieczność i rezygnacja. Co będzie — to będzie, byle prędzej. Bez analizy, bez uwag szli do swego celu, jak pijani. Gdyby siła nieznana a wielka otworzyła im oczy, wzywaliby ratunku. Taka siła mogłaby ich ocalić... lecz jej nie było..
Własny rozsądek i zastanowienie uśpili narkotykiem uczuć osobistych, starganych doszczętnie i boleśnie.
Lucia w chwilach przebudzenia zrywała pierścionek z palca, pisała do Jerzego listy, zwracając mu słowo, lecz potem — darła papier na strzępy i znowu poddawała się bezczuciu letargicznemu. Teraz już tylko smutny obraz przyszłego życia rysował się w jej duszy; osnuty był paniczną obawą.
Strach ogarniał ją coraz silniejszy, strach dławił, systematycznie truł i ciągnął zarazem w toń.
Lucia przeistoczyła się w bryłę bezwolną i jakby zmiętą.
Czasem, przeciwnie, bunt w niej powstawał, przeogromny, krzyk protestu wydzierał się z serca, które dobrowolnie okuwała w blachy zimne, nieszczęścia. Wówczas Brochwicz ginął, jak drobny liść zmiażdżony nawałnicą wichru. Ordynat zapadał się w ciemnię. Wszystko malało. Na serce zaś cierpiące spływał ciepły promyk przeczucia niesłychanego, nieuchwytnej halucynacji ocalenia, i złagodzone tą pieszczotą serce uciszało się, jak po haszyszu.
W takich łagodnych jaśniach niby w błyskawicach wśród chmur, ukazywała się w zmęczonej wyobraźni Luci postać Bohdana Michorowskiego. Jego oczy ciemne i twarz szczupła, nerwowa, jego uśmiech szczery, dziwnie pociągający, napawał dziewczynę otuchą niezrozumiałą. Baronówna wzruszała się wspominając jego dobre chęci i dążenia w celu uratowania jej od uczuć nieodwzajemnionych lub też rzucenia w ramiona ordynata.
Wszystko zawiodło.
Pozostał niebezpieczny szlak, idący w głąb życia, albo pozbawienie się go przez samobójstwo.
Śmierć własna przedstawiała się baronównie bez właściwej grozy, lecz jakby symboliczna Marzanna.
Niech nadejdzie, niech się spełni.
Myśl samobójstwa nawiedzała Lucię, lecz na krótko i niezbyt silnie. Bywała raczej wykwitem wybujałej fantazji i pewnego lubowania się własnym dramatem. Nie przychodziły te myśli bezpośrednio, aby zniewolić ducha, lecz snuły się śladem wyobraźni zarazem przejaskrawiając ją.
Umrzeć — nie było dla Luci koniecznością duszy, odtworzoną jasno i wyraźnie, ale najwłaściwszem zakończeniem, do czego jednakże brakowało jej postanowienia.
Lucia na dnie swej jaźni pragnęła żyć, tylko obawiała się rozpocząć z życiem walkę i biernie poddała się prawom krańcowej apatji.
Pani Idalja Elzonowska, już jako narzeczona hrabiego Barskiego, przyjechała do Paryża, lecz przyjęcie, jakiego doznała od córki, zniechęciło ją do pozostania na jej ślubie.
Lucia nie chciała widzieć matki przy tej uroczystości. Z rodziny mieli być tylko księżna Podhorecka i Hrabiostwo Trestkowie.
Baronówna oczekiwała jeszcze dziadka Macieja, ale on dla braku zdrowia nie obiecywał przyjazdu.
Księżna, z pomocą hrabiny Rity, zajęła się wyprawą Luci, ona sama do niczego nie chciała się bowiem wtrącać.
Do ślubu pozostało tylko kilka dni ostatnich.
Lucia zachowywała się tak, jakby ją miano żywcem zamurować. Jej niepokój, jej lęk okrutny dosięgnął największego napięcia. Lucia była prawie niepoczytalną i trawioną przez gorączkę. Myślała o chwili ślubu, jak suchotnica o śmierci przewidzianej niemal co do godziny. Czuła, że ginie, i czuła, że od niej samej zależy ocalenie własne, ale śmiech nieludzki, jakiś śmiech targający nerwy wybuchał z jej piersi i tłumił akcję ratunkową. Przeraźliwie jasno widziała swój grób otwarty i zbliżała się doń z całą świadomością, ale zarazem z szarpaniną wewnętrzną, która pozornie wydawała się brakiem przytomności i lekceważeniem.
Gdy pewnego dnia Brochwicz ujrzał ją w podnieceniu niebywale draźliwem, zląkł się. Po raz pierwszy od czasu zaręczyn zadał sobie pytanie, co on robi.
Upiór nieszczęścia ukazał mu się groźny, szyderczy i bezlitośny. Jerzy ścierpł. Sumienie i etyka wzburzyły całą jego istotę, ale zamknąć tej ciemnej pieczary złej przyszłości, usunąć jej — nie miał sił. Grzązł i pociągał Lucię nieszczęsną, będącą jak w agonji.
Brochwicz odszedł zraniony moralnie, Lucia zaś powróciła do swego półżycia, wkraczającego w newrozę.
Siedziała w buduarze skurczona, z głową wtuloną w poręcz wysokiego fotela. Oczy smutne, o niezmierzonej głębinie, wpatrywały się w wysokie szyby okien, poza któremi jaśniał dzień styczniowy, kipiało wrzątkiem bujne życie Paryża. I oto nagle spadło na Lucię jasne przeczucie. Ujrzała w przestrzeni gienjalną moc swych przeznaczeń, dalekich od otwartego grobu, skąd wiało na nią pustką i chłodem. Ukazanie się tej zjawy niespodziewanej było silne i plastyczne; wrażenie olbrzymie.
Mara, gniotąca ją niemiłosiernie, zginęła na sekundę, oślepiona piorunowym gzygzakiem objawienia cudownego, co w glorję swą potężną porwało umysł Luci.
W tem ona zamarła ze zdumienia, podniosła się szybko.
Naprzeciw niej, w drzwiach, stał Bohdan Michorowski.
Poważny, spokojny, inny niż zwykle.
W oczach miał stanowczość, usta lekko uśmiechnięte, pewne siebie.
Tchnął zuchwałością i dziwną siłą.
Lucia pozostała bez ruchu. On podszedł i wziął jej ręce.
— Bodziu! Skąd ty... tu!... — spytała z przerażeniem.
— Przyjechałem, aby ratować ciebie, kuzynko...
— Mnie... ratować?
— Tak.
Lucia patrzała, jakby nie rozumiejąc.
Przerażenie jej rosło.
Spazmatyczny śmiech runął z jej piersi.
— Mnie ratować?! Ha! ha! za późno! Mój ślub za kilka dni.
— Otrzymałem zaproszenie i na szczęście zdążyłem, aby zerwać to małżeństwo. Nie wierzyłem do ostatniej chwili, że popełnisz taką... niegodziwość.
— Bohdanie!
— Tak, niegodziwość. Ale ja na ślub nie pozwalam! Ślub się wasz nie odbędzie, bo to byłoby zbrodnią.
Baronówna wyrwała ręce z jego uścisku. Brwi jej się zbiegły.
— Jakiem prawem to robisz? Kto cię upoważnił? — zawołała wzburzona.
Bodzio zapłonął.
— Prawem jest mi moja własna pewność, że czynię dobrze, że cię zatrzymuję w tym szalonym, nieprzytomnym pędzie do zatraty, że pragnę twego szczęścia. A na twą zgubę nie pozwolę!
— Jeśli chcę jednak zatracenia?
— Kłamiesz!
— Chcę! i dopnę celu.
— To nie cel, to upór, to kaprys... To... zemsta.
— Bodziu! Jak śmiesz?!...
Michorowski delikatnie objął palcami jej dłonie, zajrzał głęboko w oczy dziewczyny. Ona znieruchomiała. Usiadła na fotelu, Bohdan zajął sąsiednie miejsce.
Oboje milczeli.
W duszy Luci rozsnuwał się niepokój, owładnęła nią nagle trwoga, jakby chęć do ucieczki. Bała się spojrzeć na Bohdana, by w oczach jego nie odczytać wyroku na siebie. Ten Bodzio, wesoły kuzynek, odrazu w umyśle jej spotężniał, stał się nowym i ciekawym.
Nawet zastraszającym.
— Poco on przyjechał... Co znaczą jego słowa?...
Pytania wirowały w mózgu baronówny, uparte, domagające się wyjawienia prawdy.
Bohdan ją zainteresował, lecz jednocześnie jakby ogłuszył. Wrażenia, wręcz przeciwne sobie, gromadziły się natarczywie. Serce Luci uderzyło parę razy wielką wdzięcznością dla Bohdana, aż oto znowu Brochwicz wypłynął na serdecznych falach jej uczuć. Obudziła się śpiąca etyka i myśl głęboka, owiane apatją, lenistwem, bezczynne, szarpnęły się, oburzone za spokój zmącony do dna. Senne majaki moralności zostały przez Bodzia targnięte zbyt gwałtownie. Więc dominowała niechęć.
— Poco on mnie otrzeźwia? Chcę spać, nawet w udręce snów tragicznych.
Idąc na przepadłe, nie chcę otwierać oczu. Poco on mi je otwiera?
Czy dlatego, aby ból uczynić nieznośniejszym?
Czy dlatego, aby zeń drwić?
Wtem, jak meteor oślepiający wpadł do duszy Luci błysk nadziei:
Bodzio chce zerwać małżeństwo, upoważniony przez ordynata.
Myśl ta wydała się Luci jedynie motywującą postępowanie Bodzia. Nie śmiała wyjawić jej głośno, tchu zabrakło piersiom dziewczyny. Bohdan, odgadnięty już, zmalał w pojęciu baronówny. Stał się nędznym pośrednikiem ordynata; ordynat — tchórzem, ukrywającym się za plecami kuzyna.
Obaj spodleli w wyobraźni Luci, a ponad nimi wykwitła delikatna płonka współczucia dla Brochwicza. On posiadł chwilowo wszystkie uderzenia serca Luci, całą jej dobroć i uznanie. On był ofiarą spisku Michorowskich. Narzeczona zapragnęła być mu wierną. Szyderstwem chciała zasypać Bohdana. Dać mu odczuć swą pogardę. Śmiech pełzał po nerwach, draźnił dziewczynę. Za chwilę wybuchnie okropny, zły i... nieszczery.
Bodzio uprzedził go; ściskając Luci ręce, rzekł głosem miękkim, ale stanowczo, jak gdyby stwierdzając fakt.
— Nie kochasz Brochwicza...
— Nie kocham! — odrzekła jak echo.
— Więc popełniasz... niegodziwość. I to z powodu zranionej ambicji; przez upór i znęcanie się nad sobą; rozmyślne, bezlitośne znęcanie się.
Milczała, cała drżąca. Sugestjonował ją władzą niepojętą, niweczył jej wolę.
Bohdan mówił nieubłaganie:
— Z rozpaczy można się zabić, ale nie wychodzić za mąż. To nie zabójstwo, to tylko kalectwo na całe życie. Luciu, ty ordynata nie kochasz.
Wstrząsnęła się.
W jej głosie zabrzmiały gniew, zdumienie niesłychane nad zuchwałością Bohdana.
Okropny wir zapanował we wszystkich uczuciach Luci. Usłyszane słowa były dla niej obelgą, raniły ją pręgierzem barbarzyńskim. Ale w jestestwie swem dziewczyna odczuwała najmocniej zawód, z powodu, że upadły jej domysły o spisku. Ordynat nie mógł się ukrywać za Bodziem, skoro ten ośmiela się profanować jej uczucia dla Waldemara przez rzucenie co do nich wątpliwości.
— Jaki ma w tem cel? — pomyślała. — Co to wszystko znaczy? Czego oni od niej chcą?
Niepewność i lęk wewnętrzny odmalowały się na twarzy Luci. Chłód wystąpił z równą siłą. Popatrzała prosto w oczy Bohdana i rzekła bezdźwięcznie:
— Nie rozumiem ciebie! Czyś ty nieprzytomny, czy ja?
— Luciu, posłuchaj mnie...
— Powiedz, co twoje słowa znaczyły! — przerwała mu nerwowo.
— Moje słowa?... Mówiły prawdę: ordynata nie kochałaś i nie kochasz.
Baronówna powstała z fotela.
— Dosyć! — przerwała. — Żegnam ciebie. Jesteś dziecinny... i śmieszny.
Prędko wyszła z pokoju.
Bohdan słyszał jej uśmiech, nienaturalny; krztuszący się nienawiścią dla niego, drapieżny, a pełen żalu.
Jad, wszczepiony słowami Bodzia, wsiąkał do duszy Luci i zaczynał powoli działać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.