Ordynat Michorowski/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Brochwicz przesiadywał w Głębowiczach i jakkolwiek przyjaźnie, ale nieufnie patrzał na stosunki ordynata z szlachtą okoliczną. Podziwiał działalność Michorowskiego, interesowały go programy społeczne, inicjowane przez ordynata. Ale sam nie brał w nich udziału. Czytywał, grywał, marzył. Brochwicz był jak pod wpływem narkotyku. Jakieś moralne opjum odurzyło go, niwecząc energję.
Ordynat, przeciwnie, był w ciągłym ruchu. Sprawy publiczne, fermenty społeczne i naprężone włókna polityki wewnętrznej podniecały go. Jego sprężysty umysł szukał co raz nowych ujść i znajdował je. Głębowicze stały się punktem zbornym różnych zjazdów i sesji. Arystokracja krzywo spoglądała na „demokratyczne zachcianki“ ordynata, lecz wciągana przez niego, musiała czasem współuczestniczyć w jego programach. A te były szerokie. Tylko niebardzo się udawały z powodu zagmatwań politycznych. Oczekiwanie ważnych wypadków, przewroty w sferach rządzących — tamowały filantropijną działalność. Rozmaite partje, związki paraliżowały czyn praktyczny.
Ordynat był bezpartyjnym, ale wyrozumiałym. Na sesjach mówił niewiele, wypowiadając zdania konkretne i dobrze obmyślane które zawsze prawie odnosiły zwycięstwo. Nie rozdrabiał swych myśli i nie szafował niemi w dysputach z każdym. Nie była to zarozumiałość, lecz jedynie powściągliwość i powaga w słowie. Miał zaufanie do dziadka i Luci; przy nich mówił więcej i nieco ożywiał się.
Odkrywał przed nimi nie tylko swe projekta, lecz i głębsze wewnętrzne myśli. Badał ludzi, z którymi obcował bliżej, i często zrażony do nich, sarkał przed panem Maciejem i Lucią. Raz mówił:
— Gdyby na świecie było mniej pretensji, byłoby zarazem mniej kłamstw i obłudy. Gdyby ludzie mieli odwagę przedstawiać się takimi, jakimi są, byliby szczęśliwsi. Nic chyba nie deprawuje tak duszy, niż ta pewność, że się ma maskę dla świata, a inną twarz dla siebie. Bo pomimo najzręczniejszej i, powiedzmy nawet, najwytworniejszej obłudy, osobnik, który ją uprawia, zna swą istotną wartość. Więc gdy uczciwość w nim nie zamarła doszczętnie, odczuwa i cierpi, że pozuje. A to jest przecie okrutne.
Lucia potrząsnęła głową energicznie.
— Ale dodaj jeszcze: że i nie poprawi się taki pan. Gdy jest bierny duchem, wierzy w swą pozę, jak w rzecz prawdziwą nie nabytą i kolorowaną. Gdy jest podły, śmieje się z niej ironicznie, lecz nie zmienia. Częściej jednak śmiech swój zwraca nie na własny dowcip w urządzaniu prawdy, lecz na naiwność tych, którzy się na nią biorą.
— I to już jest szczytem bezczelności — dokończył Waldemar.
Stary Michorowski patrzał na nich ze smutkiem i zgrozą.
— To jest młode pokolenie! Ty Luciu możesz już tak sądzić?
— Poznaję świat, dziadziu — odrzekła krótko.
Brochwicz nie rozmyślał o polityce, nie analizował ludzi. Z książką w ręku siedział raz daleko po za parkiem w ogrodzie owocowym. Nie czytał. Głaskał wzrokiem żółknące już drzewa śliw.
Obfite, nadmiernie dojrzałe owoce, w aksamitnych fjoletach z puszkiem srebrzystym zwisały z gałęzi ciężkiemi ciałami, lub spadając na trawę, pękały, ukazując złotą, soczystą miąż. Szare okazałe gruszki wśród szarych liści i błyszczące, zarumienione jabłka tworzyły wyłączną jesienną mozajkę, napawając jednocześnie jakąś sytością. Brochwicz lubił ten ogród, bo mu tu było zacisznie. Błądził w winnicy, wśród zabudowań cieplarnianych, rysował pyszne kiście winogron, czarne i zielone, cieszył się widokiem potężnych ananasów, przysadziście złocących się pod szkłem. Wytworne kule brzoskwiń i ciemno-żółte lampki moreli zatrzymywały na sobie oczy Brochwicza, jakby najpiękniejsze kwiaty. Chodził już długo miażdżąc opadłe śliwki węgierki, pogrążony w myślach, z tęsknotą w źrenicach i zwątpieniem na ustach. Ale ocknął się. Nagłe postanowienie rzuciło mu na twarz błysk energiczny. Prędkim krokiem podążył do zamku. Zapytał, gdzie ordynat. Olbrzymi Jur odpowiedział cicho i jakby z nabożeństwem:
— Ordynat gra.
Brochwicz wiedział, że gra w sali muzycznej na organach.
Uszanował tę chwilę i nie przerywał. Nawet nie wszedł do sali. Usiadł w bocznym saloniku, czekając, aż Waldemar skończy, i zasłuchał się.
Michorowski nieczęsto pozwalał sobie na chwilę osobistych rozmyślań przy organach, bo wówczas wpadał w nastrój prawie mistyczny. Wszystkie drogie wspomnienia, bóle, tragedje przeżyte przed dwoma laty uwypuklały się i raziły w serce nawałą ciężarów. Ale grał i zanurzał się we wspomnieniach odległych, które jednak przez powiększające szkło duszy były tak blizko, że prawie w tej sali. Waldemar miewał złudzenia, że gdy wstanie, zobaczy za sobą Stefcię Rudecką lub usłyszy jej głos. I patrzał na nią, budząc życie w jej twarzy, malowanej na płótnie. Portret jej umieszczony był obok organów. Gdy ordynat grał sonatę Beethowena, ulubioną niegdyś przez nich oboje, twarz na portrecie zdawała się uśmiechać, promienieć. Gdy grał żałobnego marsza lub nokturny Chopina, rysy zmarłej narzeczonej posępniały, Waldemar zaś wstrząsał się, bo widział ją wówczas już oblubienicą śmierci w Ruczajewskim salonie wśród kwiatów.
Nikt nigdy nie przerywał ordynatowi tych sjest muzycznych. Cały zamek słuchał w skupieniu. Niewidzialne jakieś palce trącały w struny innych instrumentów, tu nagromadzonych, i razem z hejnałem organów płynęła pieśń tęskna a potężna, pieśń natchniona, nasiąkła czarem, od bólu ciężarna.
Brochwicz słuchał takiej właśnie pieśni strun. To nie grały palce ordynata, to grała wszechpotęga dramatu, który nosił w duszy; to grał orkan poszarpanych namiętności; to grała tęsknica tak olbrzymia, że ocean, wylany na jej ogień, nie zdławiłby go.
— Jeśli tak dłużej potrwa, to zgon Stefci, ordynat i te organy staną się legendą zamku — myślał Brochwicz.
I nie mylił się. Na zamek już spoglądano jak na mauzoleum nieszczęścia. Mury były jakby nasiąkłe tragedją; pełzał po nich szary mrok. Wyniosły gmach przyjmował odwiedzających przyjaźnie, ale głównie ludzi czynu, związanych z ordynatem tożsamością idei. Nie bywało innych zjazdów, niż społeczne. Dawne zabawy zdążyły stłumić na węgłach murów najcichsze swe echa. Zamek był jak skała z ostatnim potomkiem orlego rodu, którego pierś zraniona krwawiła.
Brochwicz nie odważył się tego dnia mówić z Michorowskim o sobie. Nazajutrz przy śniadaniu rzekł tylko:
— Muszę już opuścić Głębowicze: ale dziś chcę być w Słodkowcach. Proszę cię, Waldy, jedź ze mną.
— Chcesz się upewnić co do Luci?
Brochwicz spojrzał zdumiony.
— To ty odgadłeś?
— Przeczuwałem.
Przez chwilę milczeli.
— Upewnić?... Czy ja się mogę upewnić?... Ja zupełnie nic nie wiem — rzekł Brochwicz.
— Nie rozmawiałeś z nią o tem nigdy?
— Nie.
— Jednak ona również wie.
— I...?...
— No, nie zwierzała mi się, trudno odgadnąć.
Brochwicz przeciągnął dłoń po swych gęstych, jasnych włosach.
— Ty, Waldy, przeczułeś, ale nie wiesz, jak ją kocham. Tak to jakoś powstało z niczego. Z tej dziewczynki wyrósł kwiat wonny — może nie dla mnie... Ona kocha... kocha napewno; tylko... zdaje się, nie mnie!....
Ordynat popatrzał badawczo w oczy przyjaciela.
— A kogo — zgadujesz?
— Kogoś, kto został w Nicei. Ona uciekła od niego.
— Ale kto to?
— Nie wiem. Ona jest skryta. Pojedziesz, Waldy, do Słodkowic ze mną?
— Tak. Kto wie?...! Może się obydwa mylimy?
— Nie rozumiem...
— Bo ty myślisz, że jest ktoś drugi, a ja jednak myślę, że jesteś tylko ty.
— Ja?!...
— Poczekaj! A może nie być nikogo w jej uczuciach, to możliwe. Lucia jest tajemniczą.
Brochwicz trochę smutno uścisnął rękę ordynata.
— Wolałbym już, żeby kochała innego, niż nikogo, bo wówczas jej stan obecny tłumaczyłby się naturalnie. A tak?... Jeśli to tylko apatja, niechęć do życia?...
— Nie! Lucię napewno coś gnębi — odrzekł Michorowski z powagą w głosie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.