Orbeka/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Zapewne z powodu, że tu apartamenta były obszerniejsze i wygodnie dozwalały przyjmować wielką liczbę gości, Mira otwarła dom swój, świetnie urządzony na wielką stopę, ćmiąc najwspanialsze ówczesne pańskie dwory. Trzeba jéj przyznać, że miała wiele dobrego smaku i że pieniędzmi zręcznie rozporządzać potrafiła. Publiczność dowiedziała się razem, że na Mirę spadło milionowe dziedzictwo, po jakimś stryjaszku, jeźli nie amerykańskim, to równie jak oni złotodajnym. To tłómaczyło zmianę skali życia.
Co się tyczy pana Orbeki, ten był tak niewidoczny, że mało kto o jego egzystencyi wiedział. Lokatorka pierwszego piętra, wkrótce dla sług zapotrzebowała kilku pokojów na dole, pan Walenty więc mieścił się w parze lichych izdebek od podwórza, i tam zamknięty, samotne niemal pędził życie. Bywał on w salonach na górze, ale unikał po większéj części tłumnych zgromadzeń i zabaw. Niedostatek gospodarza domu zastępował Hornim, który się wkrótce zjawił znowu, i para młodych chłopaków, pod niebytność jego za adjutantów przyjętych czasowo. Wesoło było bardzo, życie płynęło tém przyjemniéj, że ten poczciwy Orbeka w niczem na zawadzie nie był. Ażeby sobą nie kompromitować tak godnéj damy — krył się, robił maluczkim, zdawał się prosić o przebaczenie że żyje, i że śmié pod jednym z nią mieszkać dachem. Czuł całą swą winę.
Życie więc urządziło się jak najdogodniéj dla Miry, która stare popłaciwszy długi, nowe robiła żywo, nie tracąc czasu. Fałszywa pozycya Orbeki, który ją czuł bardzo, sprawiła to, że ani się naprzykrzać, ani zbyt pokazywać, ani być natrętnym nie mógł. Pozwalano mu co łaska, i jak biednemu żebrakowi rzucano ze stołu okruchy.
Przyznajmy co komu należy, Mira była wesołą, lubiła rozrywki, potrzebowała życia, młodości, śmiechu, zabawy; Orbeka był smutny, nieco nudny, uczuciowy i nigdy może dwa charaktery kochanków gorzéj dobrane nie były. On unikał świata, ona go szukała, on potrzebował samotności, ona wrzawy; on żył cały sercem wewnątrz, ona zewnętrznemi pozorami. Po pierwszych więc dniach zaraz, nastąpić musiał powoli rodzaj rozwodu, i rozpołowienia życia, gdyż każde z nich szukało dla siebie warunków niezbędnych — Orbeka ciszy, Mira hałasu. Nigdy go koło niéj nie brakło, tém mniéj teraz, gdy znowu dom postawiła na téj stopie zbytku, która przywabia pasożytów i na wiele niemiłych okoliczności ślepemi i głuchemi ludzi czyni. Udawano więc, że wierzono w sukcessyą jéj, że nie widziano Orbeki, że wszystko było w porządku.
Do tego rozprzężenia swobodnego nie przyszło od razu, w pierwszych dniach po instalacyi w pałacu, państwo dłużéj bywali razem, drzwi dla natrętów bywały zamknięte, mieli swe godziny samotne. Walenty próbował nauczyć ją żyć sztuką, literaturą, rozmową, spokojem domowym, ale niestety — napróżno. Mira chwilowo dawała się zająć, pociągnąć, urokiem słowa, muzyki, — ale wkrótce zaczynała wyglądać oknem, i nastawiała ucha na ruch uliczny i wrzawę, porywała w ostatku za kapelusz, musiała wyjeżdżać, uciekała z domu, nie bez narzekań na obowiązki towarzyskie, na nudnych ludzi i t. p. W istocie samotność z nim, z jego powagą i smutkiem uroczystym, stawała się dla niéj wprędce nieznośną, a przywiązania na tém sercu wyczerpaném, największe ofiary, najgorętsza miłość, wyrobić nie mogła. Ona była młodym trzpiotem, on nadto starym i w sobie zamkniętym, nadto poważnie i seryo pojmującym uczucie, jego obowiązki i szczęście, jakie ono dawało.
Wkrótce też samą naturą rzeczy ułożyło się ich życie wspólne w ten sposób, że jak najmniéj mogli być z sobą. Z rana Mira miała interesa, kupców, modniarki, listy, ledwie czas na przywitanie i zażądanie zręczne pieniędzy, których dla niéj nigdy dosyć nie było; rzadko obiadowali razem, bo ona często miała zaproszonych gości, którzy dla Orbeki byli nie sympatycznemi, oszczędzała mu więc przykrości widzenia ich, ale nie chciała, bo ją bawili — poświęcić jemu.
Po obiedzie przybywali inni znowu goście, potem jechała w świat na wieczór i kolacyą, a on jéj towarzyszyć tam nie mógł, lub przyjmowała u siebie fircyków i modne panie. Dopiéro gdy się to wszystko rozjechało, pan Walenty przychodził na jakie pół godziny, ale Mira była zmęczona, ziewająca, prawiła najczęściéj o rzeczach, które go wcale nie zajmowały; skarżyła się na znużenie i odprawiała go rychło... On był rad, że mógł z uszanowaniem końce jéj paluszków ucałować — jemu tak mało było potrzeba!.. tylko łudzić się tém, że był kochanym.
To złudzenie utrzymać umiała Mira, bo ją nagle porywała zgryzota i niepokój, obawa aby go nie straciła, i gdy się poczuła winną długiéj obojętności, łacno odegrywała komedyą przywiązania, namiętności, czułości... Padała mu do nóg, obsypywała go pieszczotami.. a biedne człecze odchodziło we łzach uszczęśliwione.
Żył potém długo tym datkiem, rozpamiętywając go w ciszy.
Śmiano się z niego na dworze jego królowéj, ale on o tém nic nie wiedział; ona jednak sama oszukując go po trosze, bawiąc się w zaloty rozliczne, w intryżki wiązane na wszystkie strony, przy sobie nie pozwalała słowa powiedziéć przeciwko niemu. Czynem go nieraz lekceważyła, ale miała ten jakiś punkt honoru, że go kazała szanować.
To życie rozproszone, trzpiotowate, po za domem zawsze lub w tłumie, umiała Mira wszakże tłómacząc się z niego przed Orbeką, odmalować mu jako najniewinniejsze w świecie.
W fałszu była niezrównaną mistrzynią, była w nim prawdziwym artystą; opowiadała mu z największemi, najprawdopodobniejszemi szczegółami sceny wymyślone, nie bywałe, które na razie tworzyła, z taką sztuką, że przysiądz było potrzeba, iż musiały być prawdziwe. Opowiadała o ludziach którzy nie istnieli, o wypadkach nie bywałych, o sobie, o Warszawie, to co jéj dogodném było dla przedstawienia mu się w promienistym ideale. — A że Orbeka z tamtym jéj światem, w którym ona żyła, żadnego nie miał stosunku, nie mógł więc wcale sprawdzić powieści i niepodejrzywając ich nawet, nie myślał o tém wcale.
Miał w niéj niezachwianą wiarę, i mogła mu była wmówić co się jéj podobało. Zdawało mu się już nawet nieraz, gdy mu zmęczona poświęciła pół wieczora, lub kilka dnia godzin, że się powoli odrywa od nałogu roztargnień, od zakochania we wrzawie...
Tak długie upływały miesiące, nie potrzebujemy kreślić ich szczegółowego obrazu, z tych danych jakieśmy rzucili, każdy się ich łatwo domyśli.
Orbeka coraz bardziéj zakopany siedział w swych dwóch ciasnych pokoikach na dole, jakby na łasce we własnym domu, dosyć sponiewierany przez ludzi, którzy zaledwie mu posługiwać chcieli, chociaż cały ten przepych, rosnący codzień, opłacał.
Majętność jego oprócz domów cała zrealizowana w kapitały, leżała u bankierów na zawołanie, aby pani mogła tém swobodniéj nią rozporządzać; to też bez zastanowienia rzucała oknami pieniądze piękna Mira, i nie było fantazyi któréjby nie dogadzała.
Ona to pierwsza w Warszawie, trafiła na szczęśliwy pomysł posyłania bielizny do prania pocztą do Paryża, inne panie zawstydzone, że im to wprzódy na myśl nie przyszło, naśladowały ją potém. Mira utrzymywała, że bieliznę praną w Warszawie, słychać było mydłem i praczką, i że osoby delikatnych nerwów, nosić jéj nie mogły. Elegantki wszystkie późniéj wykrzyknęły, że z tego tylko chorowały... i Paryż począł opierać cały wielki świat stolicy. Niektórzy z mężczyzn nawet poszli za tym pięknym przykładem.
Innych zbytków wyliczać trudno. Dwór był na bardzo pięknéj utrzymywany stopie, mieli rodzaj marszałka dworu, Francuza, kamerdynera także z nad Sekwany, czterech lokajów w liberyi, dwóch furmanów, oprócz tego żeńskie otoczenie pani było liczne, a kuchnia oprócz szefa rondli, obfitowała w pomocników. Na stajni przez oszczędność trzymano tylko dziesięć koni niezbędnych, ponieważ Orbeka sam zawsze chodził pieszo... On i Nero, który podstarzał jakoś w Warszawie i nudził się w zamknięciu, samotne, długie odbywali przechadzki.
Szczęście pana Walentego było cale szczególnego rodzaju, wyglądało ono na smutek i boleść. — Jak błyskawica wprawdzie przerzynały je chwile szału, uniesień, egzaltacyi, ale nazajutrz zbywszy się i nakarmiwszy swego pana, Mira wylatywała znowu i między szczęściem wczorajszém a tęsknotą jutra, nie było najmniejszego związku.
W Warszawie Orbeka mało komu był znanym, uchodził za dziwaka, i nie pociągał ku sobie nikogo. W salonie na górze jeźli się zjawił przypadkiem, to chyba żeby wyręczyć Hornima i być posłanym do kredensu, albo posadzonym do fortepianu dla zabawienia dilletantów.
Rzecz szczególna, ta Mira, która grała z takiém uczuciem Beethowena, wcale grać nie lubiła, muzyka unosiła ją na chwilkę, ale pracować nad nią nie mogła. Zaledwie rozpoczęła jedno, chwytała drugie, i nic nie wyrozumiawszy, rzucała wprędce znudzona, odkładając surowszą pracę na jutro. A jutro na nic czasu nie było, przyniesiono nową suknię, zjawił się nowy wielbiciel... zachciało się jakiegoś nieznanego zbytku.
We wszystkiém kaprys nią rządził wszechwładnie, główka otwarta na cztery wiatry była przewodnicą, serce spało, albo dawno już było umarłe.
Gdyby nie nadzwyczajna powolność i łagodność Orbeki, nieraz by już może przyszło pomiędzy niemi do sporu — ale biedny ów człowiek miał charakter stworzony do oszukiwania, wierzył w co chciano i byle nie stracić drogich złudzeń, gotów był na wszystko.
Już prawie rok upływał od czasu, jak się Mira wniosła do kupionego pałacu na Krakowskiém, gdy jednego poranku Orbeka, który prawie nigdy gości nie miewał, usłyszał pukanie do drzwi. Po chwili zdziwiony dosyć ujrzał w progu dawno, bardzo już dawno, niewidzianego Sławskiego.
Spotykali się wprawdzie z sobą w ulicy, kłaniali sobie z daleka, czasem kilka słów obojętnych przemówili do siebie, ale kapitan widocznie przyjaciela dawnego unikał, a Orbeka nie zwykł się był narzucać nikomu. Odwiedziny te mocno go zdumiały, serdecznie był za nie wdzięcznym Sławskiemu i powitał go z żywą radością, bo go szacował i kochał. — Sławski zdziwiony obejrzał się po więcéj niż skromném mieszkaniu anachorety.
— Cóżeś to ty w swoim własnym pałacu, tak ciasny sobie obrał kątek? zapytał.
— Ja? rzekł nieco zakłopotany Orbeka, niechcąc wyjawić prawdy, bo mu pani na swój dwór, wszystko już była zabrała, ja... ty wiesz, lubię życie skromne, nie mogę mieszkać obszernie... tak przywykłem i tak mi lepiéj.
Sławski nic nie odpowiedział.
— Wiesz, odezwał się po chwili, tu trochę duszno — w istocie pokoiki były zagracone, ciasne i nieprzewietrzane dawno — gdybyśmy razem poszli się przejść do Saskiego ogrodu, lub w Aleje?
— Najchętniéj, rzekł Orbeka, wielką mi to zrobi przyjemność... prosiłbym cię na śniadanie... ale... przyznam ci się, że ja dla swobody... i dogodności, sam jadam w mieście zwykle, więc może razem.
— Ja już jestem po śniadaniu, odparł Sławski, ale będę ci towarzyszył jako świadek.
Orbeka dodał jeszcze, że dziś woli nie jeść, bo się czuje nie bardzo zdrowym, i wyszli razem.
Gdy minęli wrzawliwsze ulice, Sławski ujął go pod rękę, westchnął i tak się odezwał:
— Jeźliś mi swą dawną przyjaźń zachował, przebaczysz mi, że się nie proszony, a pewnie też i nie dziękowany, muszę z obowiązku sumienia wmięszać w twoje interesa. — Pozwolisz mi mówić z sobą szczerze, i jakbądź to przyjmiesz co powiem, nie miéj mi tego za złe. Są rany groźne, które lekarz przyjaciel, choćby krzyk bólu wywołał, dotknąć musi.
Orbeka zarumienił się mocno, ale milcząco uścisnął tylko rękę przyjaciela, a po chwili namysłu, rzekł głosem nieśmiałym.
— Mój drogi, o jedno proszę, nie chciejcie swoją miarą cudzego szczęścia mierzyć. Pomimo pozorów może dla ludzi nie zrozumiałych, dziwacznych, ja jestem szczęśliwy...
— Ale jeźli to szczęście opartém jest na fałszu? spytał Sławski.
— Jeźli ja niém dobrowolnie żyję jak prawdą, co mi to szkodzi? zapytał Walenty.
— Nie chciałbyś więc aby ci oczy otworzono? rzekł Sławski.
— Byłaby to usługa wcale nie przyjacielska, ozwał się Orbeka, co mi po bolącéj rzeczywistości, kiedym szczęśliwy marzeniem? na co mnie budzić?
— Z mojéj strony zdaje mi się to obowiązkiem.. rzeczy doszły do tego stopnia.
Orbeka zaczął widocznie drzéć, twarz jego pobladła, spuścił oczy, zdawał się walczyć z sobą, milczał.
— Wolałbym, żebyś był nie zagajał tego, rzekł, ale gdyś raz rzucił wyraz tak znaczący... obudził we mnie wątpliwość, wtrącił w niepokój... bądź co bądź, lepiéj już czarę wypić do dna, choć gorzka... a może też w niéj saméj, przeciw twemu zwątpieniu, osłoda się znajdzie.
— Daj to Boże, ale ja wątpię, rzekł Sławski. Znasz mnie, spodziewam się, widzisz że rok milczałem, nie narzucałem ci się ani z radami, ani z przestrogą... nie probowałem nawet leczyć choroby z którą ci dobrze... Z tego już wnosić możesz, że nie pochopny do wdawania się w twoje sprawy, a w ogóle w cudze, muszę mieć ważne bardzo pobudki do zmiany postępowania.
— Tak wnoszę, rzekł Orbeka — ale czy te pobudki wytrzymają moją krytykę i mój pogląd na nie — to pytanie. Mówmy.
— Tak, po męzku, śmiało, szczerze, otwarcie, dodał Sławski, bądź mężnym. Zacznę od tego jak do wiadomości pewnych szczegółów doszedłem, bo to mnie nieco wytłómaczy ze wściubstwa mego.
Oto wiesz dobrze jak szczupłe mam dochody, i że z pracy powszedniéj żyć muszę z dnia na dzień. Nie zdziwi cię to, że oprócz lekcyj rysunków, o które trudno, jako niezły rachmistrz, mam miejsce kontrolera w domu bankowym Cabrit’a.
Orbeka się zarumienił i zmięszał.
— Przez ręce więc moje przechodzą wszystkie księgi kassowe. Znaczniejsza część twoich kapitałów ulokowaną jest u tego bankiera, reszta u Teppera i Szulca. Wszystkie te domy kommunikują sobie interesa swych wspólnych klientów. W ten sposób przyszedłem mimowoli do dokładnego obrachunku twojéj fortuny. Wiesz-że jaki jest jéj stan dzisiejszy, po roku skromnego życia, jakie prowadzisz? Dałeś Mirze prawo nieograniczone rozporządzania swemi kapitałami, czyś jéj spytał — i czy ona sama wié, ileście zjedli, w ciągu jedenastu miesięcy?
— Niewiem, rzekł Orbeka, domyślam się cyfry dosyć wysokiéj, ale nie przechodzącéj zapewne, lub o niewiele procent od kapitału.
— Byłoby to nader szczęśliwie, odpowiedział Sławski, miałeś pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych, przyrosłoby ci dwa tysiące pięćset procentów, ale jak ci się zdaje, ile z pięćdziesięciu ubyło?.. nie licząc długów, które jeszcze prócz tego znaleźć się muszą.
— Ale gdybym stracił dziesięć tysięcy dukatów, przypuszczam, zawołał Orbeka — więc cóż?
— Straciłeś piętnaście z kapitałów... rzekł Sławski, cela va rondement, parę lat jeszcze takich, a nie zostanie — nic.
Sławski spodziewał się wywrzéć ogromne wrażenie niespodzianym tym bilansem na Orbece, zadziwił się niezmiernie ujrzawszy go ze stoickim spokojem uśmiechającego się łagodnie, bez najmniejszego wzruszenia śladu. Osłupiał...
— Mój przyjacielu odezwał się pan Walenty wiodąc go daléj — to co mi powiadasz, bynajmniéj mnie nie przestrasza. Nadto jestem starym, żebym nie przewidział zawczasu, iż szczęście tego rodzaju jak moje, z natury swéj kruche, nie może trwać długo. Ale trzy lata błogiego marzenia, czyż to nie dosyć?.. Ja jestem szczęśliwy!
— Tyś szczęśliwy? zawołał Sławski — a zatém nie pozostaje mi nic tylko przeprosić cię — i pójść z kwitkiem, zawstydzonemu. Ale pozwól jeszcze dodać sobie dwa słowa: niepojmuję tego szczęścia, jestżeś ślepy, głuchy?
— Jakto? zapytał Orbeka, ani jedno, ani drugie.. i pocóż by mi się to przydało? mówię ci, żem szczęśliwy.
— I wierzysz téj kobiecie? i nic nie widzisz?
— Ale cóż mam widziéć?
— Co?.. pytam się siebie.. od czego zacząć i czy zaczynać ci otwierać oczy... ale sumienie każe — muszę. Cała przecie Warszawa dziwi się niepojętemu zaślepieniu twojemu, — ty jeden...
— Cała Warszawa jest w błędzie, przerwał Orbeka żywo. Mira jest trzpiotem, lubi się bawić, nie zważa na opinią, bo jest czystą na sumieniu, ludzie ją mogą posądzać, obmawiać, ona o to nie dba — a ja w to nie wierzę.
Sławski stał ze załamanemi rękami.
— Kochany Walenty, rzekł — żal mi ciebie — ale raz dotknąwszy rany, będę, muszę być nielitościwym... Hornim który był jéj kochankiem, powrócił i jest domownikiem. — Szambelanic.. nie wychodzi od niéj... jeździ z nią, afiszuje ją... ale...
Tu Sławski zaciął się.
— Mów do końca, rzekł Orbeka, już nie masz co mnie oszczędzać.
— Ale, powtarzam ci, cała Warszawa gada o tém, dodał Sławski. Szambelanic przed trzema miesiącami najął mieszkanie obok twojego pałacu. Z buduaru Miry wybito w wielkim sekrecie drzwi do jego pokoju, pokryte oponą! Ludzie, którzy pracowali około téj ściany, wygadali się, zresztą szambelanic od swéj strony tych drzwi nie kryje i pokazuje wszystkim, chlubiąc się niemi jak tryumfem. Jubiler Joli rozpowiada kto chce słyszéć, że naszyjnik brylantowy, który ona nosi, kupiony u niego został za dwa tysiące dukatów przez szambelanica. Mam że ci mówić więcéj! Jesteś haniebnie oszukiwany, ssany, wyszydzony i dajesz sobą pomiatać, dobrowolnie czyniąc się pośmiewiskiem ludzi... Na Boga! kochany Orbeko, opamiętaj się, oprzytomnij, namiętność się pojmuje do pewnego stopnia, ale takie zapamiętanie w niéj dobrowolne, takie zaślepienie... taki szał...
Orbeka stał mieniąc się, drżąc, a łzy mu się dobywały z powiek; widać było, że w łonie jego straszliwą burzę wznieciły wyrazy Sławskiego. Gniew tylko strzelił mu z powiek.
— Przyjacielu! zawołał, nóż mi wbijasz w piersi, cóż by wróg uczynił gorszego?
— Ja cię chcę uleczyć!
— Jam nie uleczony.. to wszystko fałsz! to fałsz..
— A gdyby to wszystko prawdą było, gdyby cię ta kobieta oszukiwała?
Orbeka zakrył sobie oczy.
— Ja bez niéj żyć nie mogę! zawołał.
— Jeźli tak jest, zimno odezwał się Sławski, zapomnij że o tém com ci mówił, przepraszam cię... na to już nie ma ratunku.
— Tak! dodał po chwili Walenty, nie ma ratunku na to... aż gdy mnie do torby przywiedzionego wypchną na ulicę... Naówczas siądę jeszcze pod oknem aby patrzéć na nią, aby ją widziéć przejeżdżającą, aby złapać uśmiech jéj po drodze, nie dla mnie przeznaczony...
Sławski ruszył ramionami w milczeniu, ścisnął go za rękę z politowaniem i chciał odejść, Orbeka go powstrzymał.
— Czekaj, — rzekł — nie gniewaj się na mnie, jam bezsilny, jam oszalały, miéj litość.... przebacz...
— Cóż ja ci mam przebaczyć? za co ja mógłbym się gniewać na ciebie? rzekł powoli Sławski — lituję się... nic więcéj. Gdybym miał do tego jakie prawo, ująłbym cię siłą, odciągnął, ocalił może!
— Ocalony, jabym umarł — odparł cicho Orbeka ja w niéj żyję... Wierz, to są fałsze, to są intrygi.. ale gdyby to wszystko było prawdą, gdybym na moje oczy widział zdradę... nie miałbym siły... chyba umrzéć!..
Niemówiąc słowa Sławski, ścisnął mu rękę raz jeszcze i poszedł powoli, zostawując go na ławie, na którą upadł bezsilny.
Pod starą lipą alei, przesiedział tak z myślami i uczuciami, szarpiąc się do wieczora — Orbeka, potém znużony, zdrętwiały, powlókł się machinalnie do domu.
Było już po obiedzie, gdy przyszedł, naturalnie nie czekano nań, pani miała gości, a po stole, zaraz kilku powozami wyruszyli wszyscy na Saską Kępę, na podwieczorek. Niemiała powrócić aż późno w nocy.
Ale to dzień był, jak są czasem dnie w życiu, niezwyczajny ze wszystkich względów.
Na dworze pani Miry, od kilku miesięcy była wzięta ze wsi wprost, skromna i cicha dzieweczka, niefortunne igrzysko całego dworu, dosyć ładna a niezmiernie wdzięczna Anulka.
Mimo ślicznéj twarzyczki, figurki zręcznéj, bardzo pociągającego wyrazu oblicza, Anulka była prawie kaleką. Skutkiem jakiegoś wypadku w dzieciństwie, nakuliwała nieco na jedną nóżkę. A choć skakała bardzo zręcznie, i mało co tego było widać, przezwano ją chromą, i pod tém imieniem więcéj niż pod własném znaną była. Ofiara niesfornéj dworni, Anulka pracowała za wszystkich, cierpiała popychana wyszydzana, i nawet u panów lokai nie miała jakoś łaski. Zbyt była bojaźliwą i skromną. Wychowana w ubogiéj chatce szlacheckiéj przez dziada i babkę, niegdyś pieszczone wnuczątko, była od młodu roztkliwiona, kochająca, serdeczna, ale niecierpiała wrzawy, zabaw i bezwstydu, jaki naówczas równo z panami sługi kaził. Siedziała też w kątku nad robotą, posługiwali się nią wszyscy, i płakiwała całe dnie, bo całe to życie raziło ją, przerażało. Chciała by była uciec, a krewni ją zmuszali pozostać, aby się jéj pozbyć, i myśląc że się jéj coś w mieście trafi.
Anulka tedy była zmuszoną patrzéć na swawolę, zamykać oczy na niepojęte dla siebie sceny, i trochę pokoju okupywać ciężką pracą.
W domu Orbeki było we zwyczaju, iż żaden z panów lokai nigdy nie raczył jemu usłużyć; spychano ten obowiązek na stróżów, na dziewczęta, na chłopców kuchennych. On się nigdy na to nie skarżył. Od niejakiego czasu Anulka, która widziała dobrze położenie nieszczęśliwego człowieka, zdjęta jakąś litością i sympatyą dla niego, może żywszem jakiémś uczuciem, które budzi często politowanie, sama prawie podjęła się wszelkich usług około Orbeki. Nikt na to nie zważał, bo wszyscy radzi byli wyręczeniu. Orbeka mało kiedy spojrzał nawet na Anulkę, ale mu ta cicha, grzeczna, uprzedzająca jéj usługa była miłą, czuł w niéj mimowoli trochę serca, chociaż ani posądzał, żeby go tam być mogło tak wiele.
Było go w istocie więcéj niżeli się mógł spodziewać. Anulka chciwie podejmowała się wszelkich usług dla pana, a choć rzadko do niéj przemówił, rada go była choć widziéć zdaleka.
W istocie nie czém inném pociągnął ją ku sobie biedny człowiek, tylko wyrazem znękania, cichéj rezygnacyi i smutku. Są dusze poczciwe, dla których one są nieprzezwyciężonym urokiem... ale jak takich dusz mało! Najczęściéj smutek obudza wstręt, odrazę, znużenie — prości śmiertelni uciekają od nich jak mogą najdaléj.
Tego dnia, chociaż już było późno, Anulka zeszła wypadkiem do kuchni po obiedzie, gdy chłopak wpadł i zawołał:
— Otóż teraz dopiero ten stary nudziarz powrócił, kiedy wszyscy zjedli! I noś mu tam do jego pokoju, licho wié gdzie łazi!
— A kiedy nie przyszedł w porę na obiad, odparł kuchmistrz patrząc na zegarek, to znać jeść nie potrzebuje. I niema mu co dać, ochłapy.
— Albo to on co innego zwykł jeść? spytał chłop — tylko mu się to i daje...
— Niech będzie z raz na czczo, to się godzin nauczy pilnować, rzekł kuchmistrz. Co to ja dla niego będę do nocy siedział? Zresztą pal go tam diabli, jak się nie upomni nie dam, a jak się upomni, no to są ochłapy, niech ogryza kości.
— Ale wstydźcież się tak mówić, przerwała Anulka.
— No, czego się mam wstydzić! albo to on tu pan? czy co? ja go nieznam — zawołał kuchmistrz, mnie pani przyjęła i płaci...
— I mnie też, rzekł chłopiec, siadając na ławie — co mi tam, albo ja tam muszę wiedziéć czy on wrócił!
— To moja rzecz obiad zanieść, odezwała się chroma, tylko mi dajcie, proszę.
— O! o! pochlebnica! rzekł kucharz, zalecasz się do suchego pieńka.
— Mówcie tam sobie co się podoba, ja proszę o obiad!
Dał się jakoś skruszyć pan kuchmistrz, pozléwał ostatki i wcale nie ciekawe jadło ustawił na tacy, które Anulka co żywiéj poniosła. Weszła z cicha do pokoju, nakryła stolik, zdjąwszy z niego ostrożnie książkę, ustawiła wazkę i półmiseczki, zakaszlała, czekała.
Orbeka siedział odrętwiały z oczyma wlepionemi w ogród, nie słysząc nic i nie widząc. Anulka postrzegła z podziewiniem, że oczy miał jakby zapłakane, żal się jéj wielki zrobiło nieszczęśliwego. Zakaszlała drugi raz, nieodwrócił się, brzęknęła półmiskiem, zobaczył dopiero, że mu do stołu nakryto. Smutny jakiś uśmiech przebiegł po jego ustach. Anulce patrząc nań, łzy się w oczkach siwych kręciły.
— Niechże pan co zjé, szepnęła po cichu.
— Dziękuję ci, nic mi się jeść nie chce, rzekł ochrypłym głosem.
— Ale pan nic nie jadł.
— Nie mogę!
— Może pan chory? spytała.
— Tak, może chory, ale to przejdzie, to przejdzie.. to nic...
— Może panu co innego zrobić? przynieść?
— Nie, nie, dziękuję, tyś dobra dzieweczka, moja Anulku... ty jedna...
Ale się pomiarkował, niedokończył, coś pomyślał, wziął woreczek, dobył kilka dukatów i rękę wysunął ku Anulce.
Ta aż się cofnęła zarumieniona.
— A! proszę pana, zawołała żywo, powiedział pan żem dobra, i zaraz chcesz mi za tę dobroć płacić. O! nie czyń że mi pan téj przykrości, proszę.
Orbeka się zdziwił i zawstydził.
— Ale.. chciał się tłómaczyć.
— Już tylko schowaj pan te nieszczęśliwe pieniądze, prawie płacząc zawołała Anulka.
Nie było sposobu, pan Walenty zawstydzony, przeprosił ją cicho.
— Jest pani? spytał.
— O! niema, wyjechali wszyscy na Saską Kępę.
— A w pokoju pani niema nikogo? zapytał, ja potrzebuję tam wejść... po książkę.
— Do którego pokoju? zapytała Anulka.
— Jakto? dlaczego? przerwał Orbeka.
— Tak, bo pani jeden pokój zawsze zamyka.
Uderzyło to Orbekę, bo dawniéj nigdy żaden nie bywał zamknięty, ale bojąc się dać posądzać ludziom o niedowiarstwo — zamilkł...
— No, to niepotrzeba, rzekł, nic, już nic.
Anulka błądziła jeszcze długo: zbierała obiad, krzątała się, potem widząc go tak pogrążonym w smutku, wyszła.
Ale w kwadrans wbiegła nazad.
— Proszę pana, pokój był zamknięty, zawołała śpiesznie, ale pani widać klucz zapomniała we drzwiach, pan może wejść.
— Dziękuję! rzekł Orbeka.
Po wyjściu Anulki, pasował się z sobą czas jakiś, naostatek, jakby pchnięty siłą nieznaną, pobiegł po schodach, wprost do tego tajemniczego pokoju.
Już się zbliżał ku drzwiom po cichu, gdy ujrzał je nieco przymknięte i z wnętrza usłyszał wesołe śmieszki kobiece. Były to dwie garderobiane pani, które korzystając także z pozostawionego klucza, oglądały widać kryjówkę; posłyszawszy chód, wybiegły, śmiejąc się do rozpuku, gdy postrzegły Orbekę i znikły.
Walenty stał jeszcze w progu nie pewien co ma począć, potem, znowu prawie mimowoli, wsunął się do buduaru.
Pokoik ten, w którym dla formy stał klęcznik, był ślicznie przystrojony, nic w nim na oko ani tajemniczego, ani dziwnego nie pokazywało się. Klomb z wazonów osłaniał jeden kącik, po za nim było przejście, wiedziony instynktem wszedł tam Orbeka, i... w ścianie zobaczył zręcznie ukryte, ale dość jednak widoczne drzwi, które nie mogły gdzieindziéj prowadzić tylko do sąsiedniego domu, bo ścianą tą kończyła się kamienica. Przejście to, gdy pałac kupował, wcale nie istniało.
Dość było je zobaczyć, aby powieści o szambelanicu znaleźć potwierdzenie, Orbeka uczuł się zabitym, w głowie mu zaszumiało i prawie nieprzytomny wrócił nazad, ale na schodach myśl mu przyszła jakaś, cofnął się, poszedł raz jeszcze, drzwi pokoju zatrzasnął na klucz, a klucz schował do kieszeni. Potem jak pijany z bólu, z gniewu i żalu, stoczył się ku swoim pokoikom, rzucił w fotel i począł płakać.
Biada mężczyznom co płaczą!
Łza męzka ze krwią chyba, na ofiarę wielką płynąć powinna, nigdy na obmycie powszednich bólów żywota: jest ona skarbem, którym szafować się nie godzi.
Kobieta nią żyje, mąż nią umiérać chyba powinien.
Ten co na losy własne łzy leje, osądzonym jest; brak mu téj energii która towarzyszyć powinna wodzom życia, sternikom mężom. Łza jest wyrokiem, który mówi — zginiony jesteś. Tylko nad cudzą niedolą łzę nam wylać wolno — a i ta... musi iść razem z dłonią wyciągniętą do pomocy. Lepiéj jest jeszcze i właściwiéj, połknąć ją, a nieszczęśliwego ratować.
Jednak Orbeka płakał. To go maluje zdaniem naszém. W jego położeniu kto inny byłby gniewem i oburzeniem przejęty, on się roztkliwił, nie nad sobą ale — nad nią. Bolał nad jéj upadkiem więcéj niż nad swoją niedolą.
Ile tak godzin przesiedział, rachując się ze swém sumieniem, obwiniając tylko siebie, grzech cały kładnąc na swe barki, aby go zdjąć z jéj ramion, sam niewiedział.
Anulka gdy już dobrze ciemno było, przyniosła mu świecę, popatrzała na osłupiałego i widząc go tak strasznie wybladłym, spytała parę razy co mu jest, a nieodebrawszy odpowiedzi, wyszła przestraszona i niespokojna.
Pani nie powracała do późnéj nocy, już było około pierwszéj, gdy przeprowadzana przez całą jakąś bandę wesołych towarzyszów do bram pałacu, wysiadła z powozu i śpiewając wbiegła na schody. Późna pora dozwalała przypuszczać, że Orbeka już był się spać położył, nie pomyślała nawet o samotniku, i zawoławszy służące, udała się do sypialni. Niewiem jaka potrzeba zmusiła ją sięgnąć do klamki buduaru, znalazłszy go zamkniętym, roztargniona, była pewną, że go sama jak zwykle zatrzasnęła i klucz miała w kieszeni. Ale pomimo najstaranniejszych poszukiwań w sukniach i powozie nigdzie się nie znalazł. Była więc w bardzo jakoś złym humorze.
W każdém takiém nieszczęsném gospodarstwie, każda taka pani, musi mieć konfidentkę, pannę respektowę, przyjaciółkę, służącą. Bez tego przy rozgałęzionych intrygach obejść się trudno. Mira miała też wierną sobie Julkę, która chociaż przed kilku godzinami śmiała się z ukrytych drzwiczek z drugiemi, i nie szczędziła, szydersko się naśmiewając, swéj pani, — służyła jéj, pochlebiała i donosiła. Ta widząc Mirę w tak złym humorze, a domyślając się przyczyny, gdy inne wyszły, po cichu na progu się ukazała, kładnąc palec na ustach.
Mira domyśliła się jakiejś tajemnicy i zbliżyć kazała.
— Cóż tam? spytała.
— Pani szuka klucza od buduaru! cicho szepnęła Julka.
— No, tak, zgubiłam go gdzieś, to mnie gniewa, niemam zwyczaju nic gubić, jutro potrzeba będzie sprowadzić ślusarza.
Julka machnęła ręką.
— Ja już muszę pani wszystko powiedziéć, rzekła prędko, wszak pokój dziś został nie zamknięty, klucz był we drzwiach.
— Ale gdzież znowu?
— Jużciż ja to najlepiéj wiem, bom widząc jak Agatka z Anulką poleciały tam szperać.
— One tam były? zawołała Mira.
— A! były, ledwiem je ztamtąd wyprowadziła.
— Więc któż klucz zabrał? spytała niecierpliwa.
— Niechże mi pani pozwoli dokończyć, mówiła cicho Julka. Pan, (ten z dołu) wrócił do domu późno, nie wiem czegoś smutny, włóczył się po całym domu, przyszedł i tu do tego pokoju, oglądał, patrzał, jakby czegoś szukał, a potem, pewna jestem, że to on klucz zabrał.
— A! ja nieszczęśliwa! łamiąc ręce i zdradzając się krzyknęła Mira, i widział drzwi... widział...
— Jakie? spytała, udając niewiadomość, służąca.
Mira spojrzała na nią i ruszyła ramionami tylko niedowierzająco — kłamstwo Julki było niezręczne.
— Słuchaj, rzekła, oto masz dziesięć dukatów, idź natychmiast do sąsiedniego domu, do szambelanica, niema chwili do stracenia, sekundy; powiedz mu odemnie, aby w kwadrans, te nieszczęśliwe drzwi były mi zabite, zamurowane, co chce, jak chce, ale żeby się otwierać nie mogły.
Rób co chcesz, spuszczam się na ciebie, daj mi szal, ja idę na dół.
Spojrzała na zegarek.
— Postaram się, dodała z zimną krwią, zostać na dole do pół godziny, może dłużéj... potém przyjdę na górę, ale wówczas już drzwi być powinny zabite, zasklepione.
Oczy jéj paliły się gdy to mówiła, oddychała żywo, ale przestrach już był odszedł, obawa pierzchnęła, była pewna siebie, przejrzała się w zwierciedle, czuła się zachwycającą... Rzuciła szal purpurowy z palmami na ramiona, zatrzymała się chwilkę myśląc na progu, utopiwszy główkę w dłoniach i.. poszła.
Orbeka siedział jeszcze osłupiały, z usty drżącemi, na tém samém miejscu, gdzie padł wróciwszy z góry; gdy do drzwi jego zastukano, niesłyszał nic. Mira weszła i z poskokiem rzuciła mu się na szyję.
Ruch jéj, postawa, tak były przejęte uczuciem, wyraz twarzy tyle miał prawdy, że trzeba było znając okoliczności, skłonić głowę przed doskonałą artystką.
Orbeka widząc ją zmierzającą ku sobie, odskoczył, jakby zobaczył upiora, jakby nastąpił na węża.
Mira stanęła.
— Co ci jest? tyś chory? zawołała.
Walenty milczał patrząc na nią.
— Ale wytłómacz że mi, co to znaczy? cofasz się odemnie, gdy ja spragniona wracam do ciebie? milczysz! patrzysz, jakbyś się na mnie gniewał. Zmiłuj się!
— Co mi jest? wybąknął Orbeka ledwie się mogąc zebrać na te słowa — co mi jest?
I rzucił jéj klucz na stół.
Mira jakby nic nie wiedząc, niczego się niedomyślając, patrzała, wybornie udawała osłupienie, podziw, litość, jakby nad obłąkanym. Nie poznawała klucza.
— Cóż to jest? jakiż to klucz? wytłómacz że mi tę zagadkę?
Orbeka milczał długo, był zmięszany tym spokojem.
Mira zaczęła się przypatrywać bliżéj kluczowi, uderzyła się po kieszeni i nagle zaczęła się okrutnie, nadzwyczajnie, niepohamowanie śmiać.
Padła na krzesło z tym śmiechem, przestawała, śmiech konwulsyjny porywał ją znowu, usiłowała mówić, nie mogła, rzucała się, tupała, utulić niby pragnęła, ale to moc jéj przechodziło. Orbeka patrzał stojąc na nią, zachwiany, niepewny, zaczynając już podejrzywać siebie, że dostał obłąkania, że oszalał. Śmiech szczery na pozór, namiętny, gwałtowny, pusty rozlegał się po pokoju z wyrazem naiwności i szczeroty prawdziwie mistrzowsko pochwyconym.
Nareście upłakawszy się ze śmiechu tego, Mira poczęła mówić, ale niekiedy ta pusta wesołość jeszcze jéj przerywała.
— A! teraz to już wiem co to znaczy, rzekła, zapomniałam drzwi zamknąć przez nieuwagę, tyś poszedł, odkryłeś wejście do sąsiedniego domu, przypomniałeś sobie, że obok właśnie stoi szambelanic i szatan zazdrości chwycił serce twe w swe szpony! Doprawdy, mogłabym się oburzyć, pogniewać seryo na wieki, za takie jakieś dziwaczne tłómaczenie rzeczy w świecie najniewinniejszéj.
Orbeka stał tracąc przytomność.
— Zkąd się wzięły te drzwi zaraz ci wytłómaczę, mówiła powoli Mira. Nim jeszcze szambelanic stanął w tamtym domu, raz byliśmy ze sędzią K. w moim buduarze, dla obejrzenia mojego klęcznika, który był właśnie przyszedł mi z Paryża. Spostrzegłam, że starosta na ten kątek zwracał nieustannie oczy, podchodził, przyglądał się, nareszcie palcem ściany zaczął próbować.
Zdziwiło mnie to, usiłowałam wybadać; zrazu nic mi powiedziéć nie chciał, wykręcał się, bałamucił, naostatek wyznał przyciśniony przezemnie, iż wiedział, że pałac ten za posiadania przeszłego dziedzica, miał zrobione z jego gabinetu, obróconego teraz na mój buduar, przejście do pani S. Niechciałam wierzyć, zaczęliśmy się sprzeczać. Sędzia się uparł, poszliśmy w zakład. Ale cóż się stało. Drzwi egzystowały w istocie, tylko lekko malowaném płótnem przysłonięte. Sędzia pochwycił blejtram i oderwał. Drzwi zostały odsłonięte. Natychmiast posłałam do sąsiedniego domu oburzona, przelękła, wystraszona, nie chcąc ci o tém nic wspominać, i okazało się jak najdowodniéj. Słuchaj że — możesz się o tém sam przekonać, że drzwi z tamtéj strony nie ma wcale, bo zostały zamurowane bez śladu. Zostawiono je widać, zakleiwszy, z téj strony czy przez nieuwagę, czy dla braku czasu. Otóż cała ta straszna historya, z któréj może ktoś coś ulepił, widząc, że mi się szambelanic zaleca!
A ty! dodała smutnie, grając rolę ofiary; a ty... na najmniejsze podejrzenie, nie mając żadnego zaufania dla mnie, mimo tylu przywiązania dowodów, posądzasz mnie natychmiast o tak szkaradną, czarną, nędzną zdradę! A! to okropnie.
Tak, zawołała gwałtownie, możem na to zasłużyła, przyjmując to położenie w którém się znajduję, ale przynajmniéj nie od ciebie...
Tu oczewiście wypadało płakać i Mira się rozpłakała. Orbeka najszczęśliwszy z ludzi padł jéj do nóg przepraszać, a pojednanie po pewnym oporze, gniewie, wymówkach, skończyło się wybuchem namiętnéj czułości.
Orbeka nie poszedł nawet sprawdzać opowiadania na górę, doskonała artystka łzami, wyrazem twarzy, przekonała go o swéj niewinności. On sam był niewdzięcznikiem, on jeden winowajcą! — on zbrodniarzem, co śmiał tak niewinną posądzić.
Potem, pani ziewając, powróciła na górę, gdzie na nią oddawna drzemiąca Julka czekała i kazała się rozbierać.
— Drzwi zabite, szepnęła sługa.
— To dobrze, ale widzisz, nawet tego nie była potrzeba, to dobry, spokojny człowiek.
I rozśmiała się sama do siebie ruszając ramionami, a sługa popatrzyła na nią i odeszła, z prawdziwą dla swéj mistrzyni admiracyą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.