Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piętnasty.
Kroki milkną na zawsze.

Wzdłuż ulic Paryża turkoczą, dudnią, podskakują wozy śmierci. Sześć wozów wiezie pani Gilotynie codzienną porcję wina. Najżarłoczniejsze, najbardziej nienasycone monstra, jakie wytworzyła wyobraźnia ludzka odkąd pamięć sięga — zlały się w tem jednem istnieniu: Gilotynie. A jednak w całej Francji, tak bogatej w różnorodne klimaty i gleby, nie znajdziesz ani jednego źdźbła, ani jednego liścia, ani jednego korzenia, ani jednej roślinki, któraby wyrosła i dojrzała w warunkach bardziej sprzyjających, niż te, które wyhodowały tę ohydę. Spróbujcie raz jeszcze zniekształcić ludzkość uderzeniami takich młotów jak tamte, a poszukiwać będzie takich samych narzędzi tortur. Posiejcie raz jeszcze takie same ziarna ucisku i rozpusty, a z pewnością wydadzą owoce godne siebie.
Sześć wozów dudni po ulicach. Zmień je z powrotem w to, czem były, potężny czarowniku, Czasie, a ujrzymy w nich karety absolutnego monarchy, pojazdy panów feudalnych, wspaniałe tualety wymalowanej Jezabel, kościoły, które przestały być domem Ojca Naszego, a stały się jaskiniami zbójców i nędznemi chatami mrących z głodu chłopów! Nie. Wielki mag, który majestatycznie prowadzi dalej prace rozpoczętą przez Stwórcę, nigdy nie dokonywa tych przeistoczeń. „Jeżeliś zmienił postać z woli Boga“, mówią prorocy w bajce arabskiej, „zostań, jak jesteś. Jeżeliś zmienił postać pod zaklęciem czarownika, wróć do pierwotnego swego kształtu“. Niezmiennie, beznadziejnie ciężkie wozy dudnią po ulicach.
Kiedy smutne koła sześciu wozów obracają się, zdaje się, że wyorują one krzywą brózdę w tłumie ulicznym. Pług posuwa się wciąż naprzód, rozgarniając twarze na obie strony. Tak bardzo przywykli mieszkańcy domów do tego widoku, że nie w każdem oknie siedzą widzowie, i nie wszystkie ręce porzuciły pracę, choć nawet oczy zawisły na twarzach wiezionych na wozach. Tu i tam do gospodarza mieszkania przyszli goście, by zobaczyć widowisko. Wtedy, z miną dyrektora urzędowo dozwolonego spektaklu, pokazuje im palcem ten czy inny wóz i ma się wrażenie, że mówi, kto na tem miejscu siedział wczoraj, a kto przedwczoraj.
Z siedzących na wozach jedni patrzą obojętnym wyrokiem na to i na wszystko, co się dzieje po drodze. Inni z niezwykłem zainteresowaniem dla życia i ludzi. Jedni siedzą z opuszczoną głową, pogrążeni w milczącej rozpaczy; ale są i między skazańcami tak dbający o pozory, że rzucają tłumowi spojrzenia, jakie widywali w teatrze lub na obrazkach. Wielu zamyka oczy i myśli lub usiłuje skupić myśli. Tylko jeden, jakiś nędzarz wpół oszalały, jest tak wstrząśnięty i pijany strachem, że śpiewa i próbuje tańczyć. Ani jeden — gestem lub słowem — nie szuka litości u tłumu.
Obok wozów jedzie kilku konnych trzymających straż. Niejedna twarz zwraca się do nich z pytaniem. Musi to być zawsze to samo pytanie, gdyż potem tłum zaczyna się zawsze tłoczyć do trzeciego wozu. Konny jadący obok tego wozu, ciągle wskazuje mieczem na mężczyznę, jadącego tym wozem. Wszystkich dręczy ciekawość dowiedzieć się, kto to taki? Stoi na końcu wozu z głową pochyloną, by mógł rozmawiać z dziewczyną, która siedzi obok niego i trzyma jego rękę. Nie obchodzi go scena, która się wkoło niego rozgrywa, i ciągle mówi coś do dziewczyny. Tu i tam na długiej ulicy St. Honoré powstaje przeciw nim krzyk. Jeżeli wywiera to na niego jakie wrażenie, to jest to tylko spokojny uśmiech, gdy potrząsa włosami, które mu spadają na twarz. Nie może swobodnie dotknąć twarzy, bo ręce ma skrępowane.
Na stopniach jednego z kościołów oczekuje przybycia wozu szpieg i owczarek. Patrzy w pierwszy: niema! Patrzy w drugi: niema! Pyta już siebie: „Czy poświęcił mnie?“ kiedy spojrzenie jego pogodnieje na widok trzeciego wozu.
„Który to Evrémonde?“ pyta jakiś człowiek stojący za nim.
„Ten ztyłu“.
„Ten, co trzyma rękę dziewczyny?“
„Tak“.
Mężczyzna krzyczy: „Precz z Evrémondem! Na gilotynę arystokratów! Precz z Evrémondem!“
„Css... Css...“ spokojnie mityguje go szpieg.
„A dlaczego, obywatelu?“
„Zapłaci za swoje. Zapłaci za pięć minut; zostawcie go w spokoju“.
Ale mężczyzna nie przestaje krzyczeć: „Precz z Evrémondem!“ a twarz Evrémonde’a na jedną chwilę zwraca się w jego stronę. Evrémonde i szpieg patrzą na siebie. Wtenczas Evremonde spostrzega szpiega, patrzy na niego uważnie i jedzie swoją drogą.

Zegar wydzwania trzecią, brózda, jaką wóz robi w tłumie, zakreśla łuk, by dojechać do placu egzekucji — i do końca wszystkiego. Skiby odrzucone w obie strony, łamią się i zlewają za ostatnim pługiem, gdyż wszyscy idą tam, gdzie Gilotyna. Przed Gilotyną — krzesła ustawione jak w ogródku rozrywkowym, na nich kilka kobiet zajętych robotą na drutach. Na jednem z pierwszych krzeseł stoi Zemsta, oglądając się za swoją przyjaciółką.

„Tereso!“ woła ostrym głosem. „Nikt jej nie widział? Tereso Defarge!“
„Nigdy jeszcze nie opuściła jednego dnia“, powiedziała jakaś niewiasta z tegoż bractwa, poruszając drutami.
„I nie opuści dzisiaj“, woła złośliwie Zemsta. „Tereso!“
„Głośniej“, radzi tamta.
Ach, głośniej. Zemsto, głośniej! Ale wątpię, czy i wtedy usłyszy! Głośniej, Zemsto, dodaj małe przekleństwo czy coś w tym rodzaju, a jednak niewiadomo, czy głos twój dojdzie Teresę! Poszlij inne kobiety na jej poszukiwanie — niech dobrze szukają! Ale, chociaż kobiety te mają straszne rzeczy na sumieniu, wątpić jednak należy, czy z własnej woli zechcą pójść aż tak daleko, by się z nią spotkać!
„To fatalne!“ woła Zemsta, tupiąc nogą w krzesło. „A wozy już jadą! Z Evrémondem rozprawią się za minutę — a ona tego nie zobaczy! Patrzcie! Mam w ręku jej robótkę a krzesło jej stoi puste. Płakać mi się chce z gniewu i zdumienia!“
Kiedy Zemsta schodzi z krzesła, by to zrobić, wozy zaczynają wyładowywać swój ładunek. Kapłani Świętej Gilotyny są już przystrojeni i gotowi. Trzask! — Podnoszą w górę głowę. A kobiety z robótkami zaledwie podniósłszy oczy, by spojrzeć na nią, kiedy mogła jeszcze myśleć i mówić, liczą: „Raz!“
Drugi wóz wyładowuje swój ładunek i oddala się. Trzeci nadjeżdża. Trzask! — Kobiety z robótkami, nie przerywając ani na chwilę roboty, liczą: „Dwa“.
Mniemany Evrémonde schodzi, a wślad za nim zdejmują z wozu małą modystkę. Nie puścił jej cierpliwej rączki wysiadając, ale trzyma ją, jak obiecał. Łagodnie odwraca ją plecami do strasznej maszyny, która wciąż podnosi się i upada, a ona patrzy mu w twarz i dziękuje. „Gdyby nie ty, kochany cudzoziemcze, nie byłabym tak spokojna, bo jestem małe, nędzne stworzenie, słabego serca. I gdyby nie ty, nie potrafiłabym wznieść myśli moich ku Niemu, który za nas poniósł śmierć, byśmy dziś mieli nadzieję i ukojenie. Myślę, że Niebo mi cię zesłało“.
„Albo ciebie — mnie“, mówi Sydney Carton. „Patrz na mnie, drogie dziecko, nie szukaj oczyma niczego innego“.
„Nie boję się niczego, kiedy trzymam twoją rękę. Nie będę się bała niczego, gdy ją puszczę — jeżeli się pośpieszą“.
„Pośpieszą się, nie bój się!“
Stoją oboje w szybko rzednącym szeregu ofiar, ale mówią jakby byli sami. Oczy w oczach, głos przy głosie, ręka w ręku, serce przy sercu, dzieci tej samej Wielkiej Matki, niegdyś tak dalekie sobie, teraz odnalazły się na ciemnym gościńcu, by odejść razem do swej Ojczyzny i razem spocząć na Jej Jonie.
„Szlachetny i bohaterski przyjacielu, czy mogę ci zadać jedno pytanie? Jestem bardzo głupia i to mię niepokoi — trochę“
„Powiedz mi wszystko“.
„Mam kuzynkę, to moja jedyna krewna, sierota jak ja — bardzo ją kocham. Jest o pięć lat młodsza ode mnie, mieszka u pewnego fermera na południu. Nędza nas rozdzieliła, a ona nie wie o moim losie, bo nie umiem napisać — a gdybym nawet umiała, to jakżebym jej to powiedziała! Lepiej się stało!“
„Tak, tak, — lepiej się stało!“
„Jakeśmy tu jechali, myślałam, myślę teraz — kiedy patrzę w twoją dobrą, rozumną twarz, która mi dodaje tyle otuchy — myślę sobie: jeżeli Republika rzeczywiście tyle dobrego robi dla biedaków, jeżeli będą oni mniej głodni, i wogóle będzie im lepiej, to może ona będzie żyć długo. Może nawet dożyje starości“.
„I co dalej, moja droga siostrzyczko?“
„Czy przypuszczasz“, oczy, które się nie skarżą, w których tyle jest siły, napełniają się łzami, a wargi rozchylają się trochę więcej i szepczą, „że bardzo dłużyć mi się będzie czas, kiedy będę czekała na nią w tym lepszym świecie, gdzie znajdziemy wreszcie spokój — ja i ty?“
„Nie bój się dziecko. Czas tam nie istnieje i niema tam smutku“.
„Tak mię pocieszasz! Taka jestem głupia. Czy mam cię teraz pocałować? Czy przyszła już ta chwila?“
„Tak“.
Całuje go w usta. On całuje ją. Uroczyście błogosławią sobie. Szczupła rączka nie drży, gdy wypuścił ją ze swej dłoni. W cierpliwej twarzyczce — tylko słodka, pogodna siła. Przechodzi koło niego — przeszła. Kobiety robiące na drutach liczą: „Dwadzieścia dwa“.
„Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze — żyw będzie. A kto żywie i wierzy we mnie — nie umiera“.
Szmer wielu głosów, wiele twarzy odwraca się, tłum stojący w zewnętrznych szeregach naciera tak, że cała masa posuwa się ku przodowi jak wielka fala morska, — wszystko to trwa krótko, jak błyskawica. Dwadzieścia trzy.
Mówili o nim tej nocy w mieście, że była to najspokojniejsza twarz ludzka, jaką kiedykolwiek widzieli. Wielu dodawało, że miała w sobie coś proroczego i wzniosłego.
Jedna z najbardziej godnych ofiar, które padły od tego samego topora — pewna kobieta — prosiła u stóp tego samego szafotu, niedługo przedtem, by pozwolono jej spisać myśli, które jej przyszły w natchnieniu. Gdyby on mógł wtedy wypowiedzieć swoje myśli, a byłyby to myśli prorocze, to wyglądałyby one tak:
„Widzę Barsada, Cly’a, Defarge’a, Zemstę, Sędziego, przysięgłych, długie szeregi nowych gnębicieli, którzy powstali na zagładzie starych, jak giną od tego samego narzędzia, zanim wyjdzie ono z obecnego użycia. Widzę wspaniałe miasto i naród wspaniały, jak powstają z otchłani, jak walczą o to, by zdobyć prawdziwą wolność a w ich triumfach i porażkach, przez owe długie lata, które nadejdą, widzę zło tego czasu i zło czasów uprzednich, z których ten się narodził — jak pokutuje ono za swoje grzechy i znika.
„Widzę żywoty, dla których oddałem życie swoje, spokojne, pożyteczne, szczęśliwe i bogate, w owej Anglji, której nie ujrzę już więcej. Widzę ją z dziecięciem na łonie, które nosi moje imię. Widzę ojca jej pochylonego wiekiem, ale pozatem silnego, spokojnego, oddanego wszystkim ludziom w spełnianiu swego zawodu. Widzę starego ich przyjaciela, który w dziesięć lat później wzbogacił ich wszystkiem, co posiadał, i odszedł spokojnie na zasłużony spoczynek.
„Wiem, że mam w ich sercu sanktuarjum, i mam je w sercu ich dzieci, przez wiele pokoleń. Widzę Ją, jako starą kobietę, płaczącą nade mną w każdą rocznicę tego dnia. Widzę Ją i jej męża, jak przeszedłszy drogę swoją, leżą jedno obok drugiego na swojem ostatniem ziemskiem łożu, i, wiem, że żadne z nich nie czciło więcej drugiego w sercu swojem, jak czcili w sercu swojem mnie.
„Widzę to dziecię, które tuliła do łona, jako mężczyznę torującego sobie drogę po ścieżce, która niegdyś była moją. Widzę, że kroczy nią tak dzielnie, iż moje imię staje się sławne przez sławę jego imienia. Widzę, jak plamy, które ja na to imię rzuciłem, bledną. Widzę go na czele najszanowniejszych sędziów i mężów swego kraju. Widzę jak chłopca — który nosi moje imię i ma czoło i złote włosy, które znam tak dobrze, — prowadzi na to miejsce, które będzie już wtedy pięknie wyglądało, bo znikną ślady tego, co dziś je tak kazi, i słyszę, jak opowiada dziecku temu historję moją głosem wzruszonym i drżącym.
„To co czynię teraz, jest o tyle, tyle piękniejsze od tego, co czyniłem dotychczas. A tam, dokąd teraz idę, znajdę spokój o wiele, wiele większy, niż kiedykolwiek doznałem“.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.