Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dwudziesty czwarty.
Ku skale magnetycznej.

Przez trzy lata szalał ogień i szalało morze. Stałym ładem wstrząsały gniewne fale oceanu, który nie znał już odpływów, wody jego podniosły się bowiem do najwyższego poziomu i wciąż jeszcze się podnosiły, ku przerażeniu i zdumieniu widzów, patrzących z brzegu. Trzy nowe rocznice urodzin małej Łucji wprzędła złota nić w spokojne życie jej rodzinnego domu.
Wiele nocy i wiele dni wsłuchiwali się jego mieszkańcy w echa, które odbijał róg przy ulicy Soho, a serca zamierały w nich na dźwięk tych kroków. Brzmiały one w ich uszach jak kroki ludu, zbierającego się tłumnie pod czerwonym sztandarem. Krzyk, że kraj w niebezpieczeństwie, tajemniczem, długotrwałem zaklęciem, zamienił ów lud w dzikie bestje.
Monseigneur, jako klasa rządząca, pogodził się z tem zjawiskiem, że przestano go cenić: że jest nawet tak mało pożądany we Francji, iż naraża się na poważne niebezpieczeństwo, czekając aż mu każą rozstać się z ojczyzną i z życiem, jak ów chłopek w bajce, który, z wielkim trudem wywoławszy djabła, tak się przeraził jego widokiem, że nie potrafił zadać Wrogowi żadnego pytania, ale wziął nogi zapas i uciekł, tak i Monseigneur, który przez wiele lat odmawiał Modlitwę Pańską nawspak i czynił wiele innych potężnych zaklęć, by wywołać czarta, dopiero wtedy weń uwierzył, gdy djabeł zaczął go chwytać za jego dobrze urodzone nogi.
Błyszczące Oeil de boeuf Dworu zniknęło, albo stało się celem dla huraganu narodowych pocisków. Oko to nigdy nie nadawało się do patrzenia: oddawna były w niem zarazki lucyperowej pychy, sardanapalowego zbytku i kreciej ślepoty — wypadło więc wkońcu i nie stało go. Dwór, od najbardziej ekskluzywnego kółka począwszy, a kończąc na najszerszym kole intryg, korupcji, obłudy, — rozpadł się. Królestwo uciekło. Królestwo było oblegane w pałacu i „zasuspendowane“, jak głosiły ostatnie wieści.
Sierpień roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego nadszedł i Monseigneur poszedł na wędrówkę po całym świecie.
Rzecz naturalna, główną kwaterą i miejscem zbornem Monseigneura w Londynie był bank Tellsona. Mówią, że duchy błądzą koło miejsc, gdzie spoczywają ich dawne ciała. Monseigneur, bez gwinei w kieszeni, błądził i włóczył się po miejscach, gdzie ongiś chował swoje gwineje. Zresztą było to miejsce, dokąd najszybciej dochodziły wieści z Francji. I to jeszcze: bank Tellsona był instytucją wspaniałomyślną i okazywał wiele względów swoim dawnym klijentom, którzy potracili majętności. Wreszcie: ci panowie, którzy przeczuwali oddawna burzę, a co za tem idzie rabunek i konfiskatę, zawczasu przenieśli swoje depozyty do Tellsona, zawsze więc mogli się tutaj dowiedzieć o nich ich zrujnowani przyjaciele. Dodać musimy, że każdy przybysz z Francji czuł się w obowiązku osobiście zgłosić się do Tellsona, a także znosić do Tellsona nowiny. Z tych to rozmaitych przyczyn był bank Tellsona rodzajem giełdy wiadomości z Francji. Publiczność dobrze o tem wiedziała. W konsekwencji wiele osób zwracało się o informacje do banku, Tellson więc czasami wypisywał ostatnie wiadomości i wystawiał je w oknie, by każdy przechodzący przez Temple Bar mógł je przeczytać.
Pewnego mglistego, ponurego popołudnia pan Lorry siedział za swoiem biurkiem. Obok stał Karol Darnay. Rozmawiali przyciszonemi głosami. Grota Rozmyślań, niegdyś przeznaczona do prywatnych rozmów z „domem“, zamieniła się w giełdę i była wypełniona po brzegi. Brakowało jeszcze pół godziny, czy coś około tego do zamknięcia biura.
„Ale chociaż jest pan najmłodszy z ludzi, jacy kiedykolwiek żyli“, mówił Karol Darnay, „przypominam panu...“
„Rozumiem. Że jestem stary?“ zapytał pan Lorry.
„Nieustalona pogoda, długa podróż, niepewne środki komunikacji, zdezorganizowany kraj, miasto, w którem pobyt może być dla pana niebezpieczny...“
„Kochany Karolu!“ powiedział pan Lorry z pogodną ufnością. „Powody, jakie podajesz, przemawiają za tem bym raczej jechał niż został. Podróż jest dla mnie dostatecznie bezpieczna. Nikomu nie przyjdzie do głowy zaczepiać osiemdziesięcioletniego starca, kiedy jest tylu ludzi, by zająć się nimi. A co do tego, że w mieście panuje bezład — odpowiem, że gdyby panował ład, nie widziałbym powodu posyłać z naszego Domu tutaj do naszego Domu tam człowieka, który zna miasto, zna stosunki panujące tam dawniej i cieszy się zaufaniem Tellsona. A co się tyczy niewygód w podróży, nieustalonej pogody, zmęczenia — jeżeli ja nie narażę się na te wszystkie niewygody dla dobra Tellsona, po tylu latach służby, to któż miałby się narazić?!“
„Wolałbym sam jechać“, powiedział Karol niespokojnie, jak człowiek, który myśli głośno.
„Rzeczywiście! Jesteś jedyny do dawania rad!“ zawołał pan Lorry. „Ty chciałbyś sam jechać?! Ty, urodzony Francuz?! Mądry z ciebie doradca!“
„Kochany panie Lorry! Właśnie dlatego, że jestem urodzonym Francuzem, przyszedł mi do głowy ten projekt (nie chcę się tego wypierać!). Człowiek nie może się uwolnić od myśli, że wobec tego, iż współczuł z tym ludem i poniósł dla niego pewne ofiary“, ciągnął poprzednim, zamyślonym tonem, „potrafiłby może przemówić do tego ludu i w pewnej mierze wpłynąć na niego. Niedalej jak wczoraj, kiedyśmy się pożegnali z panem, mówiłem o tem z Łucją...“
„Mówiłeś z Łucją? Doskonale“, powiedział pan Lorry. „Dziwię się, że się nie wstydzisz wymawiać imienia Łucji! Chcieć w takich czasach jechać do Francji!“
„Przecież nie mówię, że jadę!“ powiedział Karol z uśmiechem. „To raczej pan mówi, że jedzie pan“.
„I jadę rzeczywiście, kochany Karolu“, pan Lorry spojrzał na daleki Dom i zniżył głos. „Nie masz pojęcia jak trudno jest prowadzić w obecnych warunkach interesy i na jakie niebezpieczeństwa narażone są nasze księgi i dokumenty. Jeden Bóg na niebie wie, jakie konsekwencje mogłyby wyniknąć dla pewnych ludzi, gdyby niektóre dokumenty uległy zniszczeniu lub zatraciły się. A to nie jest niemożliwe, gdyż niepodobna przewidzieć, czy Paryż nie spłonie dziś, lub nie zostanie jutro splądrowany. Jeżeli kto, to tylko ja potrafię prędko zrobić odpowiedni wybór, zakopać je lub w inny sposób ukryć bezpiecznie, bez straty drogiego czasu. Kiedy to samo wie i mówi Tellson — Tellson, którego chleb jadłem przez sześćdziesiąt lat, — czyż mógłbym się ociągać tylko dlatego, ponieważ strzyka mi w kolanach?! Ależ ja jestem chłopak w porównaniu z tuzinem innych starych pierników w banku!“
„Jakże podziwiam pański młody zapał, panie Lorry!“ powiedział Karol.
„Ph! Pleciesz, mój panie! A pamiętaj kochany Karolu“, mówił pan Lorry, znowu patrząc na Dom, „pamiętaj, że wywiezienie czegoś z Paryża, bez względu na to, czem to mogłoby być, jest prawie niemożliwością. Dzisiaj właśnie dostarczono nam papiery i cenne dokumenty przez najdziwniejszych posłańców, jakich możesz sobie wyobrazić (mówię w zupełnem zaufaniu. Człowiek interesu nie powinien wspominać o tem nawet szeptem — nawet tobie!). Głowa każdego z nich wisiała na jednym włosku, gdy przechodził granicę! Niegdyś posyłaliśmy i otrzymywaliśmy stamtąd nasze pakiety z równą łatwością, jak gdyby to było w naszej kochanej, starej Anglij. Ale teraz wszystko stanęło“.
„Więc naprawdę wyjeżdża pan dzisiaj w nocy?!“
„Naprawdę wyjeżdżam dzisiaj w nocy, gdyż sprawa jest zbyt poważna, by można ją było odkładać“.
„I nikogo nie bierze pan ze sobą?!“
„Proponowano mi najrozmaitszych ludzi, ale nie chcę słyszeć o nikim. Mam zamiar wziąć ze sobą Jerry. Jerry przez długi czas był moją gwardją przy niedzielnych przechadzkach i przywykłem do niego. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że Jerry jest czemkolwiek innem, niż angielskim buldogiem, lub że ma inne zamiary niż rzucić się na każdego, kto dotknie jego pana“.
„Muszę znowu powtórzyć, że całem sercem podziwiam pańską galanterję i odwagę“.
„A ja znowu powtórzyć muszę: — pleciesz! Pleciesz! Kiedy spełnię to drobne polecenie, może przyjmę propozycję Tellsona, by się wycofać z interesu i żyć sobie spokojnie. Będę miał wtedy dość czasu na myślenie, że jestem stary!“
Dialog ten odbywał się przy biurku pana Lorry. O parę jardów od rozmawiających, Monseigneur chełpliwie groził, jak to on niebawem zemści się na podłym motłochu. Było to zupełnem przeciwieństwem roli Monseigneura jako tułacza i w zupełności odpowiadało rodzimej prawowierności angielskiej, to gadanie o rewolucji jako o jedynem zbożu pod słońcem, które wzeszło niesiane — jak gdyby nigdy nic nie zrobiono i nie zaniedbano zrobić czegoś, coby nie doprowadziło do tego żniwa — jak gdyby baczni obserwatorzy, współczujący z nędzą milionów we Francji, nie znali skalanych i skażonych źródeł, których można było użyć na dobro tych miljonów — jak gdyby od lat nie widzieli oni tego, co przyjść musi i nie mówili jasno, co widzą! Te przechwałki, w połączeniu z dziwacznemi planami Monseigneura przywrócenia dawnego stanu rzeczy, który się sam wyczerpał, gdyż wyczerpała się cierpliwość Niebios i ziemi, trudne były do zniesienia dla człowieka, znającego prawdę. Przechwałki uderzały o uszy Karola jak fale krwi do głowy, i dziwnie potęgowały niepokój, który się budził w nim i którego nie potrafił opanować.
Między rozmawiającymi był i Stryver z Kings Bench, piastujący jakiś wysoki urząd i wobec tego głośno rozprawiający na ten temat. Wyjaśniał Monseigneurowi swoje stanowisko: wytępić lud, znieść go z powierzchni ziemi i dawać sobie radę bez niego! I wiele innych tym podobnych rad, przypominających sposób na wytępienie orłów zapomocą posypywania im solą ogonów. Jego słuchał Darnay ze specjalną przykrością: stał niezdecydowany, co zrobić: — czy odejść, by nie słyszeć tego, czy zostać i wtrącić słówko od siebie — gdy tymczasem sprawa rozstrzygnęła się bez jego udziału.
Dom zbliżył się do pana Lorry i, kładąc przed nim zapieczętowany i zalakowany list, zapytał, czy nie udało mu się odnaleźć śladu osoby, do której list ten był adresowany. Dom położył list tuż obok Darnaya — Karol zobaczył więc, dla kogo jest przeznaczony, a to tem szybciej, iż na kopercie wypisane było jego własne nazwisko. Adres, napisany po angielsku, głosił: „Bardzo pilne. Do szanownego pana byłego markiza St. Evrémond, z Francji, na ręce panów Tellsona i Spółki, Bankierów, Londyn, Anglja“.
W dzień ślubu Karola, doktór Manette zwrócił się do zięcia, jedyną gorącą i stanowczą prośbą: by tajemnica jego nazwiska pozostała nadal utrzymana pomiędzy nimi, chyba, że doktór wyraźnie zażąda jej odkrycia. Nikt inny nie znał jego nazwiska. Nawet rodzona żona nie podejrzewała niczego. Pan Lorry nie mógł również mieć żadnych podejrzeń.
„Nic!“ odpowiedział pan Lorry Domowi. „Pytałem, zdaje mi się, tu wszystkich, ale nikt nie może mi powiedzieć, gdzie należy szukać tego pana“.
Ponieważ wskazówki zegara wskazywały porę zamknięcia biura, obok biurka pana Lorry zaczął przeciągać istny odpływ rozmawiających. Pan Lorry trzymał list z pytającą miną. Monseigneur, w osobie konspirującego i oburzonego tułacza, patrzał na ów list i ten, ów, trzeci — każdy miał coś niemiłego do powiedzenia, po francusku lub po angielsku, o markizie, którego niepodobna było odnaleźć.
„Bratanek — jeżeli się nie mylę — ale powiedziałbym zdegenerowany następca — wytwornego markiza, który zginął z ręki zbrodniczej“, mówił jeden. „Z przyjemnością stwierdzam, że nigdy go na oczy nie widziałem“.
„Tchórz, który porzucił swoje stanowisko“, powiedział drugi (ów Monseigneur wydostał się z Paryża ledwie żywy, omal bowiem nie udusił się, leżąc głową nadół w furze słomy) „już przed kilku laty!“
„Zaraził się nowemi doktrynami“, powiedział trzeci, przypatrując się przez szkła adresowi, „przeciwstawił się ostatniemu markizowi, rzucił majątki, które po nim odziedziczył, i oddał je chłopstwu. Mam nadzieję, że zapłacą mu za to teraz, jak na to zasługuje“.
„Co?“ zawołał hałaśliwy Stryver. „Tak zrobił? To taki gagatek? Popatrzmy na jego podłe nazwisko! Niech go djabli...:“
Darnay, nie mogąc dłużej panować nad sobą, dotknął ramienia pana Stryvera mówiąc:
„Znam tego człowieka“.
„Zna pan, na Jowisza?! A to wielka szkoda!“
„Dlaczego?“
„Dlaczego, panie Darnay?! Nie słyszał pan, co zrobił?! I pyta pan dlaczego — w naszych czasach!“
„Ale ja pytam, dlaczego“.
„Więc jeszcze raz panu powtarzam: wielka szkoda! Przykro mi, że pan zadaje takie dziwaczne pytania! To człowiek, zarażony najpodlejszym i najwstrętniejszym, jaki można sobie wyobrazić, jadem diabelskiej doktryny; człowiek, który zostawił swoje majętności szumowinom zajmującym się od wieków mordem i rabunkiem. — A pan pyta, dlaczego żałuję, że z takim wyrodkiem łączą jakiekolwiek stosunki człowieka, uczącego młodzież?! Ale odpowiem panu! Przykro mi bardzo, ale wierzaj, że przestawanie z takim łajdakiem działa jak zaraza. Ot, co powiem panu!“
Pomny na wiążącą go tajemnicę, Darnay z trudem opanował się. Powiedział tylko:
„Może nie rozumie pan pobudek tego pana“.
„Ale rozumiem się na tem, jak zapędzić pana w kozi róg, panie Darnay!“ powiedział Stryver. „I zapędzę pana w kozi róg! Jeżeli ten drab jest gentlemanem — to naprawdę, nie rozumiem go! Może mu pan to powtórzyć — razem z memi ukłonami. Może pan również powtórzyć, iż dziwię się bardzo, dlaczego nie stanął na czele tych rzeźników, gdy im już ofiarował swoje dobra i majętności! Ale nie, panowie“, ciągnął pan Stryver, oglądając się i strzelając z palców, „znam ludzi i wiem, że nie znajdzie się miedzy tymi panami żaden, któryby powierzył swoją osobę swoim protégés. Nie, panowie! Taki przy pierwszem zamieszaniu pokazuje im pięty i zmyka!“
Po tych słowach, raz ostatni strzeliwszy z palców, pan Stryver przepchnął się do wyjścia wśród głośnych oznak zadowolenia swoich słuchaczy. Ponieważ wszyscy opuścili bank, przy biurku pana Lorry został tylko on i Karol.
„Zabierzesz może ten list?“ zapytał pan Lorry. „Wiesz, gdzie go oddać?“
„Dobrze“.
„Zechcesz może wytłumaczyć, że list adresowano do nas w nadziei, że znajdziemy adresata, i że list ten leży już u nas jakiś czas?“
„Dobrze. Pan stąd odjeżdża do Paryża?“
„Stąd. Dzisiaj o ósmej wieczorem“.
„Przyjdę pożegnać pana!“
Niezadowolony z siebie, ze Stryvera i z większości innych ludzi, Darnay skierował swoje kroki w ciszę Temple, otworzył list i przeczytał go. Oto co list ten zawierał:

„Więzienie Abbeye, Paryż.
„Czerwiec 21, rok 1792.
Panie Markizie!
„Długi czas narażałem życie swoje między mieszkańcami wioski, wreszcie pochwycono mię w sposób gwałtowny i ubliżający mi, i po uciążliwej podróży piechotą sprowadzono do Paryża. W drodze wiele cierpiałem. Ale to nie wszystko: dom mój splądrowano, zrównano z ziemią.
„Zbrodnią, o którą jestem oskarżony, panie były markizie, za którą mam stanąć przed sadem i stracić życie (o ile pan wspaniałomyślnie nie przyjdzie mi z
pomocą, jest jak mi powiedziano, zdrada przeciwko majestatowi ludu, ponieważ działałem na dobro emigranta. Nadaremnie przekładam, że działałem na dobro ludu, zgodnie ze wskazówkami byłego pana markiza. Nadaremnie przekładam, że na długo przed sekwestrem dóbr emigrantów zwolniłem ludność z opłat, których zresztą nie chcieli płacić, że nie zbierałem rent i że nikogo nie pozywałem. Słyszę jedna tylko odpowiedź: Działałem na dobro emigranta i gdzie jest ten emigrant!

„Ach, łaskawy panie były markizie! Gdzie jest emigrant?! We śnie pytam, gdzie jest?! Pytam Niebios, czy nie przyjdzie mnie uratować?! Żadnej odpowiedzi! Ach, panie były markizie! Posyłam wołanie moje przez morze, w nadziei, iż może dojdzie do uszu pańskich za pośrednictwem wielkiego banku Tellsona, znanego w Paryżu!
„W imię Niebios, sprawiedliwości, szlachetności, w imię honoru pańskiego i nazwiska błagam pana, panie były markizie, niech mi pan pomoże i uwolni mię! Wina moja jest to, że byłem panu wierny! Ach, panie były markizie! Błagam pana, niech pan będzie równie wierny mnie!

„Z tego strasznego więzienia, gdzie z godziny na godzinę oczekuję śmierci, posyłam panu, panie były markizie zapewnienie mojej wierności i mego cierpliwego oddania
„Nieszczęśliwy
„Gabelle“.

Tajemny niepokój w duszy Karola nabrał nagle żywotnej siły. Niebezpieczeństwo, w którem się znalazł sługa, stary dobry sługa, którego jedyną zbrodnią była wierność dla niego, dla jego rodziny, spojrzało z takim wyrzutem w oczy Karola, że idąc przez Temple i myśląc nad tem, co należałoby zrobić, odwracał twarz od przechodniów.
Zdawał sobie sprawę, że groza, jaką przejął go ostatni czyn, będący ukoronowaniem wszystkich złych czynów i złej reputacji jego rodziny, podejrzliwość w stosunku do stryja i wstręt do owej całej machiny, którą miał podtrzymywać swoją osobą — sprawiły, że wyrzeczenie się przez niego tytułu i majętności było pośpieszne i połowiczne. Wiedział, że powinien był to systematycznie przetrawić w sobie i przemyśleć, że nieraz to postanawiał i nigdy tego nie zrobił.
Szczęście jego własnego angielskiego domu, konieczność nieustannej pracy, słodkie troski i zmiany, które tak szybko następowały po sobie, że wypadki jednego tygodnia usuwały w cień niedojrzałe projekty poprzedniego, a wypadki tygodnia następnego znów wszystko zmieniały na nowo, wszystko to były okoliczności, pod których naciskiem ustąpił, może nieodrazu i niezupełnie, ale oprzeć im się nie potrafił. Że, oczekując odpowiedniej chwili do wystąpienia, przeoczył ją, a teraz nadszedł czas, kiedy szlachta uciekała z Francji wszystkiemi gościńcami i bocznemi drogami, kiedy dobra pokonfiskowano i poniszczono, kiedy nazwiska ich wykreślono z pomiędzy obywateli — to wszystko było mu tak dobrze wiadome, jak wiadome to było nowej władzy we Francji, która dlatego może go oskarżała.
Ale Karol nikogo nie gnębił, nikogo nie więził. Był tak daleki od egzekwowania siłą należnych sobie pieniędzy, iż wyrzekł się własnowolnie swoich należności, rzucił się w wir obcego miasta, wywalczył sobie w niem stanowisko jako człowiek prywatny i własnemi rękoma zdobywał sobie chleb. Pan Gabelle, który, na mocy pisemnego upełnomocnienia, zawiadywał zubożałą i obdłużoną majętnością, otrzymał polecenie oszczędzać ludność i dawać jej to wszystko, co jeszcze zostało — opał, który można było wydrzeć twardym dłużnikom, w zimie, a zboże, które można było wyrwać z ich szponów, latem; ten fakt, niewątpliwie, z uwagi na własne bezpieczeństwo, musiał Gabelle wydobyć na światło i nie może być to już tajemnicą.
Wpłynęło to na umocnienie rozpaczliwej decyzji Karola, że musi jechać do Paryża.
Tak. Jak ów marynarz, o którym głosi stara opowieść, że wicher i prądy zagnały go w krąg działania skały magnetycznej, która go ciągnie i do której musi płynąć. Wszystko, co postało w myślach Karola ciągnęło go coraz to silniej, gnało coraz bliżej ku owej skale. Oddawna gnębiła go tajemna troska, że złe narzędzia wyzwoliły najgorsze siły w jego narodzie, i że on, który wiedział, że jest lepszy od wielu innych, pozostaje poza granicami kraju, miast starać się powstrzymać rozlew krwi i być rzecznikiem litości i miłosierdzia. Ta napół stłumiona, napół żywa troska doprowadziła go do tego, że porównał siebie z dzielnym staruszkiem, w którym tak silne było poczucie obowiązku. Za tem porównaniem — tak niekorzystnem dla Karola — poszły drwiny Monseigneura, które napełniły go goryczą, i wynurzenia Stryvera, które wydały mu się z dawnych powodów jeszcze boleśniejsze i bardziej przykre. Potem przyszedł list Gabelle’a: odwołanie się niewinnego więźnia, któremu groziła śmierć, do sprawiedliwości, honoru i dobrego imienia Karola Darnay.
Postanowienie zapadło. Musi jechać do Paryża.
Tak. Skała magnetyczna przyciągała go i Darnay musiał płynąć póki się nie rozbije o jej brzeg. Nie wiedział jednak o istnieniu skały, a myślał zaledwie o niebezpieczeństwie. Intencja, w której zrobił to, co zrobił, chociaż nawet działał połowicznie, wystarczy, by Francja uznała jego dobrą wolę, zwłaszcza, jeżeli sam osobiście jej to przedstawi. Potem wspaniała wizja dobrych czynów, będąca tak często mirażem wielu szlachetnych dusz, powstała przed jego oczyma i Karol w wyobraźni swej widział się już człowiekiem mającym wpływ na rozszalałą rewolucję, którą porywał tak straszliwie dziki pęd.
Kiedy, po powzięciu tego postanowienia, przechadzał się po Temple, zrozumiał, że Łucja i ojciec powinni się dowiedzieć o jego zamiarze już po dokonanym fakcie. Łucji oszczędzi się przez to boleści rozstania, a ojciec Łucji, zawsze niechętnie wracający do niebezpiecznych wspomnień dawnych czasów, dowie się o kroku Karola, gdy krok ten będzie już zrobiony i wskutek tego nie będzie się męczył niepewnością i niezdecydowaniem. Ile na połowiczność jego czynu wpłynął wzgląd na doktora Manette i lęk przed budzeniem w jego myślach wspomnień o Francji, nad tem Karol nie zastanawiał się. Ale i ta okoliczność zaważyła na jego decyzji.
Chodził tam i z powrotem z troską w duszy, póki nie nadszedł czas, by wrócić do Tellsona i pożegnać pana Lorry. Gdy tylko przyjedzie do Paryża, odwiedzi starego przyjaciela, teraz jednak nie wspomni mu o swoich planach.
Kareta, zaprzężona w konie pocztowe siała przed bankiem. Jerry, wyekwipowany i obuty, czekał obok.
„Oddałem list“, powiedział Karol do pana Lorry. „Nie chciałem się zgodzić na to, by pan zawoził piśmienną odpowiedź — ale może zechce pan zawieźć ustną?“
„Oczywiście, bardzo chętnie“, odrzekł pan Lorry, „jeżeli nie jest niebezpieczna!“
„Bynajmniej. Chociaż należy ją powtórzyć człowiekowi uwięzionemu w Abbaye“.
„Jak się nazywa?“ spytał pan Lorry, wyjmując notes.
„Gabelle“.
„Gabelle. Więc co mam powiedzieć owemu Gabelle, który siedzi w więzieniu?“
„Tylko tyle: odebrał list i przyjedzie“.
„Nie mówił kiedy?“
„Wyjedzie jutro wieczorem“
„Wymienił jakie nazwisko?“
„Żadnego“.
Karol pomógł panu Lorry otulić się w niezliczoną ilość płaszczy i pledów, a potem wyszedł z nim razem z ciepłej atmosfery banku w mgliste powietrze Fleel Street. „Pozdrowienie dla Łucji i dla małej Łucji“, powiedział pan Lorry na pożegnanie: „A dobrze pilnuj je zanim wrócę!“ Karol Darnay uścisnął mu dłoń i uśmiechnął się z powątpiewaniem, gdy kareta ruszyła.
Tej nocy — był to czternasty sierpnia — długo czuwał i napisał dwa listy. Jeden do Łucji, w którym tłumaczył jej, jak ważny obowiązek wzywa go do Paryża; nareszcie wyjaśnił jej również powody, dla których uważał podróż swoją za zupełnie bezpieczną. Drugi list był do doktora. Karol polecał jego pieczy Łucję i ukochane dziecko, z całem przekonaniem powtarzając swoje pocieszające zapewnienia. Do obojga pisał, że postara się listownie dać im wiadomość, natychmiast po przyjeździe na miejsce.
Ciężki był to dzień, który spędził w gronie najbliższych, pierwszy raz w życiu ukrywając coś przed nimi. Ciężko mu było ukrywać przed nimi zdradę, której się nie spodziewali. Ale jedno czułe spojrzenie na żonę — tak szczęśliwą i zajętą domowemi sprawami — wystarczyło, by umocnić go w postanowieniu i nie powiedzieć jej, co ją czeka (niemal wyznał jej prawdę, tak dziwnie było mu przedsiębrać coś bez jej miłej pomocy): dzień minął spokojnie. Wczesnym wieczorem uścisnął Łucję, nie mniej mocno także miłą jego sercu Imienniczkę żony, i pod pretekstem, że wróci niebawem (wymyślił sobie powód, który zmusza go do wyjścia, przedtem zaś przygotował w tajemnicy kuferek z rzeczami), z ciężkiem sercem wyszedł na tonące w ciężkiej mgle ulice.
Niewidzialna siła ciągnęła go teraz mocno ku sobie, i wszystkie wichry i prądy gnały go w tę samą stronę. Zostawił listy u zaufanego posłańca, każąc mu je oddać na pół godziny przed północą, nie wcześniej. Wziął konie do Dover i puścił się w podróż. „W imię Nieba, w imię sprawiedliwości, w imię szlachetności i pańskiego honoru!“ dźwięczał krzyk biednego skazańca, i tym krzykiem dodawał odwagi swemu stroskanemu sercu, gdy żegnał się ze wszystkiem, co było mu drogie. Płynął ku skale magnetycznej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.