Przejdź do zawartości

Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział dwudziesty trzeci.
Ogień bucha.

Ważne zmiany zaszły w wiosce, w której szemrała studnia, a stary dróżnik wychodził codzień na gościniec, by przy pomocy młotka wyłupać sobie z kamieni kawałek chleba, któryby starczył na spoidła, trzymające razem jego biedną, nieuświadomioną duszę i wynędzniałe ciało. Wieża na skale mniej była groźna niż dawniej. Strzegło ją, coprawda, kilku żołnierzy, ale nie było ich wielu. Byli również oficerowie, którzy mieli pilnować żołnierzy; żaden z nich jednak nie wiedział, co jego ludzie zrobią — z wyjątkiem tego jednego, iż prawdopodobnie nie to, co im rozkażą.
Szeroko i daleko ciągnął się wyniszczony kraj, przedstawiający obraz zupełnej pustyni. Każdy zielony liść, każde źdźbło trawy i każde źdźbło zboża drżące było i nędzne jak ta uboga ludność. Wszystko było zgięte, złamane, zgniecione, opuszczone. Mieszkania, płoty, zwierzęta domowe, mężczyźni, kobiety, dzieci i ziemia, która ich nosiła — wszystko do gruntu wyczerpane.
Monseigneur (często, jako człowiek, nawet nie bez wartości) był błogosławieństwem kraju, nadawał rycerski ton sprawom, był pięknym przykładem wytwornego i wspaniałego życia i wielu innych podobnych rzeczy. A jednak Monseigneur, jako wyższa klasa, w ten czy inny sposób doprowadził rzeczy do tego stanu. Dziwne, że Świat, stworzony przecież specjalnie dla Monseigneura, tak prędko dał się wyjałowić i wysuszyć! Musiała być jakaś krótkowzroczność w kierowaniu rzeczami wiecznemi, to więcej niż pewne! Ale tak już było; gdy więc wyciśnięto ostatnią kroplę krwi z kamienia, a ostatnia śruba, którą puszczano w ruch koło przeznaczone do łamania kości, od częstego użycia obluzowała się i kręciła się bez końca, lecz bez jakiegokolwiek wyniku — zaczął Monseigneur uciekać przed tym niegodnym i nieciekawym fenomenem.
Ale nie na tem polegała zmiana, która zaszła w tej i w wielu innych wsiach. Przez wiele lat Monseigneur gnębił ją, dusił i zrzadka zaszczycał swoją obecnością — chyba gdy chodziło o polowanie, gdyż znajdował przyjemność zarówno w tropieniu ludzi, jak i w tropieniu zwierzyny, dla której Monseigneur wyznaczał specjalne dzikie i niedostępne tereny. Nie. Zmiana polegała raczej na zjawieniu się ludzi o gminnej powierzchowności niż na zniknięciu wyższej klasy oraz wytwornej, szczęśliwej i uszczęśliwiającej postaci Monseigneura.
W tych bowiem czasach, dróżnik, pracujący samotnie w prochu gościńca i niewiele troszczący się o to, że prochem jest i w proch się obróci (gdyż przeważnie zajmowała go myśl, jak mało ma do zjedzenia na wieczerzę i o ile więcej zjadłby gdyby miał) w tych to czasach, podniósłszy głowę i spojrzawszy wdal, ujrzał zbliżającą się piechotą jakąś dziwaczną postać. Dawniej było to zjawisko rzadkie w tej okolicy, obecnie bardzo częste. Gdy postać się zbliżyła, dróżnik przekonywał się bez zdziwienia, że jest to człowiek z rozwichrzonemi włosami, o prawie barbarzyńskim wyglądzie, wysoki, w drewniakach, które wydawały się niezgrabne, nawet oczom dróżnika. Człowiek ów był ponury, nieokrzesany, spalony słońcem, pokryty pyłem i błotem wszystkich bocznych dróg, przesiąkły wilgocią błot i trzęsawisk, oblepiony cierniami, liśćmi i mchem, nabranemi w czasie wędrówek ścieżkami leśnemi.
Taki człowiek w południe pewnego lipcowego dnia, zbliżył się jak upiór do dróżnika, który siedział na stosie kamieni pod nasypem, chroniąc się przed padającym gradem.
Człowiek ów spojrzał na dróżnika, na wioskę w dolinie, na młyn, na więzienie na skale. Gdy utożsamił te przedmioty z temi, które miał wyryte w mózgu, powiedział dialektem ledwie że zrozumiałym:
„Jak idzie, Jakóbie?“
„Wszystko dobrze, Jakóbie“.
„Ręka!“
Uścisnęli sobie ręce i nieznajomy usiadł na stosie kamieni.
„Nie jesz obiadu?“
„Tylko kolację“, odrzekł dróżnik z głodnym wyrazem twarzy.
„Teraz taka moda“, mruknął tamten. „Nigdzie nie widziałem by jedli obiad“.
Wyjął zczerniałą fajkę, nabił ją, zapalił skrzesawszy ognia, i pociągnął kilkakrotnie aż zapaliła się płomieniem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie i wsypał coś, co miał między drugim palcem a wielkim, a co buchnęło silnie dymiąc.
„Ręka!“ powiedział zkolei dróżnik, widząc te przygotowania. Znowu uścisnęli sobie dłonie.
„Dzisiaj w nocy?“ zapytał dróżnik.
„Dzisiaj“, odrzekł tamten, wkładając fajkę do ust.
„Gdzie?“
„Tutaj!“
Siedzieli obaj na stosie kamieni, patrząc na siebie w milczeniu, a grad uderzał w nich niby mały atak na bagnety, aż wreszcie niebo wypogodziło się nad wioską.
„Pokaż!“ powiedział nieznajomy idąc w kierunku łuku pagórka.
„Patrz!“ zawołał dróżnik i wyciągnął palce. „Pójdziesz wprost tędy, przez ulicę, miniesz studnię...“
„Do diabła z tem wszystkiem!“ powiedział tamten, obrzucając spojrzeniem całą okolicę“. Ja nie pójdę żadną ulicą, ani nie będę mijał żadnej studni! Więc?“
„Dobrze! Mniej więcej o dwie mile od szczytu tego pagórka za wsią“.
„Dobrze. Kiedy schodzisz z roboty?“
„O zachodzie słońca“.
„Obudzisz mię zanim odejdziesz? Szedłem dwie noce bez odpoczynku. Pozwól mi dokończyć fajki, a potem zasnę jak dziecko. Obudzisz mię?“
„Oczywiście“.
Podróżny wypalił fajkę, schował ją za pazuchę, ściągnął z nóg ciężkie drewniak; i wyciągnął się jak długi na stosie kamieni. Zasnął prawie natychmiast.
Chmury gradowe, pędząc przed siebie, ukazywały teraz szerokie pasy błękitnego nieba, odpowiadające srebrnym pasom na ziemi. Mały dróżnik (który zamiast błękitnej czapki nosił teraz czapkę czerwoną), zabrał się nanowo do swojej pracy w kurzu gościńca, jak gdyby zahipnotyzowany postacią człowieka, spoczywającego na stosie kamieni. Oczy jego tak często zwracały się ku przybyszowi, że uderzał młotkiem mechanicznie i, rzecby można, bez wielkiego skutku. Bronzowa twarz, rozwichrzona broda i czupryna, czerwona czapka z grubej włóczki, dziwaczny strój złożony z samodziału i niewyprawionych skórek, wspaniała postawa wyniszczona nędznem życiem, i rozpaczliwe, posępne zaciśnięcie śpiących warg, budziły w dróżniku strach. Wędrowiec przybył zdaleka, nogi miał opierzchnięte, kostki obtarte do krwi. Wielkie buty, wypchane liśćmi i trawą, musiały mu niemało ciężyć w czasie długiej wędrówki, ubranie świeciło dziurami, ciało pokryte było wrzodami. Pochyliwszy się nad śpiącym, dróżnik starał się odgadnąć, czy ma na piersiach ukrytą broń, czy nie? Ale nadaremnie, gdyż nieznajomy spał z rękoma zaciśniętemi na piersiach tak mocno, jak jego wargi. Ufortyfikowane miasta i palisady, warownie, bramy, rowy, wobec tej postaci znaczyły dla dróżnika tyle, co powietrze. A kiedy podniósł oczy i spojrzał na widnokrąg, widział oczyma swojej ciasnej wyobraźni mnóstwo podobnych postaci, ze wszystkich stron kraju ciągnących do serca Francji.
Wędrowiec spał, obojętny na ataki gradu i na błękit nieba w przerwach między niemi, na słońce i cień, ślizgające się na zmianę po jego twarzy, na pociski twardego lodu trafiające w jego ciało, na diamenty, w które zamieniały je promienie, aż słońce zniżyło się na zachodzie i niebo stanęło w purpurze. Wtenczas dróżnik, zabrawszy swoje narzędzia i przygotowawszy się do powrotu do wsi, obudził nieznajomego.
„Dobrze!“ powiedział wędrowiec, opierając się na łokciu. „Dwie mile za wierzchołkiem pagórka?“
„Coś około tego“.
„Coś około tego. Dobrze“.
Dróżnik poszedł do domu, poprzedzany tumanami pyłu, biegnącemi w kierunku wiatru; wkrótce był już przy studni, gdzie cisnął się między chude krowy przyprowadzone do wodopoju, szepcząc coś nawet do nich, gdy już naszeptał się do całej wsi. Kiedy we wsi skończono wieczerzę, nikt nie poszedł spać jak zazwyczaj, ale wszyscy wylegli przed drzwi i zostali tam. Szept ich był dziwnie zaraźliwy; a gdy z zapadnięciem zmroku cała wieś zebrała się koło studni, dziwnie zaraźliwa okazała się potrzeba patrzenia na niebo — i to w jednym tylko kierunku. Pan Gabelle, najstarszy urzędnik, poczuł się nieswojo. Wyszedł na próg domu i również spojrzał w tym kierunku. Przenosił wzrok z kominów na ciemne twarze koło studni i szepnął zakrystianowi, który przechowywał klucze od kościoła, że może trzeba będzie uderzyć w dzwon alarmowy.
Noc stawała się coraz ciemniejsza. Drzewa, otaczające château i chroniące je od zetknięcia z resztą świata, poruszyły się na wietrze, jak gdyby grożąc ciemnym, ciężkim masom kamiennym. Deszcz pędził z wściekłością przez dwie kondygnacje wielkich kamiennych schodów, uderzał o ciężkie drzwi, jak gdyby śpieszył z nowiną do tych, którzy byli za temi drzwiami. Niepokojące podmuchy wiatru przebiegały sień, pomiędzy nożami myśliwskiemi i oszczepami, biegły po szerokich schodach, poruszały firanki łoża, na którem spoczywał ostatni Markiz. Od Południa, od Północy, od Zachodu i od Wschodu, poprzez lasy, depcząc wysoką trawę i suche gałęzie, cztery rozczochrane, oberwane postacie ostrożnie zbierają się na dziedzińcu. Cztery światła zabłysły na dziedzińcu; potem rozeszły się a wszystko znów pogrążyło się w mroku.
Ale nie na długo. Nagle château zaczęło się ukazywać dziwnie wyraźnie w jakiemś swojem, własnem świetle, jak gdyby samo było jego źródłem. Następnie jasne smugi zatrzepotały na froncie gmachu, wypełniając wolne przestrzenie i ukazując balustrady, okna, arkady. Potem płomień wzbił się wyżej, stał się szerszy, jaśniejszy. Po chwili buchnął z wielkich okien. Kamienne oblicza zbudziły się i patrzyły z ognia.
Krzyki nielicznych mieszkańców, którzy pozostali w zamku. Siodłanie wierzchowców, szybki odjazd z dziedzińca. Pęd i tupot końskich kopyt w mroku, cugle ściągnięte u studni wiejskiej; wierzchowiec pokryty pianą stanął przed drzwiami pana Gabelle. „Na pomoc, Gabelle na pomoc, kto żyw!“ Dzwon bije cierpliwie na alarm, ale inna pomoc (jeżeliby istnieć mogła) nie nadchodzi. Dróżnik i stu pięćdziesięciu jego najbliższych przyjaciół stoi ze skrzyżowanemi ramionami przy studni, patrząc na bijący w niebo słup ognia. „Musi mieć ze czterdzieści stóp!“ mówili ponuro. I nikt nawet nie drgnął.
Jeździec z zamku i wierzchowiec pokryty pianą przemknęli przez wieś i galopem puścili się po kamienistej ścieżce, do wieży na wzgórzu. W bramie kilku oficerów patrzyło na pożar. Nieco dalej gromadka żołnierzy. „Na pomoc, panowie oficerowie! Zamek się pali! Ratujcie z płomieni cenne dzieła sztuki! Na pomoc! Na pomoc!“ Oficerowie spojrzeli na żołnierzy, którzy patrzyli na ogień. Nie wydali żadnych rozkazów. I odpowiedzieli, zaciskając wargi: „Musi spłonąć“.
Kiedy jeździec zpowrotem mknął przez ulice wioski, wszystkie okna chat były iluminowane. Dróżnik i stu pięćdziesięciu jego najbliższych przyjaciół (jak gdyby mężczyźni i kobiety działali pod natchnieniem jednej myśli) wpadło do domów i zapalało za zakopconemi szybami świece. Ogólny brak i nędza zmusiły ludność do pożyczenia lichtarzy od pana Gabelle w sposób nieco obcesowy. Zaś przy najlżejszych oznakach wahania i niechęci ze strony tego urzędnika, dróżnik, ongiś tak pokorny wobec władzy, zwrócił uwagę swoich towarzyszy, że karety również nadają się doskonale do rozpalenia ogni tryumfalnych, przy których możnaby także upiec konie pocztowe.
Zamek oddano na pastwę ognia i płomieni. Rozpalony i gorący wiatr, jak gdyby rodem z piekielnych otchłani, szalał i wył i zdawał się poprostu zdmuchiwać cały gmach. Patrząc na kamienne twarze w falach wznoszącego się i opadającego ognia, miało się wrażenie, że ból wykrzywia ich rysy. Gdy runęły wielkie belki i bloki kamienne, twarz z dwoma zagłębieniami z nozdrzach utonęła na chwilę w mroku; potem znowu wynurzyła się ze smug dymu, jak gdyby była obliczem okrutnego markiza, płonącego na stosie i walczącego z ogniem.
Zamek palił się. Najbliższe drzewa, objęte ogniem, trzeszczały i wiły się. Drzewa, rosnące nieco dalej, a podpalone przez cztery postacie, otoczyły płonący gmach nowym lasem dymu. Roztopiony ołów i żelazo wrzały w marmurowej fontannie; woda wyschła. Blachy na wysmukłych dachach baszt topniały jak lód od gorąca i spływały czterema fantastycznemi strumieniami po murach. Szczeliny i brózdy potworzyły się w solidnych murach nakształt rozgałęzień w kryształach. Ogłupiałe ptactwo krążyło dokoła płonącego gmachu i wpadało w płomienie. Cztery dzikie postacie pognały bocznemi drogami na Wschód, na Zachód, na Południe i na Północ do miejsca nowego przeznaczenia, a jak latarnia morska przyświecał im rozniecony przez nie pożar. Iluminowana wieś owładnęła dzwonem alarmowym i, usunąwszy prawowitego dzwonnika, biła na radość.
Nie na tem koniec. Wieś, lekkomyślna i podniecona głodem, ogniem, biciem w dzwony, nagle zrozumiała, że monsieur Gabelle brał udział w zbieraniu podatków i rent (chociaż w ostatnich czasach przypadały panu Gabelle w udziale nędzne okruchy podatków i nic z rent), ogarnęła ją więc niecierpliwa chęć natychmiastowego porozumienia się z panem Gabelle; okrążono jego dom, domagając się osobistej rozmowy. W odpowiedzi na to pan Gabelle mocno zatarasował drzwi swego mieszkania i zamknął się, by naradzić się z sobą samym. Rezultatem tej narady było, że pan Gabelle wycofał się na szczyt dachu i ukrył się za kominem: postanowił on, gdyby drzwi zostały wyważone (był to południowiec, mały człowieczek, o rezolutnym temperamencie), rzucić się głową nadół z dachu i zmiażdżyć przynajmniej jednego lub dwóch stojących tam.
Prawdopodobnie noc musiała się dłużyć panu Gabelle, gdy sterczał na dachu mając za świecę i kominek płonący w oddali zamek, zaś za muzykę — dobijanie się do drzwi i bicie w dzwon na radość; nie wspomnę już, że po drugiej stronie ulicy, przed posterunkiem pocztowym, wisiała złowieszcza latarnia, i że mieszkańcy wioski niedwuznacznie okazywali chęć zrobienia z niej innego użytku dla uczczenia tegoż pana Gabelle. Bardzo to pouczające doświadczenie, przepędzić tak całą noc letnią wisząc na krawędzi czarnego oceanu, w który pan Gabelle postanowił się rzucić! Ale przyjazna jutrzenka wynurzyła się wreszcie, świece w wiosce pogasły, ludzie na szczęście się rozeszli, a pan Gabelle zszedł, tym razem unosząc ze sobą życie.
W obrębie stu mil, i w świetle innych pożarów, inni urzędnicy okazali się, tej i następnych nocy, ludźmi o mniejszem szczęściu: wstające słońce zastawało ich wiszących nad spokojnemi niegdyś ulicami, przy których się porodzili i wychowali. Byli również i między mieszkańcami miast i wiosek ludzie mniej szczęśliwi od dróżnika i jego przyjaciół, na których funkcjonariusze państwowi z lepszym skutkiem puszczali wojsko, i wieszali ich zkolei. A dzikie postacie wciąż mknęły na Południe, na Północ, na Wschód i na Zachód, nie zważając na nic. I zawsze kogoś wieszano i wszędzie płonął ogień. I żaden urzędnik, nawet najbieglejszy w matematyce, nie potrafiłby określić, jak wysokie szubienice mogłyby ugasić i zalać wodą ową pożogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.