Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi
Wydawca F.A. Brockhaus
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron
III.
Atamanka. — Wieczór nad Ingodą. — Żegluga Ingodą. — Brzegi Ingody. — Wieś Aleksandrowsk i kwaterunek żołnierzy. — Trakt onoński. — Wody mineralne w onońskiej prowincyi. — Starszy w komendzie. — Pieśni żołnierskie. — Kajdałowa. — Książęta Gantimury. — Tunguzi Gantimurowscy i ostatni z Sachałtujew. — Mgły, chmury i obłoki. — Charakterystyka kilku z moich towarzyszy żeglugi. — Żmija i rekrut Tatarzyn. — Echo. — Pomoc w żniwach. — Ptaki nad Ingodą i Szyłką. — Rekrut dezerter i manifest łaski. — Śpiewy ptaków. — Ujście Ononu i Ingody. — Brzegi Szyłki. — Przybycie do Nerczyńska.

Dnia 23. sierpnia 1855. roku wyjechałem z Czyty. Wóz parokonny trząsł mną jak na poleskiej drodze, która pnąc się z góry na górę rozwijała przedemną coraz nowe wdzięki. Na górach chwieje się bór sosnowy, który pokrywa i najwyższe szczyty; wąwozy i doliny głęboko wpadły między góry, a w nich prócz zwierząt i niezliczonej liczby owadów niema innych mieszkańców. W kilku miejscach droga spuszcza się na zielone łąki Ingody i koła wozu moczą się w falach bystrej rzeki.
Po dwumilowej podróży przyjechałem do wsi Atamanki, położonej w głębokiej dolinie rzeczki Nikiszichy, którą nazywają też Atamanką. Między Nikiszichą i równo odlegle od niej do Ingody płynącą rzeczką Głuboką, ciągnie się pasmo gór zwane Szamańskiem, będące jedną z tysiąca odnóg Jabłonowych gór. Dość wysokie, dzikie, ponure to pasmo, było zapewno miejscem czarnoksięzkich obrzędów szamanów, od których otrzymało nazwisko. Atamanka składa się z dwóch rzędów chatek i domów; założoną została w 1851. roku, to jest w czasie, w którym Czyta ze wsi została podniesioną do stopnia miasta. Wszystkim wieśniakom rozkazano wówczas wynieść się z Czyty i wynaczono im małą dolinę na założenie nowej osady Atamanki. W przeciągu roku dno doliny zostało wykarczowane i zabudowane, a okolica, w której nikt nie chciał osiedlać się, została zaludnioną i ozdobioną ładną wioską. Ujście Nikiszichy do Ingody odległe jest o kilkadziesiąt sążni od wsi; przy niem jest warsztat statków rzecznych, który sprowadza tutaj nową ludność i daje jej zarobek. Wiele bark skarbowych i kupieckich płynących na Amur tutaj budowano, bory na górach dostarczają wiele wybornych belek na budowę statków. Miejscowość górzysta, bez pól, nie sprzyja rolnictwu, mieszkańcy też Atamanki chociaż mają domki czyste i dosyć pozorne, stracili tu swoje fundusze. Praca w roli nie wynagradza ich trudów, a bieda staje się coraz dotkliwszą. Największym ciosem dla nich jak i dla połowy ludności nerczyńskiej, był rozkaz, który ich zrobił kozakami. Obowiązki służby często odrywają ich od gospodarki, powiększają wydatki, które powoli rujnują dobry byt, jakim się dawniej cieszyli.
Poszedłem nad Ingodę, na skalistą górę, podmywaną z jednej strony Ingodą, z drugiej Nikiszichą, która pod stopami tej skały ma swoje ujście. Oczekując na tratwę z żołnierzami, z którymi chciałem płynąć do Szyłki, spędziłem kilka godzin na skale. Modrzewie i sosny przyczepiły się do niej i kołyszą swe wierzchołki pod powiewem lekkiego wiatru; mrówki pod drzewami skrzętnie się roją, zapachy ziół łączą się z żywicznym zapachem drzew. Tam wiewiórka skacze po gałęziach a mały, ładniutki Tamias striatus (burunduk) niewidząc mnie siedzącego na kamieniu, wymknął się z szczeliny skalnej i przesunąwszy się obok nóg moich, spuścił się w dół ku rzece.
Miłem wrażeniem odbiły się w duszy mojej harmonia i powab przyrodzenia. Swoboda i ład we wszystkich tworach rozlewa urok i świeżość w znękanem sercu.
Pod skałą, na kilkadziesiąt stóp w głębi, płynie piękna Ingoda, wywija się między górami, srebrzy się w czarnej puszczy i pluszcze uderzając o kamieniste jak ściany strome brzegi. Słońce schowało się już za wierzchołki gór, z dolin znikły już ostatnie promienie, a szczyty błyszczą się jeszcze jak głowy świętych na obrazku; obłoki żółkną i coraz inaczej się farbują, aż wreszcie słońce zupełnie zaszło i schowało się w stronie, w której leży moja rodzinna ziemia. Widok zrobił się ponurym, ale nie mniej pięknym.
Czemuż dawniej, piękność przyrodzenia cuciła we mnie zapał, wzbudzała zachwycenie, swobodę wesołości, a dzisiaj, tęskne tylko, ale dla tego, że tęskne, miłe mi i przyjemne rozrzewnienie? Czemuż — wpatrując się w jej wdzięki, serce mi prędzej bije, rwie się i przelatuje w inne strony i napełnia się ich wspomnieniem? Patrzę się w piękną twarz przyrody, nie okiem, co to świdruje jej tajemnice lub obleka ją cudami wyobraźni, lecz okiem mokrem i zamglonem. W każdej kropelce rosy, zwieszającej się z igiełki sosnowej, widzę łzy! Czyż i natura nie jest zdolną pocieszyć i ukoić wygnańca-niewolnika? Owszem — ona mnie pociesza, bo daje uczucie swobody i pobudza tęsknotę, a to tęskne uczucie, jest dla mnie jedynie miłem i przyjemnem, jest światłą chwilą wśród ciemnego i burzliwego dnia! Noc już zupełnie okryła okolicę, księżyc zaświecił nad rzeką, przejrzał się w wodzie i zniknął za chmurą. Poszedłem do wsi, gdzie zastałem już żołnierzy, z którymi mam popłynąć.
Nazajutrz raniutko, rozpaliwszy ogień na tratwie, odbiliśmy od brzegu. Prąd uniósł nas szybko pomiędzy skały. Gruba mgła zaległa nad okolicą, przez nią brzegów niewidzimy a sternik nie może kierować tratwą i omijać mielizn lub raf, których niewidzi. W takiem położeniu, najłatwiejsza ucieczka do Boga, starszy też i przełożony nad innymi żołnierz zdjął czapkę a za nim wszyscy inni i w głośnej modlitwie prosił Boga o zachowanie nas od niebezpieczeństwa; tratwa tymczasem przez gęstą i jak płótno nieprzezroczystą mgłę płynęła dalej i dalej...
Ja nieobawiałem się żadnego wypadku, patrzyłem obojętnie na jego możliwość, niemiałem już bowiem nic do stracenia, prócz wątłej nadziei służenia ukochanej Polsce. Niestety! niewiem, czy Bóg mi dozwoli jeszcze, czy mnie zaszczyci służbą i pracą dla ojczyzny — tego tylko pragnę! Jako wygnaniec, niewiem: czy wrócę kiedy, czy praca moja dojdzie kiedy rąk moich rodaków; czy nie będę skazany na najokropniejszą dolę dla obywatela, to jest na życie, z którego dla publicznego dobra nic korzystnego nie spłynie?!
Około dziewiątej z rana, mgła rozrzedniała, podniosła się do błękitu nieba i skształtowała na niem owe łabędzie, gąski i żagle, których kształty obłoki przyjmują. Słońce się pokazało i zobaczyliśmy śliczne brzegi. Ingoda ma tutaj szerokość naszej Warty pod Poznaniem. Płynie bardzo bystro; woda w czasie suszy dosyć płytka a łożysko rzeki napełnione jest mieliznami, rafami i prądami, tworzącemi się od uderzania fal od skały, które jak przylądki ostrym końcem wsunęły się w wodę. Jedna z raf nosi nazwisko «kamień kapitana.» Powodem zaś do tego nazwania, było rozbicie się czółna i śmierć kapitana płynącego w dół Ingody. Rzeka wezbrała i kapitan schował się pod wodę, przepłynęliśmy nad nim szczęśliwie i przepłynęliśmy jeszcze nad wielu mieliznami i podwodnemi kamieniami bez żadnego wypadku.
Rzeka, niby wstążka rozwiana wiatrem, kręci się pomiędzy górami obrosłemi borem. Dopływamy do góry, która zdaje się, że zagrodziła rzece drogę, ale góry rozstępują się, rzeka tworzy łuk, wpływa pomiędzy nowe brzegi, w inną znowuż niby zamkniętą okolicę. Górska rzeka tworząc mnóstwo zwrotów, bardzo podnosi ciekawość i uwagę podróżnego, którego wzrok oparty na górze, chciałby ją przeniknąć i zobaczyć, co jest za górą. Fala prędko unosi nasz statek, mimo potoków, które hucząc po kamieniach między drzewami wpadają do rzeki, mimo ujścia większych rzeczek i strumieni, które szeroką doliną łączą się z Ingodą. Czuję w sercu swobodę i piękność!
Na brzegach, w wiklinie ukrywa się mnóstwo kaczek i gęsi; zatrwożone naszem zbliżeniem się z krzykiem i kwakiem trwogi ulatują nad wodą w inne bezpieczniejsze miejsca. Tymczasem opłynęliśmy znowuż kolano rzeki i zobaczyliśmy nowy krajobraz bez mieszkań ludzkich i ludzi. Siedząc na przodzie tratwy, wpatrywałem się w zmieniającą się panoramę nadbrzeży i niespostrzegłem, że prąd niesie nas na skałę. Żołnierze grali w karty i niewidzieli także niebezpieczeństwa; szczęściem jeden żołnierz stary już i pracowity, cerując podartą bieliznę, podniósł wzrok od igły, zobaczył groźną skałę i krzykiem ostrzegł o niebezpieczeństwie. Schwyciliśmy wszyscy wiosła, kije i zdołaliśmy tratwę zepchnąć na środek rzeki.
Góry prawie pionowo spadają w wodę; w wielu miejscach tworzą brzeg, po którym nawet przejść nie można; gdzie indziej zostawiają na brzegu wązki pas ziemi, na którym rysuje się ścieżka dla koni, gdzie indziej znowuż góry oddalają się od brzegu i obiegłszy część koła zbliżają się znowuż nad rzekę i tworzą takim sposobem równinę zamkniętą, obfitującą w łąki i urodzajne grunta. Takie tylko miejscowości mogą być zaludnione, lecz ich dotąd mało nad Ingodą spostrzegłem.
Formy gór tak jednostajne, że zdaje się jakby w chwili jednego pomysłu zostały utworzone, nad rzeką stają się rozmaitsze i ostrzejsze. Otóż stoi na brzegu żółta skała, jakby utworzona ze zbicia i nagromadzenia architektonicznych słupów; sosna uczepiwszy się do prostopadłej ściany, wysoko podniosła swoją iglastą koronę, lada burza zepchnie ją z gruntu, którego sokami karmiła się, i wpędzi w rzekę, która poniesie ją do oceanu, gdzie zgnije nikomu niepożyteczna. Biedne drzewo! Podobne jest ono do tych ludzi, którzy uczucie miłości ojczyzny, zastępują obszernem a rzeczywiście żadnem bo kosmopolitycznem uczuciem dla ludzkości i giną w marzeniach i w nieczynności jak owe drzewo bez pożytku.
Blizko żółtej sterczy nad wodą skała konglomeratowa, różowo zafarbowana; w jej szczelinie mocno uczepił się modrzew, wisi nad wodą, a chociaż karłowaty jest jednak zielonym i pięknie zdobi swoją skałę.
Bory, nie tylko wierzchołki i stoki gór, ale nawet doliny okrywają. Sosna przemaga liczbą inne gatunki drzew w borach ingodzkich, ona nadaje okolicy ciemną barwę i ponury wyraz. Pomiędzy sosnami dużo rośnie modrzewi, igły ich jaśniejszej zieloności niż sosnowe, miękkie i delikatne, stanowią rzeczywistą ozdobę okolicy. Lecz dopiero rozmaitość i wesołość nadają jej rosnące na brzegach i wyspach drzewa liściaste i krzaki: czeremchy, łozy, wierzby, brzozy białe i czarne, jabłoń syberyjska, osika, głóg i spirea.
Na wysokim lewym brzegu położona jest wieś Kruszyna, złożona z czterech domków, stacyi pocztowej i więzienia etapowego. Wysiedliśmy na brzeg i zjadłszy obiad w chacie znajomego wieśniaka, popłynęliśmy do odległej o cztery wiorsty od Kruszyny, a o czterdzieści wiorst od Czyty wsi Aleksandrowsk, położonej na prawym brzegu na miejscu równem i otoczonem w promieniu dwuwiorstowem pasmem gór. Płytka i bystra woda przy brzegu, niedozwoliła nam wylądować w miejscu, w którem chcieliśmy statek zatrzymać; jeden z żołnierzy musiał wejść w wodę i tratwę wstrzymał, zaczepiwszy cumę[1] na pniu spróchniałego drzewa.
W Aleksandrowsku nocowaliśmy. Żołnierzom sołtys we wsi naznaczył kwatery. Mieszkańcy nadingodzcy bardzo niechętnie przyjmują żołnierzy. Jedna gospodyni, widząc sołtysa (starszyna) i żołnierza z workiem na plecach idącego do jej chaty, zamknęła drzwi i schowała się. Napróżno pukał żołnierz i napróżno próbował mocy drzwi i okien. Obchodząc chatę w około i szukając dziury, przez którą mógłby się do niej wcisnąć, klął niegościnną gospodynię; tymczasem jej synek niemogąc wejść drzwiami do chaty, otworzył tajemną zasuwkę w oknie i wsunął się do izby, niewidząc żołnierza za nim przez okno wsuwającego się do mieszkania. Zdobywszy sobie takim sposobem przytulisko, wszczął kłótnię z gospodynią, która groziła palcem synowi, i zmusił ją do postawienia wieczerzy na stole.
Mieszkańcy wsi i miast obowiązani są żołnierzy w marszu nakarmić, za pieniądze przez rząd naznaczone. Wynagrodzenie to jednak jest małe, a kwaterunki nieustannie prawie ciążą na ludności, nic więc dziwnego, że zniechęciły ją do żołnierzy. Gdy żołnierz wchodzi do izby, gospodyni ażeby zbyć żołnierza ladajakim pokarmem, narzeka pospolicie na nieurodzaje i biedę; żołnierz rozumie się mało zwraca uwagi na jej utyskiwania i pochlebstwem, groźbą, kłótnią lub usługą umie zawsze wystarać się o lepszy obiad.
Nie we wszystkich okolicach, przyjmują żołnierzy w sposób tak niegościnny; są okolice, w których żołnierzy na kwaterze z radością witają, dobrze karmią i pieniędzy od nich nie biorą.
Mieszkańcy Aleksandrowska trudnią się garncarstwem i prawie wszystkie wioski wzdłuż Ingody i Szyłki zaopatrują w miski i garnki; trudnią się też rolnictwem. W ich ogrodach widziałem piękne kapusty, buraki, marchew, brukiew, ziemniaki, ogórki, cebule i inne ogrodowe rośliny, które bujnością swoją przekonały mnie, iż ziemia nad Ingodą może produkować wszystkie rośliny hodowane w ogrodach polskich gospodyń. W Aleksandrowsku jest mała drewniana cerkiew, i oddział artyleryi ma tu swoje stanowisko.
O pięć wiorst od Aleksandrowska w błotnistej i otoczonej wysokiemi górami dolinie jest źródło mineralne szczawów. Dawniej chorzy przyjeżdżali do tego źródła, nad którem wybudowano dla nich chałupy. Z powodu niezdrowej miejscowości, opuszczono je, domy rozwaliły się a źródło zanieczyszczone zostało trawami i drzewem.
Pod Aleksandrowskiem do Ingody wpada rzeczka Alenguj, płynąca z południa na północ; w jej dolinie położone są wsie Narymsk i Elisawetińsk. Dnia 26. sierpnia odmówiwszy modlitwy na tratwie puściliśmy się w dalszą drogę i wkrótce dopłynęliśmy do piaskowej skały na prawym brzegu. Woda i burze od dołu aż do wierzchołka wyżłobiły w niej stopnie, po których można wdrapać się aż na szczyt. Na każdym stopniu rosną rzędem modrzewia, podobne do smutnych cyprysów na grobach tureckich. Wpadłszy na prąd pod skałą, płynęliśmy bardzo prędko. Skręciwszy się z korytem rzeki kilka razy, opłynęliśmy wieś Makiejewą, dwie mile od Aleksandrowska odległą, rozrzuconą na szerokiem błoniu. Od Makiejewej zaczynają się brzegi łąkowe, nizkie, łozą i wierzbą zarosłe. Góry odstąpiły od brzegów na wiorst kilka, a równiny między niemi i rzeką położone zarosły wysoką trawą.
Żegluga między nizkiemi brzegami nie jest długą. Strome góry zbliżyły się wkrótce znowuż do brzegu; jedne kamienie stoczyły się w wodę, inne utrzymały się na pochyłościach, gdzie przez wiele lat gromadząc się, przypadkowo ułożyły się w kształt kopców, jakie stawiali starożytni Skandynawowie.
Prąd poniósł naszą tratwę od lewego do prawego brzegu i o mało nieroztrzaskał jej o skałę podobną do baszty starego zamku, uciętej z wierzchu i okrytej murawą i liszajcami; część skały odpadła stoi samotnie na brzegu, jak skamieniały bohater podbiegunowej fantazyi.
Nadbrzeżne skały okryte są grubemi mchami i liszajcami. Liszajce mienią się kolorami żółtym, czerwonym, fioletowym, przechodzą następnie przez szary w zielony kolor, w którym już widać pierwsze ślady tworzących się mchów. Na usypiskach rosną chwasty i kwiaty a między niemi błękitnieje śliczna ostrożka. Pomiędzy takiemi brzegami rzeka pędem przemyka się, niedając czasu do przyjrzenia się kształtom skalistych ścian i ich roślinnej ornamentacyi.
Na brzegu czerni się kilka domków i ostrokoł etapowego więzienia, przy którem widać żołnierza stojącego na warcie i słychać brzęk kajdan do kopalni prowadzonych aresztantów. Jest to wieś Tura, odległa o 5½ mili od Aleksandrowska. W tem miejscu dociera do Ingody łańcuch gór Budungujski, będący jednem z ramion Jabłonowych gór i mający kierunek z północy na południe.
Na przeciw wioski, na prawym brzegu Ingody jest ujście rzeczki Tury, która płynie z krainy agińskich Buriatów z pasma gór, w którem wznosi się wysoki wierzchołek Jełongi. Ze wsi Tury na prawo przez Ingodę ciągnie się trakt, który przechodzi przez krainę zamkniętą rzekami Ononem i Ingodą. Kraina to wielce ciekawa, obfituje w bydło, ma wyborne grunta, mnóstwo drogich kamieni i obfitość wód mineralnych. Przerzyna ją wiele rzeczek, z których główniejsze są Tura, Ila i Aga. Powiem kilka słów o niej i wnet powrócę do dalszego ciągu opisu żeglugi po Ingodzie.
Wyżej wspomniany trakt prowadzi doliną Tury, nad którą są wioski: Ziłbirińsk, Tyrgitujsk, Nowo Turińsk, Darasun z wodami mineralnemi, Bałzińsk; od Kusoczyńska droga dzieli się na dwa ramiona: jedno prowadzi na wschód do Agińskiej Dumy, drugie na południe nad rzeką Ilą przez wieś Ilińsk, Dałdurgińsk do Ust'Ilińska, zkąd na wschód i zachód ciągnie się droga pograniczna nad Ononem przez kozackie stanice i pikiety. Trakt ten w wojnie z Chinami ważny jest pod względem strategicznym.
Mówiłem o obfitości źródeł mineralnych w tym kącie Dauryi; o znaczniejszych daję krótką wiadomość. W wierzchowiskach Ononu na lewym jego brzegu tuż przy granicy Mongolii położone są wody kwaśno-żeleziste Czingishana, zwane inaczej Kudżyr Nugu. Od kopalni złota baldżyńskiej odległe są o wiorst 50, od pikiety aszyngińskiej wiorst 10, a od Czyty wiorst 550. Okolica górzysta, zdrowa i piękna. Wody odwiedzane są tylko przez Buriatów i Mongołów.
W dalszym biegu Ononu w okolicach Akszy znajdują się Kyru Byłyrińskie gorące mineralne wody. Z Akszy droga do nich prowadzi przez Mangut albo przez kyrińską pikietę (karauł) i ułus (osada buriacka) ongocoński, od którego górzysta, dostępna tylko dla wierzchowej jazdy droga, mająca długości 45 wiorst, wprost już do wód mineralnych prowadzi. Z Czyty do Kyru Byłyrińskich wód przez Mangut liczą wiorst 453. Położone w ciasnej dolinie potocznego pasma Jabłonowych gór, wyniesione są nad poziom morza 4,800 stóp. Okolica dzika, skalista bujną roślinnością okryta, powietrze lekkie i czyste. Źródło wytryska z granito-syenitowej skały, temperatura jego 32° R., woda w niem przejrzysta, czysta, smak ługowaty. Strumień, który z niego wypływa, wpada do rzeczki Byłyru. Chemicznie rozbierał je T. Lwow, chemik i wygnaniec polityczny.[2] W blizkości źródła wystawiono łazienki z jedną wanną, dom dla 12 osób i dwie jurty dla Buriatów. Pod górą kupiec Istomin wybudował kaplicę, dalej cokolwiek znajduje się kaplica buddaistów, a na gałęziach okolicznych drzew wisi mnóstwo różnokolorowych gałganków, które wdzięczni za wyzdrowienie Buriaci na ofiarę duchowi źródła pozawieszali. Kyru Byłyrińskie wody odwiedzane są głównie przez Buriatów i Tunguzów, których tu rocznie bywa od 600 do 2,000. Lubiący wygody mieszkaniec Europy, musiałby tu zapasy potrzebne do jego życia z sobą sprowadzić, niema tu bowiem stałych mieszkańców a do najbliższej wsi liczą kilka mil. Buriatowi jednak przywykłemu do życia koczowniczego, bardzo tu jest dobrze: ma gdzie rozpiąć swój namiot wełniany, bydło jego znajduje paszę, a święte źródło daje mu zdrowie. Kilku naszych wygnańców w różnych czasach leczyło się razem z nimi wodą Kyru Byłyrińską.
W okolicy bliższej Akszy są następne wody mineralne: szczawy żeleziste Urugujewskie o 50 wiorst od Akszy odległe szczawy Orszandujewskie o trzy mile i wody mineralne Akszyńskie o pięć wiorst od Akszy odległe.
Najliczniej odwiedzane przez ludzi wyższych klas spółeczeństwa są mineralne wody w Darasunie. Odległe są od Czyty o mil 21; droga wązka, górzysta ale bardzo malownicza prowadzi do Darasunu. Źródło szczawów żelezistych wytryskuje w wązkiej dolinie, temperatura jego w lipcu jest 4° R., we wrześniu przy temperaturze powietrznej 7° R., temperatura źródła 1° R. Chemiczny rozbiór tego źródła, jak i wielu innych wód mineralnych robił T. Lwow.[3] Przy źródle darasuńskiem wybudowano dla chorych cztery domki i dwie kuchnie. Za mieszkanie każdy z gości płaci 30 rs. bez względu na długość czasu tu spędzonego: tak za kilkomiesięczny, jak i za kilkodniowy pobyt zapłacić musi 30 rs.; za każdą kąpiel w wannie 1 złp. Tak dziwną, a bardzo niewygodną dla leczących się i podróżnych taksę sporządziła zwierzchność tutejszych kozaków, do których wody Darasunu należą. Chorzy zaopatrują się sami w żywność. Spacery po okolicy są bardzo przyjemne; na górze wzniesiono altankę, jedyną ozdobę Darasunu. O dwie wiorsty od źródeł położona jest mała wioszczyna z czterech chałup złożona; mieszkańcy jej są bardzo biedni, niemają zboża, bydła, a pospolitym ich pokarmem jest chleb z wodą. O pięć mil od Darasunu we wsi Ilińsk są także szczawy żeleziste. Pomiędzy Ingodą i Agą, w odległości trzech mil od wsi Kajdałowej a jednej mili od wsi Ułdurgi, są wody mineralne Ułdurińskie, szczawiowo-żeleziste.
W dolinie rzeki Ulatuj wpadającej do Ingody o 120 wiorst od Nerczyńska, są szczawy; w tejże dolinie i tegoż samego gatunku wody mineralne co i w Ulatuju, są wody przy wsi Zawita cztery wiorsty od Ingody a 70 od Nerczyńska. Skuteczności tych wód doświadczyło wielu ludzi. Ludność miejscowa, szczególniej buriacka, czci je i gromadami korzysta z ich leczących własności. Wielka szkoda, że przy tych źródłach niema hoteli, restauracyj a głównie aptek i lekarzy. Nic tu nie zrobiono dla upiększenia miejscowości i nie myślą nic zrobić dla wygody i potrzeb chorych. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim pomyślą o urządzeniu mieszkań porządnych i łazienek przy wodach mineralnych; nie prędko jeszcze postawione zostaną na stopniu europejskim. Z czasem jednak wody zabajkalskie z całej Syberyi ściągać będą gości i chorych, bo skuteczność ich własności lekarskich już jest doświadczona, a wszystkie znajdują się w miejscowości wspaniałej co do położenia, i w klimacie najzdrowszym w Syberyi. Z Tury wypłynęliśmy około południa. Upał ugromny[4], szczególniej nam na wodzie dopieka; dla ochłodzenia się zeskakiwałem z tratwy w rzekę, której koryto robi się tu już szerszem a i dolina jest mniej ścieśniona i błonia rozszerzają się.
Południowe słońce uśpiło moich towarzyszy podróży. Z twarzą nie zakrytą, ku słońcu zwróconą śpią jak zabici; dwóch tylko nie śpi, jeden szyje buty, a drugi gotuje dla mnie obiad z mięsa i kartofli. Przełożony nad żołnierzami, z którymi płynę, miał urlop bez terminu, wydawany rosyjsskiemu żołnierzowi po 15 latach służby; teraz, z powodu wojny i spodziewanych z Anglikami przy ujściu Amuru potyczek został wezwany do powtórnej służby. Jest to człowiek już stary; twarz otwarta i dobra okolona jest faworytami Mikołajewskiemi; cichy, potulny, bojaźliwy, nie umie rozkazywać i nie umie nadać sobie potrzebnej powagi. Żołnierze podwładni mu, nie słuchają go, a na tratwie panuje jak się on wyraża «respublika» co ma znaczyć nieporządek i nieposłuszeństwo.
Moskiewski żołnierz po dwudziestu latach nienagannej służby, otrzymuje medal pozłacany św. Anny, który go zabezpiecza od kary cielesnej; jeżeli zaś zasłuży na nią, oddają go pod sąd, odbierają medal a potem już biją. W służbie takiej jak moskiewska, wielki przywilej uwalniający od rózg, pałek i policzkowań można bez winy utracić a z nim i utracić służbę dwudziestoletnią, bo sztrofowany żołnierz musi jak rekrut wysługiwać się na nowo przez 25 lat.[5]
Przełożony nad komendą na tratwie, w podróży na buriackim stepie dla wielkiego gorąca zdjął z siebie płaszcz, położył go na podwodzie, sam zaś poszedł piechotą. Płaszcz spadł z woza, zgubę jego spostrzegli dopiero żołnierze, oddaliwszy się od tego miejsca więcej niż na pół mili. Poszli na powrót szukać go po drodze, ale ani płaszcza, ani też medalu, który był do niego przypięty, nie znaleźli. Biedny stary boi się, żeby go za zgubienie medalu pod sąd nie oddali, co jak ja myślę nie będzie miało miejsca. Perswazye moje nie wpływają na niego; zasępiony, zdesperowany chodzi milczący po tratwie, piecze kartofle, lub wreszcie wciągnięty przezemnie do rozmowy, opowiada różne zdarzenia i przygody z swojego żołnierskiego życia, wylicza wszystkie smagania jakie otrzymał w przeciągu długiej służby i opisuje złodziejskie sztuki oficerów i szeregowców.
«Jechałem z oficerem N. N. w interesie służbowym, «mówił mi stary żołnierz,» nocowaliśmy we wsi u bogatego chłopa. Nazajutrz rano ja poszedłem do gminnej władzy po konie a oficer tymczasem upakował rzeczy i powynosił je na bryczkę. Konie były już zaprzęgnięte, mieliśmy wyjeżdżać, gdy gospodyni wyszedłszy z chaty spostrzegła swoje rzeczy pomiędzy rzeczami oficera i w obec ludności z całej wioski zebranej, odebrała dwie poduszki, spodnie manszestrowe, koszule i różne drobiazgi skradzione przez oficera. Aż mnie wstyd było za tego oficera, bo to nie dosyć, że ukradł, ale jeszcze schować nie umiał. Szczęściem, że kobieta nie oskarżyła go; byłby niezawodnie zdegradowany, a może i nie, boć uwierzyliby mu, gdyby powiedział, że ja skradłem, albo też przypadkiem owe rzeczy z swojemi zabrałem.» Takie i tym podobne wypadki opisywał mi stary wojak i czas mi niemi skracał; tratwa tymczasem szybko sunęła się pomiędzy nizkiemi brzegami. Milę upłynąwszy, zobaczyliśmy na brzegu wioskę Polszynę; drugą milę upłynąwszy zobaczyliśmy wieś Karymsk, zamieszkałą przez ochrzczonych Tunguzów. W wschodniej Syberyi Karymami nazywają Buriatów i Tunguzów, którzy przyjęli wiarę chrześciańską; nazywają ich także Jasasznymi.
Aż do Tury, pasma obu brzegów okryte są puszczą. Od Tury bory trzymają się na górach prawego brzegu, góry zaś lewego brzegu tylko u wierzchołków są zarosłe; pochyłości bezleśne okryte są zeschłą od upałów trawą. Oba pasma w wielu miejscach poprzerywane są dolinami rzeczek i strumyków dążących do Ingody; doliny te głębokie, ciasne i ciemne zwiedzane są tylko przez miejscowych mieszkańców.
Za kapliczką stojącą na górze, rozciągnęła się mała wioska Bindurga, zamieszkała przez osiedleńców zesłanych z Rosyi. Na brzegu pasą się konie i bydło, które przed skwarem ucieka do wody i chłodzi się, stojąc w niej aż po brzuchy; ludzi nie widać.
Koryto rzeki od Bindurgi jest skaliste. Słońce już zachodzi i czerwoną poświatą okryło góry; wiatru niema a w całej okolicy panuje wielkie milczenie! Żołnierze nie lubią ciszy, przerwali ją więc śpiewem. Pieśń ich przykrem wrażeniem odezwała się w mojem sercu. Była to pieśń o szturmie Warszawy, jedna z tych, które puszczają w obieg pomiędzy wojsko i propagują niemi caryzm. Bohaterem tej pieśni jest wielki książę Michał; Paskiewicz wspomniany jest w niej z szczególną pochwałą. Paskiewicz, mówi pieśń, wyjechał przed szeregi na dzielnym koniu, miał pierś okrytą orderami i do dzieci swoich, do żołnierzy zawołał: «hurra na Warszawę!»
Pieśni moskiewskie patryotyczne dyszą nienawiścią Polaków i Francuzów a w ostatnich czasach i nienawiść Anglików wyraża się w ich pieśniach. Groźby, szydzenie z nieprzyjacioł, pewność zwycięztwa, wysoka chełpliwość cechuje te pieśni.
Śpiewali dzisiaj żołnierze jeszcze jedną pieśń o wojnie 1831. roku. Wzywa ona Polaków do poddania się, do pokory, grozi zaś w przeciwnym razie wymordowaniem, wybiciem, zabraniem do niewoli i przegnaniem całego narodu do Syberyi!!
Pieśni patryotyczne moskiewskie nie mają artystycznej wartości, lecz są ciekawe dla cudzoziemca jako wyraz uspobienia[6] Moskali.
O Paskiewiczu jest kilka pieśni. Jedna z nich, którą dzisiaj słyszałem, opisuje ucztę Erywańskiego, sprawioną za pieniądze żołnierzy. «Eriwański ucztuje, a żołnierze głód cierpią» mówi pieśń. Podobno dość słusznie posądzają go o zdzierstwo i kradzieże; ta pieśń skomponowaną być musiała przez samych żołnierzy, przez poetow[7] koszarowych a nie przedpokojowych, wiążących na strunach lutni swojej akordy łaski pańskiej.
Skończywszy pieśni patryotyczne, żołnierze zaczęli śpiewać pieśni gminne, wiejskie, miłośne, o «Matuszce Wołdze» o «Rzeczce i Dziewczynie» o «Krasnym Sarafanie» i t. p. Pieśni te posiadają rzeczywistą wartość, melodye piękne, uczucie miłości wdzięcznie się w nich odzywa, rzewność, tęsknota podobać się mogą. Moi towarzysze śpiewali jeszcze trzeci rodzaj pieśni: pieśni wszeteczne i wyuzdane, najpospolitsze między gminem, odrażające a wielce lubione.
Chór śpiewaków krzykliwą melodyą popsuł mi najzupełniej wrażenie pięknego wieczora. Tratwa płynie i płynie, omija skałę z brzozką na wierzchu jakby z piórkiem na głowie, omija skałę, którą nasz sternik poetycznie nazwał dzwonnicą. Za temi skałami poszarpanemi i wyżłobionemi przez burze, na obu brzegach zobaczyliśmy dwie gromady domów. Na prawym stoi na górze cerkiew drewniana jeszcze nieskończona, a niżej na równinie kilkanaście chatek; na lewym brzegu osada jest obszerniejszą, a w niej widać budynki więzienia etapowego, lazaretu i stacyi pocztowej. Osada ta zowie się Kajdałowa, odległa jest od Tury o pięć mil; mieszkańcy jej nie źle się mieli, wskutek jednak skozaczenia ich w 1851. roku, bardzo podupadli.
Nocowałem w domu kupca: poważnego starca. Fizyonomia jego bardzo się mi podobała: nos miał grecki, wzrok błękitny, łagodny, włosy na brodzie i głowie siwe, cera blada, marmurowa, a ogólny wyraz jego oblicza pełen był myśli i dążenia do zagrobowego życia. Patrząc na niego, żałowałem, że nie jestem malarzem.
Niedaleko od Kajdałowej o 25 wiorst jest wieś Urulga, w której mieszka książe dwunastu rodów tunguzkich Michał Aleksandrowicz Gantimur. Pochodzi on z mandżurskiego plemienia z rodziny panujących w Chinach cesarzów. Przodek jego i protoplasta Gantimurów, w XVII. wieku posiadał w Chinach czwarty urząd co do godności w państwie i brał pensyi trzy pudła złota i 1,200 lan (lan 2 rs.) srebra. W czasie wojny z Moskwą, wysłano go na czele chińskiego i tunguzkiego wojska na zdobycie zameczku Kamara nad Amurem. Gantimur bez boju wrócił do domu, a obawiając się kary za tchórzostwo, z żonami, z krewnymi, z dziećmi, w liczbie 500 dusz Tunguzów uciekł do Syberyi i przyjął moskiewskie poddaństwo. Roku 1685 ochrzcił się pod imieniem Piotra, a syn jego Katan otrzymał imię Pawła. Zabezpieczono im majątek, dziedziczną władzę nad dwunastu rodami tunguzkiemi, tytuł książęcy, wpisano w listę moskiewskiej szlachty a następnie car wezwał ich do Moskwy. Gantimur z dwoma synami i z Sachałtujem, jednym ze starszych Tunguzów, któremu rząd dał prawa dziedzicznego szlachectwa, puścił się w podróż. W drodze w mieście Narymie umarł stary Gantimur, a syn jego Katan z bratem Czikułajem i z Sachałtujem, szczęśliwie przybyli do Moskwy. Katan wrócił do Nerczyńska i rządził Tunguzami, a Czikułaj wstąpił do służby moskiewskiej i już niewrócił do Syberyi. Katan z ochrzczonej żony miał syna Iłariona, który jako stolnik carski pobierał pensyi rocznie 40 rubli asygnacyami, 20 wiader wódki, 40 ćwierci (czetwierti) żyta, 80 ćwierć owsa, sól i krupę.[8] Bohdohan po ucieczce Gantimura wysłał do niego posłów, którzy mieli nakłonić go do powrotu i przywieźli złoto, srebro, bogaty pas i zbroje w podarunku. Gantimur nie przyjął podarunków i nie powrócił. Wówczas wysłano wojsko do Syberyi z rozkazem schwytania go. Wojsko chińskie spotkało Gantimura na górze Umykej o 15 wiorst od miasta Nerczyńska. Zawrzała bitwa, Gantimur został raniony, a Chińczycy pobici. Przy zawieraniu traktatu nerczyńskiego 1689, chińscy posłowie energicznie żądali wydania Gantimura; Moskwa żądanie ich odrzuciła a Gantimurowie dotąd są moskiewskimi poddanymi. Tunguzowie Gantimura osiedleni zostali nad Szyłką, Gazimurem, Kuingą, na stepach arguńskich i nad Ononem. W późniejszym czasie z osiedlonych nad Ononem i granicą, utworzono pułk kozacki, reszta dotąd zostaje pod władzą Gantimurów. Teraźniejszy ich książe jest prezesem zarządu (Dumy), złożonego z sześciu deputatów, wybieranych przez gromady (uprawy) tunguzkie, i ma nad nimi administracyjną i sądową władzę; zbiera z Tunguzów podatki, załatwia ich spory, pobiera bardzo małą pensyę od rządu a znajduje się pod zwierzchnictwem władz powiatowych i gubernialnych, przez które jest zatwierdzany i od których zupełnie zależny. Władza księcia jest bardzo ograniczoną; wykonywa, co mu rozkażą. Tunguzi nie płacą mu żadnej daniny a chociaż jest ich władzcą, oni są zupełnie wolni; utrzymuje się głównie z bydła i z roli. Między przywilejami, jakie Tunguzom udzielono, najważniejszy uwalnia ich od poborów rekruckich; jesak czyli podatek płacą bardzo mały, wynoszący rubel sr. na rok od duszy. Teraźniejszy książe Michał służył w wojsku moskiewskiem i dosłużył się stopnia kapitana; po śmierci swego poprzednika porzucił szeregi i powrócił do Urulgi do obowiązków władzcy tunguzkiego. Zależni od niego Tunguzi chwalą w nim dobroć, łagodność i brak dumy; jest to człowiek bardzo zwyczajnego wykształcenia, lubiący dobrze wypić i zjeść i niemajacy żadnej wyższej ambicyi. Rysy ma europejskie a w języku i w obyczaju niczem się od Moskali nieróżni. Gantimurowscy Tunguzi dzielą się na dwanaście rodów, ludność ich obojej płci wynosi 14,906. Każdy ród ma swoje nazwisko, jeden z nich zowie się Gorodzki, drugi dosyć liczny, mieszkający nad Ingodą w okolicach Kajdałowej nosi nazwisko Gantimurowego rodu, lecz niema tytułu książęcego ani nawet praw szlacheckich. Sami siebie w tym rodzie nazywają książętami, lecz rząd przyznaje tytuł książęcy tylko jednej rodzinie Gantimurów zostającej przy władzy, która jest dziedziczną. Ci Gantimurowie, w obyczajach i w ukształceniu niczem nie różnią się od reszty tunguzkich rodów, są w biednym stanie, utrzymują się ze stad i z roli i z pełnienia obowiązków służących. Pewnego razu powoził mnie jeden Gantimur i z dumą mówił mi, że jest takim samym książęciem, jak książę rezydujący w Uruldze. Potomkowie Sachałtuja, towarzysza podróży pierwszego Gantimura do Moskwy, który jak mówiłem otrzymał prawa dziedzicznego szlachectwa, zupełnie zmoskwicieli. Ostatni ich potomek nazywał się Sachałtujew, skończył cztery klasy szkoły powiatowej i został nauczycielem w szkole rządowej w Nerczyńsku. Z posady nauczyciela został przeniesiony na posadę policmajstra w Szyłce. Tutaj, pewnego razu ostatni z Sachałtujew, poszedł z wizytą do swego kolegi czynownika. Zebranie było liczne, wódka i gra w karty rozweselała gości. Zabawa, jak to często tutaj wydarza się, zakończyła się bijatyką, w której koledzy czynownicy tak mocno potłukli Sachałtujewa, że ten w kilka dni z tego powodu umarł (przed 6 laty). Był to człowiek łagodny, dobry, poczciwy i dla tego niezostawił po sobie ani grosza, a na pogrzeb jego złożyło małą sumkę kilku przyjaciół i życzliwych mu za życia ludzi.
Tunguzi otrzymali znaczne przestrzenie, lecz położone w różnych, często dalekich jeden od drugiego punktach Dauryi; okoliczność ta sprawia, iż nie tworząc skupionej w pewnej miejscowości jednostki, łatwiej wynaradawiają się. Każda wieś otoczona ludem moskiewskim, powoli przejmuje jego język i obyczaj. Prawie wszyscy Tunguzi mówią już dosyć dobrze po moskiewsku, a niektóre ich osady jak n. p. osada położona przy ujściu Naczyna do Gazimuru zapomniała już ojczystego języka; żenią się z Rosyankami i niczem prawie nie wyróżniają się od Moskali. Inne osady mniej uległy wynarodowieniu, szczególniej te, które znajdują się w sąsiedztwie z Buriatami. Wiarę wyznają grecko-rosyjską, są jednak pomiędzy nimi lamaici i szamańskiej wiary ludzie. Syberyacy nazywają ich Jasasznymi. Są oni w ogóle bardzo zadowolnieni ze swego położenia, bo przywileje, które otrzymali, dotąd szanowane i zachowujące moc swoją, dają im większą niż innym mieszkańcom swobodę a zależność dają im uczuć przez niewielki podatek od nich ściągany. Książek i pisma swojego nie posiadają; umiejących czytać i pisać pomiędzy nimi jest bardzo mało.
Zrobić tu należy uwagę, iż Gantimurowscy czyli Jasaszni w Dauryi Tunguzi, stanowczo różnią się od Tunguzów koczujących od Jeniseju aż do Jabłonowych gór i oceanu Wielkiego; tamci są na w pół dzicy, mają inne obyczaje, zachowali w czystości swój język, nie są osiedleni, nie zależą od Gantimura i płacąc jasak żyją swobodnie w puszczy jak wiatr w polu. Liczba też koczujących wiele jest większą od liczby osiedlonych Tunguzów w Dauryi.
Ledwo czerwona zorza poranku pokazała się na niebie, otworzyłem okno, bo chciałem przyjrzeć się okolicy i porankowi we wsi, lecz nic nie zobaczyłem, gdyż cała okolica okrytą była grubą, białą mgłą, która jak chmury wlecze się i płynie po nad ziemią.
Duch człowieka w zapatrywaniu się na zjawiska świata, pracuje rozumem i fantazyą. Jeżeli rozumem niezbada tajemnicy i przyczyny zjawiska, domyśla się jej fantazyą lub dowolnie ją stwarza. Wszystkie narody młodzieńcze, nie wyrobione rozumowo, w dziełach i w pojęciach swoich okazują wiele mistycznej, mglistej fantazyi. U Hebreów Bóg w obłoku wyprowadza lud swój z domu niewoli, obłok otacza arkę przymierza a gdy się nad nią unosi jest znakiem pochodu do ziemi obiecanej; przewodnicząc takim sposobem ludowi swojemu na pustyni Bóg z obłoku zawsze przemawia do swoich wybranych. Grecy chmurą Jowisza otaczali, z chmury wypada jego piorun, z chmury wysypał się złoty deszcz na Danae. W mitologii litewskiej chmury są także odzieniem ducha. W religii chrześcian obłok, mgła, chmura ma także cudowne znaczenie: Bóg z obłoku przemawiał na górze Tabor, obłok uniósł Chrystusa w dzień wniebowstąpienia i zakrył go przed wzrokiem apostołów.
W pieśniach Ossyana duchy zmarłych bohaterów i ojców płyną w chmurach nad rodzinną ziemią; zawsze i wszędzie chmura, obłok uważaną była za osłonę, za szatę ducha. Szamanowie mgły, jak i całą naturę napełnili duchami.
Prawie wszyscy poeci lubią obłoki i chmury. Wielki śpiewak Przedświtu, Zygmunt Krasiński, zaklęciem narodowej pieśni, sprowadził w obłokach duchów zmarłych naszych ojców nad jezioro szwajcarskie, od których usłyszał przepowiednię przyszłości Polski!
I rzeczywiście, ten świat mgieł i obłoczków pełen jest tajemnicy. Materya kosmiczna, z której się słońca i planety utworzyły, dla ludzkiego oka jest tylko mgłą; ogon komety, który długą na kilkadziesiąt stopni wstęgą ciągnie się po niebie i przeraża ludzi, jest tylko mgłą — wszystko co jest tajemnicze jest zarazem mgliste. Na widok nieba zachmurzonego i oświeconego błyskawicami, serce się nam wznosi niespokojnie, jak gdyby przeczuwało bytność Boga. Czarna chmura, która się z szumem piorunów i błyskawic przesuwa w powietrzni, w sercu wrażliwego człowieka zostawia tajemniczy ślad podobny do uczucia, jakie w nas odzywa się przed każdym wielkim wypadkiem, w którym i my mamy wziąźć udział.
Na widok nieba okrytego obłokami lub na widok mgły płynącej w górach, spokojniejsze i radośniejsze uczucie nas napełnia. Nie przeczuwamy wówczas żadnych wstrząśnień ani burzy i dla tego to poeci widzą w nich osłony zmarłych ojców, przypatrujących się ziemi, na której życie ich zeszło. Mistyczne znaczenie mgły w utworach ludzkiej wyobraźni, dla mnie jest dowodem szlachetnego związku ducha ludzkiego ze światem nadzmysłowym, którego nawet nasz wiek rozumowy nie mógł zaprzeczyć; jest odgadnieniem znaczenia różnych mgieł, które jako kosmiczny materyał, dały początek zdumiewającemu nieskończonością zjawisk wszechświatu.
Umysł ludzki nigdy napróżno niepracował; zadawalniają nas badania i obserwacye rozumu, ale nie spoglądamy z lekceważeniem na mistyczne przeczucia i domysły fantazyi, od której człowiek zaczyna swoje ludzkie, duchowe życie.
Białe mgły powoli znikały z okolicy, rozpraszały się w powietrzu lub niknęły w głębokich dolinach. Niebo się wyjaśniło, wybłękitniało i rozpoczął się poranek pogodnego i gorącego dnia. Siedliśmy na tratwę, odbiliśmy od brzegu i już płyniemy, uniesieni prądom rzeki; w tem starszy w komendzie przypomina sobie, że zostawił nóż we wsi, rozkazał więc zbliżyć się do brzegu, zkąd wysłał starego żołnierza po swój nóż do wsi. Mija godzina i druga, a żołnierz niewraca. Najprzyjemniejszy czas przepędziliśmy u brzegu; zniecierpliwieni wysłaliśmy rekruta dla odszukania noża i żołnierza. Przeszła jeszcze jedna godzina, już chcieliśmy wszyscy pojść[9] do wsi szukać zguby i posłańców, gdy spostrzegliśmy idącego ku nam żołnierza, pijanego jak szewc zawadjaka i podpieranego przez cokolwiek trzeźwiejszego rekruta. Żołnierz w obec szynku zapomniał o nożu, wstąpił do niego, zkąd go ledwo wyciągnął posłany po niego rekrut.
Płyniemy znowuż, tratwa sunie lekko, bez kołysania się. Za Kajdałową dolina Ingody znowuż rozszerza się, a góry i brzegi zniżają; trawa i wiklina chwieje się na brzegu obok sosny kłaniającej się pod powiewem wiatru. Na jej gałęzi żołnierze pokazali mi ładnego ptaszka, którego nazwali ronża (Pica cyanea). Rzeka wpłynęła znowuż pomiędzy góry, a minąwszy na prawo wieś Szarataj, zostawiła je za sobą i płynie po obszerniejszej dolinie. Widoki są mniej malownicze niż wczoraj widziane.
Towarzysze mojej żeglugi i dzisiaj wszyscy prócz dwóch zasnęli. Ci dwaj zaś czuwający grali w chlusta. Młodszy w podartym płaszczu przegrywał już ostatni grosz, gdy tratwa, którą nikt niekierował, uniesiona prądem, gwałtownym pędem zbliżała się do cypla skały sterczącego nad wodą. Ledwo zdołałem jednych obudzić a innych od gry odciągnąć, i wówczas wspólnemi silami zapobiegliśmy uderzeniu, lecz nie mogliśmy opuścić prądu, który nas osadził na mieliźnie a z której dopiero po długich staraniach potrafiliśmy zepchnąć się. Przepłynęliśmy następnie pod nie wielką skałą podobną do organów z nachyleniem na północny zachód, a potem przypłynęliśmy do wsi Kakuj na lewym brzegu, zamieszkałej przez Tunguzów z rodu Gantimurów, którzy także mieszkają i w sąsiedniej wsi zwanej «Kniazia Bieregowaja.» Ostatnia wieś nazwaną została od tytułu księcia tunguzkiego; jest w niej stacya pocztowa, więzienie etapowe. Odległa od Kajdałowej o półczwarty mili; mieszkają w niej i kozacy.
Za Bieregowają Kniazia góry znowuż ścisnęły koryto Ingody. Na lewo wznosi się wielka skalista góra; boki ma strome i poszarpane, wierzchołki ostre, na kamieniach rosną: trawa, mchy i roślina łomikamień (Saxifraga septentrionalis). Krzyż u szczytu rozszerza swe ramiona! Góra ta wydała się mi niby miasto zburzone i zamienione w kupę gruzów, wśród którego ocalał tylko jeden krzyż umocowany na skale jak na sercu, a który przypominając męczeństwo Boskie w Palestynie, robi się zarazem symbolem męczeństwa Polski!
Żołnierzy wcale nie zajmuje piękna okolica. Dwaj, cały dzień zgarbieni, siedzą i grają w karty, wpatrując się namiętnem okiem w ich malaturę: milczą, czasami krzykiem, sporem lub wyzwiskiem przerywają milczenie, inni przypatrują się grze z boku. Jeden z grających jest stary żołnierz, pijak i rozpustnik: chudy, dzióbaty, zużyty, ambitny, bo dąży do przewagi w komendzie, jest jednak bardzo pokorny i niziutki w obec człowieka wyższego stopniem lub rozumem. Jest on najlepszym śpiewakiem na tratwie; pod wieczór, gdy przegra, śpiewa na pociechę głosem grubym lecz dźwięcznym pieśń: «Za Urałom, za riekoj, kazaki guliajut. Hej! hej! nie rabiej! Kazaki guliajut. Kazaki nie prostiaki! Wolnyje rebiata. Hej! hej! nie rabiej! Wolnyje rebiata i t. d.» której melodya tęskna i junacka zarazem, długiem echem powtarza się w górach. W razie wygranej śpiewa pieśni miłosne, wesołe, lub pieśń żołnierską o oficerach, którzy Pan Bóg wie dla czego ciągle zrzędzą, biją i wyzywają żołnierzy. Drugi karciarz jest jeszcze rekrutem; do wojska wstąpił jako najemnik, pochodzi z Orenburga. W podróży kilkaset rubli, za które się najął do wojska, przejadł i przepił. Teraz, ciało wygląda przez dziury rozpadającej się koszuli i spodni, płaszcz ma obszarpany, buty bez podeszew; włosy rude, twarz brzydka, wyraz fizyonomii młody, dobroduszny, lecz z niej zużycie i zepsucie wygląda.
Z towarzyszami mojej żeglugi nie mam blizkich stosunków. Żołnierze lubią, szczególniej z człowiekiem mającym od nich więcej pieniędzy zaprzyjaźnić się i pobratać, co prowadzi potem do przykrej nieraz poufałości, wymagań nieustannych i t. p. Pomimo, iż niedopuszczam żadnego z nich do poufałości, lubią mnie jednak za to, że nienarzucam się im wyższością rozumową, że ich nie odpycham mową, której pojąć nie mogą, a prostota moja jest naturalną i zachęcającą do otwartego postępowania; lubią mnie jeszcze i za to, że czasami ich herbatą częstuję.
Rzeka wywija się pomiędzy górami jak w labiryncie; wiatru dzisiaj niema, pogoda prześliczna a tak jest cicho na około, że słyszeć można pluskanie płynących ryb. Żeglując przy brzegu, przestraszyliśmy sarnę, która piła wodę i nie słyszała naszego zbliżania się. Gdy już nas spostrzegła, zerwała się z miejsca i jak strzała pobiegła na górę, przeskakując krzaki i wyżłobienia; na górze dopiero stanęła i obejrzała się, żeby poznać przedmiot, który ją spłoszył. Wkrótce pokazało się więcej sarn na górze; zgrabne a chybkie bez bojaźni pasą się w tych głuchych miejscach.
W samotnym i głębokim wąwozie nad wodą, zobaczyliśmy wioskę Tałacze z kilku chatek złożoną i ukrytą w malowniczej miejscowości. Opływaliśmy wioskę, gdy rekrut-dezerter, znajdujący się także pomiędzy nami, krzyknął ostrzegając rekruta Tatarzyna o żmii zbliżającej się do jego nogi z wyciągniętem żądłem. Zdziwieni zjawieniem się jej na tratwie, otoczyliśmy Tatarzyna, który porzucił rudel i mordował kijem syczącą z boleści żmiję; inni pomogli mu wrzucić ją na ognisko, zasyczało biedne stworzenie i już stężałą wrzucili do wody. Przynieśli ją zapewno z sianem, którem wysłali tratwę. Tatarzyn ów pochodzi także z Orenburga; do wojska najął się za kilkaset rubli. Dzisiaj już wszystko stracił i żałuje, że wstąpił do wojska, z rezygnacyą jednak postępuje w nowym dla siebie zawodzie, trwożąc się nędzą i przykrościami wojskowej służby. Mahometanizm porzucił i przyjął prawosławie. Pomiędzy Moskalami żegna się ustawicznie, nic więcej nie umiejąc z nowej wiary, pomiędzy Tatarami modli się po tatarska i udaje mahometanina: usłużny i pokorny, jest przedmiotem żartów i śmiechu, jaki wywołuje swoją rozmową źle po moskiewsku prowadzoną. Uszczęśliwiony ocaleniem od ukąszenia przez żmiję, mówił nam o gadach i żmijach w swojej rodzinnej stronie. Inny dorzucił do jego rozmowy, że żmije nie wszędzie kąsają, że są okolice, w których umieją je zakląć, że zaklęcie robi żądło żmii nieszkodliwem.
Płyniemy u stóp wysokiej skały, groźnie jak stary omszony mur wznoszącej się z koryta rzeki. Żołnierze bawią się echem, które się długo między skałami powtarza; cieszą się powtórzeniem ich wyrazów, krzyczą, podrzeźniają i kłócą się z duchem, co im odpowiada, wszyscy są bowiem przekonani, że echo jest głosem ducha ukrytego w górze.
Ze skalistego korytarza wpłynęliśmy pomiędzy niższe brzegi. Na pochyłościach gór, na błoniu, widać orne role, a na brzegu wieś Sawinę. Chociaż dzisiaj niedziela, dziewczęta i chłopcy wystrojeni żną zboże, wiążą snopy: lud gromadnie na polach pracuje. Na jednem polu, tłumy dziewcząt śpiewają, chłopcy pokrzykują, gospodarz częstuje wódką swoich robotników, robota tymczasem posuwa się dalej, a nazywa się tutaj pomoc, dla tego, że robotnicy żadnej zapłaty nie biorą. W Dauryi daje się uczuć wielki brak rąk roboczych, który jest tem dotkliwszy, że krótkie lato nakazuje pośpiech w żniwie; gospodarz więc, ażeby zgromadzić większą ilość żniwiarzy, ogłasza, że będzie u niego pomoc. Jest to prawdziwa uroczystość we wsi. Nazajutrz zbiera się u gospodarza dosyć liczna gromada złożona z osób płci obojej i po uczęstowaniu wychodzi ze śpiewami w pole. Przy robocie, jak to widzieliśmy, gospodarz znowuż częstuje żniwiarzy, a po skończonej pracy nowa uczta następuje i wesoła drużyna powraca do domu, napełniając krzykiem pieśni całą okolicę. Gospodarz chociaż nic nie płaci żniwiarzom, wydaje jednak dosyć dużo pieniędzy na ich uczęstowanie. Zwyczaj ten serdeczny, wesoły, mądry był niegdyś powszechnie słowiańskim a przypomina dawne, nierachunkowe i podobno szczęśliwsze czasy!
Z nadbrzeżnych traw i trzcin, nasza tratwa wypłasza co kilkaset kroków stada dzikich kaczek i gęsi. Ubarwienie pierza i rozmaitość pomiędzy kaczkami, szczególniej zwróciła moją uwagę. Nie jestem ornitologiem, a żałowałem przecież, że nie miałem strzelby, bo przekonany jestem, że nie jeden egzemplarz posłany ornitologom uznany byłby albo za bardzo rzadki i gdzie indziej nieznany, albo za nowy zupełnie podgatunek. Czapli jest także bardzo wiele nad brzegami; stoją w szeregu jak posągi niby straż nieruchoma czatująca na ryby pokazujące się na powierzchni wody, chwytają je a chociaż ciężkie i tłuste odlatują prędko i zręcznie w odleglejsze miejsca.[10]
We wsi Gałkina, zamieszkałej przez lud niedawno skozaczony, wylądowaliśmy z zamiarem przenocowania. Gałkina jest cztery mila odległa od wsi Kniazia Bieregowaja; zbudowana po obu brzegach Ingody, otoczona jest łąkami i gruntami ornemi.
Gdy żołnierzy rozprowadzał sołtys po kwaterach, powtórzyły się sceny, jakich byłem świadkiem w Aleksandrowsku. Kobiety wypędzały żołnierzy, a bez szemrań i kłótni ani jednego na nocleg nie puściły. Chociaż żołnierze płacą za jadło i przechody wojska nie są tak liczne i częste jak w Polsce, mieszkańcom jednak bardzo dokuczyły kwaterunki. U nas żołnierz, szczególniej zimą, prawie niewychodzi z chaty włościanina, który niewiem czy grosz dziennie otrzymuje za żywienie żołnierza; przytem kradzieże i niemoralne prowadzenie się wojskowych sprawiają, że kwaterunki w Polsce są jedną z większych plag panowania moskiewskiego.
Z Gałkiny odpłynęliśmy rankiem 27. sierpnia; szerokość błoń, urodzajność gruntów na pochyłościach sprzyja rolnictwu, które wzdłuż całej Ingody, na bardzo nizkim stopniu kultury zostaje.
W żegludze naszej dotąd nie spotkaliśmy ani jednego większego statku. Czółna i łódki, na których miejscowa ludność przepływa z jednego brzegu na drugi, krążyły po falach rzeki, lecz one nie świadczą o ożywieniu wodnego traktu do oceanu. Dzisiaj dopiero spotkaliśmy dwie ogromne kupieckie tratwy; na jednej, ozdobionej czerwoną chorągiewką, spławiali herbatę i cukier, na drugiej sól w beczkach. Kupcy krzykiem powitali nas i popłynęli, życząc nam szczęśliwej podróży.
Koryto rzeki dzieli się tu na kilka odnóg, płytkich i utrudzających żeglugę; pomiędzy niemi zaległy obszerne wyspy i kępy. Po za krzakami wyspy widać na prawo sczerniałe dachy kozackiej stanicy Zubarowa, do której z powodu mielizn nie mogliśmy dopłynąć. Na jednej z nich osiedliśmy znowuż i pół godziny w wodzie musieliśmy pracować, zanim zepchnęliśmy ją na głębinę. Następnie ominąwszy kilkanaście piaszczystych ławic i kęp, zbliżyliśmy się do wsi Nowa-Zubarowa, zamieszkałej przez deportowanych. Pozycya wsi bardzo jest wygodna; otaczają ją pola, na których żółci się dojrzałe żyto, pszenica i czerwieni się tatarka. Na łąkach stada bydła poważnie postępują, a na błoniu bujają konie. W ogrodach widziałem wiele grzęd z ziemniakami, które w Dauryi weszły w powszechne użycie od niedawnego czasu, a mianowicie od czasu gromadniejszego zsyłania Polaków, i już są ulubionym pokarmem ludności. Nie wstępowaliśmy do tej rolniczej osady i jak się zdaje z pozoru zamieszkałej przez pracowitych i zamożnych ludzi. Popłynęliśmy dalej, zajęty każdy według swego upodobania i potrzeby. Ja, siedząc na kupie siana, spoglądam ciekawie na brzegi i okolice, mieszcząc w swej pamięci ogólną fizyonomię krainy i wszystkie szczegóły, stanowiące jej właściwość. Tatarzyn, który jest moim kucharzem, gotuje obiad przy ognisku, nie gaszonem przez cały czas żeglugi; karciarze siedli przy sterze, rzucają karty, a fizyonomia tego, który był wczoraj wesołym, posmutniała. Stary kawaler zgubionego medalu, strapiony i milczący wałęsa się po belkach tratwy, inny żołnierz śpiewa głosem przedętym i ochrypłym jak wiatr w jaskini pieśń o «Kudriawieńkoj bierozie», wtórując uderzeniem młotka, którym podbija dopiero co ukończone buty. Rekrut dezerter łata podartą koszulę i spodnie, nie zapominając dorzucić swego słowa do ogólnej rozmowy. Dezerter jest szczupły, nizki, bardzo jeszcze młody chłopiec; uśmiech ma dobroduszny, ruchy szlamazarne, z oczów jednak wyziera przebiegłość i zręczność, którą okazał w ucieczce ze swego batalionu. Dezercya odejmuje człowiekowi bezpieczeństwo, a w Moskwie pozbawia na zawsze ufności i aż do grobowej deski wystawia go na ustawiczne pociski prawa. Młody rekrut wiedział o tem wszystkiem, lecz złudzony nadzieją a przestraszony przykrym stanem żołnierza, myślał, że dla niego los nie będzie równie okrutnym jak dla tysiąca innych próbujących wyrwać się z niewoli — uciekł więc a błądząc ze swoim towarzyszem w puszczy i górach, przeszedł przeszło sto mil drogi. Głód zmusił zbiegów do porwania cielęcia z pastwiska, które zaraz zjedli. Syberyjscy chłopi nie chwytają zbiegów, owszem pomagają im w ucieczce chętnie dawaną jałmużną i przytułkiem, lecz w razie kradzieży przez zbiega popełnionej, ścigają go z zawziętością i bez litości prześladują. Poszkodowany chłop domyślił się, że cielę porwali zbiegi; puścił się w góry dla wyszukania winowajców, prędko ich wynalazł, powiązał i zemścił się oddając w ręce władzy. Rekrut skazany na znaczną karę, z powodu wstąpienia na tron Aleksandra II. od takowej manifestem został ułaskawiony. Manifest co do niego w podobny sposób został wykonany jak i co do wielu innych. Przeczytano mu, że jest ułaskawiony, i zamiast palek, dano mu 500 rózg, które mu poszarpały i pokrwawiły ciało od szyi aż do pięt; wypuszczono go potem z odwachu i odesłano do batalionu.[11]
Od wsi Arsinowej rzeka płynie znowuż jakby korytarzem skalnym. We wsi Rozmachnina na lewym brzegu, odległej od Gałkiny o półczwarty mili, jest stacya pocztowa i etapowa; nie wstępowaliśmy do żadnej z tych wsi.
Dzień jest pogodny, cisza dozwala mi chwytać echem wszystkie szepty, szumy i śpiewy, któremi ptastwo i owady napełniają powietrznię. Wysoko nad górami leci stado żórawi i gromadnem strukaniem ogłasza swój przelot; niżej bo tuż nad wyspami krąży jastrząb zakreślający swoim lotem koliste figury w powietrzu. Podgarnąwszy dużo powietrza pod skrzydła, pędzi jak piorun na zdobycz, którą upatrzył między krzakami.
Po skale skacze cała rodzina kruków i wron; jak skrzętna gospodyni krząta się każdy z tych ptaków, szuka żeru, wszystko dojrzy, niczem niepogardzi, a krakaniem, które jest wieszczym krzykiem burzy, ogłasza radość swoją. Podsunąwszy się pod brzeg lesisty lub też zielone wyspy, myśliwy z wrzawy ptaków i z śpiewów różnych a niezgodnych, lecz w ogólnej całości bardzo harmonijnych, pozna i rozróżni szczegółowo głos każdego ptaka. Usłyszy tutaj puchanie głuszców, prześwistywanie kulików, granie cietrzewi, usłyszy piskanie kwiczoła, skrzeczenie żołny, ciurkanie dzięcioła i śpiew nieznanego mi ptaka podobny do lamentów słowika. Chór ptastwa przeróżny wszędzie się rozlega, napełnia bory, gaje, błonia i skały. Nikt na ich śpiewy niezwraca uwagi, a jakże one ożywiają przyrodzenie? Jak każdy z nich głosem sobie właściwym, wygłasza uczucia niezrozumiałe dla człowieka, który odsunął się od natury, wyosobnił w kole stworzenia! lecz zrozumiałe dla ludzi serca lub nauki, którzy umieją czytać w pięknej księdze przyrodzenia i z pojedynczych jej głosek układają w duchu obraz pełen myśli, znaczenia, obraz dzieła i wszechmocności Bożej, obraz, w którym «doskonałe rozwinięcie a wolność są dwie nierozdzielne idee nawet w przyrodzie.»[12]
Przemknęliśmy się mimo wsi Krasnojary, zbudowanej w rozdole, a dalej mimo wsi Zawita, schowanej miedzy górami prawego brzegu, na których coraz mniej sosen, lecz za to coraz więcej modrzewi i brzóz widzieć się daje. Od Zawitej góry zbliżyły się ku wodzie i na brzeg wyrzuciły skały, ozdobione brzózkami rosnącemi w szczelinach. Pomiędzy skałami zielone wyspy bardzo uprzyjemniają widoki. Na jedną z wysp wylądowaliśmy dla zebrania jagód czeremchy, które już dojrzały; jagody syberyjskiej jabłoni jeszcze nie dojrzały a jagody głogu i dzikiej róży czerwieniąc się na krzakach nachylają gałązki ku ziemi.
Z wyspy popłynęliśmy do miejsca, w którem się schodzą dwie górzyste doliny, równej szerokości i jednakowej piękności, to jest doliny Ingody i Ononu. Onon płynie z Mongolii z południa; jest to może najpiękniejsza rzeka Dauryi. Złączywszy się z Ingodą, obie rzeki straciły swoje nazwiska. Tutejsi mieszkańcy nadaniem nazwiska jednej dalszemu ciągowi połączonych rzek, niechcieli ubliżyć drugiej, dalszy więc ten ciąg nazwali inaczej, to jest Szyłką.[13] Wody Ingody są płowo-zielonowatego koloru, wody Ononu białawe, nieczyste niby w naszej Wiśle. Płynąc razem, zachowują jakiś czas swoją barwę, potem mieszają się i płyną korytem szerszem, powolniej i poważniej tocząc swoje wały. Przy ujściu Ononu znajduje się kilka wysp krzaczastych, za któremi schowały się chaty wioski Ujść Onon.
Trzymając się prawego brzegu, pod którym płynie biała woda Ononu, dopłynęliśmy do wielkiego kamienia, na którym z liści drzew wychyla się krzyż z wyobrażeniem męczeńskiego oblicza Chrystusa Pana. Od kamienia zwróciliśmy się ku lewemu brzegowi, a wpadłszy na zieloną wodę Ingody, opłynęliśmy wieś Zakamień, z której dochodziły nas głosy ludzkie i ryk bydła, powracającego do domu. Za Zakamieniem wznosi się skalista góra z krzyżem, a za nią nad brzegiem jednej z odnóg Szyłki pokazuje się biała cerkiew i długi szereg szarych domków i chatek kozackiej wsi Gorodyszcza. Wylądowaliśmy w niej, upłynąwszy od Rozmachninej 4 i ½ mili.
Z Gorodyszcza wypłynęliśmy 28. sierpnia, a ledwo ruszyliśmy z miejsca, siedliśmy na mieliźnie. Szyłka płynie tu korytem, zasianem wyspami; omamiony jednakowym pędem wody we wszystkich odnogach, żeglarz może się puścić odnogą, która go zaprowadzi w ciaśniny między wysepki i płytkie miejsca, zkąd nie łatwo się wydobędzie. I nas właśnie taki wypadek spotkał. Tratwa tak werznęła się w zwir, żeśmy ją musieli w górę ciągnąć, a potem ciągnąć ze sto sążni płytką po kostki odnogą. Szczęśliwie wybrnąwszy z archipelagu drobnych wysepek, wsunęliśmy się znowuż na główne koryto rzeki. Prawy jej brzeg wysoki i górzysty, lewy nizki i równy; od niego góry oddaliły się na kilka wiorst. Zamiast skał i dzikich urwisk, które każdej wrażliwej i poetycznej duszy tak podobają się, na lewem wybrzeżu widać szachownicę pól, zasianą rozmaitem zbożem. Owies i pszeniczka, żyto i tatarka pięknie dojrzałe radują serca wieśniaków, karmicieli całej ludzkości. Widoki pola nie są wzniosłe: ogromem nie uderzają wyobraźni, nadzwyczajnością kształtów nie zachwycają fantazyi; ale bujność zboża, falowanie się jego niby wody gdy wiatr wieje, zapach, brzęk i śpiew skrzydlatych stworzeń, myśl o obfitości i dobrym bycie, jakie te łany przyniosą, wszystko to razem sprawia, że widok pól jest miłym, a niema nic poetycznego dla tych tylko, którzy w niczem piękna dopatrzyć się nieumieją. Wszakże Lenartowicz na tle równin, pól i zbóż mazurskich wysnuł tyle pieśni rzewnych, prostych i pełnych zapachu pięknej prawdy, jak i te pola, o których śpiewa!
Z doliny rolnictwo sięgło i do gór zabrzeżnych, bo na ich pochyłościach widać także orne grunta. Rolnictwo dało dobry byt tutejszej okolicy i zwiększyło jej ludność.
Upłynęliśmy dzisiaj wieś Mitrofanową, dalej Samsonową na prawym brzegu z kapliczką na górze, dalej wieś Kubasową, potem Mirsanową na lewym zbudowaną i posiadającą stacyę pocztową i opalisadowane więzienie etapu. Upłynęliśmy cztery mile a od miasta oddziela nas jeszcze sześć mil wodnej drogi; lądem jest o wiele bliżej. Niespodziewając się zdążyć przed nocą do miasta, chcieliśmy zanocować w Mirsanowej, lecz niemogliśmy tratwy skierować w odnogę, nad którą wieś ta stoi. Napróżno robiliśmy wiosłami — bystry prąd głównego koryta uniósł nas i zmusił mimowoli dążyć na nocleg do miasta. Jednostajność widoków wysp rzecznych i piaszczyste brzegi zmniejszyły natężenie imaginacyi i uśpiły mnie. Spałem jak to zwykle na wodzie mocno i smaczno, a obudziłem się dopiero przy wsi Aprielkowa, gdzie brzegi Szyłki są znowuż wysokie. Przedarła ona tu góry i w skałach wyrobiła sobie koryto. Schowana w górach, z wolnem wejrzeniem na rzekę wieś Sołnikowa, powitała nas krzykiem dzieci kąpiących się przy brzegu; w szerszem miejscu, lecz także między górami położona jest wieś Sawatiejewa.
Żegluga po rzece, najprzyjemniejszą jest wieczorem. Słońce już zaszło i różowym promieniem jak gazą otuliło góry błękitniejące w oddaleniu i błyszczącą wodę. We mgle wieczornej widać przy brzegu cerkwie monastyru uśpieńskiego. Poważną i do melancholii skłaniającą ciszę, przerwało chrapliwe strukanie gromadą przelatujących żórawi; przeleciały, cisza zwiększyła się z gęstniejącym zmrokiem.
Przybyliśmy wreszcie na ujście Nerczy, która z prawego brzegu, dwoma ramionami wlewa swe czyste wody do Szyłki. Tratwę przywiązaliśmy przy brzegu a zabrawszy swoje ruchomości, ruszyliśmy do pięć wiorst od ujścia odległego miasta.
Ciemność nocy rozświeca blade światło księżyca. Kałuże i wylewy, zmusiły nas do zzucia się i do pieszej podróży boso, bardzo nieprzyjemnej pod ciężarem gniotącego moje barki tłumoczka i po kamienistym gruncie. Przyszliśmy do Starego Nerczyńska, osady złożonej z kilkudziesięciu drewnianych domów i cerkwi; ztąd jeszcze pół milki do Nerczyńska, zbudowanego na pochyłej równinie, do którego z pokaleczonemi nogami zaledwo o północy przybyliśmy.








  1. Cuma — lina do przywiązywania łodzi i statków przy brzegu: po rosyjsku nazywa się priczał.
  2. Zobacz artykuł w irkuckich gubernskich wiedomostiach No. 5 roku 1859 pod tytułem: Zabajkałskije mineralnyje istoczniki.
  3. Irkuckie gubernskie wiedomosti No. 5 roku 1853.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku — winno być: ogromny.
  5. Dwudziestopięcioletni termin służby żołnierza, Aleksander II. zamienił w 1859. roku na dwudziestoletni a w sześć lat później na piętnastoletni. — Jest to ulga, ale nie zupełna; po piętnastoletniej służbie żołnierz nie jest zdatnym do trudnej pracy i nie zawsze jest w stanie zarobić sobie na kawałek chleba. Ta reforma jak i inne tego cesarza, nosi na sobie charakter pół dobrej chęci, pół środka, jakiejś obawy i wachania.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku — winno być: usposobienia.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – poetów.
  8. O rodie kniaziej Gantimurowych, w irkuc. gubern. wiedomostiach Nr. 48 roku 1859.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pójść.
  10. Dla ornitologów wypisuję z dzieła naturalisty Maaka gatunki ptaków, które w krótkiej swojej podróży nad Ingodą i Szyłką zastrzelił: Anser cinereus, Anser segetum, Anser grandis, Anas boschas, Anas glocitans, Anas falcata. Anas penelope, Anas clypeata, Anas crecca, Anas glacialis; Aegialites curonicus; Alauda arvensis; Emberiza cioides, Emberiza schoeniclus, Emberiza aureola, Emberiza phitiornus; Ardea stellaris; Philermos alpestris; Fulica atra; Phalaropus cinereus; Falco tinnunculus z przeraźliwym głosem; Hirundo riparia, Hirundo domestica; Jynx torquilla; Motacilla alba, Motacilla flava; Pica cyanea; Cypselus ciris; Picus martius; Pandion haliaëtos; Saxicola oenanthe; Scolopax gallinago; Sylvia aurorea, Sylvia calliope, Sylvia proregulus; Saxicola rubicola; Sylvia sibirica; Totanus ochropus, Totanus glareola, Totanus glottis; Triton nebulosus; Tringa minuta; Tetrao bonasia; (zobacz Putieszestwie na Amur Maaka. Petersburg 1859. roku).
  11. W godzinę po przybyciu do batalionu, przejęty ojcowskiem uczuciem komendant, dla odebrania mu ochoty do dezercji na przyszłość, kazał mu dać jeszcze 200 podwójnych rózg przed frontem całego batalionu. Myślę, biedny towarzysz mojej żeglugi, nigdy nie zapomni wypisania ducha manifestu na jego chudem ciele.
  12. Słowa Humboldta w II. tomie Kosmosa, w tłumaczeniu polskiem wydanem w Warszawie.
  13. Nazwisko Szyłki jedni wyprowadzają od słowa zszywać: że niby dwie rzeki zszyły się, to jest połączyły. Inni zaś, co jest prawdopodobniejsza, od mongolskiego rzeczownika sziło, to jest szkło, że niby wody jej jak szkło błyszczą się w ciemnej i górzystej dolinie (Pojezdka w zabajkalskij kraj Parszyna. Moskwa 1844).