Ongi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ongi
Pochodzenie Wybór pism J. I. Kraszewskiego Tom XI
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WYDANIE JUBILEUSZOWE.
WYBÓR PISM
J. I. KRASZEWSKIEGO.

ONGI.
POWIEŚĆ.
TOM XI.
Wydawnictwo na korzyść Jubilata.
WARSZAWA.
DRUK JÓZEFA UNGRA.
ulica Nowolipki, Nr. 3.
1879.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Мая 1879 г.


ONGI.


Ziemia, na któréj od wieków mieszkają ludzie, uprawna ich potem, użyźniona kośćmi, zasiana pamiątkami, wcale inaczéj i serdeczniéj wygląda, niż najwspanialsza pustynia amerykańska. Gdzie się cywilizacya nie rozwijała powolnie, ale przyszła gotowa, wyrobiona, ze wszystkiemi zasobami do zwalczenia i pobicia dzikiéj natury, — tam nagłe przejście z głuchéj ciszy wieków i żywota drzemiącego do wrzawy i ruchu, który z sobą przynosi ciżba wędrowców, wypiętnowuje się i na obliczu ziemi...
Dowodem niech będą majestatyczne a pełne dziwnych kontrastów, wspaniałe krajobrazy Ameryki, w których środkiem puszcz wiekowych, obalonych nagle, pędzi świszcząca lokomotywa, a na niewytrzebionych jeszcze gąszczach wznosi się obelisk XIX wieku... komin fabryczny, urągający się starym wotalnym Rzymu kolumnom i zapisanym hieroglifami iglicom. Tam rzucony Adam tego raju nie spotykał żadnéj pamiątki człowieka, coby go poprzedził, żadne wspomnienie do tych miejsc nie przylgnęło... Widać tylko ślady dzikiego zwierza, burzy i siły roślinnéj, która pokrywała rolę, ssąc z niéj soki z chciwością.
Jakże tam pusto, smutno, samotnie być musi tym pionierom cywilizacyi przesadzonym ze staréj Europy, któréj każdy kątek obwijają bluszcze wspomnień, gdzie pod każdą stopą gruntu jest grób, spoczywa świadectwo wędrówki, pracy, żywota i zgonu... gdzie na dnie jeziór nawet szczęty umarłéj, przedhistorycznéj cywilizacyi stwardniały pod wodą!...
Jak nowe domowstwo, w ktorém nikt jeszcze nie mieszkał, gdyby było nawet najpiękniejsze, smutném być musi, tak i te zdobywane dziewicze kraje są zawsze jeszcze pustyniami, póki ich praca i myśl ludzka nie ochrzci.
Jest to przedłużeniem krótkiego bytu człowieka, gdy po za nim, jak zajrzeć, szeregują się wieki.
Prawem powszechném postępu łatwego dla siebie stąpa człowiek po wybitéj ścieżynie. Ta dróżka staje się grobelką, żwirówką, koleją, ale to zawsze ten sam gościniec jeszcze, którym chodzili umarli... co śpią na cmentarzach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Lubelskiém leży wieś Mielsztyńce, która już dziś inne nosi nazwisko i próżnoby jéj szukać na karcie. Znanéj i możnéj rodziny Spytków, która bardzo wcześnie jakoś zdrobniała i niemal wygasła, zieleniła się tam maleńka, zapomniana gałązka. Już w XV wieku Spytkowie należeli do najbogatszych i największego znaczenia rodzin w kraju. Wspaniałe grobowce, starte napisy, nazwisko dóbr rozległych, jedynie dziś świadczą o Spytkach... W XVIII wieku, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, zapomniano już o dawnéj wielkości panów Spytków. Tylko uczeńsi genealogowie, spotkawszy się z tém imieniem na żywym człowieku, pytali z podziwieniem: „Czy podobna, żeby to byli ci sami co ongi Spytkowie?”
Można było o tém powątpiewać, wnosząc z roztaczającego się w koło nich milczenia; ale istotną prawdę zawierały pergaminy i dokumenta, któremi się oni nie chwalili. Z ojca w syna byli to od dawna ludzie jednego ducha i charakteru, starający się tylko o spokój, o ciszę, zgodę z ludźmi i żywot, któryby nikomu nie zawadzał, nikogo nie raził i nikomu powodu do zazdrości nie dając, dozwolił im w cieniu Pana Boga chwalić. Odrodzili się od Spytków z Mielsztyna, ale im z tém snadź już dobrze było, bo od wielu pokoleń z Mielsztyniec się prawie nie wychylali. Musiało coś w starych podaniach zniewalać ich do tego; szeptano po cichu, że taki rozkaz swym następcom do kilku pokoleń wydał któryś Spytek, a oni go święcie spełniali. Nikt jednak z pewnością przyczyny tego osamotnienia nie wiedział; sąsiedzi doi niego przywykli, zwyczaj uświęcił ten rodzaj życia, i nikt się im nie wdzierał w ten kąt spokojny. Mielsztyńce z kilku pięknemi wsiami, z wielkiemi lasami, rozległą bardzo przestrzenią, składały pięknie zaokrągloną całość, odgraniczoną, odrębną, a tak szczęśliwie położoną, że tam niebardzo kto miał potrzebę zaglądać. Małe miasteczko stało w pośrodku nad rzeczką i stawem, opodal nieco od niego zamczysko na wzgórzu, otoczone wiekuistemi drzewy, daléj po równinie rozrzucone wsie i folwarki, osady, młyny i pojedyncze dworki dożywotników, starych sług staréj rodziny. Szło tam życie takim trybem, że się wszystko trzymało długo, jednakowo, niezmiennie, a otaczający dwór mielsztyński ludzie, także od wieków i prapradziadów mu służyli. Kto się ztąd gorączką jakąś i pragnieniem nowości party oddalił, już chyba nie powracał, bo wytrwaćby nie mógł w téj atmosferze tak jednostajnéj, uspokojonéj, milczącéj, iż od stu lat może widocznéj zmiany żadnéj czuć w niéj nie było.
Dwór mielsztyniecki budził ciekawość przybyszów, ale gdy się z nią kilka razy o mury jego nadaremnie obili, a przekonali się, że przebić ich nie było podobna, że i ludzie nie mieli ochoty się wygadywać, i panowie znajomić — w końcu każdy dawał za wygraną, i... jeśli był już bardzo tém tknięty, to się po cichu uśmiechał. Głośno ganić nie było można, bo dokoła i aż do Lublina, Spytkowie liczyli tylko przyjaciół; najlżejszéj skazy nikt na nich nie znalazł; a ktoby przeciwko nim śmiał się odezwać, na siebieby wyrok napisał.
Dosyć, że w tym pokoju dotrwali Mielsztyńscy aż do końca XVIII wieku.
W okolicy Mielsztyniec, na saméj ich granicy, wioska Studzienica, przepyszna posiadłość, od niepamiętnych czasów zostająca w ręku Studzieńskich herbu Leliwa, drogą zamiany i z dopłatą przeszła na innego właściciela. Nabył ją Repeszko niejaki, człek stary, bezdzietny, znany z niesłychanego skąpstwa, a naturalnie też i słynący z niezmiernéj fortuny, którą bajecznie obliczano. Pan Nikodem Repeszko liczył naówczas lat sześćdziesiąt, ale je tak nosił, jak gdyby mu one nad trzy krzyże nie ważyły. Był to człowiek statury wielkiéj, prawie olbrzymiéj, silny, zbudowany dobrze, z maleńką jak na śmiech główką, na szerokim karku i ramionach osadzoną. Płeć miał śniadą, ospowatą, zżółkłą, oczka małe, czarne, łysinę wygoloną, ręce długie i żylaste. Życia był skromnego nadzwyczaj, sam to przypisując pobożności i potrzebie martwienia ciała, chociaż drudzy tłómaczyłi skąpstwem, czynny niezmiernie, zapobiegliwy, ruchawy. Ludzie o nim powiadali, że nigdy nie sypiał, nikt go przynajmniéj śpiącego nie widział, a choć w jégo alkierzyku stało łóżko pokryte starą wytartą skórą łosiową, z poduszką skórzaną turecką niedocieczonego koloru, nie znać było na niém, ażeby kiedy tu spoczywał. Zwykle siadywał w fotelu wielkim z poręczami, skórą także obitym, i tu go ludzie dniem i nocą znajdowali. To pewna, że począwszy od pierwszych kurów do świtu, w nocy go najczęściéj spotkać było można tam, gdzie się najmniéj spodziewano; ale nigdy w jednéj porze, na jedném miejscu, tylko coraz gdzieindziéj.
Jednego dnia widziano go po północy przy gumnach, drugiego za stodołą, to znowu na wsi, w polu, a nawet w lesie... Jak upiór czasem zjawiał się u ogniska nocleżan na łąkach, na rozdrożach, u karczmy, a w burze, pioruny, słoty albo w śnieżną zawieję, najprędzéj się z nim spotkałeś. Nic mu to nie szkodziło: zatarł ręce, strzepnął się, uśmiechnął, i szedł daléj, odmawiając pacierze...
Pan Nikodem był pobożny niesłychanie, gorliwy bardzo katolik, przestrzegacz ścisły wszystkich praktyk, i tak na pozór słodki, miły, serdeczny, tak lgnący do każdego, iżby go się pokochać chciało od pierwszéj godziny. Lecz po zbliżeniu się do niego stawało się to niepodobieństwem. Repeszko całował, ściskał, upokarzał się i bił w piersi, ale gdzie zaszedł interes, gdzie potrzeba było cośkolwiek zrobić, dać, ofiarować, twardy był jak skała. Swoim obyczajem wymawiał się miodem, cukrem, samemi pochlebstwami i słodyczami, ale dać nic nie dał.
Nigdy się nie obrażał, pokornym był nadzwyczaj, dla miłości Zbawiciela darował wszystko... choć nigdy niczego nie zapomniał. Wyściskał nieprzyjaciela, lecz jeśli mógł mu dać naukę, nie poskąpił, zawsze z uniżonością, dyskrecyą i poszanowaniem, Repeszko miał i to do siebie, że się wcisnąć lubił wszędzie, wiedzieć musiał o wszystkiém i znać każdego. Nie zrażał się zimném obejściem, okazaną obojętnością lub niechęcią; zdawał się ich nie rozumieć, i szedł daléj, biorąc zawsze wszystko z najlepszéj strony...
Przybywszy do Studzienicy, w okolicę wcale sobie nieznaną, pan Repeszko pojechał naturalnie i do Spytków, ale tam niebardzo sobie podobał, i od téj pory choć się o nich wyrażał z największém poszanowaniem, przypiął się do Mielsztyniec z jakąś nadzwyczajną chciwością dowiedzenia się, badania bliższych stosunków, znajomości. Nikt mu do tego dopomódz nie mógł, ale go to nie zrażało. Raz namotawszy na wąs, był on z tego rodzaju ludzi, co niełatwo powziętą myśl porzucają. Powtarzał między innemi przysłowiami często i festina lente.
W okolicy, kogokolwiek zagadnął o Mielsztyńce i Spytków, wszyscy go zbywali milczeniem i spojrzeniem ukośném, jakby dając do zrozumienia, że wdał się w rozmowę niewłaściwą, i ostrzegając, aby jéj nie wznawiał. Nie zrażało to jednak Repeszki, a że był człowiek łagodny i nic nie czynił przebojem, szedł pomalusieńku do celu. Z tych badań na pozór bezskutecznych, zawsze mu się coś zostawało, a upór, z jakim mu odpowiadano milczeniem, dawał wyobrażenie o ważności tego przedmiotu, którego nikt dotknąć nie śmiał.
Dla czego tak Mielsztyńce Repeszkę zajmowały gorąco, domyślano się z tego, co o nim w Brzeskiém mówiono, gdzie Pociejów jakichś, zainsynuowawszy się do ich domu, ostatecznie podkopał i wyssał: sądzono, że te same mógł mieć zamiary na spokojną Spytków rodzinę. Może się też i mylono, bo Repeszko, ile razy owych zrujnowanych Pociejów wspominał, ręce składał, łzami się oblewał, i wyrażał się o nich jako o ludziach najgodniejszych, których los nieszczęśliwy serce mu zakrwawia... Nie mógł nawet mówić o nich długo, tak go to wiele kosztowało.
Postanowiwszy bądź co bądź przebić tę grubą zasłonę tajemnicy, która okrywała samotne zamczysko mielsztynieckie, Repeszko postąpił bardzo zręcznie. Wyszukał jedynego człowieka, który tam bywał od lat wielu i zdawał się w jak najlepszych zostawać stosunkach ze dworem. Był nim proboszcz parafii sąsiedniéj ksiądz Ziemiec, staruszek, dobry człowiek, ale łatwowierny niezmiernie i łatwo tez ująć się dający. Chociaż w Mielsztyńcach był proboszcz miejscowy i wikary, ksiądz Ziemiec, dawniéj zajmujący ową prebendę, z któréj się przeniósł na spoczynek do Studzienicy dobrowolnie, zachował przyjacielskie stosunki z kollatorami i niekiedy ze mszą tam jeździł do zamkowéj kaplicy; mówiono nawet, że sam pan Spytek nie spowiadał się u nikogo, tylko u niego. Ks. Ziemiec był aniołem dobroci, ale ośmdziesięciu lat dochodząc, nieco zdziecinniał. Repeszko go tém ujął, że w kościele klęczał przed prezbiteryum, modlił się ze złożonemi rękami, bił w piersi tak, że po całym kościele słychać było, a niekiedy krzyżem leżał. Księdza całował w rękę i był dla niego z taką rewerencyą, jak nikt ze szlachty okolicznéj.
Prawda, że gdy w to uwierzywszy, staruszek się do niego o trochę drzewa na poprawę ogrodzenia cmentarnego odezwał, odmówił pan Repeszko, ale list zawierający ekskuzę był tak pokorny i tak usprawiedliwiający go, że mieć do niego żalu nie było można.
Postrzegłszy, że ks. Ziemiec lubi czasem grywać w maryasza na Zdrowaśki za dusze znikąd ratunku niemające, a przy téj grze się ożywia i gaduli, pan Repeszko począł do niego chodzić na partyjkę. Miał w zysku także, iż się to przeciągało ku wieczerzy, i że w ten sposób oszczędzał w domu niepotrzebnego około gotowania na jedną osobę zachodu.
Przy maryasiku powoli, nieznacznie brał na lekkie tortury starowinę... Był pewien swego, bo ks. Ziemiec już się z nim tak spoufalił, że mu anegdoty z czasu młodości swéj opowiadał; ale gdy tylko o Spytków zagadnął, proboszcz milczał jak kamień, odwodził rozmowę, nawet maryasza przerywał, i kończyło się na tém, iż z niego nic dobyć nie było podobna.
Repeszko przekonawszy się, że podkopy nie pomogą, postanowił zrobić wyłom i szturm przypuścić.
Jednego tedy poobiedzia chmurnego, znów począł ciągnąć ks. Ziemca.
— E! dałbyś asindziej pokój, rzekł proboszcz; co tam tak ciekawego w tych Mielsztyńcach, że one wam spać nie dają? Ludzi zacnych dwoje... siedzą cicho, i pragną, iżby o nich świat zapomniał.
Tu dopiero Repeszko, położywszy karty, odezwał się otwarcie:
— Księże proboszczu dobrodzieju... najzacniejszy złoty księżuniu, sercem najukochańszy, którego w duszy méj noszę, weneruję i wyrazów nie mam na to, jakiemi dla niego synowskiemi uczuciami pałam, wytłómaczyć mi to racz, dla czego ci godni, najzacniejsi, ze wszech miar szanowni państwo Spytkowie, jedni tego na całym świecie używać mają przywileju, iż o nich nikomu mówić nie ma być wolno? Nie pochlebiam sobie, że mam rozum najbystrzejszy, wszakże najpośledniejszym z ludzi też nie jestem... a wszelako tego nie rozumiem.
Ksiądz także karty położył, na ręku się oparł, i jakby głosu w piersi zabrakło, rzekł z cicha:
— Kochany panie... dałbyś bo téj chciwości pokój... Ot powiem ci lepiéj dykteryjkę...
— Powiedz, ojcze, dykteryjkę; słucham z największą uwagą, proszę... Człek się całe życie uczy i rozumu nabierać pragnie, a od kogoż nabierze, jeśli nie od świątobliwych jak wy i siwizną przez Boga za przykładne życie błogosławionych?
Dawszy mu się wygadać z temi słodyczami, bez których nigdy się nic u Repeszki nie obeszło, ksiądz podparł się na łokciu i począł w ten sposób:
— Było to lat kilkadziesiąt temu. Jam naówczas był wikaryuszem w Lublinie przy kościele Św. Michała, bo wypadek, który wam opowiem, jest prawdziwy. Z dawna tam chodziły o tém pogadanki, iż około onego pnia dębowego, na którym wielki ołtarz był założony, fundator kościoła skarb wielki zakopać kazał, aby w jakiéj ostatecznéj domu bożego potrzebie znaleziony, mógł mu służyć na podtrzymanie i ozdobę.
Otoż choć ów skarb na kościół był przeznaczony, jak podanie głosiło, nie spało łakomstwo, ażeby go sobie przywłaszczyć, i ten a ów dłubali a świdrowali około pnia i ołtarza, a nuż nań trafią. A jak to ludzie w potrzebie sobie wszystko wykrętnie tłómaczyć umieją, powiadali tedy sobie: „Jeśli skarb się dostanie duchownemu, toć kościołowi, bo duchowny do kościoła należy.” Ale to są rzeczy uboczne i do mojéj dykteryjki właściwie nie należące. Tandem, nie wiem tam już kiedy i za którego proboszcza, zakrystyan, który o tym skarbie od poprzednika miał tradycyę, począł próbować, a nuż będzie od innych szczęśliwszy... Podnosił tedy posadzkę po jednej tafli i żelaznym drążkiem ziemię wiercił. Jednym razem stuknęło owo żelazo o coś, jakby o wieko kufra lub skrzyni. Zakrystyan mało nie oszalał. Nuż do proboszcza, bo choćby był chciał przed nim się skryć z ową tajemnicą, nie miał sposobu. Samby rady nie dał, więc musiał kogoś wezwać na pomoc, a wolał już proboszcza, niż innego. Dał się skusić ksiądz. Nocą poszli do kościoła, próbują... brzęczy, rozlega się echo... jest coś... Daléj do rydlów, do motyk, do łopat, ziemię we dwóch wynosić. Nie szło to łatwo, bo trzeba było dobywać się dosyć głęboko, a wydobytą ziemię kryć, aby się ludzie nie domyślili, i na dzień dziurę płytą nakrywać. Słowem, namordowali się dobrze przez trzy noce, i zakrystyan bodaj nie poderwał się, gdy naostatek pokazała się skrzynia żelazna... Nowy kłopot, jak ją wywindować? co z nią zrobić? Ksiądz nie był bardzo silny; chcieli z razu podważyć, ale ani drgnęła, jak przykuta. Widząc, że na wierzch jéj nie dostaną, okopali dokoła. Z jednéj strony okazały się zamki mocne; nuż próbować kluczów, jakie się tylko przy kościele znalazły, ale żaden się nie przydał. Napocili się dobrze a darmo. Drugiéj nocy zakrystyan młota i dłóta dostawszy, jął majstrować, aby odbić. Myśleli na pewno, że złoto garściami wynosić będą... co stukną, to się im złoto odzywa. Są pieniądze!!... Ale w kościele, po nocy, a jeszcze w takim, co tuż ponad ulicą stoi i w ludném mieście, gdzie każdego czasu po Grodzkiéj ulicy ludziska się włóczą, hałasu i szczęku robić nie było można... szło tedy bardzo powoli.
A tu i chciwość niepoczciwa, i ciekawość okrutna piekła. Mało się nie pochorowali. Zamki jak zaczarowane nie puszczały. Postrzegli zaraz, że nie jeden był, ale trzy, a wszystkie tak hartowne, że ich wiekuista rdza nie tknęła... Wziął się tedy zakrystyan do głównego, i jakoś go przecię otworzył, ale gdy drugi odmykał, pierwszy się znowu zatrzasnął; a że ich było trzy, zmiarkowali, iż inaczéj skrzyni nie otworzą, tylko przybrawszy sobie trzeciego pomocnika, żeby razem wszystkie ruszyli. Rozumny ów skrzyni fundator obmyślił to dobrze, aby skarbu ludzie źli nie naruszyli samowolnie: albowiem kędy dwóch jest, trudno tajemnicę utrzymać — kędy trzech, niepodobna. Nie było jednak innego środka, tylko już ślusarza sobie przybrać, zakląwszy go, aby święcie tajemnicy dochował. Proboszcz zamówił na następną noc bardzo pobożnego majstra, który miał robotą kierować. Spuścili się tedy do wykopanego dołu i przy stoczkach i świecach dłubali. Cóż jegomość powiesz? Miesiąc upłynął, a rady sobie dać nie mogli, aż wszyscy powysychali na szczapy, ani jeść, ani pić, ani spać; zakrystyan już krwią pluć począł, gorączka go trawiła. Nareszcie na piątym pono czy szóstym tygodniu otwarły się wszystkie trzy zamki razem i wieko odskoczyło. Ale najprzód z niego jakby opar jakiś poszedł gęsty, który im oczy zaćmił i oddech zatamował... Rzucili się wszyscy razem do skrzyni, spodziewając się złota i drogich kamieni... No, jak się wpanu zdaje, co też znaleźli?
— Najszanowniejszy księże proboszczu dobrodzieju, rzekł Repeszko — nic nie wiem, ani miarkuję.
— Na dnie... kończył staruszek...
— Skrzynia więc nie była pełna? przerwał Repeszko.
— Nietylko że pełną nie była, dodał ze śmiechem ks. Ziemiec, ale całkowicie próżną... Na dnie leżał zbutwiały kawałeczek pergaminu i maleńki mosiężny pozłacany relikwiarzyk, mocno zaśniedziały, zawierający cząsteczkę szaty Chrystusowéj, wedle tradycyi, odartéj przez żołdaka, gdy go obnażano, aby przybić na krzyżu. Relikwia ta wielkiéj ceny, przywieziona z Jerozolimy przez jednego Krzyżowca, była całym owym skarbem.
Pan Repeszko milczał zadumany.
— Otoż, rzekł ksiądz Ziemiec, niech wpan dobrze zważa, aby z ciekawością i zachodem wielkim, kusząc się o otwarcie mielsztynieckiéj skrzyni, także tam ino pamiątek i relikwij nie znalazł.
Zarumieniłby się był może pan Repeszko, gdyby mu płeć śniada i opalona, do skóry wyprawnéj podobna, dozwoliła blednąć i czerwienieć. Co tam pod tą maską nieprzebytą się działo, on sam tylko wiedział. Pośpieszył się wytłómaczyć i zaprotestować, że nie żadne inne uczucie, tylko miłość bliźniego kazała mu starać się poznać ludzi, aby im wedle możności być użytecznym.
— A! księże proboszczu dobrodzieju! rzekł niby z lekką urazą — jakże mnie też złote serduszko wasze mogło posądzić, że mogę mieć jakieś powody nie całkiem czyste, a uchowaj Boże interesowane, do wciskania się w poufalszą znajomość państwa Spytków?... Jakże mnie to boleśnie, ojcze mój, iż w anielskiém sercu waszém na lepszą jeszcze nie zasłużyłem sobie opinię!... Ale świadkiem Ten, który wszystko widzi i czyta w sercach ludzkich najskrytsze myśli, iż ja mizerota, któremu los i praca własna nad wszelką zasługę poszczęściły, com się w pocie czoła a za wyraźną opieką bożą dorwał kawałeczka chleba — mam go do sytu i niczego już nie pragnę, byle tam to chudopacholstwo moje zachować w całości, a przekazać na dobre uczynki, kościołki ubogie, szpitaliki, mszyczki, i w ręce poczciwych...
— A no dość, dość, przerwał ks. Ziemiec: to była dykteryjka, aby gadać. Rozdawaj waść karty, a daj mi za to pamfila z ręki, tuza i króla... i już tam o tych poczciwych Spytkach nie mówmy.
Zawiódł się tedy i tu pan Repeszko, ale za wygraną nie dał.
Wkrótce po przybyciu swém w Lubelskie był on, jak wspomnieliśmy, w Mielsztyńcach, ale odwiedziny te wcale go nie zaspokoiły. Pojechał potém raz drugi, zdawało mu się, że został przyjęty zimniéj jeszcze. Nie zraził się tém, ale czuł, że mu nie wypada tam wciskać się znowu bez powodu; szło tedy o znalezienie takiego, aby się wyszukanym nie zdawał.
Było to jakoś na wiosnę; zatykano łąki. Repeszko, który sam wszędzie być musiał, a majątku jeszcze nie znał tak bardzo drobnostkowo poszedł na granicę od Mielsztyniec, dla dopilnowania sprawy.
Na miejscu znalazł kilku ludzi swoich i mielsztynieckich; nie kłócili się oni, ale żwawo, spierali. Pomiędzy dwoma wzgórkami obrosłemi lasem dębowym, ciągnęła się piękna łączka, a środkiem jéj biegł sobie już uspokojony po wiosennych powodziach strumyczek. Był to zwykły ruczajek, ledwie widoczny wśród bujnych traw i kwiatów, przekradający się za swemi interesami do rzeki, tak, że go tam ledwie dostrzedz było można. Nikomu nie wadził ani pomagał; czasem tylko w nim pastuszki nogi moczyli, a zające pić przychodziły w posuchę.
Ale ten strumyczek nikły i niepozorny, na wczesną wiosnę pozwalał sobie czasem takich wybryków i swawoli, że mógł powaśnić sąsiadów, stanowił bowiem granicę między Mielsztyńcami a Studzienicą, a spełniając tak wielką missyę społeczną, nie zachowywał się z przyzwoitą obowiązkowi swemu powagą. Miał kaprysy niewytłómaczone; — gdy mu się nie wiedzieć dla czego wygodne, rozmyte, żwirem wysypane łóżeczko sprzykrzyło, rył sobie nowe, łąkę nanosił piaskiem, psuł trawy i zjawiał się niespodzianie tam, gdzie wcale prawa nie miał gościć, urywając to mielsztyniecką, to studzienicką łąkę. Gdyby ona była włościańską; byliby to tam ludzie sobie jakoś poradzili, ale ekonomowie obu folwarków, aby sporów nie mnożyć, z dawien dawna zgodzili się na to, żeby kosić po strumień, jakkolwiek on sobie w którym roku płynął.
Téj wiosny właśnie ruczaj pokrzywdził bardzo nowego dziedzica, i widać przez ciekawość zbliżył się ku jego stronie, tak, iż dobry kawał łąki oddał Mielsztyńcom. Właśnie go zatykano z tamtego boku, gdy ludzie studzieniccy oparli się temu, wskazując stare łożysko ruczaju, jako prawowitą granicę obu dominiów. Na ten spór nadszedł pan Repeszko z uśmiechem i najserdeczniejszemi pozdrowieniami włościan, którzy mu się do stop kłaniali.
— Dzieci moje najukochańsze, rzekł: coś bo to ja, rybki moje złote, niebardzo rozumiem. Jakże to może być, żeby taką granicę niepewną cierpiano?... Czy uchowaj Boże, nie ma w tém obrazy bożéj i jakiego oszustwa? Nie idzie mnie tam, serduszka wy moje, o ten kawałeczek łąki, ale o sprawiedliwość świętą, o spokój miły i o zgodę z najdroższymi sąsiadami...
Gdy włościanie z obu stron tłómaczyć mu poczęli, głową kiwał i nie chciał rozumieć.
— Wszystko dobrze, dzieci moje najdroższe, dodał w końcu, — ale to tak nie może być. Ja majątek kupiłem, upewniony będąc o stałych granicach. Trzeba będzie pojechać do Mielsztyniec, i po bożemu, po sąsiedzku załatwić sprawę raz na zawsze...
Pokłonił się włościanom bardzo grzecznie, nizko, zatarł ręce i odjechał. Tego mu tylko było potrzeba.
Nazajutrz wyruszył parą szkap dryndulką do Mielsztyniec.
Ponieważ i nas tam ciągnie, pojedziemy za panem Repeszką.
Przebywszy las dębowy, który dzielił Studzienicę od Mielsztyniec, ujrzał pan Nikodem w pośrodku rozległéj równiny, którą w dali opasywały wzgórza zagajone, po nad rzeką i łąkami zielonemi, rozłożone miasteczko, a nad niém panującą wieżę kościoła starożytnego, jak to z budowy wnosić było można. Mieścina, mimo że niezbyt wielka, niegdyś była obmurowana w części i opasana wałem; z téj dawnéj fortyfikacyi pozostały jéj dwie dosyć poważne bramy u wjazdu, zdające się z XV lub XVI pochodzić wieku. Oprócz tego rynek zdobił ratusz z wieżyczką, otoczony sklepami, wcale nieszpetny i dobrze utrzymany.
Wielka aleja lipowa, cienista, od bramy miejskiéj zwanéj Zamkową (bo druga nosiła imię Lubelskiéj), wiodła do zamczyska.
Wznosiło się ono na wzgórzu niezbyt wysokiém, objętém fossami, w których już od dawna wody nie było i stare bardzo porastały drzewa. Z murów gdzieniegdzie część kurtyny jeszcze sterczała malowniczo wśród zieleni, zostało parę basztek narożnych okrągłych, jedna wieżyca niewielka z bardzo grubego muru z blankami, oraz wspaniała brama, niegdyś poprzedzona mostem zwodzonym. Tego już śladu nie było; usypana na miejscu jego grobelka prowadziła wewnątrz...
Panowała tu cisza prawie grobowa, smutna, poważna, uroczysta; tylko niepowściągnione ptactwo szczebiotało gwarnie w drzew gąszczach. Nad głównym łukiem wrot wykuty był herb Spytków, już dobrze starty i mało wyraźny. Pięterko nad bramą miało wprawdzie okna, ale nie zdawało się zamieszkaném. Dwa ogromne, stare, posiwiałe brytany leżały grzejąc się tu spokojnie, i nie przywitały nawet gościa szczekaniem.
Dziedziniec był bardzo obszerny, a w głębi jego za zielonym trawnikiem, na którym wznosiła się kamienna figura Matki Bozkiéj, w podkowę zbudowany był zamek dość pokaźny i poważny. Była to budowa nierazem snadź wzniesiona, niezupełnie regularna, chociaż późniéj starano się jéj nadać formę jednostajniejszą. W półkolistych połączeniach korpusu ze skrzydłami na dole, były arkady i sklepienia, u góry galerye i odkryte przejścia. Nad gankiem rodzaj kopuły blachą obitéj panował, a we froncie armatury starą modą pomalowane, chorągwie, bębny, kotły, herby i cyfry.
Nad samemi głównemi drzwiami, których odrzwia, jak wszystkich innych okien i drzwi, były kamienne i ozdobne, stał napis pobożny: Nisi Dominus aedificabitur, etc...
Po za skrzydły i dokoła wszędzie cienistych drzew zielone gąszcze służyły za tło wspaniałemu gmachowi, który był utrzymany czysto, starannie, ale w niczém nietknięty na nowy sposób. Owszem, zdawało się, jakby pilnie czuwano nad tém, żeby się z niego cecha starożytna nie starła.
Nad prawém skrzydłem małoznaczna wieżyczka z sygnaturką oznajmowała kaplicę. Innych budowli nie było w dziedzińcu, kryły się one snadź niżéj po za fossami, a sam zamek mieścił w sobie wszystko, co do życia państwa mogło być potrzebne. Wszakże życie to kryło się w niém tak, iż w podwórcu pusto zupełnie było, i pan Repeszko gdy stanął przez respekt u bramy i wysiadł z dryndulki, zostawiając ją tutaj, nie dostrzegł żywéj duszy, któraby mu peregrynacyę ułatwiła.
Ale że tu już był i trochę wiedział kędy się wchodziło i wychodziło, skierował się ku głównemu wnijściu. Tu na przestrzał przez sklepienie widać było starożytny ogród szpalerowy, z gankiem nań wychodzącym i piękną balustradą, a po za nią ogromne lipy, jodły i graby. Sień wyłożona kamiennemi płytami, miała po obu stronach kamienne wschody na górę. I tu jeszcze nie było nikogo. Na ścianach dawno snadź malowane i wyblakłe, zieleniały niby krajobrazy, zamki, góry i lasy, ale pośród nich symboliczne postaci migały i na wstęgach mnóztwo łacińskich napisów.
Wielki zegar pilnował wnijścia. Drzwi wszystkie malowane były na biało, ze złotemi pasy, gzemsami i sznurkami. Jak w zaklętém jakiém zamczysku, dotąd pan Repeszko nikogo jeszcze nie spotkał, a prócz świergotu ptactwa wśród drzew, żadnego nie usłyszał głosu. Za to ciekawemi oczyma mógł do sytu przyglądać się téj pięknéj i nader troskliwie utrzymywanéj budowie. Chód jego, choć ostrożny i cichy, rozlegał się dziwnie po gmachu, a wśród uroczystego milczenia, samemu przybyszowi odgłos jego własnych kroków złowrogo jakoś i niemiłosiernie brzmiał w uchu.
Stał już nareszcie u drzwi, za któremi jakąś straż znaleźć się spodziewał; uchylił je powoli i ujrzał w istocie, na wygodném krześle z poręczami, przed stołem siedzącego staruszka, którego łysina trochą włosów jak puszek siwy miękkich otoczona, świeciła jakby wypolerowana kość słoniowa. Starzec ów miał na sobie liberyę, w ręku trzymał książkę dużą i czytał z niéj przez okulary półgłosem litanię. Twarz jego łagodna była i uspokojona. Z razu usłyszawszy otwierające się drzwi i snadź wcale nie spodziewając się obcego, nie podniósł oczu nawet, tak był w nabożeństwie swém zatopiony. Repeszko widząc to, jako był człek bardzo pobożny, a poczuwający się do obowiązku uczestniczenia we wszelakiém trafiającém się nabożeństwie, gdy i odchrząkiwanie i lekkie szurganie nogami nic nie pomagało, począł powoli odpowiadać: „Módl się za nami!”
Usłyszawszy to, starzec podniósł głowę dosyć obojętnie, a zobaczywszy nieznajomego, lekko ją skłonił, ale litanię odmawiał daléj i doszli tak do końca. Dopiero po antyfonie, okulary złożywszy do środka książki, staruszek powstał powoli i zbliżył się się milcząco do Nikodema, który mu się powtórnie a nader uprzejmie uśmiechając kłaniał.
— Chciałbym mieć szczęście — ozwał się Repeszko — widzenia się z panem domu.
Służący się uśmiechnął, lekko ruszając ramionami.
— Godność pańska?
— Repeszko Nikodem, sąsiad jegomości ze Studzienicy, z uszanowaniem, a trochę w interesie.
— Hm! hm! rzekł stary kręcąc głową, i dobył grubego srebrnego zegarka, który miał u pasa za kontuszem, popatrzał nań uważnie, a potém znów namyślać się począł.
— Godzina jedenasta — rzekł — dochodzi za minut kilka. Nie wiem! nie wiem! Wszakże pójdę, oznajmię i zapytam, a waszmość pan raczy się tymczasem tu w sali zatrzymać i spocząć.
To mówiąc, drzwi mu otworzył do obszernéj komnaty pustéj, cichéj, ale bardzo wspaniałéj.
Była ona cała w drewniane okładziny biało ze złotem lakierowane przybrana, nadedrzwiami tylko malowaniami staremi przyozdobiona. Na jedném z nich wchodząc dostrzegł p. Nikodem godła znikomości ludzkiéj, z napisami: Mors ultima linea rerum. W ścianach naprzeciwko dwóch wielkich weneckich zwierciadeł, dwa były szczególne wizerunki, równie jak owe nadedrzwiami niewesołe. Wystawiały one: mężczyznę we zbroi, leżącego na katafalku ostawionym świecami, z godłem w górze: Credo videre bona in terra viventium — oraz kobietę również w trumnie spoczywającą, z krzyżykiem w ręku, a po nad nią na wstędze: Miserere mei Deus, secundum magnam misericordiam Tuam.
W pośrodku pomiędzy dwoma temi portretami grobowemi, któreby przyzwoiciéj w katakumbach niż w salonie zawieszone być mogły, w ramach czarnych był obraz wystawiający młodą panią lub pannę, w czarnych szatach, z różą w ręką. Twarz jéj nadzwyczajnéj piękności, artysta z wielkim odwzorował talentem, możnaby rzec z rozmiłowaniem się w niéj. Świeżość kolorytu i wykończenie zdradzały niepospolitego malarza ze szkoły Rubens’ów i Van Dyck’ów. Portret ten i pięknością swoją, i jedną nadzwyczajnością zwracał uwagę i pociągał oczy. Na pięknéj białéj szyi dziewiczéj, dokoła biegł pas czerwony, wązki, jakby krwią zarysowany, który głowę odcinał... Nie była to ozdoba żadna, rząd paciorek, ani naszyjnik, ale jakby ślad miecza... Twarz ta poważna, wypogodzona, acz smutna i dumna, nabierała uroku tajemniczości od tego dziwnego znamienia, którego pan Repeszko wytłómaczyć sobie nie umiał.
Stał jeszcze przerażony i zadumany przed tym dziwnym obrazem, gdy stary sługa za rękaw go pociągnął i rzekł cichym głosem:
— Jaśnie pan prosi... czeka...
P. Nikodem ruszył się żywo, ale stąpanie prowadzącego staruszka, przywykłego do powolnego, uważnego, cichego chodu po tych milczących, opustoszałych komnatach, zmusiło go do zwolnienia kroku... Coś w tym zamku zaklętym, majestatycznie uśpionym, skłaniało do ciszy i poszanowania miejsca jak w kościele. Trzeba było iść ostrożnie, nie czyniąc wrzawy, do któréj ściany te nie były przywykłe.
Po téj sali zagadkowych wizerunków, nastąpiła druga z okrągłą kopułą w środku, przez którą wpadało trochę światła we wnętrze; okiennice jéj wewnętrzne były poprzymykane i półcień zalegał całą. Dokoła nad sofami rzędem opasywały ją portrety wielkie całych postaci, naprzemian niewiast i rycerzy. Niektóre twarze blade, pozawijane chusty białemi, występowały tylko z mrocznych cieniów... gdzieniegdzie zarysował się owal młodszego męzkiego oblicza, lub czarno patrzały oczy z posępnéj czaszki zarosłego starca we zbroi. Ten milczący szereg umarłych napełniał postrachem, jakby ze zwierciadeł migały istotnie widma i cienie upiorów jakichś, na sąd surowy wywołane. W pośrodku stojący stół, okryty ciemném suknem, na którem bielał dzwonek srebrny, nadawał sali pozór izby sądowéj. Chciał się przez ciekawość wstrzymać tu p. Repeszko, ale droga wysłana dywanem przechodziła przez salę na wskroś i wiodła do innéj, świetlejszéj i nieco weselszéj.
Ta była długą niby zbrojownią, pełną misternie powiązanych i poukładanych orężów i zbroi, dziś już nieużywanych, które rozmaitością i bogactwem zastanawiały... Były tam niewidzianéj piękności puklerze i tarcze z godłami rodziny, kołczany szyte złotem, buńczuki, chorągwie, buzdygany, buławy, szable najrozmaitszych kształtów; lecz co najbardziéj zastanawiało, to cztery całkowite zbroje, szmelcowane, złocone, prawdziwe dzieła sztuki, wyobrażające jakby czterech rycerzy zamkniętych w hełmach, stojących po czterech rogach na straży... Każdy z nich trzymał w ręku kopię z proporczykiem, na którym szyte były herby, a ręką wspierał się na tarczy... Pan Repeszko z przerażeniem ujrzał, że u tych drzwi, do których się zbliżali, stojący rycerz miał przyłbicę podniesioną, a z niéj nie czarna głębia wyglądała, ale głowa trupia całkowita, szydersko śmiejąca się zębami białemi i jakby urągająca z życia... Na proporczyku jéj czarnym i białym stały wyszyte wyrazy:

Mors vita, i Vita mors.

Nie dał mu się i tu zatrzymać przewodnik, wiodący go z wolna, ale nieubłaganie daléj. Weszli do mniejszéj komnaty, w któréj stał klęcznik z krucyfiksem, obłożony książkami oprawnemi w jaszczur i pergamin. Po nad nim wisiał obraz Matki Bozkiéj częstochowskiéj, a w lewo cała ściana od góry do dołu wysłana była mniejszemi wizerunkami rodziny, pośród których wypisano na wstędze:

Requiescant in pace...

Rzuciwszy zaledwie okiem na te rzędy głów, Repeszko dojrzał wypadkiem znaną już sobie głowę dziewicy, z czerwoną krwawą przepaską na szyi...
Z tego oratoryum drzwi już wprost wiodły do pokoju pana Spytka, i tu sługa, otwarłszy je, wskazał tylko p. Nikodemowi drogę, a sam się cofnął.
Wszystko to, co w ciągu powolnéj po zamku przechadzki widział Repeszko, dziwnie go jakoś usposobiło; czuł się w duszy onieśmielonym i trwożnym... nawet dopiekająca ciekawość znacznie ostygła.
Pokój wszakże, do którego wchodził, właśnie może na największą zasługiwał uwagę. Był on narożnym i niezupełnie regularnego kształtu, prawie tak obszernym jak sale zamkowe, a pełnym najosobliwszego sprzętu i pamiątek.
W jednym jego rogu uderzał obraz patrona, przed którym zawieszona na sposób wschodni i włoski paliła się lampa; tuż niedaleko ogromny stół zarzucony był stosem papierów, pościąganych w fascykuły, przywilejów z przywieszonemi pieczęciami na sznurach i ksiąg policzbowanych starannie. Z pośrodka tych stosów wyglądał czarny hebanowy krucyfiks, z Chrystusem z kości słoniowéj.
Przed oknem w ozdobnych wazonach ułożony był cały klomb zieleni z najrzadszych i najpiękniejszych roślin, wśród których przemagały róże, rozkwitłe i przekwitające. Liśćmi ich wonnemi usypana była posadzka. Ogromny komin marmurowy, biały, rzeźbiony, część znaczną drugiéj ściany zajmował.
We wgłębieniu naprzeciw, nawpół osłonioném firankami adamaszkowemi, widać było skromne małe łóżeczko, jakby obozowe, pokryte skórą, z niedźwiedziem u nóg, z obrazem w głowach, z szablą u boku przewieszoną...
W pośrodku téj komnaty, któréj ścian reszta obita była tureckiemi makatami, przerabianemi złocisto, stał, czekając na powitanie gościa, gospodarz...
Repeszko, jakkolwiek zwykle odważny, lubo z zasady pokorny i słodki, chociaż dwa razy był w Mielsztyńcach (ale go naówczas na dole przyjmowano), choć już pana Spytka widział i mówił z nim, dzisiaj, przeszedłszy wspaniałe sale zamkowe, napatrzywszy się tych dziwów grobowego jakiegoś oblicza — prawie w ustach języka zapomniał, uniżeńszym się stał jeszcze, i zamiast powitania, gospodarzowi się tylko more antiquo czapką do kolan skłonił.
Nie była to rzecz tak prosta i łatwa dla Repeszki jakby się zdawało; p. Nikodem bowiem był prawie olbrzymiéj statury, a gospodarz, potomek owéj rodziny znakomitéj, ledwie nie karła miał postać. Człowiek był już dobrze niemłody, nader kształtny, zdrów i silny, chociaż blady na twarzy, ale niewiele więcéj nad pas pana Repeszki wyrósł...
Nie przeszkadzało mu to być pięknym; nic ułomnego w sobie nie miał, dziwnie jednak drobnym wyglądał, mimo bótów na korkach wysokich, podniesionéj w górę głowy i wyprostowania. Twarz jego, bardzo pięknych i szlachetnych rysów, wielce przypominająca wizerunki po salach rozproszone, nosiła na sobie piętno spokojnego smutku; w oczach była jakby świeżo obudzona ciekawość i niecierpliwość. Postawę miał rycerską, ruchy pańskie, zdawał się stworzony na olbrzyma... a skazany jakąś wolą bożą na skarlenie. Mimowoli pan Repeszko przy tym maleńkim człowieku, któregoby bez wysiłku mógł podnieść w jednéj ręce, czuł się nieśmiałym, upokorzonym i gburem, jeśli się tak wyrazić można, tyle było w tamtym majestatu i wielkiego wyrazu jakiejś siły...
Pan Spytek, mimo małości swéj, był krzepki, urody pięknéj bardzo, a tak zbudowany, iż ręka, noga, oblicze, gdyby posąg stary, zwracały na siebie oczy. Ubrany też był, choć to w dzień powszedni, bardzo wytwornie.
— Szanownego sąsiada — odezwał się pan Spytek — bardzo mi widzieć miło. Zdaje mi się, iż podobno była wzmianka o jakimś interesie...
— Tak jest, tak jest, jaśnie wielmożny panie, odparł Repeszko, powtarzając ukłon pokorny. Wiedząc jak miłe są cisza i spokój jw. panu, nigdybym się nie ośmielił zakłócać ich... ale malenieczka kwestyjka graniczna... Chcę ją poddać pod sąd i wyrok pana dobrodzieja.
— Graniczna kwestya? spytał gospodarz. Ale szanowny sąsiedzie, to mnie nadzwyczaj dziwi. Od lat przeszło stu pokończyliśmy wszelkie możliwe wątpliwości graniczne, okupując święty spokój setnemi ofiarami... Zkądby się to wzięło?
— Ja nie wiem, odezwał się Repeszko, — ale nowy przybysz, szanując święte prawa własności, nie pragnąc nigdy cudzego, a usiłując uniknąć wszelkiéj zwady, starałem się upewnić w moim ubogim kawałeczku ziemi. Otoż przy świeżém zatykaniu łąk, gdzie Mielsztyńce od Studzienicy odgranicza strumyczek... zamiast stałéj granicy, odkryła się używalność. Strumień płynie każdego roku inaczéj... ztąd niepewność... Gdyby była mappa, tobym pokazał.
— O ileż to iść może? przerwał pan Spytek; jakaż to tam różnica?
— Na całéj przestrzeni — odparł pokornie Repeszko — to tam może jakich parę morżków łączki, jw. panie, i to często gęsto piaskiem a mułem naniesionéj. Bóg widzi, że chciwy nie jestem, a czego mi tam Opatrzność łaską swą dorobić się dała, to pragnę zachować tylko, boć to krwawica, całego życia owoc!!...
— Szanowny panie sąsiedzie, rzekł Spytek: ja wcale sędzią w téj sprawie być nie mogę, przechodzi to moją kompetencyę... Najprzód któż sądzi własną rzecz?... powtóre mało znam granice; potrzecie jest tu ad hoc mój godny plenipotent, alter ego, pan Dzięgielewski. Znasz go pan pewnie; co on zadecyduje, przyjmę i podpiszę. Jeśli trzeba, bym mu polecił jak największą w postępowaniu wyrozumiałość, tego pan możesz być pewien, chociaż ogólna instrukcya dawna opiewa, że w tego rodzaju sporach ma raczéj ustąpić, niż mnie na proces narazić. Jeśli się panu sąsiadowi zda wybrać arbitrów, przystaję na nich z góry.
Repeszce wszakże ani o łąkę, ani o granicę, ani o formę, jaką kwestya rozwiązana być miała, nietyle szło pono, co o zręczne wciśnienie się do Mielsztyniec i narzucenie panu Spytkowi; więc lubo rzecz zdawała się załatwioną w zasadzie, nie okazał się zadowolonym... Chodziło o przedłużenie bytności w zamku.
— Stanie się woli pańskiéj zadosyć, rzekł powoli, z pewnym wyrazem smutku. Ja przecię, przyznam się, pochlebiałem sobie, że wyjątkowo tę sprawę załatwisz jw. pan sam, abym niepotrzebnéj formalności uniknął. Przybyłem z gotowością wszelką zastosowania się do rozkazów.
— Ale ja wcale nie znam ani położenia, ani sprawy, rzekł posępnie pan Spytek. Dzięgielewski człowiek zacny, każdy kątek zna...
— Więc gdybyś jw. pan raczył tylko go tu kazać prosić, w dwóch słowachbyśmy skończyli.
Gospodarz widocznie był zakłopotany.
— Prawdziwie — odparł — nie wiem czy Dzięgielewski jest w domu; bardzo wątpię. A co do mnie... ja dziś właśnie jestem tak zajęty... wyjątkowo zajęty...
Zdawał się nasłuchywać niespokojnie; ale cisza panowała w podwórzu zamkowém. Repeszko stał się ciekawszym jeszcze; postrzegłszy, że jest do czegoś zawadą, domyślał się jakiegoś wypadku, chciał wynaleźć sposób przedłużenia rozmowy, nie okazując się natrętnym.
— Możebyśmy zresztą jaki dzień inny naznaczyli, a jabym panu Dzięgielewskiemu dał znać, gdyż dziś... to mówiąc gospodarz drgnął, a od okna dało się słyszeć hałaśliwe psów szczekanie i trąbka myśliwska....
Pan Spytek podbiegł do okna, wyjrzał, twarz blada okryła się rumieńcem i bardzo żywo począł do Repeszki:
— Więc tak... na środę, piątek, kiedy się podoba, proszę do Dzięgielewskiego, ja mu dam właściwą jeszcze instrukcyę, aby był jak najwyrozumialszym... Oznaczycie granicę...
Szczekanie psów i tętent kilku koni coraz wyraźniéj słychać było pod oknami.
Spytek skłonił się Repeszce i podprowadził go do drzwi; ale pokorny szlachcie nie dał się zbyć tak prędko.
— Pozostaje mi — rzekł z ukłonem nizkim — przeprosić jak najpokorniéj jw. pana, iż ośmieliłem się zakłócić moją bytnością...
— Ale to nic... owszem, mówił żywo gospodarz, w którego twarzy coraz gorętszy malował się niepokój.
— Proszę wierzyć, dodał Repeszko, już prawie stojąc w progu: iż to nie żadna chciwość występna, od któréj Bóg mnie strzeże, ani chęć korzystania z powolności jw. pana, tylko pragnienie utrzymania sąsiedzkiego spokoju, tak drogiego dla człowieka, zwłaszcza dla mnie, nieznanego jeszcze w okolicy i potrzebującego sobie zaskarbić względy...
W miarę jak przeciągał mowę, oczy maleńkiego człowieczka, zniecierpliwionego już do najwyższego stopnia, nabrały tak złowrogiego jakiegoś blasku, postawa takiéj grozy, usta tak nakazującego wyrazu, iż p. Nikodem, straciwszy wątek mowy, przelękły, ująwszy czapkę pod pachę, wynosił się, nawet ciekawości zapomniawszy. Gdy spocony, drzwi za sobą zamknąwszy, podniósł głowę w progu, oczy jego padły na hełm rycerza stojącego tu na straży, z pod którego trupiéj czaszki patrzały dwa próżne doły czarne. Z tych otworów, zdawało mu się, że nań spojrzała śmierć, uśmiechając się szydersko...
O trzy kroki czekał stary sługa, z zegarkiem w ręku. Repeszko już się zabierał iść, gdy w salach usłyszał wrzawę i głosy, chód kilku osób. Ciekawość wróciła; przytulił się do ściany, niby dla przepuszczenia przybywających, choć go przewodnik za rękaw pociągnął, i był świadkiem dziwnego wśród grobowego tego zamku zjawiska.
Przodem szła słusznego wzrostu, średniego wieku kobieta, bardzo pięknych jeszcze rysów twarzy, w ubiorze amazonki, w kapeluszu z piórami na głowie i biczykiem w srebro oprawnym w ręce. Ogon aksamitnéj ciemno-zielonéj sukni niosła na ręce. Wyglądała jak królowa, a z pod powiek nieco przyciemnionych, osobliwszéj barwy, jakby od płaczu poczerniałych, strzelały oczy jéj czarne, ogniste, straszne płomieniami, które w nich gorzały. Lice jéj nieco opalone, świeże było i jeszcze ani jedną nienapiętnowane marszczką. Czoło miała wysokie, bielsze nieco od reszty twarzy, pogodne, ale smutne. Stworzoną się zdawała do rozkazywania, i musiała wiedzieć o tém. Kibić jéj, choć mogła mieć więcéj nad lat trzydzieści, łudziła kształtami dziewiczemi młodości w pełni rozkwitłéj. Repeszko, nie wiedząc kto była, łatwo się w niéj domyślił pani domu; ona, postrzegłszy tę nieznaną sobie postać schyloną pokornie, wyprostowała się jeszcze bardziéj, zmarszczyła brwi, zacięła wargi, i ledwie odpowiedziawszy skinieniem głowy, minęła go szybko kierując się ku drzwiom gabinetu...
Nie była samą: szedł za nią chłopak mogący mieć lat piętnaście, nadzwyczajnéj piękności, ale tak małego wzrostu jak pan Spytek i bardzo do niego podobny, wytwornie ubrany, wesoły, śmiejący się; a za nim, w sukni duchownéj, widocznie cudzoziemiec jakiś, wyfryzowany, w trzewiczkach i pończochach, z książką w czerwony safian oprawną pod pachą. Był to Eugeniusz Spytek, jedyny syn państwa Mielsztyńskich, i przewodniczący jego wychowaniu l’abbé de Bury, słynny z przyjemnéj uczoności, dowcipu, a późniéj z wydanych dzieł kilku i ogromnie rozległych stosunków w rzeczypospolitéj literackiéj z najsłynniejszymi jéj koryfeuszami. Ta niewyczerpana studnia mądrości, mimo głębiny swéj, wyglądała jak kryształowa karafka, szlifowana niezmiernie wytwornie i błyszcząco. Pan Repeszko nie był pewien, ale posądzał, iż woń przyjemna, niby więdnących fiołków, która się rozeszła w chwili gdy ksiądz de Bury go mijał, z jego peruki i mankietów wychodzić musiała.
Dodajmy, że blady brunecik, przyjemnie uśmiechnięty, był wcale ładnym mężczyzną; tylko na suknię duchowną, którą obyczajem wieku dla przyzwoitości nosił, nadto jakoś elegancko i kwiecisto wyglądał.
Wszystkie te trzy postaci mignęły tylko, przesuwając się przed ciekawemi oczyma pana Repeszki; drzwi gabinetu się otwarły i okrzyk radości dał się słyszeć. Pierwszy wbiegł niemi ów śliczny chłopaczek. Za nim weszła matka, l’abbé de Bury na końcu, i podwoje nielitościwie się zatrzasnęły, a Repeszko rad nierad musiał za swym przewodnikiem z zamku się wynosić.
Nie spodziewał się wcale, żeby go się tak prędko pozbyto, i szedł kwaśny, ze spuszczoną głową, ale szedł z wolna i nic w powrocie bacznéj jego uwagi nie uszło. Zamek przed chwilą tak cichy, trochę się zaludnił; postrzegł pan Repeszko kilku strzelców w zielonych kurtach, z kordelasami u boku, którzy psy odprowadzali, kilku masztalerzy i kilka koni, wąsatego łowczego porządkującego dwór swój, a daléj dwa powozy, z których jeden obładowany, świeżo jakby z dalekiéj powracający podróży. Tego myśliwstwa w połączeniu z ekwipażami nie mógł dobrze zrozumieć p. Nikodem; ale ze stroju amazonki miarkował, że pani Spytkowa wracała z polowania, a syn i l’abbé de Bury musieli świeżo z odległéj jakiejś przybyć wycieczki. Wszystko to dosyć mu się dziwnie wydawało. Ten zamek jakby zaklęty, z gospodarzem karłem, ta pani tak wspaniała i piękna, która uganiała się po lasach za zwierzyną, gdy mąż wśród róż więdnących siedział w papierach i książkach, i ten chłopczyk śliczny, malutki, o którym w sąsiedztwie jakoś nawet słychać nie było — całe to życie wyglądało na zagadkę, a Repeszko szczególniéj był łakomy na tajemnice... Ale się go tak pozbyto, odsyłając do Dzięgielewskiego, że nie było sposobu nanowo się do zamku wcisnąć, a pytać ludzi i nie śmiał, i wiedział, że się na nic nie przyda. Popatrzawszy więc tylko na dwór ów, na konie, psy i powozy z daleka, smutny, bo zawiedziony, poszedł Repeszko do swojéj bryczki stojącéj za bramą.
Ruch niezwyczajny w zamku potwierdził domysł jego, że syn domu, młody Eugeniusz, musiał z dalekiéj podróży powracać. Na twarzach przechodzących sług widać było wesołość; wszyscy z pośpiechem snadź dążyli, aby młodego pana powitać.
— Trudno! rzekł w duchu Repeszko, potrząsając głową: narzucać się im nie przystało mi, a niełatwi są dla obcych... ale z czasem... z czasem... niepodobna żebym ja się tu nie wszrubował.
W tych myślach wyjechał za bramę, a że kawał dobry miał do Studzienicy, na sobie zaś najlepsze ubranie, pomyślał więc o tém, gdzieby przywdziać kitel swój codzienny, w którym około gospodarstwa chodził. W miasteczku tego czynić nie chciał, bo trzeba było zajechać do gospody i za postójne choć krótkie zapłacić, lub dać coś utargować. Przypomniał sobie, że na drodze do domu miał właśnie karczemkę w lesie, do Mielsztyniec należącą, w któréj najprzyzwoiciéj będzie pomyśleć o przebraniu. Nakazał więc woźnicy, aby przed nią stanął, a sam nad niepowodzeniem swéj wyprawy się zadumał.
Karczemka owa, zwana Wygódką, stała pośród starych dębów i sosen, nad samą drożyną; woźnica rad był w niéj także koniom wytchnąć, sądząc, że może pan przypomni sobie kazać mu dać kieliszek wódki. Konięta same się zatrzymały przed wrotami; wysiadł pan Nikodem, wnosząc zawiniątko swoje, siadł w cieniu, drzew i zrzucał powoli zbyt kosztowne na pył i skwar ubranie.
Tylko co się był rozebrał, gdy podniosłszy głowę, postrzegł przed sobą stojącego ogromnego mężczyznę nieznajomego, który mu się z ciekawością, ale drwiąco przypatrywał.
Figura to była jakaś zakazana, ni pan, ni szlachcic, ni sługa, ni dworak, buta ogromna, wąsiska łokciowe, drab wielkiego wzrostu, kurta wyszarzana z węgierska, skórznie do kolan, pas juchtowy, a na sforze przy nim para chartów kosmatych wołoskich, chudych i rosłych jak on.
Wziął go z razu Repeszko za łowczego jakiegoś pana, ale powtórnie spojrzawszy, przekonał się z twarzy, iż niczyim sługą być nie mógł. Z oczu mu strasznie dumą i zuchwalstwem patrzało. Nie młody, nie stary, niegdyś bardzo piękny, rysów twarzy wyrazistych i kształtnych, ów łowiec zdawał się zabawiać zapobiegliwym strojem pana Repeszki, patrzał na niego wyzywająco i impertynencko. Snadź się był wódki wprzód napił i chlebem a serem zakąsywał... Minę miał okrutnie szyderską, jakby sobie z całego żartował świata. Mimo to widać nie było po nim dostatku: suknie mocno przechodzone, bóty niezbyt oczyszczone, pas stary, czapka stara. Psy nawet nie były utrzymane w zbyt dobrém ścierwie, wyglądały kościsto i smutnie a drapieżnie.
Cierpiał z razu Repeszko, że mu się ten drab tak przypatrywał; ale widząc, że to temu, końca nie będzie, odezwał się naostatek kwaśno:
— No! cóż tam ciekawego, żeby też pół kwadransa tak stać?...
— Hę! odparł nieznajomy: a cóż to ja cię zjem oczyma, szlachcicu kochany? Nie obawiaj się. Dopełniasz chwalebnego czynu oszczędności, snadź wiesz co grosz wart; cieszę się więc, żeś człowiek taki porządny, i... admiruję...
Repeszko tylko ramionami zżymnął i splunął.
— A zkąd Pan Bóg prowadzi? spytał myśliwiec.
— Jam przecię tutejszy... raczejby mnie wypadło zapytać: co waszmość za jeden?...
— Otoź i ja tutejszy, sąsiedzie szanowny! rzekł zajadając i stojąc ciągle nieznajomy. Teraz się już domyślam, że jesteś ów Repeszko czy Drapieszko, który z daleka tu zawędrował.
Powiedział to jakoś w tak obrażający sposób, że p. Nikodem się jeszcze bardziéj pogniewał.
— A któż waćpan jesteś, jeśli się zapytać wolno? rzekł chmurny.
— Ja? ciekawyś? zawołał zagadniony. Jak to? czyżbyś nie słyszał o mnie, a słysząc nie domyślił się z kim się spotkałeś?
— Ani wiem, ani znam, ani się domyślam! rzekł p. Nikodem.
— Nikt ci nie wspominał o Iwonie? hę? o Iwonie Życkim, zwanym pospolicie kasztelanicem?
Repeszko dopiero sobie przypomniał, iż o nim w istocie słyszał, ale skóra na nim ścierpła... Mówiono dziwnie o kasztelanicu, obawiano się go w sąsiedztwie jak ognia, głoszono za awanturnika chętnie szukającego zwady i nieprzebaczającego nikomu. Wszystko, co o Iwonie gadano, przyszło mu na myśl, i Repeszko nagle spokorniał, zdjął czapkę, skłonił się, uśmiechnął.
— Daruje pan kasztelanic! rzekł cicho: nie miałem dotąd szczęścia.. Cieszę się bardzo, iż choć tu zaszczycam się...
Iwo się śmiał.
— No, no! nie pleć koszałek, opałek! zawołał. Szczęście, zaszczyt! Niewielkie to szczęście spotkać się ze mną... a zaszczyt też nieosobliwy... Ale kiedyśmy się zetknęli, to cię spytam: czyś ty myśliwy?
— Ja? osobiście... nie... odparł Repeszko.
— To dobrze, odparł Iwo: bo ci oznajmiam, że w twoich lasach, i na polach twoich polować będę...
Szlachcic zamilkł posępnie.
— Ponieważ myśliwym nie jesteś, to ci szkody nie zrobię.
— A zwierzyna? spytał z cicha Repeszko.
— Zwierzynę będę jadł! odparł Iwo, — i waści jéj dawać nie myślę, raz, że na nią będę pracował, powtóre, że ty, słyszę, mięsa nie używasz, i w tygodniu sześć dni jadasz z postem, a siódmego z suchotami.
— Wolno mi przecięż uczynić uwagę, że kto nabywa majątek, ten ma w nim i własność zwierzyny. Słusznaby więc była...
— Kręcielu stary! rozśmiał się Iwo. Miły ci spokój, to mi się nie sprzeciwiaj. Popytaj ludzi.
— Ale ja nie odmawiam bynajmniéj miłemu i kochanemu sąsiadowi téj maleńkiéj przysłużki! zawołał Repeszko, spojrzawszy z ukosa na bat pleciony, którym Iwo poklaskiwał niby od niechcenia. Spuszczam się na jego wspaniałomyślność, iż kiedy niekiedy kapnie mi co do kuchni... Co się zaś tycze skóreczek... gdyby Pan Bóg dał lisa, wilczka lub inne stworzenie... na te ja stawiam żelaza i zwykłem je sprzedawać...
— Ani mi się tego czynić waż! odparł Iwo. Przestrzegam cię kochanie: polowanie w twoich lasach biorę w arendę...
— W kwocie? spytał Repeszko żywo.
— A! skąpczysko stare! przerwał Życki: jeszczebyś z tego chciał coś wyssać! Niedarmo nam cię tu tak odmalowano jako liczykrupę.
— Mnie! o Chryste Jezu miłosierny! krzyknął Repeszko: otoż to języki ludzkie i złośliwość! Miły Boże! mnie, który przez całe życie poświęcam się dla lodzi, odejmując od ust sobie.
Iwo zaczął się śmiać.
— Paradny! rzekł — ale wracajmy do arendy. Otoż umowa taka: będę polował, zabijał, plondrował, ale za to dopilnuję ci lasów, i pierwszego złodzieja, którego w lesie spotkam, powieszę na dębie.
— Jezu miły! a zlitujże się! Nuż z tego proces wyniknie!
— Masz słuszność, dam mu sto batów, już mniéj być nie może. Jak się ludzie dowiedzą, że ja ci lasu pilnuję, gałązka ci nie przepadnie.
— Zbytek łaski! zawołał Repeszko, ośmielając się i chcąc rozmowę zakończyć, bo zawiniątko było gotowe, konie wypoczęte, a dłuższa rozmowa z panem kasztelanicem mogła być niebezpieczna, — zbytek łaski! Ale mnie pora do chaty.
— Czegoż ci tak pilno? Żony i dzieci nie masz, kuferek dobrze zamknięty... pogawędzimy. Winieneś mi odwiedziny, hę? Zapraszam cię do siebie na wieczerzę.
Repeszko się zląkł, ale pomyślał, że to żarty, bo wiadomo było, że biedny, zrujnowany kasztelanie nikogo nie zapraszał i nie przyjmował.
— To istotnie zbytek łaski, — rzekł — i... i... mógłbym zrobić ambaras.
— Żadnego! odparł Iwo. Ja nikogo takiego nie proszę, coby mi z sobą kłopot przyniósł. Chudopachołek teraz, nie mam czém przyjmować, ale waść nie jesteś wymagający... czém chata bogata. Musisz jechać! Konia mego poprowadzi człowiek luzem, a ja z waszecią na bryczkę. Mała milka drogi, na prawo w gąszcze. Za godzinę będziemy.
To mówiąc, świsnął kasztelanic, psy oddał słudze staremu, który nadbiegł kulejąc, a sam, nim Repeszko się zebrał na podziękowanie i wymówki, już siedział na bryczce i ręką wskazywał mu, aby się obok sadowił.
Z zawiniątkiem pod pachą, rad nierad p. Nikodem wdrapał się na brykę swoją, wzdychając. Przeczucia miał niepokojące, ale wymówić się sposobu nie było. Iwo popchnął woźnicę z kozła, odebrał mu lejce i batog, i zawołał na konie po swojemu.
— Ja cię powiozę, zobaczysz tatuniu! koni swoich nie poznasz, tak pójdą w moich rękach. Hej! ha!
W istocie, bryczka potoczyła się po wąwozistéj drodze i wybojach, tak, że Repeszko ledwie się w niéj mógł utrzymać, poleciwszy Bogu duszę...
Konie leciały czwałem, Iwo śmiejąc się poganiał.
Postrzegł się po czasie pan Repeszko, że wpadł cale niespodzianie w szpony człowieka, od którego wszyscy jak od ognia uciekali, a stało się to nie wiedzieć jak i pochwyciło go bezbronnym. Nie miał innego ratunku, tylko wedle zwyczaju swego w trudnych razach, odmówić „Pod Twoją obronę” i dziewięć „Zdrowaś Marya,” z krótką modlitewką do Św. Antoniego. W istocie wieści, jakie po okolicy krążyły o kasztelanicu, nie nęciły do jego znajomości. Mało o nim wiedziano, oprócz że z możnéj pochodził rodziny, że długo za granicą w Hiszpanii, we Włoszech, we Francyi przebywał, majątek do szczętu stracił, i podobno w skutek jakiéjś nieszczęsnéj miłości dostał jakby lekkiego pomieszania, a raczéj chronicznéj rozpaczy, która w najdziwaczniejsze przybierała się formy. Zapamiętały myśliwiec, spędzał dni zimą i latem na koniu w polach i lasach, samotny; a gdy mu się kto ważył sprzeciwiać lub wleźć w drogę, mścił się nielitościwie. Chwilami był to człowiek najlepszego towarzystwa i wychowania, grzeczny, wykształcony, dowcipny... napadami gbur, szyderca, okrutnik. Ludzie, jak go najdaléj zobaczyli, kryli się i uciekali przed nim.
Iwo Jaksa Gryf Życki, kasztelanic p***, gdyż tak się zwał, po kądzieli odziedziczył w Lubelskiém dobra Rabsztyńce, niegdyś firlejowskie; te ojciec jego zadłużył, a on całkowicie stracił. Gdy mu je zatradowano, nie opierał się, ale zapowiedział wierzycielom, że bądź co bądź, w Rabsztyńcach zamek, ogród i obejście dworskie sobie zostawi i tych zabierać nie dopuści.
— Jest to moje gniazdo rodzinne. Zwierzęta nawet mają nory; ja też muszę mieć legowisko i Rabsztyniec nie dam, a zechcecie najeżdżać, będę się bronił i nie oszczędzę nikogo.
Skutkiem téj groźby, został zamek przy panu Jaksie, a dziedzic Rabsztyniec musiał się pobudować na nowo, opodal nieco.
Oprócz sporego kawałka gruntu, ogrodów, stawu, dziedzińca i góry, na któréj niegdyś stało zamczysko, niewiele na tém wierzyciele stracili. Właściwie powiedziawszy, zamek nie istniał; został on zburzony przez Szwedów jeszcze za Karola Gustawa. Było muru trochę, jedno skrzydło budowy, rozwalona brama i pusta kaplica... W dole drewniany dom folwarczny.
Nie wiedzieć dla czego ta ruina, przypominająca feudalne burgi niemieckie, tak była drogą Życkiemu; to pewna, że oprócz niego niktby w niéj nie mieszkał. Za jego pobytu na Rabsztyńcach, pod najsroższą odpowiedzialnością niewolno było jednéj rózgi wyciąć na całéj przestrzeni do dworu należącéj. Skutkiem tego zarosło wszędzie gąszczami, drzewa się porozpościerały, chwasty, ziele i krzaki, tak, że pośród nich ledwie wązkiemi ścieżynkami przedrzeć się było podobna. Na murach nawet, wśród budowli, puszczały drzewka, wisiały gałęzie, bujały polne kwiaty.
Przez rozwaloną bramę na wałach, otoczoną lipami, wchodziło się do środka; ale od niéj nic widać nie było jeszcze. Po nad wierzchy lip i klonów jedna tylko baszta szczerbata, z powybijanemi dziurami, sterczała wyżéj nieco. Ze starego zamczyska Szwed i ogień zostawili tylko jednego skrzydła część niewielką. Była ona snadź wzniesioną za ostatnich Jagiellonów, gdy u nas budownictwo na sposób włoski kwitło; to też ozdobne odrzwia, z kamienia i marmurów, posadzki z wielkich tafli i płyt różnobarwnych, rzeźby i napisy dotąd ją okrywały.
Ale to wszystko w najopłakańszym było stanie. Dach, niegdyś blachą kryty, późniéj gontami, teraz połatany był słomą, a w znacznéj części żebra poczerniałych krokwi i łat z niego wyglądały. Wiele drzwi brakło, inne się nie zamykały...
Do téj wilczéj jamy, jak ją nazywano powszechnie, nikt prawie nie zaglądał; kasztelanic żył w niéj sam, z Zacharyaszem kulawym, dawnym i wiernym sługą. Na folwarku była gospodyni, dwóch chłopaków do koni i psów, w stajni trzy chude szkapy i dwa wyszarzane siodła.
Charty i brytan tak dobrze strzegły zagajonego dziedzińca, że się w nim i żebrak nawet pokazać nie śmiał. Osobliwość to była zaprawdę, że w chwili dobrego humoru i dzikiéj fantazyi Iwo zaprosił do siebie Repeszkę; rzecz tak się dziwną p. Nikodemowi zdawała, że podejrzewał go o jakieś nieczyste zamiary, szczególnie obawiając się o worek. Ale z drugiéj strony co do spraw pieniężnych wiadomo było całemu światu, że Iwo nigdy nikogo na szeląg nie pokrzywdził, i prawdziwie po szlachecku kończył sprawy tego rodzaju, obcinając poły, byłe rąk nie zwalać.
W śmiertelnych potach Repeszko dojechał do Rabsztyniec, które pierwszy raz w życiu oglądał; bryczka i konie musiały z chłopakiem pozostać w bramie gdyż daléj drogi do zajazdu nie było, tylko ścieżka, którą ledwie konny człowiek mógł przejechać.
Zlazłszy z wozu, Jaksa rzucił lejce i odprostował się.
— Niechże go pioruny trzasną, jak ta drynda trzęsie! zawołał. Jak wy możecie tém jeździć? nie wolelibyście na dobréj szkapie, niż w tym półkoszu, w którym zęby sobie powybijać można?
Repeszko, postanowiwszy być grzecznym, uśmiechnął się tylko.
— Na co kogo stało! — zawołał — kasztelanicu dobrodzieju. Człeczek jestem ubogi, dorobiłem się w pocie czoła grosika, pamiętam na to z czego wyszedłem...
— Tak, tak, pulvis sum et in pulverem..
— Otoż to jest... potaknął Repeszko: nie udaję pana.
— Wolisz nim być w istocie! rozśmiał się Jaksa smętnie, idąc przodem przed gościem. Ale nie kłam! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... jesteś groszowity, skąpy i liczykrupa. Pal cię licho z tém! co mnie to obchodzi, że się uwędzisz dla spadkobierców, których nie znasz? Rób jak ci lepiéj, to do mnie nie należy.
— Zagaduje do worka! to nie bez kozery! rzekł w duchu Repeszko; w tém już coś jest... Ale gdyby nawet i bizunami zagroził... ha! stań się wola Twoja... że nie dam, to nie dam.
Drżał w duchu nieborak jednakże.
— Trzebaż mi było z tą głupią ciekawością do Mielsztyniec jechać i na karczemkę powracać, włóczyć się nie wiedzieć po co i wpaść w taką matnię.
Szli tymczasem ścieżynką, i minąwszy gąszcze, znaleźli się przed ocaloném owém skrzydłem zamkowém, które dziwnie wyglądało, pysznie i odrapano; pańsko i nędznie... Jaksa stanął i świsnął przeraźliwie: nadbiegły brytany i charty, a w chwilę i stary Zacharyasz nadszedł kulejąc.
Stali przed główném wnijściem, nad którego szerokiemi drzwiami herb Firlejów jeszcze był znaczny, gnieździły się w nim wróble. Godzina była może trzecia z południa.
— Zacharyaszu moj! rzekł Jaksa: masz co jeść? bo oto mój gość głodny, a jam go zaprosił i nakarmić muszę, choćby przyszło pieczeń z wierzchowca mojego zrobić. Byłaby łykowata nieco, bo stary... Spytaj Barbary, co się tam święci?... a prędko.
— Jam się już dowiedział, mruknął Zacharyasz: boć wiedziałem, że gość będzie.
— Ha! no i cóż? spytał Jaksa.
— Idźcie-no na górę... idźcie! mruknął sługa; jakoś to będzie, z głodu nie pomrzecie.
— A więc dawać do stołu.
Zacharyasz ramionami ruszył i nic nie odpowiedział; gospodarz wszedł do sieni. Była obszerna, pusta, trochę słomy dla psów leżało w kącie, okna miała powybijane. Wschody z marmurową balustradą, ale połamane i zgniłe, prowadziły na pierwsze piętro.
Znowu sień ogromna, ze ścianami, na których deszcz zaciekając pokreślił zielone pasy... drzwi nieszczelne, ale niegdyś białe złocone, prowadziły do antykamery, w któréj stały ławy proste, a raczéj zydle; na jednym z nich posłanie Zacharyasza, istny barłóg. Dokoła na grzędach trochę odzieży, rogi myśliwskie, strzelby, sieci, skórki i przybory łowieckie.
Tu gospodarz, idący dotąd przodem, puścił gościa przed sobą. Weszli do pokoju, który być musiał jadalnym, bo w nim zajmował miejsce główne stół stary, ciężki. Koło niego ustawione były krzesła o wysokich poręczach. Na ścianach wisiały czarne jakieś portrety i potłuczone zwierciadła.
— Nie jest tu bardzo wytwornie, rzekł śmiejąc się Jaksa, ale z biedy żyć można. Drzwi w prawo do mojego pokoju.
Repeszko postępował posłuszny, pocisnął klamkę, i znaleźli się w salce obszernéj, krągłéj, jeszcze nieźle dochowanéj.
W jednym kącie, nogami do ogromnego marmurowego komina, który dwie męzkie karyatydy podtrzymywały, stało łoże kasztelanica, pokryte niedźwiedzią skórą. Na niém broń rozwieszona; w głowach duży obraz, gęstą, czarną krepą osłoniony cały, tak, że z za niéj ledwie się jakiéjś na nim białéj twarzy domyślać było można.. Zeschła gałąź cyprysu, opylona, siwa, zwieszona była nad tym tajemniczym wizerunkiem.
— Siadaj, mości sąsiedzie. Rzadko tu gość bywa. Prawdę rzekłszy, nie pamiętam czym kogo prosił kiedy; więc i przyjęcie nie wykwintne... No, ale i waszmość też, jak wiem, niewymagający jesteś.
— Ale paradnie, paradnie, odrzekł, ocierając pot z czoła Repeszko: jak Boga kocham, to pałace.
— Gdy zjemy, to ci całe moje dziedzictwo sprezentuję, rzekł powoli Jaksa. Zobaczysz, jest to fundum wcale nieszpetne; możnaby coś zrobić z tego, będąc przy pieniądzach.
— „Po co on mi to chce pokazywać? pytał sam siebie gość — po co? W tém coś jest...”
Po chwilce Zacharyasz otworzył drzwi. Wyszli do pierwszéj izby, gdzie nakryto do stołu.
— Wódkę pijesz? spytał gospodarz.
Repeszko nie wiedział co odpowiedzieć.
— Bo wódkę mam prostą, śmierdzącą kotłówkę, na inną mnie nie stało; więc jeśli łaska...
— Ale niekoniecznie.
— Jedzenie będzie brzydkie, ale nie ma lepszego; wina ci za to dam, jakiego tu nikt nie ma. Ale wino to zawdzięczam przypadkowi. Lat temu kilka, mówił siadając Jaksa: byłem taki słaby, żem myślał, że mnie już licho weźmie. Nadjechał tu doktor Niemiec, więcem się go chciał poradzić, aby też wiedzieć jak długo pociągnę. Ten mi powiada: „Jedź waszeć do Bardyowa na Węgry, napij się wody, wykąp, a ozdrowiejesz.” Niebardzom miał o czém jechać, ale jeszcze tam coś się znalazło na sprzedaż dla Żydków. Siadłem na koń i ruszyłem na Węgry, do tego Bardyowa. Poznaliśmy się serdecznie z Węgrami, pobratali, nieraz popili, i oto mi jeden magnat, Paloczay, przysłał na wyzdrowienie zupełne beczkę tokaju. Jeszcze i para wołów co ją przywiozła, karmiła mnie jakiś czas, bom ją sprzedał. Niech mu tam Bóg nagrodzi. Tego tokaju butelkę wysączymy.
Repeszko nad spodziewanie znalazł się przyjętym. Półmiski i talerze były wprawdzie pootłukane, ale porcelanowe; na wazę dano niezły krupnik, potém bigos i zająca pieczonego. Czegoż więcéj żądać? Tokaj w ogromnych kieliszkach, czysty jak złoto, smaczny był jak nektar, pachniał po całym pokoju. Po pierwszym kieliszku Jaksie dziko zaświeciły oczy; nie wesele, ale smutek i boleść dobyło z niego wino.
— Ja cię nie znam — rzekł, podparłszy się na łokciu Jaksa, po długiéj chwili milczenia, — ale wiem, żeś lichwiarz, spekulant i dusigrosz.
— Kasztelanicu, to potwarze!...
— Daj pokój! dosyć na ciebie spojrzeć: masz tu na czole wypisane. Pij wino!
Repeszce tokaj smakował, ale naleganie napełniało go obawą, do czego to zmierzało?
— Pij wino! nierychło się z podobném spotkasz... Ażebyś zaś strachu daremnego nie miał, powiem ci od razu, po com cię sprowadził.
Repeszko, który był już kieliszek ujął, postawił go z wolna.
— Słuchaj! życie mi tu obrzydło! zawołał Jaksa. Ja ludzi nienawidzę tu, oni mnie nie cierpią. Odłączony, samotny, zabijam się myślami; nie mam czém żyć, bo mi brak celu, nadziei, jutra... Chcę pójść gdzieś w świat, daleko... Zostało mi z dawnéj zamożności ot to gniazdo, które burza rozbiła; trzymałem się w niém długo, myślałem, że tu umrę, i że trumnę moją wrzucą do pustéj kaplicy ostatnią. Ale już mi wyżyć ciężko, muszę to raz skończyć. Nie doczekam, czego czekałem. Sprzedam ci zamek cały, jak go widzisz, dwór, ogród, grunta... Kupuj!...
Repeszko, słuchając, usta otworzył. Propozycya była tak w swoim rodzaju dziwna, niespodziewana, osobliwsza, iż z razu nie umiał na nią wcale odpowiedzieć.
Upłynęła długa chwila milczenia.
— Ale szanowny kasztelanicu! odezwał się pan Repeszko, rozważywszy nieco o co chodziło: chciéj z łaski swojéj, nie obrażając się, pomiarkować, na co się mnie to zdało?
— Jak to? zamek taki przepyszny?
— Ale, choćby w istocie był najwspanialszy, cóż ja z nim robić będę? Od Studzienicy ogromny kawał... ni przypiął ni przyłatał. Toż naturalnym nabywcą powinien być albo dziedzic teraźniejszy Rabsztyniec...
Jaksa ramionami ruszył i splunął.
— No... albo Spytkowie, którymby to fundum mogło z biedy do Mielsztyniec...
Począł to mówić Repeszko w najniewinniejszéj myśli, nie przewidując wcale, iż samo imię Spytka zrobi na Jaksie wrażenie tak okropne, tak niespodziane, iż nie dokończywszy, p. Nikodem struchlały zamilkł.
W istocie, dosyć było wzmianki o Spytkach, by spokojnego dotąd kasztelanica zmienić niemal w obłąkanego. Porwał się od stołu, bijąc o niego pięścią z całéj siły; zaiskrzyły mu się oczy, pofałdowało czoło, zapieniły usta. Odepchnął krzesło, które z hałasem padło na posadzkę, i począł przechadzać się żywemi krokami po salce. Mówił sam do siebie, zdawał się nie widzieć Repeszki, który za stół się tulił, patrzał i trząsł się ze strachu, myśląc: „Co mu się stało?“
— Spytkowie! tak! i to niech wezmą oni, i popioły dziadów, i mojemi łzami krwawemi oblaną ziemię! wszystko... wszystko!... Wzięli mi com miał najdroższego, wezmą i to, im się to należy... Przeznaczenie! Wydarli mi serce!... powinni nawet trupa pochować pod swoim progiem, aby go gnieść nogami... Znasz waszmość Spytków? znasz?
— Ale nie, Bóg widzi! nie znam, nie wiem... przypadkiem... klnę się na rany Chrystusowe...
Iwo stanął nagle.
— Tak, usta twoje nie wiedziały, że wyrok na mnie wyrzekły... Gdybyś ty kupił, tożbys frymarczył potém, by zyskać, i zamek mój imby się dostał. Wyrestaurowaliby go i mieszkali... Nie może być inaczéj...
Niezrozumiałego coś pomruczał, potém zamilkł, nagle, podniósł głowę, i popatrzawszy na Repeszkę, krzyknął groźnie:
— Zkąd wracałeś, gdym cię spotkał?
Pan Nikodem się zająknął.
— A no... z Mielsztyniec...
— Tfu! głupi, powinienem był to zgadnąć po safianowych butach i atlasowym żupanie... Coś tam robił? mów mi prawdę! po co tam jeździłeś?
— Ależ, panie kasztelanicu dobrodzieju! bełkotał Repeszko: ja ich nie znam... wysokie progi na moje nogi. Mam spór graniczny o łąkę; pojechałem, chcąc go załatwić sam, zgodnie, ale cóż?... odprawili mnie z kwitkiem, nicem nie wskórał...
— Byłeś dziś — począł zamyślony kasztelanie — dziś. Mów, kogo tam spotkałeś?... kogoś widział?
Repeszko, nieco ochłonąwszy, począł z jak największemi szczegółami opowiadać bytność swoją w Mielsztyńcach, jak go wprowadzono, co widział, a nareszcie kogo wychodząc spotkał. Iwo słuchał z nadzwyczajną uwagą, a gdy przyszło do ostatka, twarz jego nabierać zaczęła coraz straszniejszego wyrazu; oczy płonęły, rozśmiał się dziko i rzucił tylko pytanie:
— Prawda? piękna pani, śliczna pani! i wygląda dziwnie młodo! i śmieje się tak wesoło... jakby nigdy w życiu nikogo nie zabiła...
Wyrazy te, które mu się mimowolnie wymknęły, chwycił Repeszko chciwie, zadrżał i nie mógł się wstrzymać od wykrzyku:
— Jak to? zabiła?
Ale kasztelanic już był panem siebie; posępne wejrzenie zwrócił na pytającego.
— Kto ci to powiedział? gdzieś to słyszał? Milcz! słyszysz? milcz! lub... Jam tego nie powiedział, to fałsz! Zapomnij o tém... to szaleństwo moje... a jeśli odważysz się kiedy...
Kasztelanic kielich, który trzymał w ręku, zgniótł na kawałki, rzucił okruchy na stół i spojrzał milcząco na Repeszkę, który drżąc jak liść, ust już nie śmiał otworzyć. Potém nalał sobie wina szklankę, wychylił duszkiem i rzekł:
— Kupujesz, czy nie? Pokażę ci co mam na sprzedaż, chodź... Sprzedam tanio, z warunkiem tylko by nigdy odsprzedane niebyło do Mielsztyniec. Weźmiesz za co zechcesz.
— Ale ja... ja nie jestem kupcem...
— Obejrz-no! zawołał kasztelanic — potém powiesz. Dam za bezcen, bo muszę ztąd uciec... muszę! Jużem się dosyć namęczył, a nie doczekam niczego...
To mówiąc, Iwo otworzył drzwi.
— Chodź! rzekł.
Nie z wielką ochotą poszedł za swym przewodnikiem Repeszko; ale go podtrzymywała nadzieja, że się wprost późniéj do swojego wózka dostanie i uciec będzie mógł do domu, czego najmocniéj pragnął. Obawa jego rosła, a chmurniejsze coraz oblicze kasztelanica nic miłego nie wróżyło. Przez gąszcze wydobyli się na podwórzec, którego obszerność Iwo najprzód okazał Repeszce. Oprócz mieszkalnego skrzydła zamku, które jakby odłamane od całości, stało na gruzach zalegających wszędzie kupami dziedziniec, nic tu nie pozostało z dawnych budowli. Iwo zapewnił tylko, że zachowały się w całości dziwnie suche, jasne i piękne podziemia, lochy i składy sklepione, ale do nich Repeszko iść się nie napierał. Trądycya, jeszcze z firlejowskich czasów utrzymująca się w okolicy, mieć chciała, że gdzieś w tych lochach, za zamurowanemi żelaznemi drzwiami, część znaczna skarbów możnéj rodziny zachować się miała; ale mimo poszukiwań niejednokrotnych, nic dotąd nie odkryto. W razie sprzedaży kasztelanic własność tych skarbów sobie zabezpieczał, trzecią ich część tylko ofiarując temu, któryby wnijście odkrył. Repeszko, spoglądając na stosy cegieł i kamieni, uśmiechał się jakoś niedowierzająco. Przychodziło mu na myśl opowiadanie starego księdza o odkrytéj skrzyni pod pniem ołtarza u Św. Michała w Lublinie.
Jakkolwiek chciwy, na tego rodzaju wędkę złapaćby się był nie dał szanowny p. Nikodem; życie oduczyło go marzeń. Obszedłszy główny dziedziniec, potém dokoła reszty murów obwodowych, zajrzawszy do krągłéj baszty panującéj nad okolicą, z któréj widok był przepyszny, co mało jednak do duszy, a mniéj jeszcze do kieszeni Repeszki przemawiało, spuścili się z wałów obrosłych drzewy, do przylegających ogrodów, równie zapuszczonych jak zamek cały. Drzewa w nich były przepyszne; ślady ulic, szpalerów niegdyś strzyżonych, a teraz bujnie odrosłych, sadzawek, które trzcina, tataraki, zielsko i pleśń w trzęsawiska pozamieniały, tarasy, poniszczone altany, połamane kamienne wschody i zdobiące je wazony, smutny przedstawiały widok. Kasztelanic chodził wśród téj ruiny posępny; niekiedy tylko uśmiech krzywił mu usta...
Sic transit gloria mundi! szeptał. Dziś rano oglądałeś waszmość wspaniałe Mielsztyńce, zachowane jak w pudełku; po południu patrzysz na skutki macierzyńskiego obchodzenia się natury z pracą człowieka. Nie powiem, żeby to pięknie wyglądało; ale przyznaj, że człowiek jak ty, z pieniędzmi i bez przesądów, któremu gruz ten nic nie mówi, dla którego on, jak dla mnie, nie jest świętością i wspomnieniem, mógłby z tego zrobić wspaniałą rzecz... przepyszną... Byłbyś mospanie jak król na Rabsztyńcach: zamek, ogród, sady, staw... a któż jeszcze wie, cobyś dłubiąc pilno w tych zwaliskach, mógł poodkrywać, nie licząc zamurowanych skarbów.
W sadzie, w którym smutnie stały rzędami omszone i podziczałe drzewa, kilka ledwie grządek warzywa świadczyło, że o nim ludzie pamiętali. Wiejscy chłopcy powybijali złodziejskich ścieżek dosyć wśród grusz i jabłoni, i kijmi pootłukali za wczasu zielone owoce. Była to jedném słowem pustynia i zniszczenie.
Kasztelanic nie darował najmniejszego kątka, a pan Repeszko nie śmiał się wymawiać od oględzin. Nareszcie przybyli do staréj kaplicy, która pod wałami stała... Od dawna nie odprawiano w niéj nabożeństwa. Za lepszych czasów wzniesiona, kaplica była obszerna, niby wiejski kościołek, zawierała ona oprócz tego groby rodzinne niegdyś... ale cynowe ich trumny dawno gdzieś potopiono, a marmurowe sarkofagi leżały popękane.
Główne drzwi zabite były deskami; musieli obejść od boku i przeleźć kawał płotu, aby się dostać zakrystyjnemi do środka. Repeszko bał się przewodnika swojego opuścić, choć go tam wcale nie nęciła ciekawość. Iwo zaś zdawał się mieć w tém jakąś gorzką przyjemność, żeby swą nędzę przypomnieć sobie... Kościołek wewnątrz odarty był ze wszystkiego; i głównego i bocznych dwóch ołtarzy ślady tylko na ścianach pozostały. Gdzie niegdzie na obnażoném sklepieniu grobów, z którego posadzkę zdarto, walały się łomy, kawały drzewa, resztki rzeźb złoconych. Na mały chór nie było wschodów, on sam wisiał nawpół obalony... Z monumentów przodków, kilka jeszcze rozpoznać było można, mimo widocznie umyślnego ich poruszenia. Na tablicach z napisami młotek całe powytłukał wyrazy... w postaciach rzeźbionych ohydne szczerby świętokradzka powybijała ręka.
Z jednego boku kamienne sklepienie grobowe obaliło się, i przez nie widać było, jak czarną przepaść, podziemie, w którém stały trumny... Ale nie poszanowano w nich spoczynku umarłych, szukano snadź chciwie przy zwłokach może jakich kosztowności; trumny leżały porozbijane, potrzaskane, pogniłe, w jakichś siwych popiołach z ciał ludzkich... Kasztelanic patrzał w tę głąb z ciekawością, Repeszko ze drżeniem. Przychodziło mu na myśl, że się może sklepienie zawalić... i...
— Ani jednéj trumny całéj! zawołał kasztelanic. Cha! cha!... kiedy ruina to ruina!... Śmierć sobie pohulała co się zowie... Ale jak ci się to wydaje, panie Repeszko? Ma swój majestat i swą piękność to zniszczenie, hę?...
Repeszko wcale piękności téj nie rozumiał. Prawdę rzekłszy, obrachowywał w téj chwili, ile z tych trumien cynowych mogli nabywcy wytopić pięknego kruszcu na misy do krupniku i dzbany.
— Przyznam ci się, rzekł kasztelanic, siadając na kamieniu i wskazując obok siebie miejsce dosyć niewygodne gościowi, że na tę kaplicę naszą miałem szczególne projekta, starając się koniecznie zostać przy fundum w Rabsztyńcach. Myślałem, że wyrestauruję ją, oczyszczę groby i że tu kiedyś obok moich dziadów stanie trumna dębowa (na cynową mnie nie stać, i jak widzisz, nazbyt obudza apetyt)... Byłbym tu sobie spokojnie spróchniał obok przodków, co zawsze jest rzeczą przyjemną. Ale tych słodkich nadziei trzeba się pozbyć, a razem i Rabsztyniec.
Repeszko nic nie odpowiedział, miał minę zafrasowaną, gdy towarzysz jego przybierał osobliwsze fizyognomie: posępną, dziką, uśmiechniętą, szyderską i gniewną na przemiany.
Posiedzieli tak chwilę. Iwo wstał i westchnął.
— Chodźmy, rzekł: nie mam ci co więcéj już pokazać; kaplicę zostawiłem, jako najlepszy przysmak, na ostatek. Zdaje mi się, że powinnaby cię złakomić, dodał: mógłbyś ją wyrestaurować małym kosztem. Jesteś pobożny, zrobiłoby ci to i przyjemność i famę. Nie masz tu ani krewnych, ani familii, zyskałbyś od razu grób rodzinny i rodzaj antenatów spopielałych, którzyby cię przyjęli. Zawsze to rzecz przyjemna nie samemu leżeć i w dobrém towarzystwie. Jest parę Firlejów i Firlejówien, a moich Gryfów niemało. No! jakże? nie pokusisz się?
Żarcik ten niewczesny jeszcze smutniejszym uczynił Repeszkę, który wydobywczy się nazad przez płot z kaplicy, stał zafrasowany, nie wiedząc już co odpowiedzieć. Patrzał sobie pod nogi. Kasztelanic wziął się w boki.
— Kupujesz, czy nie? zapytał.
— Szanowny panie! ośmielił się naostatek przemówić Repeszko: szlachetne serce pańskie i wzniosły umysł jego...
— Nie smaruj, proszę; do mnie się to nie bierze! przerwał Iwo. Do rzeczy!
— Łatwo pan pojmujesz, mówił daléj Repeszko: że kto nabywa i płaci, ten musi potrzebować tego co kupuje, a mnie to na co? Ja jestem człowiek ubożuchny, pokorny, maleńki... zbytków takich, żebym kościoły fundował i zamki zakładał, pozwalać sobie nie mogę. Przytém nabycie Studzienicy, którą mi bardzo drogo kazano zapłacić, wysuszyło worek do dna; mam i dłużki.
— Nie kłam, nie kłam! masz kapitały, rzekł kasztelanic.
— Ale gdybym i miał, mój Boże! ze skruchą rzekł Repeszko: toć muszę ich tak użyć, aby mi coś przyniosły; a cóż ja z tego zrobić mogę, abym choć grosz dostał?
— Mylisz się, szanowny spekulancie, mylisz; mógłbyś zarobić na tém. Ja nie zarobię, ale ty...
— A to jak? zapytał Repeszko.
— Czyż nie widzisz tego, że rabsztynieckie fundum jak wyspa leży pośród dóbr nowych nabywców? że oni je muszą kupić, bo im zawadza, robi dziurę w ich posiadłości? Gdybym ja chciał im sprzedać, grosza nie dadzą, bo wiedzą, że muszę prędzéj czy późniéj zbyć, ale co innego z waćpanem... Waść możesz wytrzymać. Byle nie Spytkom, przefrymarczysz sobie jak zechcesz...
P. Nikodem ruszył ramionami.
— Ciężka z tobą sprawa, zawołał Iwo. No — ale polowanie w lasach, póki ja tu jeszcze jestem, zapewnione, nie prawdaż?
Repeszko się skłonił i dobył zegarka, chcąc się już uwolnić; kasztelanic go wstrzymał.
— Powiedz mi, spytał po cichu: widziałeś Spytkową?
Repeszko spojrzał na niego zdziwiony.
— Przechodzącą tylko...
— Opisz mi ją, jak wyglądała? czy miała twarz uśmiechniętą? nie była pomieszana? żadnéj chmurki nie dostrzegłeś na jéj czole? Jestem ciekawy: o tak! jestem ciekawy.
Gość nie wiedział jak odpowiadać; począł opis bardzo szczegółowy i suchy ubrania, fizyognomii, rysów twarzy. Kasztelanic słuchał go chciwie, ale z powieści téj musiał chyba odgadywać sam rzeczywistość, bo Repeszko zmieszany bałamucił.
— Szła z synem? nie prawdaż? spytał. Prowadziła go za rękę... czułe?
— Tegom nie spostrzegł, odparł Repeszko; śpieszyła tylko widocznie do męża, biegła żywo, trochę zasępiona. Twarz pełna powagi i nieco surowa, trochę na niéj nawet smutku.
— Smutku, czy tylko pomieszania? zapytał Iwo: jak ci się zdaje?
— Prawdziwie, tego ja nie potrafię określić, nie znając osoby.
— Zawsze mówisz, żeś wesela nie widział?..
— Tak mi się zdaje.
— Będziesz jeszcze w Mielsztyńcach? zapytał po chwili kasztelanic.
— A no, muszę dla téj łąki, odparł Repeszko; ale mi się coś zdaje, że mi już do zamku i do pana przystępu nie dadzą, i pewnie tylko do Dzięgielewskiego odeszlą.
— Jednak, gdybyś tam był... słuchaj.. to mi opowiesz coś widział...
Repeszko się skłonił. Coraz dla niego niezrozumialszym był kasztelanic, ale też co chwila większą budził w nim obawę. Zeszli tak rozmawiając na dół. Bryczka stała nieopodal. P. Nikodem począł żegnać się, a Iwo, jakby o owym projekcie sprzedaży całkiem już zapomniał, nie wstrzymując go wcale, kiwnął głową tylko, pożegnał i poszedł powoli do swego mieszkania.
Pozbywszy się go, lżéj odetchnął nieszczęśliwy nasz przybylec, dopadł do wózka, chłopcu zdrzemanemu dał w kark, i kazał do domu pośpieszać. Przeznaczono mu wszakże było tego dnia same spotykać niespodzianki. W drodze, nie dojechawszy do dworu, napędził pieszo wracającego z przechadzki starowinę księdza proboszcza Ziemca. Szedł on na plebanię, a postrzegłszy zwykłego swojego maryaszowego gracza, począł na niego machać ręką i dawać mu znaki, aby do niego wysiadł. Choć dobrze zmęczony, Repeszko odesłał konie i zsiadł z wózka, pieszo już myśląc powrócić po rozmowie ze staruszkiem. Ale ten go na wieczerzę zaprosił, a wieczerza dla człowieka, co w domu nigdy nie jada, jest rzeczą miłą i pożądaną. Ks. Ziemiec się nudził, więc siedli zaraz do maryasza. Począł go pytać: gdzie był? co robił? kogo widział? P. Nikodem nie miał powodów tajenia się z niczem, a głowę pełną osobliwych wrażeń dnia tego; począł więc ze wszelkiemi szczegółami całą swą podróż i jéj przygody opowiadać.
Dopóki była mowa o Mielsztyńcach, ks. Ziemiec głowę miał spuszczoną, milczał i nie przerywał; ale gdy począł o spotkaniu z kasztelanicem, jakby go co tknęło, starzec karty rzucił, oczy podniósł, i ramionami zżymnąwszy, niecierpliwie kilka razy mruknął:
— No! patrzajcież! no! jeszcze czego nie stało! do téj pory nie zapomniał!
Repeszko zdał jak najdrobnostkowiéj sprawę ze swéj utrapionéj bytności w Rabsztyńcach, uważając, że staruszek mimo to celu zaproszenia dobrze zrozumieć nie mógł; dopiero gdy przyszedł w opowiadaniu do ostatnich zapytań, proboszcz się rozśmiał i zawołał:
— A tuś mi! to tak jak w liście, gdzie postscriptum dopiero istotny interes zawiera.
— Wyspowiadałem ci się, mój ojcze, dodał p. Nikodem; terazże mi to wynagródź choć kilku słowami, bo jestem jak w rogu tutaj. Ludzi nie znam, co się ze mną dzieje nie rozumiem, — a ten szalony pałka Iwo Życki... jest dla mnie zagadką.
Ksiądz się zamyślił.
— A jużciż! rzekł po chwili poważnie: niektórych objaśnień waćpanu udzielić muszę, dla tego samego, abyś się w postępowaniu swém miał czém pokierować; ale zaklinam was, nie paplajcie!
— Ojcze dobrodzieju! zawołał Repeszko, składając ręce: nie znacie mnie jeszcze, nie wierzycie mi, ale ja jestem milczący z natury, dobroduszny, w cudze się sprawy nie wdaję, swoich pilnuję, Boga chwalę i Jegobym obrazić nie chciał...
Mówiąc to, tak świętoszkowską miał postać, że ksiądz, gdyby był miał lepsze oczy, byłby się pewnie jéj przeląkł.
— No, no! co do Jaksy, ja jegomości zainformuję, szepnął; ale jeszcze raz przestrzegam, że jeśli tknę mimowolnie w opowiadaniu Spytków (bo to rzecz nieuchronna), niech to idzie jak w grób, jak w wodę.
— Ale jak w wodę! jak w wodę! powtórzył uderzając się w piersi gość, który uszy nastawił, oczy otworzył, i o mało na staruszka cały nie padł, tak się ku niemu pochylił, by nie stracić słowa.
Ksiądz Ziemiec po namyśle krótkim mówić począł:
— Są tajemnice rodzin godnych, od losu ciężko dotkniętych, które cierpią z dopustu bożego; te każdy człowiek szanować powinien, i ani nawet wnikać w nie, aby tych ran dotknięciem nie draźnił. Ale są kary Opatrzności domierzone na płochych i występnych, które publicznemi być winny, aby grozę i bojaźń obudzały. Nie potrzebuję dodawać, że właśnie w tych dwóch wypadkach są rodziny Spytków i Jaksów.
Co się pierwszych tycze, niech tam tajemnica pokrywa, dla czego się od świata i ludzi odsunęli, i w odosobnieniu a godnie cierpią dolę swoją. Historya za to pana Iwona Jaksy Życkiego żadną dla ludzi nie jest tajemnicą i być nie powinna. Ojciec jego, kasztelan p***, wiele już na świecie dokazywał. Był żołnierzem, ale i warchołem niepospolitym; majątku nadtracił, żonę z klasztoru porwał, ludzi narąbał i nastrzelał niewinnych co niemiara, a jedynaka dziedzica wychował, że zszedł na to, czém go waszmość widziałeś. Rodzina niegdyś godna, w Rzeczypospolitéj wielkich i starych zasług, bodaj nie książęcego pochodzenia, ale w téj krwi, przy wielkich przymiotach, i wielkie też trafiały się ekscesa. Złego znać tak było wiele, że miarę cnot przewyższyło, i Bóg ich chłostać począł. Już w XVI wieku chylili się ku upadkowi. Nie pomogło i spokrewnienie z Firlejami, i nabyte przez nie bogactwa, i rzucanie się na różne strony; z kaźdém pokoleniem ubywało dóbr, znaczenia, wziętości, i schodzili coraz niżéj, acz bez widocznych przyczyn upadku. Rodziny gałąź główna w końcu już przez jednego p. kasztelana była reprezentowana, a temu został syn jedynak Iwo. Nie szczędzono na wychowanie, a natura też darów nie poskąpiła; ale wszystko szło, można powiedzieć, w liście: młodzieniec bujał, świetniał, rozpraszał się i nigdzie do niczego dosiądz nie mógł. Ojciec zmarł, swoboda smakowała, fantazya gnała, rzucił się za granicę; ale nigdzie miejsca nie zagrzał, choć wszędzie sławę pozyskiwał łatwo. Tam kogoś porąbał, tu zastrzelił, owdzie burdę głośną zrobił, i trzeba się było wynosić. Jeszcze miody, ale dobrze świata zażywszy, wrócił do domu, sądząc, że on, co po całym niemal świecie sławę rycerską pozyskał, u siebie jeno się pokazać potrzebuje, by przed nim wszystko na twarz padało. Szumnie wystąpił w Rabsztyńcach... pojechał do stolicy na sejm, przepychem gasząc możniejszych; wrócił potém nazad, chcąc rozkazywać tu, a co mu w drodze stanęło, zmiatając zuchwale. Ale Jaksy przepychy i swawole niedługo potrwać mogły, bo przy takiém życiu Rabsztyńce rychło w cudze ręce pójść musiały, a ludzie u nas dobrze rachować umieją. Tymczasem w sąsiedztwie wpadła w oko p. kasztelanicowi panienka, w któréj się szalenie pokochał. Była to panna Brygida Zbązka, z familii możnéj niegdyś, ale podupadłéj na majątku. Ojciec jéj miał wieś jedną wielką. Muszę od razu powiedzieć waszmości, że panna Brygida Zbązka jest dziś najgodniejszą z niewiast, małżonką mego dobrodzieja, pana Spytka z Mielsztyniec.
— A! teraz rozumiem! zawołał Repeszko.
— Nic jeszcze jegomość nie rozumiesz, odparł ksiądz.
— Ale przepraszam, już wiem dla czego się tak o nią dopytywał — dokończył gość.
— Dajmy na to — rzekł ks. Ziemiec. Więc kiedyś waszmość zrozumiał, to i moja historya skończona. Kasztelanic się kochał w pannie na zabój, a Spytek się z nią ożenił.
— Ale jakże to było? jak? proszę księdza proboszcza.
— Tego ja tam nie wiem...
— Bo wyrwało się temu zawadyace słowo, że mi włosy na głowie stanęły. Gdy się mnie po raz pierwszy dopytywać o nią począł... rzekł (ot, mogę jego własne powtórzyć wyrazy) rzekł wyraźnie: „Piękna pani! śliczna pani! Wygląda dziwnie młodo, śmieje się tak wesoło... jakby nigdy w życiu nikogo nie zabiła...” Potém, postrzegłszy, że się wygadał niedobrze, zaklął mnie i zagroził, żebym tego nikomu a nikomu nic powtarzał.
— A po cóż mnie to mówisz? spytał chmurno ks. Ziemiec.
— Ojcze! wam, to tak jak na spowiedzi, uniewinniał się Repeszko.
— Milczcież już, milczcie! na miłego Boga, nie chcę nic wiedzieć więcéj, nie słucham, i nic nie powiem. Dosyć tego. Waszmość sobie narobisz nieprzyjaciół. Milcz! milcz!... proszę i zaklinam!...
To mówiąc, rzucił ksiądz karty maryaszowe, Repeszko go w rękę pocałował, i tak się rozstali.


Najmniéj przenikliwe oko, patrząc na Mielsztyńce, odgadywało tam ukrytą boleść jakąś, pokutę, — ranę, która się oczu ludzi lękała; ale szacunek dla rodziny wstrzymywał lekkomyślną ciekawość. Zresztą położenie Mielsztyniec było z tego względu dosyć szczęśliwe, że chroniło od natrętnych sąsiadów. W okolicy była szlachta drobna i majątki wielkich panów, którzy tu nie mieszkali, a z wyjątkiem Studzienicy i Rabsztyniec, nikt prawie na życie Spytków nie zwracał uwagi. Czasem po dworkach cicho szeptano o tym zaklętym zamku, dziwne historye opowiadano o małym Spytku, o pięknéj jego żonie, która namiętnie lubiła myśliwstwo, o synu bawiącym za granicą, o jakichś obrazach i podaniach starych w rodzinie; ale plotki te nie miały się czém nowém odżywiać i marły z niedostatku pokarmu; a to, co sobie ludzie mówili, tak było niejasne, tak sprzeczne, niepodobne do wiary, że nikt ani zbytniéj wagi, ani wielkiego zaufania w prawdę tych baśni mieć nie mógł.
W samym zamku mielsztynieckim, najstarsi nawet słudzy domu, których kilka pokoleń zżyło się z rodziną, niewiele dziejów jéj wiedzieli. Głębokie milczenie okrywało te tajemnicze przygody, zaszłe jeszcze wprzód, nim z Krakowskiego tu się na dobrowolne wygnanie przenieśli.
Różnie sobie tłómaczono te dwa wizerunki przodków na katafalkach, tę śliczną postać kobiety, która na białéj szyi krwawą nosiła pręgę. Wiedziano tylko, że było w roku kilka anniwersarzy, do których się uroczyście przygotowywano, które obchodzono z wielkim przepychem modłów, mszy, wigilij, egzekwij i nabożeństwa. Częste wspomnienia Emilii Spytkówny w pobożnych modłach, tradycya, że ją wystawiał ten portret wiszący w sali, że skończyła śmiercią tragiczną, nagłą, o któréj szczegóły nikt nie śmiał pytać, na nią szczególniéj zwracały uwagę domowników. Wieczorem też, przechodząc około jéj wizerunku, obawiano się nań spojrzeć, a głucha wieść twierdziła, że się często pojawiała z tą różą rozkwitłą w ręku, ukazując na szyję zakrwawioną. Mianowicie gdy nieszczęście jakie dotknąć miało Spytków rodzinę, duch Emilii zawsze się komuś objawiał. Rozsądniejsi mieli to za zwykłe baśnie, jakich pełno wszędzie. Starzy wszakże zasłyszeli, że od śmierci téj panny spadły wszystkie klęski na Spytków. Dzieci umierały w kolebkach; więcéj nad jedno, jakby tylko umyślnie na spadkobierstwo kary, z żadnego małżeństwa się nie wychowywało. Od kilku pokoleń żaden Spytek nie miał nad jednego syna, a choć pragnęli córki, nie przyszła na świat już żadna: owa Emilia była ostatnią... Dziwnym też fenomenem, do którego przywiązywano pewne znaczenie, od tych olbrzymów na wizerunkach starych, Spytkowie zeszli na wzrost prawie karli; każdy z nich od ojca był mniejszy, a choć ułomności żadnéj widać w nich nie było, maleli i drobnieli, tak, że niemal wstydzili się światu pokazać. Każda z matek starała się wszelkiemi sposobami dać swemu dziecięciu siły i bujność; karmiono je umyślnie, dawano ciału rozrosnąć się, ćwicząc je i krzepiąc: nic nie pomagało. Przychodzili na świat z nadzieją, że zwykłego dojdą wzrostu; potém nagle młodości brakło, i przed zwykłemi laty rosnąć przestawali. Uważano nawet, że Eugeniusz, którego matka była pięknéj i wspaniałéj postawy, choć go w klimacie obcym, za radą lekarzy, żywiąc jak najposilniéj, wychowywano, nie dorósł ojca, i mimo najpiękniejszych kształtów ciała, nadzwyczaj był wątły i drobny. Umysł w nim dojrzał przedwcześnie, władze duchowe się rozwinęły; lecz roślina ludzka, dotknięta jakąś fatalnością plemienia, na łodydze usychała.
Niedziw, że nosząc na sobie to brzemię jakieś wspomnień tajemniczych i groźby przyszłości, Spytek ojciec był smutny i milczący. Cały też dom dzielił się tą żałobą jego, i rzadko się weselszy śmiech rozległ po komnatach starożytnego gniazda. Życie płynęło w nim, jak płyną głębokie rzeki, których powierzchnia nie ma marszczki na sobie, nie okrywa się pianą, zdaje się stać, a dno jéj zwodniczo się ukazuje z za kryształów, choć jest niezgłębioną przepaścią.
Troska o dziecię, obrzędy pobożne, uroczystości żałobne, zachowywanie wszelkich podaniowych obyczajów przywiązanych do pewnych dni w roku, czytanie, rozmyślanie, przechadzka w ogrodzie zamkniętym, — stanowiły całe życie Spytka, który naówczas tylko ukazywał publicznie, gdy tego uniknąć nie mógł. Do tego trybu musiała się zastosowywać i pani, chociaż dla niéj daleko to było trudniéj.
Wychowana inaczéj, spędziwszy młodość na swobodzie, w uboższym a gościnnie zawsze dla wszystkich otwartym dworku szlacheckim, panna Brygida musiała się, poszedłszy za mąż, zastosować do nawyknień męża. Poddała się warunkom jego życia, ale nie wyrzekła się jednéj dziwnéj w kobiecie namiętności: zamiłowania w myśliwstwie. Ojciec jéj był zapamiętałym łowcem; od dziecka córka mu w wyprawach towarzyszyła, strzelała jak żaden z mężczyzn, jeździła na najdzikszych koniach, i choć w domu umiała dni spędzać u krosien, gdy posłyszała trąbkę, gdy psy się odezwały pod oknami, zrywała się jak szalona, i nic jéj naówczas powstrzymać nie mogło. Spytek z razu sądził, że z wolna pohamować potrafi tę passyę, że ona z wiekiem sama ustanie; ale przekonał się w końcu, że była nieuleczona i uległ jéj, uznawszy, iż za liczne ustępstwa żony, należy wypłacić się wzajemnością. Chociaż sam nigdy w lesie nie bywał, myśliwstwo w Mielsztyńcach urządzone było po królewsku; psiarnię miał najsławniejszą w kraju, sieci, strzelców, osaczników i cały dwór osobny łowiecki, na którego utrzymanie wielka wioska ledwieby starczyła. Stary koniuszy, a razem nadłowczy, Kmiecic, towarzyszył zwykle nieodstępnie pani we wszystkich jéj wycieczkach. Oprócz tego szedł na wypadek wózek parokonny, koń luźny, a maleńkich strzelbek do zmiany wieziono tyle, żeby nigdy na nabijanie czekać nie potrzebowała. Późną jesienią pani Spytkowa jeździła z chartami, które tak wilka brały, jak najprostszego kota, a w dojeżdżaniu nikomu się wyprzedzić nie dała, i konie jéj szły na równi z psami nąjrączszemi.
W lasach mielsztynieekich, które były rozległe, w puszczy sąsiedniéj należącéj do Zamojskich, nikomu polować nie było wolno, a zwierzynę niemal hodowano i liczono, aby jéj na zwykłą porę nie brakło. Oprócz Kmiecica i służby, nikt na tych łowach nie bywał, choć one budziły ciekawość niejednego.
Widywano tylko piękną panią na dzielnym koniu tureckim, przesuwającą się jak wiatr po polach, a za nią cały tłum myśliwców, wozy, psy, bryki, z sieciami i przyborem... Wszystko to przelatywało i nikło gdzieś w ciemnéj puszcz głębi...
Niekiedy o krótkim dniu wracała już późno, a naówczas otaczali ją jezdni z kagańcami, i orszak ten, którego droga wyściełała się iskrami, zjawiał się i nikł wśród ciemności, jak jakieś nocne widziadło. Daleka łuna, posuwająca się szybko, kazała się domyślać po włościach, że pani z polowania wraca, ale nim kobiety i dzieci na gościniec wybiegły, by ją zobaczyć, już orszak się przesunął, a po nim tylko niedogasłe szczęty gdzie niegdzie dymiąc konały.
Ludzie, co ją otaczali, mówili, że mimo zapału myśliwskiego, nigdy jéj nie słyszeli mówiącéj, nigdy nie widzieli uśmiechniętéj wesoło...
Ze zsuniętą brwią jechała, goniła, strzelała, spoglądała na ubitego zwierza i powracała do zamku nieznużona, nie dając znaku po sobie, że w lesie kilkanaście godzin spędziła na skwarze, zimnie lub słocie.
I tego dnia, którego się spodziewano powrotu Eugeniusza z zagranicy, chcąc na jego spotkanie wyjechać, pani wzięła z sobą myśliwych i popędziła konno, a dopiero gdy syn się ukazał, z nim do powozu się przesiadła.
Mimo poszanowania, jakie obudzała, charakter pani Brygidy nie mógł jéj serc jednać; była dobrą dla otaczających, ale obcą wszystkim. Prędzéj sam Spytek rozmową, słowem, uśmiechem zbliżył się do kogo i dowiódł, że z nim czuje się członkiem jednéj, wielkiéj ludzkiéj rodziny: pani spełniała jak najściśléj obowiązki swoje, wymagała od drugich ich spełniania nieubłaganie, ale jéj serce kobiece zdawało się żelazną blachą w piersiach zabite. Nie okazywała ani szczęścia, ani bolu, zawsze była jedną, milczącą, poważną i jakby całemu światu zupełnie obcą, żyła tylko w sobie. Dla męża powolna, stosująca się do jego rozkazów, uległa rozporządzeniom, również była zimną i nieprzystępną.
Gdy Pan Bóg dał jéj syna, zdawało się, że te lody pękną. Chwyciła dziecię, namiętnie przyciskając je do łona... chciała je kochać, rozwiązywały się usta, zabiło serce, ale lekarze nie dozwolili karmić jéj saméj, dziecię potém odesłano pod cieplejsze niebo, wydarto jéj tę pociechę.
Naówczas, choć po zbladłém licu widać było ślady niezmiernego cierpienia i walki, z ust jéj nie wyrwała się skarga, jęk ani prośba. Uległa, z nową namiętnością tylko rzucając się do łowów.
Dziecię ledwie raz w rok przywożono do Mielsztyniec. Były to dla niéj dni uroczyste, gorączkowego zajęcia; ale zarazem z obejścia się z synem znać było, że ten związek serdeczny, który życie powoli każdą chwilą razem przebytą utrwala, został zerwany między nią a tém dzieckiem. Z ciekawością wpatrywała się w nie, badała, a czuła mu się obcą. Niekiedy wybuch czułości ją zbliżał, a chłód dziecka oddalał... Syn wychowywany był starannie, ale z pewnemi szczególnemi ostrożnościami, które tylko przeszłość wytłómaczyć mogła. Obawiano się w nim egzaltacyi, zbytku roznamiętnienia; więc dążono ku temu, by za wczasu go rozczarować, ostudzić i trzymać w chłodzie. Może dla tego matce nawet zajmować się nim nie było wolno; bo mimo pracy jéj nad sobą, energiczny charakter malował się w niéj dobitnie. Matką więc była tylko z imienia, choć w czasie pobytu dziecka w Mielsztyńcach zbliżała się często ku Eugeniuszowi, jakby dobyć z niego chciała rzeczywiste przywiązanie dziecięcia...
Z planów zapewne głęboko obmyślanych wynikało, że chłopak chować się musiał między obcymi, z dala od wrażeń, jakie w domu rodzicielskim mógł odbierać, powierzony opiece najtroskliwiéj wyszukiwanych piastunów i nauczycieli. Strzeżono go od marzeń, wdrażano do rzeczywistości, zabijano w nim umyślnie zbytnią czułość i namiętności gwałtowniejsze, których wybuchu zdawano się spodziewać. Ojciec pomimo to nastawał mocno, aby dziecię bardzo religijnie w wierze ojców, w nawyknieniu do praktyk jéj wyrastało. Zastosowywano się do tego, ale trudno było w ówczesnéj Francyi, przy nauczycielach Francuzach, acz w stanie duchownym wybieranych, tchnąć weń tego ducha, który tam już nie istniał. Koniec XVIII wieku wyrobił tak nieznacznie swawolę myśli pragnącéj odzyskać swe prawa sądu i samorządu, iż jéj ulegli nawet ci, co suknię duchowną nosili i z powołania do obrony religii powoływani byli. Ci, zachowując powierzchownie wszystko, do czego ich stan ten zmuszał, posłuszni zewnętrznym formom, stykali się w życiu z zasadami tak przeciwnemi powadze, któréj musieli ulegać, otoczeni byli atmosferą tak przesiąkłą cale różnym duchem, iż niepostrzeżenie tracili gorliwość, nabywali pobłażania, zarażali się sceptycyzmem, a raczéj drętwieli w obojętności zupełnéj. Działanie to ducha wieku nie było nagłe, jak się nam dziś wydawać może z daleka, nie występowało wręcz zaczepnie do boju; ograniczało się tajemniczém, ale niszczącém przetwarzaniem przeszłości.
Wszystko, co jakąkolwiek styczność miało ze światem uczonym, z literaturą, przejęte było niewiarą i niepokojem poszukiwania utopij, które wiarę zastąpić miały.
De Bury, nauczyciel młodego Eugeniusza, był najzapaleńszym zwolennikiem Jana Jakóba Russa... W jego pismach upatrywał jakby nowe światło, jutrzenkę nowéj ery; a jak wielu naówczas, godził marzenia filozofa genewskiego z zasadami chrześciańskiemi.
W Mielsztyńcach ścisłość religijna była nader wielka; zachowywanie przepisów nawet najobojętniejszych wiary, posuwano do nieubłaganéj surowości. Sam pan Spytek był niejako stróżem ortodoksyi domu, i stawał opornie nawet przeciw kapłanom, jeśli coś z praktyk starych zwolnić chcieli dla słabości ludzkiéj. Nigdzie też wszystkie tradycye kościoła naszego pilniéj przestrzegane nie były, a obrzędy spełniane z większą skrupulatnością. Kaplica zamkowa była filią parafialnego kościoła, dosyć oddalonego, na słotne i chłodne pory roku; ale mimo przywilejów, jakie miała, Spytek w dni uroczyste poczuwał się do obowiązku odprawiania nabożeństwa w miasteczku, razem z innymi parafianami, i naówczas go tylko obcy ludzie widzieć mogli z daleka. Odbywało się to z pańską wystawą; szły powozy stare, ozdobne, poprzedzane przez masztalerzy, ze służbą w wielkiéj liberyi, z rękodajnymi dworzanami, hajdukami i t. p. Kawalkata zajeżdżała przed kościół, a proboszcz zwykle ze święconą wodą wychodził naprzeciw dostojnym kollatorom, którzy we drzwiach przyjęci, zamykali się potém w osobnéj loży, przy wielkim ołtarzu dla nich umyślnie wzniesionéj. Lud miasteczka i okolicy cisnął się naówczas tłumnie przy wejściu i wyjeździe, aby ich oglądać choć z dala, gdyż ciżba sług szeregiem stojąca na drodze do karet, zbyt mu się zbliżać nie dawała. W takich razach kapelan, najczęściéj zakonnik towarzyszący państwu, rozdawał obfite jałmużny, po które żebractwo się w te dni z dala zbiegało.
Spytek sam przestrzegał, aby domownicy wszyscy równie z nim uczestniczyli w nabożeństwach i zachowywaniu religijnych obyczajów miejscowych, które każdy niemal kraj sobie wyrobił w pierwszych wiekach gorliwości. A na tych chrześciańskich ucztach, na które gdzieindziéj liczne się zjeżdża sąsiedztwo i rodzina, w wigilię Bożego Narodzenia i na Wielkanocne święta, w Mielsztyńcach pusto było i nikt prócz starszyzny i oficyalistów do stołu nie siadał. Łamano się opłatkiem, dzielono święconém jajem w milczeniu jakiémś smutném. Bo Spytkowie rodziny nie mieli, a przyjaciół dobrowolnie się wyrzekli.
Można sobie wystawić, jak księdzu de Bury, odwykłemu od praktyk ścisłych, wydawać się musiał dom ten, istny klasztor ostréj reguły. O ósméj rano dzwoniono na mszę świętą do kaplicy zamkowéj; naówczas co żyło we dworze, musiało jéj być przytomném. Po mszy następowały wspólne modlitwy, śpiewy, czasem medytacye... i dodatkowe obchody, wedle pory roku. Wieczorem wspólna modlitwa na Anioł Pański znowu skupiała wszystkich. Środa, piątek i sobota obchodzone były ścisłym postem; w piątek sam pan Spytek suszył zawsze i do stołu nie siadał nawet; w wigilię także, adwent, wielki post czterdziestodniowy, suche dni kwartalne, jadano z olejem lub wodą, kto oleju nie znosił. Dla Francuza były to rzeczy niesłychane; gdyż nigdzie post, oprócz po klasztorach, tak surowo jak u nas zachowywany nie bywa. Dzieciak także od tego był odwykł, a posty za granicą odbywał z nabiałem, rybami, oliwą, i czuć mu się one nie dawały. Różnica ta rodzicielskiego domu nauczycielowi i dziecku wydawała się barbarzyństwem średniowieczném. Wspominamy o tém, choć to nietylko jedno raziło wychowańca ks. de Bury i uśmieszek wywoływało na jego usta. Wstrzymywał się wprawdzie z objawieniem tego co myślał przy ojcu, ale nie krył przed matką, która milczała.
Spytek, ile razy syn powracał mu latem do domu na parę miesięcy, niespokojném okiem badał rozwijanie się téj jedynéj rodu swojego gałązki. Dopóki był młodszym Eugeniusz, łudził się i cieszył postępami, swobodą, weselem... ale od lat kilku już radość tę zastąpił niepokój, choć ukrywany, jednak widoczny. Zmieniono dwóch nauczycieli z kolei, starano się księdza, w ogóle dostrzegł ojciec, że dziecię obce jest domowi, rodzinie. To go przerażało. Eugeniusz każdego roku powracał mu jakiś coraz dziwniéj obcy, coraz mniéj rozumiejący dom własny, coraz nim bardziéj znudzony, uśmiechający się widoczniéj z jego majestatycznéj ciszy. Unikając może jakiegoś wymarzonego niebezpieczeństwa, zarażenia go zbytnio pewnemi tradycyami, któreby życie zatruć i obawą natchnąć mogły, nastręczono większe daleko, czyniąc z niego istotę bez związków z tym światem, w którym jednak żyć musiał i dźwigać jego obowiązki.
Stosunek ojca do syna i matki do jedynego dziecka był zaprawdę dziwny; nie brakło w nim oznak miłości i najczulszego przywiązania dowodów, a jednakże zdawało się, że serce z nich wyjęto.
Pieszczono to dziecię, ale szczerszém słowem nikt do niego nie przemówił... Ojciec nie umiał czy nie mógł, matka jakby się lękała. Oczyma śledziła Eugenka, podziwiała go, lecz obawiała się do niego przystąpić. Władał nim ten, któremu rodzice przekazali całą swą moc nad nim i prawo, — miły, słodki, dowcipny i rozumny ksiądz de Bury, ale wedle teoryi, nie wedle serca.
Jeżeli zamiarem było zawczasu ten niebezpieczny organ życia w nim zniszczyć i nieczynnością ostudzić, można rzec, że się wychowanie doskonale udało: Eugenek żył głową, myślą, jak najmniéj uczuciem. Nie obrachowali nauczyciele może, iż rozbrajając serce, niepodobna fantazyi związać, myśli spętać, namiętności sparaliżować; a gdy przeciwwagi uczucia nie ma, naówczas ta fantazya i namiętności daléj mogą zaprowadzić, niż słabe serce znieść potrafi...
Często co ma ostudzić i uzbroić człowieka, na większe go niż czułość chorobliwa naraża niebezpieczeństwa...
Lecz nie wyprzedzajmy wypadków prostéj naszéj, ale niestety! prawdziwéj powieści.
Dzień ten, na który wypadkiem trafił do Mielsztyniec pan Repeszko, był dla Spytków uroczystym. Po roku niewidzenia odzyskiwali to dziecię, na którém wszystkie ich spoczywały nadzieje, i mogli śledzić w niém rozwijanie się o przyszłości stanowiące. Niedziw, że ojciec drżąc go oczekiwał, że matka przeciw niemu wybiegła, aby go prędzéj zobaczyć.
Ks. de Bury, który już od lat kilku był przy Eugenku, nie znał też Mielsztyniec. Zalecony przez jednego z pobożnych i świątobliwych zakonników na nauczyciela dla młodego Spytka, w czasie wakacyj zwykle odbywał podróż do swéj rodziny i po raz pierwszy przybywał z wychowańcem do nieznanego sobie kraju i domu.
Kraj, dom i ludzie czynili na żywym Francuzie niezmierne wrażenie; ale był przecięż dobrze wychowanym człowiekiem, więc zdziwienia nie okazał, ani słowem go zdradził. Z ciekawością spoglądał na wszystko. Z niemniejszą wyczekiwał na niego Spytek, który jakoś wcale różne sobie wyobrażenie był uczynił o księdzu i guwernerze swego jedynaka; uderzyła go od razu ta powierzchowność zbyt światowa.
Gdy weszli do pokoju ojca, a dziecię rzuciło mu się na szyję, nie jak po polsku wypadało, do nóg, gdy po za chłopakiem ukazał się ufryzowany, młody, uśmiechający się księżyna, stary pan Mielsztyniec zadrżał. W jednéj chwili pojął, poczuł, że stracone było wszystko, że syn jego tym nie będzie, kim on go mieć chciał. Był dobrym fizyognomistą i sędzią ludzi, nie mógł się na tém nie poznać. Zbladł p. Spytek, zadrżał, ręce jego objęły syna... ucałował go w czoło, ale łza, która się na czoło dziecka stoczyła, już go opłakiwała. Druga jeszcze okoliczność uderzyła go nieprzyjemnie: Eugenek, który od przeszłego roku powinien był wyrosnąć, nie zdał mu się ani odrobinę wyższym. Ojciec poczuł w objęciach, że dziecię nie urosło, że rosnąć od roku przestało... że było niższe od niego... trwało więc nad rodem jego przeklęctwo...
Ale oba te nieprzyjemne wrażenia pokrył siłą woli, uśmiechnął się i wrócił do układnego Francuza, który przygotowany komplement deklamował z odwagą i przytomnością umysłu niezachwianą. W téj oracyi, subtelnie madrygałowym sposobem przysmażonéj, zręcznéj, wytwornéj a czczéj, była mowa o wielkich przeznaczeniach potomka znakomitéj rodziny, o owocach pracy, o darach natury i t. p., i t. p.
Spytek połknął to grzecznie, a patrzał na syna tylko, na którym też i oczy matki spoczywały z gorącą ciekawością... Rozmowa w pierwszych chwilach roztaczać się poczęła powolnie, obojętnemi zapytaniami, odpowiedziami, ogólnikami, które zawsze stanowią preludya zbliżenia się nieznajomych.
Jeden Eugenek, pieszczone dziecko i wychowanek natury po trosze, który ani się hamować nie widział potrzeby, ani żywości swéj i wesołości studenckiéj ukracać, po chwilce spoczynku ruszył się żwawy, swawolny, niecierpliwy, budząc wszystkich zapytaniami, i okazując, że niczyjéj powagi za wyższą nad potęgę swéj młodości nie uznaje. Tknęło to Spytka, nawykłego do wielkiéj w domu karności..., ale przy obcym nie śmiał się odezwać.
Chłopak był całkiem Francuzik, przez najemników wychowany i do panowania im przywykły. Ani wejrzenia matki, ani uwagi ciche księdza, ani smutne milczenie ojca, nie mogło weselu jego, roztrzepaniu, żywości położyć pewnych granic...
Ciche pokoje zamkowe, w których od dawna wesoły śmiech się nie rozlegał, po raz pierwszy od lat wielu posłyszały odgłosy wiosenne téj radości, co nie wie z czego wyrasta, dla czego jest, a czuje się na świecie potrzebną ludziom i sobie. Tylko w sercu starego Spytka ten śmiech dziecka odbił się jak okropna wróżba ciężkich boleści, któremi się musiał opłacić; ścisnęło mu się serce na myśl, że Eugenek ani przeczuwa ciężarów swéj doli. Matka także to na ojca, to na niego patrzała smutnie zdziwiona.
Dziecko w jednéj chwili uścisnąwszy ojca, potém ucałowawszy mu nogi, pobiegło do matki, aby jéj nie być zaległém w pieszczotach; z ciekawością przemyszkowało kątki wszystkie, zajrzało gdzie tylko mogło, wdrapało się do okna, powąchało stare księgi ojcowskie, i jużby się było chciało wyrwać na swobodę, aby księdzu swemu pokazać cały zamek... opowiedzieć co niegdyś tu od sług słyszało... polatać...
A jednakże ten trzpiot tak swawolny, miał mimo fizyognomii swéj dziecięcéj lat szesnaście przeszło; ale pieszczoty czyniły go w pewnych względach jeszcze tak młodocianym roztrzepańcem.
Przeczuciem matki wiedziona, chcąc razem syna uwolnić z tego więzienia, a ojca z nauczycielem zbliżyć, pani Brygida skinęła na niego, aby z nią wyszedł, i wywiodła go z sobą do sąsiednich pokojów.
Eugenek widywał je co rok, ale zawsze dziwny zamek ów zaciekawiał go tysiącem rzeczy. I tym razem wybiegł, witając najprzód trupią głowę w rycerskim hełmie, z zuchowatością śmiałka, który się już nawet śmierci nie lęka, a potém ścigając milczącą matkę pytań tysiącem.
— A to ta babusia... panienka z czerwoną pręgą na szyi, któréj historyi nikt mi powiedzieć nie umiał czy nie chciał... ale ja się jéj muszę dowiedzieć! paplał żywo. Ja już mam lat szesnaście, nie jestem dzieckiem, jestem mężczyzną, powinienem znać historyę domu... A to ten stary, ogromny, straszny pradziad, którego nazywano miecznikiem, choć miecznikiem nie był.
Matka nic nie odpowiadała, on wciąż biegał, witał, zaglądał.
— To dziwna rzecz, mówił: od tylu lat zawsze tu wszystko na swojém miejscu. W pokoju ojca... w tych salach... nic nie drgnie, nic nie przybywa, nic nie starzeje. Ludzie ci sami... zdaje się, że wczoraj ztąd wyjechałem...
— Słuchaj Eugenek — usiadłszy w kątku sali okrągłéj i przyciągając go ku sobie, odezwała się Spytkowa: — tyś mnie zrozumieć powinien. Wyprowadziłam cię umyślnie, aby ci powiedzieć rzecz jedną... aby cię przestrzedz.
— Przestrzedz? dobrze... odparł chłopak... ja jestem posłuszny, gdy tylko mogę.
— Widzisz jak tu wszystko nieme, milczące, poważne dokoła ojca, który smutek jakiś dawny nosi na sercu. Ty jesteś młody, ty potrzebujesz wesela i hałasu, ale one ojcu mogą być przykre... Wstrzymuj się... nie trzpiotaj, nie śmiéj się... bądź uważniejszy, bądź z poszanowaniem i umiarkowaniem.
— Moja mamo, rzeki Eugenek, to dobrze; ale kiedy mi w duszy wesoło, że was widzę, żem tu przybył, jakże to ukryć?
— Być wesołym, lecz nie okazywać tego.
— Matko, to zawsze będzie rodzaj kłamstwa.
— Prawda, dziecko moje, smutnie odpowiedziała Spytkowa: na co ja cię go mam uczyć? Wcześnie nauczy cię tego życie... A więc...
Umilkła i pocałowała go w czoło.
— Bądź jakim cię Bóg stworzył, jak ci serce wskaże... a co się ma stać, to się stanie...
— A cóż się może stać, matko? zapytał chłopak.
— Nic, nic.. Ojciec jest człowiek stary, znękany, smutny; może cię wziąć za bardzo płochego i zmartwić się...
— Dla czegoż ojciec jest smutny? alboż nie pamięta, że był młodym i wesołym? mówił Eugenek.
— Już dość, nie zadawaj mi pytań, dziecko moje... Niech cię Bóg błogosławi, niech...
Tu łza się zakręciła w oku, ale śmiech dziecka rzucił w nią jakiś promień radości i uśmiechnęła się także.
— Nie spytałeś o swego konia! zawołała.
— A! prawda, mój koń, mój arab! Matko! każ wyprowadzić araba! niech Tamara za szyję uścisnę. Czy on mnie też pozna? czy zarży do mnie?
I klasnął w ręce, i pobiegł do dzwonka na stoliku, a w chwilę słudzy się zbiegli i do stajen posłano, aby Tamar przyszedł młodemu panu sobą się pochwalić...
Gdy tu tak się skończyła rozmowa, w pokoju pana Spytka ks. de Bury, chcąc jak najtrafniéj pochwalić się postępami wychowańca, pojętemi wedle swych zasad, każdym rysem, każdém słowem raził ojca, który bladł, czerwieniał, nie śmiał się jeszcze sprzeczać, ale przekonywał się coraz bardziéj, iż wychowanie syna było chybione, że człowiek, któremu je powierzono, niewtajemniczony, pełen wiary w siebie, poprowadził je koleją wieku, do którego należał, i kraju, którego był dzieckiem. Nie czas już było walczyć, cofać się, gniewać; potrzeba było kielich goryczy, najcięższy w życiu, wypić do dna, nie zmrużywszy oka, nie jęknąwszy nawet. Stało się.
Blady pan Spytek, z załamanemi rękami, słuchał milczący świegotliwego opowiadania, a oblicze jego tak straszna jakaś nagle napiętnowała boleść, że wchodząca po półgodzinnéj niebytności żona, przelękła się na widok jego, nie śmiejąc jednak dać poznać po sobie, że to widziała... bo nie wolno jéj było pytać. Siedziała milcząca. Eugenek tylko pobiegł do ojca, chwaląc araba, którego wyściskał i na którego już siąść pragnął...
Na skinienie Spytka, który widocznie cierpiał bardzo, pani Brygida wywiodła ks. de Bury i syna. Gdy drzwi się zamknęły, stary pochwycił się za krzesło, nogi pod nim drżały; wziął się za czoło palące, a potém powlókł do klęcznika i padł na kolana.
— Stań się wola Twoja, Panie! zawołał. Widzę zgubę rodziny w tém dziecięciu... Chciałem je uczynić czujnym pracownikiem w Twéj winnicy, pokutującym za ojców winy, abyś się nad krwią naszą ulitował — nie zdołałem! Wszystko w mych rękach przeistoczyło się, skarlało jak ja, znędzniało... Nieuniknione przeznaczenie, wyrok Twój Panie nieprzebłagany się spełni... Łzy i modlitwa nie ocalą od zaguby rodziny, na zgubę palcem Twym naznaczonéj. Stanie się więc wola Twoja... rozsypie się więc w proch znikomy... Walczyłem do ostatka, pragnąc przemienić dole naszą, wstrzymać śmierć; alem słaby... i oto padam, Panie, i jęczę: weźmiéj mnie, abym na ruinę nie patrzał i ostatka nie oglądał oczyma mojemi...
Nierychło przyszedł do siebie stary, a gdy ochłonął nareszcie i chciał wyjść do żony i syna, poczuł się tak nagle osłabłym, że całą siłą zaledwie wywlec się potrafił z komnaty. Powolnym krokiem przeszedł, jakby żegnając się z niemi, puste sale zamkowe, stając naprzeciw portretów i duchem rozmawiając z niemi.
Tak dosyć smutnie przeszedł ten dzień pierwszy pobytu Eugenka w domu rodziców, chociaż Spytek miałby się czém pocieszyć, gdyby po ludzku umiał przyjmować pociechę. Po obiedzie bowiem ks. de Bury przyniósł rozpakowany cały stos wypracowań, rysunków, zeszytów naukowych młodego trzpiota, który wielkie zrobił postępy. Pozornie dziecinny, umiał i wiedział więcéj niż pospolicie w jego wieku chłopcy; ale ta nauka nawet raziła ojca, bo w niéj na każdym kroku czuć było niecierpliwy umysł, który po za granice teraźniejszości sięgał, pragnąc burzyć i przetwarzać.
Gdy się wszyscy na spoczynek porozchodzili, a nauczyciel rozmyślał tęskno nad nudami, jakich w Polsce doznawać będzie, dla braku stosownego towarzystwa, gdy miał siąść i pisać wrażenia swe dla przyjaciół pozostawionych we Francyi, dla ks. Raynal’a i kawalera Beaumarchais’a, niezwykły o téj godzinie ruch jakiś dał się słyszeć na korytarzach. Ksiądz de Bury, nie budząc usypiającego wychowanka, wyszedł, aby się spytać co się stać mogło? Byłby wszakże z trudnością się rozmówił, gdyby wypadkiem nie przesunęła się w téj chwili blada jak marmur, zasępiona pani Brygida. Szła z oczyma wlepionemi w ciemność... z lampką w ręku... Ksiądz troskliwém pytaniem ją wstrzymał...
— Módl się, odpowiedziała mu: pan i mąż mój niebezpiecznie zapadł...
— Cóż się stało?
— Nic... zachorował...
Była już noc, gdy sługa czuwający przy panu Spytku omdlałego podniósł z klęcznika, przy którym się modlił, i pobiegł oznajmić pani. Stary leżał z gorączką silną na łóżku. Natychmiast posłano po lekarza do blizkiego miasteczka, a konie rozstawiono do Lublina, aby nad ranem mógł przybyć lekarz inny, Włoch, który największéj sławy w okolicy używał. Spytkowa, na chwilę tylko odszedłszy od łoża męża, wróciła przy nim zająć swe miejsce, milcząca, ale przerażona tém uderzeniem piorunu. Spytek był nieprzytomny, odzywał się jakby do niewidzialnych postaci łoże jego otaczających; to płakał, to milczał, lub modlił się. Potém gdy chwilka snu go jakby pokrzepiła, budził się, poznając żonę, odzyskując zmysły, mówiąc chłodno i rozważnie; ale te jasne momenta trwały krótko, a po nich zaraz jakby mgłą oblekał się umysł, i znów wracali owi umarli do łoża... gorączkowe hallucynacye, łzy i modlitwy...
Na krześle przy starcu, łzy nie roniąc, marmurowo spokojna siedziała Spytkowa, słuchała i patrzała, jak się pogląda na spełnienie wyroku nieuniknionego. Trudno było odgadnąć co się w jéj sercu działo, jakiém uczuciem bilo ono dla tego człowieka, który był jéj mężem, którego dzieliła życie, zdając się nie podzielać ani pojęć, ani bolów, ani gorączkowych wróżb przyszłości. Niekiedy nawet zdawać się mogło, że pani Brygida, wcielona do téj rodziny, ani wielkiego do niéj przywiązania, ani nawet współczucia dla jéj losów nie miała. Jak ofiara wyznaczona do cierpień, dźwigała je nie jęcząc, nie żaląc się, ale nie pokazując też po sobie, że serce jéj ma jakiś udział w tych igrzyskach losu...
Wśród nocy już przybył najprzód lekarz z miasteczka; ale oprócz gorączki, któréj uznał istnienie, niczego nie mogąc się dobadać, przepisał tylko lekkie przeciw niéj środki; przyczyny choroby były dla niego tajemnicą... Tymczasem noc przeszła bez zmiany; nadedniem nastąpił sen i nieco ulgi... Doktor Włoch nadążył około południa, gdy znowu gorączka powiększać się zaczęła i stopniami ku wieczorowi rosła, co zwiastowało rozwijanie się choroby, ale charakteru jéj jeszcze określić nie było podobna.
W domu posępna panowała cisza; nawet Eugenek z książką w ręku, spokojny i smutny, siedział w sali, a serce jego prawie po raz pierwszy w życiu poczuło obawę i niepokój... Niekiedy blada matka wychodziła odetchnąć do sali, całowała dziecię w czoło, szepnęła słów kilka księdzu... i powracała do łoża...
Czekano przesilenia, które przyjść miało nazajutrz lub późniéj może. Ale tego dnia gorączka niesłychanie się wzmogła, chwile jasne znikły, chory był całkowicie nieprzytomny. Włoch nie krył się z tem wcale, iż nadzwyczaj małą ma nadzieję ocalenia pana Spytka...
Przebieg téj nagłéj słabości był zwykły wszystkim gorączkom tego rodzaju. Kryzys nie przyniosła ulgi, a raczéj przekonała, że chory sił do nowego życia już nie ma.
Następnych dni dogorywał tylko... wszelkie złudzenia trzeba było utracić. Szczęściem odzyskiwał przytomność, ale w chwilach takiego zwrotu tylu myślami się męczył, tylu obowiązkom chciał uczynić zadość, iż wysiłek zupełne wyczerpanie przyśpieszał...
Dopełniwszy powinności chrześcianina uroczyście, wedle dawnego obyczaju, w obec całego dworu, gdyż chwila ostatniego pomazania łączyła się zawsze u nas z pożegnaniem rodziny, sług i wszystkich ziemskich przyjaciół, — Spytek jakby nieco uspokojony, usnął. Była późna noc, gdy się przebudził... Otworzywszy oczy, ujrzał nieruchomą jak posąg żonę, która od początku choroby, nic prawie w usta nie biorąc, nie opuszczała na chwilę nieszczęśliwego... Siedziała patrząc na niego, bez łzy, bez wzruszenia pozornego, ale nie opuszczając stanowiska. W drugim pokoju modlił się kapelan, w dalszych siedzieli Eugenek i ks. de Bury, bo sobie wyprosił, żeby mu czuwać dozwolono... Daléj jeszcze starzy słudzy, officyaliści, wysłużeni gracyaliści, dwór niemal cały modlił się i płakał.
Od pierwszéj chwili, gdy zachorzał Spytek, zamkową kaplicę otwarto, wystawiono Przenajśw. Sakrament, i nieustannie w niéj na intencyę chorego odprawiały się modły.
Wśród ciszy i ciemności, ten oświecony kościołek zdawał się już przygotowywać do pogrzebu. Pomiędzy ludźmi było przeczucie śmierci, tysiące oznak złowrogich... coś, co mówiło, że Spytek z téj choroby nie powstanie...
Przebudzony, zwrócił oczy na Brygidę i cichym głosem ją przywołał.
— Żegnam cię, rzekł... niech ci Bóg wynagrodzi ofiary twe... On je tylko i ja widzieliśmy... Tam ci one policzone zostaną... Ostatnia wola moja i rozporządzenie... znajdzie się w papierach. Jeśli się nie znajdzie, po co tam wola człowieka próżna, gdzie boża wszystkiém rozrządza?... Stanie się co się stać było powinno — musiało. Próżnobym zalecał, zaklinał i chciał się przeznaczeniu wyłamać... Stanie się — powtórzył — co się stać było powinno! Niech syn przyjdzie... czuję, że nie dożyję rana.
Spytkowa poszła i przywiodła Eugenka, który przez te dni choroby ojca bardzo spoważniał i posmutniał; na twarzyczce jego znać było ślady łez i znękania...
Ojciec spojrzał na klęczącego i położył mu rękę na głowie.
— Dziecko moje, po cóż mam w młodą twą duszę wlewać jad i ból tych zwątpień, które moją strawiły? Niech Bóg odwróci kielich goryczy od ciebie, niech ci oszczędzi nieszczęść, niech błogosławi...
Tu mu głosu zabrakło.
Odwrócił się i podał rękę żonie, która ją w milczeniu ucałowała...
— Zniosłaś swe brzemię cierpliwie, rzekł: dzięki ci za to... Czułem, żeś je dźwigała, aleś mi to kryła... Zostaje ci wielki obowiązek... to dziecię! a w tém dziecięciu skupia się przeszłość kilkowiekowa rodziny... jéj zasługi i jéj grzechy... jéj posłannictwo i pokuta...
Głos powtórnie słabnąć począł i mowa stała się niewyraźną... Ręką jeszcze dotknął główki pochylonéj Eugenka i westchnął... a w westchnieniu tém ducha oddał...
I długie milczenie panowało w komnacie, nim się rozległy ostatnie płacze i ostatnie modlitwy. Ze wschodów zamkowych w dziedzińcu zbiegła wieść, która z ust do ust poleciała po sąsiedztwie: — Pan umarł! pan umarł!...


Mamyż opisywać wspaniały pogrzeb, na który z dalekich stron powinowaci, krewni, ciekawi, niezmiernie liczne duchowieństwo i szlachta, tłumami się zjechali? W istocie ciekawy był może ten obrząd, z całym tradycyjnym przepychem dawnych wieków odprawiany, na którym dwudziestu panegirystów przemawiało u grobu, a katafalk był arcydziełem misternéj architektury ornamentacyjnéj... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych wydano na opędzenie kosztów nabożeństw, które trwały kilka tygodni. Wszystko, co tylko kiedykolwiek w obyczaju było czynić dla uczczenia zmarłego, zrobiono jak najściśléj; żądała tego pani Spytkowa, zapewne przewidując wolę nieboszczyka, lub raczéj stosując się do jego zasad, objawianych w innych życia wypadkach.
Zaraz po tym nużącym obrzędzie, wezwani powinowaci do przejrzenia papierów Spytka, znaleźli w nich jego testament.
Datowany on był wieczorem tego dnia, gdy syn przyjechał do Mielsztyniec, i napisany jakby pod wrażeniem obawy śmierci i przymusowego pośpiechu. Obok leżała koperta świeżo rozdarta, która, jak się zdawało, dawniejszy, przy pisaniu nowego zniszczony testament zawierać musiała. Ale z tamtego popiół tylko w kominie pozostał.
Ostatnia wola była nader krótko wyrażona. Spytek żonie polecał opiekę nad synem i zarząd dóbr całych, dozwalając jéj sobie wybrać dwóch współopiekunów. Na majątku miała ona dawniéj zapewnione bardzo znaczne wiano, a oprócz niego dożywocie na połowie dóbr wszystkich. Kodycyl do testamentu wzmiankował, że gdy Eugeniusz dojdzie do pełnoletniości, wręczona mu zostanie rada ostatnia i błogosławieństwo ojca, powierzone osobie zaufanéj, która wymieniona nie została.
Zmienił się więc los Mielsztyniec i zamiary względem Eugenka przez ten wypadek. Matka od siebie dziecka oddalić nie chciała; zostawiono przy nim do czasu ks. de Bury. Przewidzieć było łatwo, że choć wdowa z początku najmniejszéj zmiany w trybie życia raz zaprowadzonym dopuścić nie chciała, choć zachowała sługi, godziny, obyczaj, szanując od dawna tu utrzymujący się porządek, nie mogło to trwać długo.
Pomiędzy nieboszczykiem a żoną, acz najprzykładniejsza panowała zgoda, nikt nie dostrzegł téj harmonii serdecznéj, dobrowolnéj, która się rodzi ze zgodności przekonań i charakterów. Było coś wytężonego, przymuszonego w tém szczęściu pozorném; czuć było z jednéj strony uczynioną i dotrzymaną, ale ciężką ofiarę. Miała się li ona aż za grób przeciągnąć?...
Pani Spytkowa liczyła wprawdzie lat trzydzieści kilka, ale wyglądała młodo, bo duszy jéj nawet ta walka lat kilkunastu nie zużyła i nie złamała. Zachowała się całą, z sercem młodém, z głową może pełną marzeń; tak przynajmniéj czarne, ogniste jéj oczy mówić się zdawały.
Było coś strasznego, ale uroczo pociągającego w téj kobiecie, milczącéj, zadumanéj, poważnéj, tajemnicą okrytéj i tak władającéj sobą, że najsilniejsze uczucie drgnienia z niéj nie wywołało.
Słudzy, szanując ją, lękali się jéj więcéj niż samego pana, a niektórzy przewidywali, że pod jéj panowaniem Mielsztyńce nie mogą już pozostać taką pustką klasztorną, jaką były. Ale nikt się nie ważył ani o tém przebąknąć; myślano i czekano.
W parę miesięcy ks. de Bury wyjechał do Francyi z powrotem, a do Eugenka przywieziono z Warszawy młodego człowieka Polaka, który się wychowywał za granicą. Był to młodzieniec wielkich nadziei i świetnych talentów, pan Tadeusz Zaranek, protestant. Pani Spytkowa, mając go sobie poleconym jak najkorzystniéj, nie dowiadywała się nawet o wyznanie; dopiero w Mielsztyńcach okazało się, że był uczniem genewskiego mistrza i gorliwym zwolennikiem Kalwina. Zgorszono się niepomału, iż pomimo to, Zaranek został przy uczniu. Prawda, iż z tą swą wiarą bardzo się wstrzemięźliwie zachowywał i nawracać na nią nikogo nie myślał.
Eugeniusz potrzebował towarzystwa; ku końcowi więc żałoby, powoli, nieznacznie, dom się otwierać, ożywiać, zaludniać zaczął. Matka nic przeciw temu nie miała. Zmiana więc, choć przychodziła nieznacznie i stopniowo, dawała się już czuć w domu, a po pierwszych do niéj krokach, wiele wróżyć było można. To też wróżono.
Nie skończyła się jeszcze żałoba uroczysta, rok i sześć niedziel trwająca, gdy niecierpliwie pono obrachowujący jéj trwanie kasztelanic Iwo, który czatował na to, aby się dostać do Mielsztyniec..... schwytawszy na przejażdżce Eugenka, poznawszy się z nim i przypodobawszy młodemu chłopakowi, utorował sobie drogę do nieprzystępnych dotąd dla niego progów zamku.
Kasztelanic, jakeśmy mówili, był jednym z tych ludzi, którzy mimo zaniedbania się, puszczenia cugli i rozpasania, umieją gdy potrzeba, najróżniejsze przybierać fizyognomie. Dla Eugenka stał się powagą, tak umiał go oczarować.
Chłopak, którego matka dosyć pieściła, wpadł jednego dnia do niéj, oznajmując, że kasztelanica Jaksę na wieczór zaprosił.
Porwała się na to jak raniona pociskiem pani Spytkowa, i z oczu jéj trysła błyskawica. Pierwszy raz zgromiła syna, że śmiał to uczynić bez jéj wiedzy, naganiała natychmiast panu Zarankowi, że na to pozwolił, ale koniec końców zgodziła się, by kasztelanic został przyjęty, oznajmując tylko, że do niego nie wyjdzie i widzieć go nie będzie.
Wytłómaczyła to przed synem tém, że towarzystwo tego człowieka znajduje dla niego niestosowném, że między rodzicami była jakaś dawna nieprzyjaźń...
Eugeniusz zamyślił się, posmutniał... ale ani śmiał prosić matki, aby dla niego zmieniła postanowienie.
Rozkazano wszakże, aby przyjęcie było jak najwspanialsze, i wyznaczono na nie paradne zamku pokoje, te właśnie, przez które widzieliśmy przechodzącego pana Nikodema Repeszkę. Pan Zaranek miał tylko pomagać Eugenkowi w zabawianiu gościa.
Nie wiadomo nam, jak do tego doszedł mimo swojego ubóztwa kasztelanic, że na oznaczoną godzinę stawił się przed zamkiem nie opuszczony i zaniedbany jak zwykle, ale ubrany wykwintnie, na koniu bardzo ładnym i z masztalerzem, który zastępował nakuliwającego Zacharyasza. Obejście jego zastosowało się do stroju: było łagodne, grzeczne i pełne uprzejmości. Eugenek, który z niecierpliwością młodego wieku oczekiwał na niego w ganku i zaraz mu oznajmił, iż matka jego jest chora, nie dostrzegł najmniejszéj chmurki na jego czole. Kasztelanic skłonił się, zagadał o czémś inném i wszedł na pokoje śmiało.
Tu jednak niepodobna mu było pokryć wrażenia, jakie na nim zamek ów tak pański, tylu pamiątkami ozdobiony, taki dostatek stary znamionujący uczynił. Skrzywiły się jego usta uśmiechem ironicznym, który przez nie przeleciał i zniknął, ale oczy mimowolnie zdradzały ciekawość i zdziwienie, prawie gniew jakiś tłumiony.
Tak przeszli aż do okrągłéj sali, z któréj widać było przez otwarte drzwi stojącą w hełmie na zbroi rycerskiéj ową trupią głowę (dziwne o niéj chodziły podania)... Iwo stanął, długo się wpatrywał, pochmurniał i rzekł:
— Wszak i to pamiątka familijna? Myśl prawdziwie oryginalna... Cóż to ma oznaczać?
— Ja nie wiem, rzekł szybko Eugenek. Mówią, że to proste przypomnienie śmierci... ale... mnie ludzie jakąś historyę opowiadali, zwyczajnie baśń kobiecą, że to ma być głowa ściętego przez miecznika nieprzyjaciela naszéj rodziny.
Kasztelanic szybko się odwrócił i więcéj już nie pytał... ale brew mu się zmarszczyła.
— Pan widzi, oto ten, dodał wskazując Eugenek: to jest miecznik... nie wiem czemu go tak nazwano. Miał być bardzo srogim człowiekiem..... A ta oto panna babunia, co ma tę dziwną krwawą przepaskę na szyi, z którą się urodziła... to jest córka miecznika...
Kasztelanic zdawał się nie chcieć już słuchać; przerwał rozmowę, mówiąc coś do Zaranka, potém ją zwrócił do koni. Przyniesiono wystawny podwieczorek, którego kasztelanic, pod pozorem słabości, nie tknął; przyjął tylko kieliszek wina, i ten zręcznie nachyliwszy się, wylał przez okno, jakby w tym domu nie godziło mu się rozłamać chlebem, ani ugasić pragnienia.
Eugenek widział to, ale przypisał temu, że matka się pokazać nie chciała. Sądził, że kasztelanic rychło odjedzie, lecz stało się przeciwnie. Iwo mówił wiele, gorąco, Eugenka osypywał grzecznościami, rozbawił się; wywiódł go w dziedziniec dla próbowania koni i do zmroku dokazywał z najdzikszemi, które pokonać umiał z cudowną zręcznością. Weszli na chwile z powrotem do sal, które znaleźli oświetlone. Kasztelanic brał za kapelusz, aby się już pożegnać, gdy najniespodziewaniéj otwarły się boczne drzwi na oścież, i pani Spytkowa, w czarnéj aksamitnéj sukni, weszła do sali.
Na widok jéj Iwo osłupiał. Pani Brygida zbliżyła się ku niemu ze zwykłą swą powagą i spokojem, i odezwała się głośno:
— Pomimo żem cierpiąca, chciałam dawnemu znajomemu podziękować za okazaną synowi memu życzliwość. Czułam się do tego tém więcéj obowiązaną dzisiaj, ze późniéj nierychło zapewne mogłabym tego dopełnić, gdyż wybieramy się do Warszawy.
O tym wyjeździe ani Eugenek, ani nikt dotąd nie słyszał... wszyscy okazywali zdziwienie.
Kasztelanic rychło przyszedł do siebie, uśmiechnął się, skłonił i odpowiedział:
— Jakkolwiek miło mi to dziś usłyszeć z ust pani... przykro, że to ją najmniejszy wysiłek kosztować mogło. Byłbym w Warszawie, dokąd się także udać zamierzam, złożył jéj moje uszanowanie.
Pani Spytkowa nie odpowiedziała nic, ale wstrzymała kasztelanica, który widocznie na jéj skinienie pozostał. Rozmowa stała się obojętną... a w chwili, gdy Eugenek pytał o cóś Zaranka, pani Brygida, nie przerywając jéj, zaczęła chodzić po sali, wiodąc za sobą kasztelanica.
Przechadzka ta z razu ograniczyła się na okrągłéj sali, potém przeszła jéj próg... a wreszcie posunęła się w galeryę, na któréj końcu świeciła zębami białemi owa w hełmie trupia głowa.
Spytkowa zatrzymała się tu, odstąpiła parę kroków, popatrzała z pogardą prawie na Iwona, i zmienionym odezwała się głosem:
— Pytam was, czy po to staraliście się tu wedrzeć, aby mnie ztąd wygnać?
Iwo stał chwilę jak wryty...
— Takiém pytaniem, po latach tylu, Brygida witać może Iwona?... Przyznaj pani, to dziwne...
— Jest to najłagodniejsze słowo, jakiegom użyć mogła. Przypomnij sobie coś uczynił, coś winien w obec mnie, a przyznasz, że ze wzgardy usta się te nawet otworzyć nie były powinny. Niżéj dziś stoisz w mych oczach, niż najlichsze słowo moje spaść może... niegodzien jesteś ani wejrzenia, ani wyrazu, ani pamięci. Powinnam była spytać: kto jesteś? a usłyszawszy nazwisko, nie przypomnieć sobie istoty, która je za życia nosiła...
Wyrazy te, mimo wysiłku, wymówione były z takiém uczuciem, że w głosie marmurowéj niewiasty drganie łkania słychać było.
Iwo był posępny i długo milczał.
— Pani, rzekł nareszcie: potrzebuję mówić długo, abym się uniewinnił. Czy pozwalasz?... Nie będę potrząsał łachmanów mojéj nędzy; opowiem historyę i zażądam sądu. Wolno mi mówić tu, teraz?...
— Nie, odparła kobieta.
— Więc kiedy? nalegał Iwo. Przysięgam, że nie wrócę tu więcéj; nie mam po co... ale chcę, byś pani wiedziała wszystko...
— Dla czego mam wiedzieć kłamstwo?...
Iwo zapłonął, podniósł się i uderzył w piersi.
— Jakem żyw nie splamiłem ust fałszem dobrowolnie! zawołał. Gdybyś pani śmiała...
Nie dokończył wzburzony.
— Teraz — dodał — nie proszę cię o pozwolenie... musisz mnie wysłuchać, lub... lub... tu się wstrzymał, — lub pomszczę się na twojém dziecięciu...
Spytkowa, chociaż blada, zachowała całą przytomność umysłu, spojrzała na salę i poczęła ku niéj wracać, a powracając i śmiejąc się dla pokrycia uczucia, którego doznawała, odezwała się:
— Zemsty się nie lękam, ale winnego wysłucham... Przyjedziesz, gdy cię syn mój wezwie.
— A wyjazd do Warszawy? spytał Iwo, którego oczy paliły się.
— Odłożę, odpowiedziała wdowa obojętnie.
Weszli do sali, mówiąc o polowaniu. Niktby się był nie dorozumiał, że przed chwilą miedzy nimi o życie lub śmierć toczyła się walka.
Kasztelanic rychło pożegnał się, siadł na koń i odjechał. Noc była ciemna, piękna, księżycowa. Eugenek gonił oczyma zręcznego jeźdźca, który w cwał puściwszy konia, znikł wkrótce w lipowéj ulicy.
Chciał, powróciwszy do matki, nagadać się o Iwonie, podziękować jéj, ale mu powiedziano, że z bolem głowy położyła się, i nikogo, nawet jego, wpuszczać do siebie nie kazała...


W tydzień potém Eugeniusz zdziwił się, gdy mu matka obojętnie dosyć przypomniała, że powinien odwiedzić kasztelanica, i może go zaprosić do Mielsztyniec raz jeszcze, nim do Warszawy wyjadą.
Chłopcu to było bardzo miło, bo kasztelanica niezmiernie polubił i czuł do niego pociąg, którego sobie wytłómaczyć nie umiał. Wybrał się więc konno na rabsztyniecki zamek, z panem Zarankiem i masztalerzem.
Wiadomość o téj przejażdżce, tak na pozór mało znaczącéj, pomiędzy starymi sługami mielsztynieckiego dworu niemiłe zrobiła wrażenie, i miano za złe pani, że na to pozwoliła. Jakkolwiek mało tu mówić było wolno za nieboszczyka pana, a tajemnice rodziny, ścisłém okryte milczeniem, ledwie między sobą w rozmowach napomknąć śmiano, trądycye te przechodziły pokoleniami, były wiadome w kółku dworzan, co od dawna Spytkom służyli, a teraz gdy stary zmarł, nieco swobodniéj o nich między sobą gwarzono. Strzegli się tylko słudzy, wyraźny mając na to rozkaz pani, żeby Eugeniuszowi głowy nie nabijali powieściami, które ona za urojone, dziecinne a niebezpiecznie na młody umysł podziałać mogące uważała.
Stary ten zamek obfitował w podania, lecz tak dzikiéj, krwawéj natury, tak posępne i straszne, że w istocie dla młodego chłopaka, poparte pamiątkami dotykalnemi, do których się ściągały, niebezpiecznemi być mogły. Chociaż Eugeniusza wychowano w zupełnéj nieświadomości tego świata duchów, do którego się odnosiły, choć sceptyk był i śmiał się z podobnych bajek, wyobraźnia gorąca mogła je przyjąć mimowolnie i na tle ich pracować.
W istocie te wizerunki stare miecznika, jego córki, żony, ta niewiasta z pręgą krwawą, ta trupia głowa w hełmie i mnóztwo innych zabytków, sama powieść o przeniesieniu się do Mielsztyniec, splątane były z bajeczną może, ale tragiczną historyą rodziny Spytków. W podaniach tych głuchą jakąś rolę odgrywała także, dziwnym zbiegiem okoliczności, rodzina Jaksów, do której Iwo należał.
We dworze wiedziano tylko dobrze, iż od czasów miecznika, o którego gwałtowności charakteru dziwne chodziły wieści, nienawiść między Jaksami a Spytkami doszła do tego stopnia, że się już członkowie tych dwóch rodzin tradycyjnie nigdy nie spotykali... Wieść niosła, że przypadkowe nawet zetknięcie się ich z sobą miało być zawsze przepowiednią nieszczęścia dla Spytków. Ztąd, jak pierwsza bytność kasztelanica przeraziła starych sług, tak przejażdżce Eugeniusza oprzeć się chciano nawet, nie dając mu poznać tego, że wagę do niéj przywiązywano. Ale młode chłopię było samowolne, pieszczone, a otrzymawszy pozwolenie matki i pragnąc gorąco, niczém się już powstrzymać nie dało.
Wypadek ten, gdyż stary dwór nieboszczyka uważał to za straszny dopust boży, za wróżbę nieszczęść niechybnych, skupił siwych sług pod zamkową kaplicę. Patrzali oni na odjazd panicza, potrząsając głowami, przerażeni fatalnością, jaka nad rodziną ciążyć się zdawała.
Czy Spytkowa o tych podaniach nie wiedziała, czy je lekceważyła, różnie sądzono; ale dwór pamiętał to, że kasztelanic Iwo niegdyś się o nią starał, a opinia, jaką miał od dawna w okolicy, samego zbliżenia się jego do pani, do Mielsztyniec, do Eugenka, obawiać się już kazała. Nic ztąd dobrego wyniknąć nie mogło; dla wielu dość było nazwiska Jaksy, ażeby w tém dojrzeć karę bożą.
Tymczasem chłopak pędził do Rabsztyniec, z ciekawością młodemu wiekowi właściwą. Wyobrażał on je sobie gryfiém gniazdem rozwaloném, jak je sam pan nazywał, ale nigdy tak straszliwą ruiną. Na widok tych gąszczy, tych zwalisk, błota i śmieci, wychowaniec zbytku był prawie przelękły. Zsiadł z konia na ścieżce, a zaraz też i gospodarz zjawił się, jakby na niego oczekiwał, nie ów strojny gość zamku, ale odarty i zaniedbany, z najeżonemi włosami, błędny rycerz jakiś, z uśmiechem ironicznym na ustach. Powitał on Eugenka jakoś szydersko, i zamiast go poprowadzić do mieszkalnego skrzydła, jął go obwodzić po gruzach, zdając się mieć w tém jakąś gorzką przyjemność, że się przed nim chlubił swym upadkiem i nędzą.
Na ostatek poszedł z nim do kaplicy grobowéj, a gdy Eugeniusz przelękły poglądał na powywracane trumny, rzekł z wyrazem prawie okrutnym:
— Pamiętaj pan coś dziś widział... jest to widok nauczający. Któż wie? dodał dziko... dziś to los Jaksów, jutro być on może choćby Spytków losem. Bóg wielki, sprawiedliwość nieubłagana... losy nieprzezwyciężone, a ludzie są znikomi i słabi.
W młodzieńcu zadrgała duma i krew starej rodziny zakipiała; pierwszy raz uczuł wstręt do tego człowieka, którego był tak gwałtownie ukochał. Zdziwili się Iwo i Zaranek, gdy Eugenek odpowiedział na to:
— To pociesza, że w świecie nic nie jest wypadkiem, wszystko sprawiedliwością... Trzeba kochać, przebaczać i... spać spokojnie.
Nie byłoby może nic dziwnego w tém przemówieniu Eugeniusza, który często objawiał zdania dojrzalsze nad wiek swój; ale gdy to mówił, głos jego się zmienił, spoważniał, można było powiedzieć zestarzał. Kasztelanic drgnął mimo woli, zamilkł, i wyszli z grobowéj kaplicy, w zupełnie innych stosunkach niżeli do niéj przybyli. Eugeniusz co najrychléj chciał powracać, nienawidził kasztelanica; zaprosił go wedle rozkazu matki, ale gdy tylko dozwoliła przyzwoitość, opuścił Rabsztyńce, dając sobie słowo, że w nich więcéj noga jego nie postanie.
Tego skutku niktby się był nie mógł spodziewać. Z żywością, wróciwszy, opowiedział matce swe odwiedziny, nie kryjąc uczuć, jakie one w nim wzbudziły. Pani Spytkowa popatrzała na syna zdziwiona nieco, i po raz pierwszy w mowie, głosie, charakterze, który się objawił, poznała w nim nieboszczyka. Brew tak marszczył jak on — mówił krótko, stanowczo — był prawdziwym Spytkiem, tak, że prawie się go ulękła.
Łagodnym głosem wykazała mu jego lekkomyślność, przypomniała jak się bez przyczyny i bez jéj wiedzy pokochał w tym nieznajomym, jak teraz nagle się odstręczył, — oboje uznając za pośpieszne. Eugeniusz przyjął uwagę matki z pokorą, ale na twarzy jego znać było, że pozostaje przy swém zdaniu i uczuciu.
Nazajutrz z południa zaproszony kasztelanic przyjechał. Młody chłopak przyjął go grzecznie, ale z widocznym chłodem, a wprowadzając do sali, rzekł:
— Widzę, że pan i dziś z ciekawością oglądasz nasze pamiątki rodzinne. W istocie, warte są one widzenia i poszanowania. Gdybyśmy wierzyli, że nic się nie dzieje bez przyczyny, że nic nie trwa bez zasługi i nie ginie bez winy, musiałbym wnioskować, że rodzina Spytków ma swe zasługi.
Była to dumna, dziecinna odpowiedź na ową lekcyę w grobowéj kaplicy. Kasztelanic bystro, z góry spojrzał na młodego chłopaka, i odparł z uśmiechem ironicznym:
— Niezawodnie, tych jéj nie zaprzeczam.
Tém obojętném słowem zamknął mu usta, ruszył ramionami i więcéj się już do niego z rozmową nie zwracał.
W sali czekała na nich Spytkowa, a po twarzy jéj, zawsze pogodnéj i równie surowéj, nie było można poznać, że przybyły uczynił na niéj jakiekolwiek wrażenie. Przywitała go zimno, była panią siebie, wydawała się nawet od ostatniéj rozmowy ostygłą i zobojętniałą. Zdaje się, że umyślnie kazano podać podwieczorek w altanie ogrodowéj, aby w czasie przechadzki więcéj mieć swobody do niepostrzeżonéj rozmowy, która dosyć długą być miała. Jakby naumyślnie złożyło się to ze złym humorem Eugeniusza, który kasztelanica porzucił wprędce, i zajął się cały gorącą rozprawą z p. Zarankiem o dziele Buffon’a, które właśnie razem czytali. Poszli przodem ulicą, zostawiając panią Brygidę z jéj towarzyszem; a ten zaledwie ujrzał się z nią sam na sam, natychmiast z tego korzystając, zwrócił się do niéj i rzekł:
— Jest to więc jedyna chwila w życiu dana mi na wytłómaczenie się z przeszłości. Korzystam z niéj, bo i ja mam prawo żądać wysłuchania, choć za wczasu potępiony. Wyrok może pozostać takim, jakim był napisany przed dwudziestu laty... idzie mi tylko o to, bym się przedśmiertną oczyścił spowiedzią.
Pani Spytkowa nie odezwała się słowem; patrzała w ziemię, idąc powoli, a Jaksa mówił ciągle:
— Nie wiem czy potrzebuję pani przypominać te dzieje, o których mnie dziś zimno jeszcze i obojętnie mówić niepodobna. Pamiętasz pani, żem powrócił z pierwszéj podróży pełen życia i młodości. Żył jeszcze wówczas dogorywający mój ojciec. Staliśmy z nim razem na krawędzi przepaści, która dla mnie była zakryta. On już ją widział, czuł raczéj oddech jéj pod sobą; całą jego nadzieją byłem ja; jam miał podnieść i dźwignąć starą tarczę Gryfów, aby się nie strzaskała na wieki... Ale mnie naówczas rodzina, jéj losy, jéj sława, jéj wielkość, były obojętnemi zupełnie, ja tylko żyć i być szczęśliwym pragnąłem. Naówczas to, objeżdżając sąsiedztwo, pierwszy raz zajechałem do domu waszego rodzica i zobaczyłem — panią. Pamiętam jeszcze dziś tę chwilę, bo była stanowczą dla mnie; zostałem oczarowany, podbity: wyjechałem od was oszalały. Zapomniałem o wszystkiém, pragnąc się tylko zbliżyć do was. Wszystko zdawało się nam sprzyjać w początku: ojciec wasz był mi przychylny... wy... mamże i to przypomnieć, że serce wasze pierwszy raz w życiu biło dla mnie? żem je pozyskał, żem słuchając jego uderzeń, spędził jedyne chwile szczęśliwe, których wspomnienie całe życie mi truć miało?... Mogę powiedzieć, że byliśmy oboje szczęśliwi; z młodością w sercach, z marzeniem w głowach, z piosenką na ustach, z wiarą w siebie i przyszłość, przebyliśmy aż do téj chwili, gdy po raz pierwszy na progu domu waszego zjawił się ów nienawistny Spytek...
Wdowa spojrzała na niego groźnie.
— Dla czego się mam taić z tém co czuję? podchwycił Jaksa. Tak, choć umarł, był i jest mi nienawistnym... i będzie takim... Przychodził z bogactwy, z imieniem, jak handlarz, podkupić mnie, który przynosiłem tylko serce i ubóztwo ciężkie do dźwigania. Zdaje mi się, że gdy się zjawił, już losy nasze były rozstrzygnięte.
Pani Spytkowa uśmiechnęła się pogardliwie, spojrzała dumnie i szepnęła:
— Mylisz się waćpan... ojciec nie byłby mnie zmusił do mimowolnego małżeństwa, bo ja tylko sobie przyznaję prawo rządzenia sobą. Nic mnie nie mogło skłonić do przeniewierstwa i fałszu, do przysięgi na zimno... Waćpan sam pchnąłeś mnie i zmusiłeś do tego kroku, który opłaciłam życiem.
— Ja? — podchwycił Iwo — ja?... Nie! pozory omyliły was... Byłem i jestem niewinny... posłuchajcie mnie do końca... Ojciec mój był już naówczas chory i dogorywający; dobiło go to, że przewidywał nieuchronny upadek rodziny, a czuł, iż ja nie zniosę cierpliwie nędzy i upokorzenia. Doszły go wieści o moich częstych do domu waszego wycieczkach... dwa ubóztwa przerażały go... Nie chciał tego małżeństwa, nie taił tego bynajmniéj przedemną. Kochałem ojca, ale byłbym się mu oprzeć potrafił, gdybym go na śmiertelném łożu nie zastał. Znalazłem go zmienionym straszliwie, zeschłym, zniszczonym gorączką wewnętrzną. Ledwiem na próg wszedł, jak gdyby się lękał, że mu czasu zabraknąć może na pohamowanie mnie i obrócenie mną wedle swéj woli, schwycił mnie za ręce, posadził przy sobie, odegnał wszystkich... i począł tę straszną spowiedź swojego życia i historyę rodziny, która i silniejszego odemnie złamaćby musiała. Był nielitościwym dla siebie, oskarżał się, płakał, winę teraźniejszości brał całą na stare barki... Począłem płakać z nim razem. Cóż chcesz pani? byłem młody, serce żyło jeszcze we mnie i kochałem ojca... Człowiek ten prócz tego dla obcych nawet miał dar przekonywania i urok ogromny słowa; cóż dopiero dla syna, gdy słowom tym towarzyszyło łkanie, gdy po za niemi widać było i czuć śmierć nadchodzącą, gdy uroczysta godzina konania namaszczała go na patryarchę!... Otoż pod jakiém wrażeniem musiałem w słowach się wyrzec mojéj miłości, moich nadziei, szczęścia, a przyrzec ojcu, że poślubię naznaczoną mi przez niego córkę jego przyjaciela, jedynaczkę i dziedziczkę ogromnego mienia, które nas od ruiny ratować miało... Ojciec naówczas się uspokoił... usnął, zdrowie jego polepszyło się; chciał doczekać ślubu, i ta nadzieja sił mu dodawała... Oto historya mego przeniewierstwa... dodał Iwo. — Byłem winien chyba tém, żem kochał ojca, żem spokój ostatnich godzin jego szanował, ale czyniąc to, czego on wymagał po mnie, najsilniejsze zachowałem przekonanie, iż ta, któréj dałem słowo, która mnie znała, nie uwierzy słysząc, żem ją zdradził, nie uwierzy widząc zdradę, że zaufa mi do końca, tak jak ja ślepo, szalenie jéj ufałem. Tymczasem pani na pierwszy popłoch, na wieść głuchą, używszy jéj za pozór, oddałaś rękę swoją i moją przyszłość na pastwę Spytkom... Któż winien? Mamże się tłómaczyć? Ojciec zmarł zaraz po zaręczynach naszych; nazajutrz odesłałem obrączkę. Po pogrzebie leciałem do was, pewien, że wytłómaczę się, że zgładzę tę mniemaną winę moją, że znajdę tę, którą kochałem, czekającą na mnie z wiarą silną... a trafiłem w ganku na powracających z kościoła... Potrzebaż jeszcze jakiego uniewinnienia? czyż życie moje całe nie jest niém?... Zubożały, zszargany, ogłupiały nieszczęściem, zszedłem na istotę ściganą wzgardą, a broniącą się gniewem i wściekłością... Mogłem przecię, odrzuciwszy wspomnienia, zimny, z rachubą tylko pójść się także sprzedać z imieniem i młodością za jaki grosz, któryby mi dano chętnie... a jednak spędziłem życie na zgryzotach, wierny sercu, gdy wy... wy...
— Kończcie! zimno rzekła wdowa.
— Gdy wy — odparł gniewnie Iwo — pędziliście życie spokojne, w dostatkach, w lodowatéj obojętności, z uśmiechem na ustach gniotąc trupa mojego... gdy wy budowaliście sobie szczęście.
— Tak, szczęście! gorzko uśmiechając się, powtórzyła pani Spytkowa.
Po chwili podniosła głowę. Twarz jéj była blada, smutna. W oczach miała wyraz dziki.
— Miałażbym się tłómaczyć? ja? spytała, śmiejąc się cicho, ironicznie. Nie, tego nie uczynię! poniżyłabym się. Poświęciliście miłość waszą i mnie ojcu dogorywającemu, litości, słabości... Czujecie się czyści! więc dobrze. Przypisujecie mnie winę! O! już dziś mniejsza o to... Cóż mnie obchodzi wasz ojciec, wasza ta litość wspaniała, wasze wykrętne oszukaństwo?... Co się stało, odstać się nie może... Czujesz się waćpan czystym? tém lepiéj; ja was osądziłam jako zabójcę i nie cofnę wyroku. Co mnie obchodzi wasza rodzina, wasza wielkość, losy, ruina bogactwa?... Przyniesiono mi dowód zdrady, nie wchodziłam w jéj powody; wiedziałam tylko, że została spełniona. Nie domyślałam się, że mogliście kłamać umierającemu ojcu, zamiast mu wyznać wszystko i błagać, by przestając być Jaksą, został u skonania człowiekiem i rodzicem dla swego dziecięcia — że mogliście kłamać kobiecie, przyrzekając jéj, czego nie chcieliście dotrzymać. Co mi tam! dorzuciła wdowa... co się stało, jest nieodwołalném...
Iwo szedł obok niéj milczący. Wolnym krokiem, aleją cienistą kierowali się ku altanie, ku któréj poprzedzał ich Eugenek z Zarankiem. Na chwilę przerwała się rozmowa, Iwo spojrzał na nią dziko, ale bez nienawiści; czuł, że w tych wymówkach, którym napróżno starała się nadać pozór obojętności, grała wspomnień młodych niezapomniana muzyka. Błysk jakiéjś nadziei przeleciał po jego twarzy.
— Więc winy słabości téj dla ojca... dla jedynéj istoty, jaką na świecie miałem naówczas — zawołał — winy słabości téj nawet całego życia męczarnie i spodlenia odkupić nie mogły w oczach waszych? Ale spojrzcie na mnie, co ze mnie zrobiło życie, a porównajcie wasz dumny spokój do mojéj gorączki zgniłéj!
Spytkowa uśmiechnęła się dziwacznie.
— Tak — rzekła — tak! ja byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa!... Odgadliście to, poznali, osądzili wybornie. Ten złocisty i marmurowy grób mój zachwycił was! Dość, nie mówmy więcéj, to rzecz skończona, osądzona. Wy byliście męczennikiem, a ja istotą szczęśliwą, dla tego, że wam łachman nędzy pokrywał szaty bezecne i rozpasanie wyuzdanéj swawoli, a u mnie złoto świeciło na ranach... Ale po cóż to wszystko? odezwała się po chwili z ironią: to są rzeczy niepowrotne, których wagę tylko Bóg osądzić potrafi. Mamyż się sprzeczać między sobą, kto z nas był fałszywszym, zdradliwszym i biedniejszym? Wszystko się stało, jak stać się było powinno... jakeśmy zasłużyli. Dziś zostało ludzi dwoje obcych sobie, co się tam niegdyś znali trochę i śmieją się ze swéj przeszłości...
To mówiąc, chciała pośpieszyć do syna, gdy Iwo ją powstrzymał, zwalniając kroku.
— Wy mówicie — zawołał z gorączkowym wyrazem — że się wszystko stało jak było powinno... Ja nie tak łatwo to rozgrzeszę i z mojego życia skwituję... Widzicie przecié, żem lat dwadzieścia czekał, żem jak pies na łańcuchu przetrwał w nędzy i upokorzeniu u tych wrot, których otwarcia czekałem, które mi śmierć otworzyć musiała i otwarła nakoniec. Mylicie się: życie nasze nie skończone, poczyna się ono dopiero. W głosie waszym, w oczach waszych czuję i widzę niezgasłe uczucie. Uwierzyć mi musisz, musisz przebaczyć!!
To mówiąc, chciał ująć ją za rękę, gdy pani Spytkowa, stanęła nagle z takim majestatem gniewu i oburzenia przed nim, z oczu jéj trysnął śmiało na niego wzrok tak piorunujący, iż zuchwały Iwo cofnąć się musiał, i oniemiały stanął, bledniejąc.
W istocie, straszną była ta kobieta, na któréj czole uczucie niewieściego majestatu i potęgi malowało się z nadzwyczajną siłą, długiemi nagromadzoną latami. Dosyć było tego spojrzenia, aby odepchnąć i odjąć wszelką nadzieję; ale Iwo cierpiał tak długo, a może tak mocno kochał, że się nie uląkł téj groźby i nie uciekł od walki. Usta jego po chwili zadrgały uśmiechem bolu i szyderstwa zarazem.
— Proszę o przebaczenie, rzekł ostygając i zmieniając głos. Odzywając się do uczuć, które nie wystygły we mnie, nie popełniłem zbrodni... popełniłem błąd tylko. Zapomniałem czém jest serce kobiece, w którém miłość gaśnie prędko, a gniew nie umiera nigdy. Zostań więc pani ze swym gniewem, a pozwól mi zachować tę miłość, która życie struwszy, odebrać mi je potrafi.
Wdowa ruszyła ramionami tylko i poczęła zwolna iść daléj.
— Zdajesz się pani w to nie wierzyć, że się człowiek dobić może, gdy ostatnią straci nadzieję. Zapewne, jak jaki!... Nie mogę zmusić do wiary... Od dziś dnia jednak, wyczerpawszy ostatnią ocalenia otuchę, pójdę szukać albo innéj nadziei, lub jakiegoś końca téj nędznéj komedyi. Cóż to wam szkodzi, że się do reszty skalam, zwalam, i nędzny gdzieś, sterany zginę? Powiesz, że się stało tak, jak stać się było powinno. W istocie — nie mówmyż o tém więcéj. Jęki i żale nie przystały mi, a dla was byłyby nudne. Zatém wracamy do towarzystwa, a ja do mego charakteru.
Na te słowa, zawahawszy się, pani Spytkowa podniosła oczy... Twarz jéj zupełnie była zmieniona: blada, smutna, patrzała na Iwona ze łzą na powiece drżącą. Zdawało się, że coś powiedzieć chciała, że może słowo pociechy byłoby się z jéj ust wyrwało, że Jaksa po raz drugi niespodzianą nadzieją osłupiały stanął; ale wtém Eugeniusz żywo się zbliżył do matki. Spojrzał na nią i na jéj towarzysza dziwnie, z przestrachem, i pociągnął ją z sobą ku altanie, nim czas miała przemówić.
Jaksa po chwili odzyskał przytomność, ale poszedł za nimi zamyślony, niezwykle milczący i nieśmiały.
I tym razem nie rozłamał on chleba, nie przyjął wina; wytłómaczył się słabością, patrzał, siedział i dumał. Eugeniusz, jakkolwiek mało znał ludzi, postrzegł w nim zmianę; ale mając do niego w sercu urazę, prawie się ucieszył, widząc go chmurnym. Na obojętnéj rozmowie przeszła godzina w ogrodzie, a że wieczór się zbliżał, Iwo wstał do pożegnania.
— Ponieważ państwo wyjeżdżają do Warszawy, wątpię — rzekł — żebym miał przyjemność, widzieć ich już tutaj.
— Odjazd mój — obojętnie na pozór przerwała wdowa — jest dotąd tylko projektem, a kiedy przyjdzie do skutku... doprawdy nie wiem.
Było to jakby dodaniem nadziei; ale Jaksa zdawał się nie chcieć tego zrozumieć; skłonił się lekko i dokończył:
— Pozwoli więc pani się pożegnać.
Zwrócił się potém do Eugeniusza i podał mu rękę z uśmiechem... Młodzieniec już był nieco zwolniał w uczuciu niechęci powziętéj tak nagle do kasztelanica, walczył przynajmniéj z sobą, aby mu jéj nie okazać.
Pożegnali się z nim grzecznie. Eugenek nawet odprowadził go aż do ganku, szczebiocząc.
W chwili gdy już Iwo miał siadać, niespodzianie z balkonu pierwszego piętra ukazała się blada twarz pani Spytkowéj, która zawołała do syna:
— Prośże sąsiada, aby nas odwiedził jeszcze.
Iwo, nic nie odpowiadając, grzecznym ukłonem podziękował za ten znak łaski; ale twarz jego chmurna nie rozjaśniła się, a gdy młody chłopak coś mu szeptał, spełniając rozkaz matki, rzekł tylko:
— Dziękuję bardzo, ja także mam projekta podróży... nie wiem jeszcze co zrobię z sobą.
Pani Spytkowa stała ciągłe na balkonie. Iwo odwrócił się ku niéj raz jeszcze, ścisnął konia, i wedle swego zwyczaju czwałem popędził do domu.


Co zaszło w duszy téj kobiety od pierwszego oburzenia i gniewu, do tego miłosierdzia i współczucia — jakim sposobem zmieniła się obraza w litość, duma w łagodność... odgadnąć było trudno.
Zaraz po odjeździe Iwona, wdowa weszła do pokoju i zamknęła się na modlitwę. Eugeniusz pozostał na ganku, i pozbywszy się Zaranka, dumał tu sam jeden, głębiéj niż czynił dotąd. Czuł, że w nim jakaś dziwna, niewytłómaczona zaszła zmiana, że jedną chwilą gniewu dojrzał nagle i stał się mężczyzną, na którego ramionach ciężkie spoczęło brzemię. Człowiek ten, ku któremu niedawno czuł pociąg i słabość, stał się dla niego nienawistnym; jego zbliżenie się do matki zaczynało go oburzać i niecierpliwić; niepokoił się, sam dobrze nie umiejąc sobie wytłómaczyć przyczyn téj obawy i wstrętu.
Zaranek odszedł do swojego pokoju, zostawiwszy go samego. Eugeniusz podparty siadł w ganku, i po odjeździe Jaksy pozostał, rozpatrując się w samotnym zamku, jakby mu coś dolegało, jakby potrzebował w sobie skupić ducha i myśli. Dotąd mało roztrząsał życie własne i jego obowiązki; była to może pierwsza chwila, w któréj uczuł potrzebę wejścia w siebie, chociaż nic go na pozór do tego nie zmuszało.
Tęskno mu było w duszy, jakby przeczuciem jakiegoś niewidomego niebezpieczeństwa.
Cicha noc spowiła cały ów dworzec, przywykły do spokoju i milczenia, jeszcze uroczystszą ciszą nadchodzącéj snu godziny. Nie słychać było nic, oprócz niepochwyconego prawie szmeru drzew w ogrodzie i przytłumionego klekotu dalekiego młyna wodnego. Niekiedy powiew jakiś niespodziany przelatywał poruszając gałęzie, zaszumiał w głębiach korytarzy zamkowych, i znowu następowało po nim uroczyste milczenie. Na zamku, jak dawniéj za życia pana Spytka, wszystko miało wyznaczone godziny; sen i ruch przychodziły na zawołanie zegaru, który królował i rządził ludźmi. Światła po oknach gasły z kolei, znikali słudzy, wyludniało się wszystko, zamykały podwoje, i w końcu jedno tylko okienko kaplicy, w któréj zawsze płonęła lampa slabém światełkiem, wśród czarnego połyskiwało gmachu. Eugeniusz doczekał się tego stąpania po korytarzach, które zwiastowało zamykanie drzwi i ostatni kres życia i ruchu. Burgrabią był od niepamiętnych czasów zgrzybiały, od kilku pokoleń sprawujący swe obowiązki Siemion, który już ledwie się wlókł, ale kluczów nikomu powierzyć nie chciał póki życia. Mało go kto we dnie widywał. Z brzaskiem, otworzywszy podwoje, chował się do swojéj izdebki w suterenach, i nie wychodził z niéj aż nocą, gdy zamek potrzeba było obwarować kluczami, których pęk dźwigał u pasa. Ludzie miejscowi poznawali go po chodzie posuwistym i po brzęku tych kluczów nieodstępnych. Rankiem i nocą wychodził z półgłośną na ustach modlitwą, którą opatrując kąty i zatrzaskując wrzeciądze odmawiał. Rzadko bardzo odzywał się do kogo, nie cierpiał sprzeciwiania się, mruczał niewyraźnie, a życie zdawało się go bardzo niewiele obchodzić. Siemion nie miał rodziny, żył samotny, a większą część dnia spędzał na modlitwach. Wolne chwile przesiadywał w kaplicy zamkowéj, często sam jeden, dozorując niewygasającéj lampy i odmawiając różaniec. Ojciec jego, dziad i pradziad byli na usługach Spytków, zrośli się więc z pańską rodziną, którą prawie uważali za swoją. Siemion nie mówił inaczéj o Mielsztyńcach, tylko: „nasz majątek”, o rodzinie jak o własnéj, o dziecku jak o swojém.
Od śmierci starego Spytka, uważano ciężkie na nim pognębienie; u trumny nieboszczyka leżał płacząc, a po pogrzebie jego prawie oniemiał, słowa się z niego dopytać nie było podobna. Na Eugeniusza z daleka patrząc, płakiwał.
Młodzieniec jeszcze siedział na ganku, gdy po wybiciu godziny zwiastującéj zamknięcie zamku, chód starego Siemiona dał się słyszeć na korytarzu. Wedle swojego zwyczaju, burgrabia obchodził galerye, ganki, wschody, opatrując, czy wszystko było w porządku, czy nikt nie pozostał opóźniony za domem. Eugenek nie postrzegł się, gdy go staruszek pochwycił siedzącego i pogrążonego w myślach. Z dala nie mógł go poznać o mroku; zbliżył się więc, a zobaczywszy panicza, zdziwiony stanął naprzeciw niego, z założonemi rękami. Chłopak podniósł głowę.
— Mój miły Boże! ozwał się starzec półgłosem: tobież to, mój złoty paniczu, myśleć już i rozpamiętywać jak starcowi? tobie, cobyś powinien tylko się śmiać i weselić?... Ale, prawda! zostałeś się ty sierotą... a sieroty dojrzewają prędko...
I szepcząc tak z uczuciem, zbliżył się do chłopaka, aby jego rękę ucałować. Eugenek dopiero się ocknął i poznał staruszka, którego dawniéj rzadko kiedy widywał.
— A no! paniczu mój złoty — rzekł burgrabia — możeby wam czas iść i spocząć? Cóż wy tu tak po nocy dumacie? Chłód i smutek... nie nakarmi to duszy, a ot ja już muszę i zamek zaryglować.
Chłopak wstał milczący, zawahał się nieco i cicho odezwał:
— Zamykajcie, ale ja z wami pójdę, potrzeba mi się z wami rozmówić.
— Ze mną? spytał zdziwiony staruszek: ze mną?
— Chodź! krótko odparł Eugenek: zamykaj i chodź.
Niespokojny Siemion musiał być posłusznym. Pośpiesznie drzwi za sobą zamykając, poprowadził panicza po wschodach do suchych suteren od ogrodu, w których mieszkał. Izdebka, do któréj schodziło się po kilku kamiennych stopniach, mimo że nawpół w ziemi i sklepiona, była dosyć schludna i wesoła. Za nią druga, mniejsza, zawierała sypialnię staruszka. W pierwszej stolik, ławy, kufer, klucze na kołkach rozwieszone, krucyfiks i obrazy świętych z kropielnicą przybitą u drzwi, całym były sprzętem.
Eugeniusz nie przypominał sobie, czy tu był kiedy. Ubogie to pomieszkanie obudzało jego ciekawość. Siemion wyglądał tu ze swą pobożnością na prawdziwego zakonnika. Wszedłszy dość odważnie i z mocném jakiémś postanowieniem do starca, w chwili gdy miał usta otworzyć, chłopak się zająknął, zarumienił, i widocznie był zmieszany. Pierwszy to był prawie czyn w jego życiu, podjęty na własną odpowiedzialność; niedziw więc, że przy spełnieniu jego trochę odwagi zabrakło. Starzec patrzał na niego długo, uważnie z rodzajem rozczulenia; zdawał się w téj twarzy badać przyszłość rodziny, którą Eugeniusz w sobie nosił, ale zarazem czekał ciekawy, co tu młodego chłopca sprowadzić mogło?
— Mój Siemionie! odezwał się wreszcie siadając na ławie Eugenek: ja tu jestem w rodzicielskiém gnieździe jak obcy. Wiesz jak mnie wychowano. Rzadko i krótko dzieckiem bywałem w Mielsztyńcach; ojca o nic pytać nie śmiałem; matka tak jest smutna i przygnębiona, że nie mogę jéj badać; a przeciężbym wiedzieć coś powinien o téj przeszłości, która jest dla mnie tajemnicą. Wszystko co mnie otacza, budzi ciekawość, nie zaspakajając jéj. Roją się myśli dziwne, draźni mnie to. Ty, mój dobry staruszku, mógłbyś mi wiele wyjaśnić, wiele mnie nauczyć... Chciałem — dodał — prosić cię, żebyś mi wytłómaczył to, na co ja patrzę, a czego zrozumieć nie umiem.
Siemion, wysłuchawszy go, spuścił głowę smutnie; widocznie walczył z sobą.
— Cóż ja wiem? — rzekł — plotki, które po cichu pokolenie pokoleniu podawało, a w ustach ludzkich prawda nawet, przechodząc przez nie, nabiera coraz odmiennych kształtów i trudno się jéj dobadać, gdy postarzała niespisana. Zresztą, mój debry panie, czy ci potrzeba za wczasu już wiedzieć wszystko, trapić się i obawiać? Nakoniec — nakoniec ja się lękam... a gdybym chciał, nie potrafię w staréj głowie znaleźć tego, co w nią włożyłem za młodu.
— Mój drogi! przerwał Eugenek: ty mi musisz powiedzieć co wiesz... to mi zrobi ulgę. Jam już nie dziecko, znieść potrafię co boli, i odróżnić fałsz od prawdy. Może wyglądam młodo, ale i mnie sieroctwo i samotność uczyniły przed czasem człowiekiem.
— Cóż ja wam powiem? przebąknął stary, — i czy to pora po temu? Pytaj mnie jeśli chcesz, ja ci nic nie zataję. Ale godzina późna, spostrzegą, że was nie ma, będzie niepokój w zamku... a pan Zaranek...
— Pan Zaranek nic mi nie zrobi, rzekł Eugeniusz: jest moim towarzyszem, nic więcéj; praw nademną nie ma żadnych, a rad jest gdy swobodną chwyci godzinę, by się w swych książkach zatopić... Nie obawiaj się o niego, nie lękaj o matkę, ona się o mnie dziś nie spyta.
Siemion zamilkł, ale westchnął.
— Cóżbyście wiedzieć chcieli? zapytał.
— Wszystko! bo nie wiem nic, żywo począł młody dziedzic. Znam z imion moich pradziadów i babki, których wizerunki wiszą na zamku. Z twarzy tych zbladłych wiekami, poczerniałych, niemych, czytam i odgaduję tajemnice... Nie wiem nic. Co znaczą te dwa katafalki? co ta śliczna kobieta, z krwawą na szyi pręgą? co trupia głowa w szyszaku?...
Siemion głęboko się zdawał namyślać: ciężko mu było dobyć z piersi głosu.
— Ja o tém wszystkiém wiem niewiele, to tylko, co rodzice z sobą przynieśli, i o czém słyszałem ich gwarzących czasem; ale prawda to czy baśnie?... Prędzéj że ludzie, patrząc na dziwne wizerunki stare i nagromadzone pamiątki, sami sobie do nich to tłómaczenie dopletli. Wierzże mi, drogi mój panie, że lepiéj ci jeszcze i długo o tém nie wiedzieć, a gdy przyjdzie godzina, aby się odkryła prawda, Pan Bóg ci ją zeszle przez usta matki. Uspokójcie się. Po każdym domu niemal lata jak nietoperz jakaś bajka czarna, któréj nie widać we dnie. Każda rodzina ma swoje tradycye, ale nie we wszystko wierzyć potrzeba i godzi się. O tych portretach starych nicbym was nie nauczył; wiem mało i źle, więc nie chcę was niepokoić. Powiem jedno tylko, co mi się zdaje być prawdą niewątpliwą. Wprzód nim się Spytkowie z Krakowskiego tutaj przenieśli, od bardzo dawnych a dawnych lat, pomiędzy nimi a Jaksami była nieprzyjaźń zawzięta. Zkąd poszła, tego nikt nie wie. Prześladowano się, nękano, najeżdżano wzajemnie, i krew nieraz się polała. Jeszcze w Krakowskiém naddziad wasz pomścił się na jednym z Jaksów za jakąś krzywdę... Ująwszy go i osądziwszy sam, dał ściąć katowi w więzieniu. Mówią, że głowa tego Jaksy, zamknięta w szyszaku, zachowuje się na pamiątkę téj zemsty... Późniéj Bóg ciężko za tę śmierć dotknął rodzinę waszą — zaczęła się pokuta. Spytkowie opuścili swoje gniazdo, ścigani zgryzotą i pomstą Jaksów, którzy umyślnie goniąc za nimi, usadowili się pod ich bokiem tu w Rabsztyńcach. Ale wyroki boże są niedoścignione: Jaksowie pomścić się nie mogli, i ród ich wyginął do ostatniego... Tym ostatnim jest ów, którego dziś tu widzieliście na zamku... którego wy podobno, dobry panie, zaprosiliście tu po raz pierwszy sami.
— Tak jest, ja! ja! krzyknął Eugenek, porywając się z ławy. Cożem zrobił! Widzisz stary, jak niewiadomością zgrzeszyć można! Ale dziś poczułem do niego odrazę, niechęć, wstręt jakiś, i noga tu już jego nie postanie. Sądzę, że nawet matka moja niespełna o tém wiedzieć musi: chociaż opierała się w początku, naganiła mnie, ale teraz, teraz jest dla niego łaskawszą.
To mówiąc przechadzał się niespokojnie po podziemiu; stary westchnął.
— Jedno wam jeszcze dodać muszę, szepnął cicho. Kasztelanic Jaksa, na którego my tu, choć z daleka, od młodych lat jego patrzymy, niedobrym jest człowiekiem; nie ma wiary, żyje jak dziki, szaleje często, pomiata ludźmi i sobą. Obawiają się go wszyscy, nie ma przyjaciela, nie starał się otoczyć rodziną — jest postrachem i podziwem...
— Sądzicie, że on wie o tem, co między rodzinami naszemi zachodziło? że zachował nienawiść spadkową? że z nią tu przybył? spytał Eugeniusz, patrząc na Siemiona.
— Jakżeby o tém mógł nie wiedzieć? rzekł stary. Dla niego to może jedyny cel życia, bo mu tylko nienawiść i zazdrość zostały na pokarm ostatni.
— I śmiał tu przybyć z kłamstwem na ustach?
— Gorzéj, bo ze zdradą w sercu! dodał Siemion. Potrzeba się go strzedz, należy unikać. Jest to człowiek tém niebezpieczniejszy, że wszystkie pozory przybrać potrafi, że skłamie serdeczność, że będzie się śmiał, gdy wewnątrz gniew w nim zgrzyta, że zdolny jest do wszelkiego złego.
— Dziękuję ci za przestrogę... po chwili rzekł Eugeniusz, trąc czoło. Widzisz więc, żem się pożytecznéj rzeczy dowiedział. Matka z razu miała słuszność, a ja byłem niebaczny. Dziś dopiero ostrzegło mnie przeczucie, albo raczéj kilka słów bolesnych, któremi mnie zranił ten człowiek.
Młody chłopak zamilkł... Siemon zbliżył się do niego, pochwycił za rękę i począł ją całować.
— Dosyć już tego, odezwał się cicho. Nie badaj mnie, bo zaniepokoisz sam siebie. Zawcześnie zawsze dowiesz się swych obowiązków i weźmiesz spadek po ojcach. Bądź paniczu cierpliwy, a jeśli potrzeba dla uniknięcia niebezpiecznego sąsiada oddalić się z Mielsztyniec, proś matki, niech wyjedzie. Za nadto już siedzieliście w tym zakącie, w téj pustce; trzeba i należy znów Spytkom iść między ludzi. Niechaj was inne, zdrowsze może niż tutejsze powietrze owieje i ożywi.
Eugenek, zamyślony, ścisnął rękę staruszka.
— Słuchajże, mój dobry Siemionie, odezwał się: gdybyś czego odemnie potrzebował, jabym ci serdecznie rad usłużyć...
— O! mój Boże, paniczyku złoty, a cóż mnie staremu potrzebne być może, oprócz tego cichego kąta na ostatnie lata? Klucze mi nie ciężą, przywykłem do nich, tęsknoby mi było po nich, gdyby je innemu dano; mam wszystko. Niech wam Bóg błogosławi! Czekajcie, dodał do wyrywającego się: poświecę — po korytarzach noc — nie trafilibyście do siebie.
Wziął stary latarkę, i suwając nogami, poprzedzał żywo idącego panicza na drugie skrzydło zamkowe. Musieli przechodzić długie galerye, wschody, sale, nim się zbliżyli do mieszkania, które Zaranek i Eugeniusz zajmowali. Noc już była późna; księżyc, gdzie niegdzie wpadając oknem, bladém światłem migotał na posadzkach i czepiał się po ścianach. W głębiach tylko panowała ta nieprzejrzysta ciemność murów, o którą oko jak o żelazny wał się rozbija. Szli wolno, mimo pośpiechu Eugenka, bo Siemion prędzéj nadążyć nie mógł. Dla skrócenia drogi, burgrabia, który znał zamek doskonale, otworzył drzwi wielkiéj sali zwanéj biblioteką, do któréj od bardzo dawna nikt prawie nie wchodził, bo klucze od niéj były u burgrabiego. Niegdyś cała pełna ksiąg, niewiadomo kiedy i przez kogo ogołocona z nich została w znacznéj części; górne półki były puste, niżéj tylko widać było grzbiety foliałów opylonych.
W pośrodku stał ciężki stół staroświecki, rzeźbiony, wsparty na czterech karyatydach. Na nim, może przed stu laty położone, nietknięte spoczywały grube księgi, klamrami mosiężnemi pospinane. Przez troje okien od ogrodu księżyc wchodził do sali i część jéj znaczną oświecał. W chwili gdy zamek się otworzył i drzwi uchyliły, Eugeniusz, który nie znał biblioteki, i widzieć jéj nigdy ciekawym nie był, rzucił w nią okiem i krzyknął. Siemion z przestrachem odwrócił się ku niemu, i spostrzegł go palcem wskazującego na stół... Staruszek spojrzał na salę, ale prócz dziwacznie złamanego promienia księżyca, który oświecał stare krzesło i część stołu, nie zobaczył nic. Eugeniusz, jak skamieniały, stał w progu.
— Co się wam stało? paniczu! na miłego Boga! zapytał burgrabia.
— Jak to! nic nie widzieliście? nic?
— Nic nadzwyczajnego — a wy? wy paniczu?
— A ja... Eugenek zawahał się i żywo odparł: Musiało mi się wydać, jestem rozgorączkowany. To było światło księżyca.
— A cóż się wam zdało?... niespokojnie, stojąc ciągle w progu, mówił Siemion. Cóż to było? na miłego Boga!
— Nic, nic, śmiejąc się dodał chłopak. Dajcie mi klucz od biblioteki; jutro po dniu muszę ją zobaczyć.
Burgrabia się zawahał, pomyślał, ale panicz naglił; weszli więc i drzwi zaryglowawszy, stary oddał klucz Eugeniuszowi, który go chciwie schował do kieszeni.
— Gdybym nie był pewien — rzekł postępując z wolna ku środkowi — że co mówią o duchach i zjawiskach, jest przesądem i słabych umysłów hallucynacyą, tobym sądził, że istotnie wchodząc tu, widziałem kobietę siedzącą u stołu, nad księgą...
— Kobietę! powtórzył Siemion — a jakże ona wyglądała?
— Była podobna do portretu babci Emilii... téj, która ma krwawą pręgę na szyi — rzekł Eugeniusz.
Na te słowa stary burgrabia począł drżeć widocznie, spuścił głowę, i co żywiéj ku drugim drzwiom do wyjścia się skierował; ale Eugeniusz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, ciekawie rozpatrywał się po bibliotece, poszedł do krzesła, na którém zdało mu się, że widział ową postać, i chwycił książkę najbliżéj leżącą.
Księga była gruba dosyć, oprawna w skórę białą, z klamrami srebrnemi. Rzuciwszy w nią okiem, przekonał się, że nie była drukowana, ale pisana. Na pierwszéj karcie błyszczały herby Spytków, wymalowane na tarczy obwiedzionéj dziwnemi ozdobami. Do podtrzymania godła rodziny służyli z jednéj strony rycerz w hełmie otwartym, z którego wyglądała trupia głowa; z drugiéj lew, rozdzierający gryfa. Przyszło na myśl Spytkowi, że gryf był Jaksów oznaką. Wziął rękopis ze stołu, i korzystając z pomieszania starca, który nic się nie zdawał widzieć i na nic już nie uważać, — pośpieszył z biblioteki. Milcząc przeszli jeszcze korytarz i schody, a blizko już będąc mieszkania, Eugeniusz pożegnał staruszka, z którego się teraz słowa dopytać nie było można.
W pokoju nie zastał Zaranka; czekał nań tylko sługa, który zwykle sypiał w przedpokoju. Eugeniusz rozebrał się prędko, odprawił go, i z gorączkową ciekawością chwycił przyniesioną z sobą księgę. Miał jakieś przeczucie, że w niéj znajdzie wytłómaczenie wielu dla niego mgłą pokrytych rzeczy, tyczących się rodziny. Tytuł i pierwsze karty przekonały go, że się nie mylił; księga była wszakże zbiorem suchych heraldycznych wyciągów i wiadomości, wpisywanych różnemi charakterami i w rożnych, jak się zdawało, epokach.
Młody człowiek mało umiał po łacinie, bo już naówczas wychowanie za granicą nie opierało się jak przedtém całe na klassykach; rozumiał jednak tyle, ile było potrzeba, by chciwą zaspokoić ciekawość. Genealogię odrzucił, szedł daléj... wiele kart zostawało niezapisanych. Ku końcowi kilkanaście ktoś po rogach przewlókł sznurkiem i opieczętował... Roztworzyć ich nie było podobna, nie naruszając pieczęci, która się zachowała cało. Sznur był wyblakły i zmięty — wycisk na wosku wyobrażał herby Spytków. Ta tajemnica zniecierpliwiła go nieco; nie śmiał złamać pieczęci, wahając się czy do tego ma prawo — i usunął rękopis zamyślony, odkładając czytanie do jutra. Schował go jednak jak drogą zdobycz do szafy, od któréj miał klucze. Chciał już zasnąć i spocząć, bo mu głowę rozsadzały myśli i marzenia, które raz pierwszy przyszły ją tak tłumnie nawiedzić, ale oka zmrużyć nie mógł — mimowolnie stawało mu przed oczyma zjawisko w bibliotece, w które nie wierzył, a wspomnienia jego pozbyć się nie umiał. Śmiał się sam z siebie i postanowił nikomu o tém nie mówić, aby się z niego nie śmieli. Była to widocznie postać stworzona w rozgorączkowanéj wyobraźni — nic więcéj; światło księżyca służyło jéj za wątek, z którego to widmo zlepiła. Nie widział go przecięż Siemion...
Tak rozmyślając, nadedniem dopiero, gdy księżycowe światło poczęło ustępować rannemu brzaskowi, chłopak zdrzemnął się znużony; ale we snach widział jeszcze jakby dalszy ciąg wieczornych zjawisk... owe postaci starych portretów, które z ram wyszedłszy, otaczały go kołem i nad łóżkiem jego stojąc, cicho się naradzać zdawały. Na przodzie, z kwiatkiem w ręku i uśmiechem na ustach, stała babcia Emilia, z krwawą na szyi przepaską.


Straciliśmy z oczu pana Nikodema Repeszkę, któryby może na szczególne zajęcie osobą swą nie zasługiwał, gdyby nie smutne przygody, jakich doznał od dnia nieszczęśliwego spotkania przy karczemce z kasztelanicem Iwonem. Dobrze to powiadają, że człowiek z miejsca, w którém żył, gdzie mu się wiodło, nie powinien się ruszać, szukając łakomie gdzieindziéj większego jeszcze powodzenia; najczęściéj bowiem trafia na zawody i przekonywa się o téj prawdzie, że nietyle sobie, co okolicznościom winien był to szczęście, które przypisywał tylko własnéj zapobiegliwości i pracy.
Coś podobnego właśnie trafiło się szanownemu panu Nikodemowi Repeszce, który pomimo bardzo korzystnego nabycia Studzienicy, niezmiernie troskliwego gospodarstwa i nadzwyczajnéj swéj oszczędności, a raczéj niesłychanego skąpstwa, mimo téj łagodności charakteru, którą się odznaczał — z ludźmi i światem nowym wcale sobie tak dobrze jak w Brzeskiém rady dać nie umiał. Tam mu szło wszystko jak z płatka, tu jak z kamienia. I choć zwykł był się pocieszać tem, że pierwsze kotki za płotki, że się to poprawić musi, wszakże tych drugich kotków napróżno wyczekiwał. W istocie mu się nie wiodło. Pan Repeszko miał ten talent osobliwy, że się był zwykł, jak ślimak do drzewa, czepiać do jakiéjś rodziny i majątku, i żyć z nich i niemi. Zwykle zawierał serdeczną przyjaźń, pomagał, służył, ratował, wygadzał, poświęcał się, stawał przyjacielem, doradcą, a że takie poświęcenie zawsze los i Opatrzność (boć to na nią składają) wynagradzać sowicie zwykła, działo się tak jakoś zawsze, że owa rodzina i majątek padały, a zacny Repeszko, ratując się, mimo największych ofiar, wychodził cało i z korzyścią dla siebie. Nie było w tém nic tak dziwnego, gdyż wybierał zawsze przez litość tych którym miał dopomagać, a że przeciw doli nawet Repeszko nie uratuje, przeznaczani na zgubę mimo to ginęli, on zaś wychodził jakoś i szczęśliwie, i nie bez nagrody.
Tak było w początkach, póki się Studzienicy nie dorobił i w Lubelskie nie przeniósł; ale jak w grze, kto opuści krzesło, na którém mu szła karta, przegrywa potém najczęściej, tak i p. Nikodem na nowéj siedzibie samych tylko strat doznawał. Już to samo, że się nie dorabiał, liczyło się u niego za stratę i było nią, boć czas marnie uchodził. Napróżno usiłował się zbliżyć do niektórych sąsiadów: wszędzie, jak w Mielsztyńcach, znajdował obojętność lub niewiarę, chociaż trudno to sobie było wytłómaczyć, znając zacnego Repeszkę, jego pobożność, cichość, skromność i łagodność. Natomiast gdy on nie mógł poprzyjaźnić się skutecznie z nikim, do niego najniepotrzebniéj przylgnął na utrapienie człowiek, którego się lękał niezmiernie i ze strachu ulegać mu był zmuszony, — kasztelanic Jaksa, który od pierwszego spotkania i otrzymanego pozwolenia polowania w lasach, przywiązał się dziwną jakąś miłością do sąsiada.
Repeszko wcale nie miał ochoty nabywać od niego Rabsztyniec z grobami gotowych antenatów, ani wchodzić w jakiekolwiek interesa; ale Iwo, znalazłszy go dla siebie dogodnym i potulnym, już się z nim rozstać nie mógł. Nawiedzał go niemal codzień i kochał do zbytku.
Wielki znawca ludzi i słabości ludzkich, kasztelanic od pierwszego spotkania zbadał człowieka, odgadł charakter, i domyślił się, że p. Nikodem nie należy do najodważniejszych istot w świecie. Z téj skromności jego i łagodności Iwo widać korzystać postanowił; nie uszło i to baczności jego, że Repeszko, mimo wielkich swych cnot, miał zbytecznie może do grosza przywiązanie. Chociaż sąsiad bardzo zręcznie od jego odwiedzin w Studzienicy się chronił, nigdy prawie w domu nie bywając, kasztelanic tak dobrze umiał go szukać, iż zawsze gdzieś w kącie jakimś wynalazł, zaprowadził do dworu, i sam próżniak, truł mu czas, przesiadając u niego długie godziny. Temu to naleganiu niezbyt delikatnemu winien był, że na Rabsztyńce, jakkolwiek wartość kawałka gruntu i ruin była wątpliwą, zaciągnął najprzód pożyczkę u studzienickiego pana, potém wziął od niego parę dodatkowych summek, a w ostatku obejściem się lekkiém, pogardliwém i groźném strachu go niemałego nabawiał. Od téj natarczywéj przyjaźni kasztelanica nie było sposobu bronić się. Repeszko uciekał, krył się, wyjeżdżał, lecz wszelkie starania były daremne.
Ciężką tą plagą, jak mawiał cicho ks. wikaryuszowi, srodze go Pan Bóg za grzechy ukarał.
Tak stały rzeczy, gdy jednego poranku, w chwili kiedy się go najmniéj spodziewał pan Repeszko, wpadł do jego skromnéj, a prawdę rzekłszy, brudnéj izdebki kasztelanic Iwo. Poznał go z dala po chodzie, ale nie było już sposobu wyśliznąć się; więc tylko ręce załamał i do nieba oczy podniósł, skarżąc się Bogu.
Słudzy mieli najsurowsze rozkazy, żeby postrzegłszy gościa, natychmiast o nim oznajmowali, nigdy go nie wpuszczali, a na zapytania zawsze odpowiadali, że pana nie ma w domu; w dzień więc biały przybycie kasztelanica było fatalnością niepojętą. Repeszko domyślał się w tém złośliwości niegodziwych sług, i w duchu sobie obiecał ukarać ich wszystkich trzydniowym postem o chlebie i wodzie. Była to kara jego ulubiona z dwojga powodów: jako rzecz Bogu miła, bo poskramiająca żądze cielesne, i... mówmy prawdę, wielce korzystna dla kieszeni. Interesa doczesne i niebieskie cudownie się w niéj godziły.
Kasztelanic miał pod pachą, jak to zaraz dostrzegło bystre oko pana Repeszki, zwój papierów, nic dobrego nierokujący. Twarz zacnego gospodarza pobladła trupio. Iwo tymczasem z powagą kroczył ku środkowi izdebki, i zamiast powitania, silną swą dłoń myśliwca położył na ramieniu pana Nikodema, jakby się chciał zapewnić, że ten mu nie umknie.
— No, rzekł surowo: dobrze, żem w. m. pana zastał, — wybiła ważna godzina. Zawsze mu obiecywałem, że jego przyjacielską dla mnie pomoc zawdzięczę; otoż teraz przychodzę tego dopełnić, przekonasz się o tém natychmiast. Ale że rzecz potrzebuje przydłuższego wyłuszczenia... siadaj.
Tu wskazał mu łóżko jego twarde, a sam, nie bez wstrętu pewnego, zabrał miejsce w wyszarzanym starym fotelu.
— Jest godzina dziesiąta; nim sprawa nasza się ułoży, głód mnie przyciśnie. Co mi w. pan dasz jeść? zapytał Iwo.
— Jeść? jeść? bąknął gospodarz; ale to... to są suche dni... ja z postem, u mnie w kuchni pustki prawdziwe.
— Ty wiesz, jam myśliwy i zubożały, pulpetów też nie potrzebuję; lada baba nam co uskwarzy, byle posilnego. Jaj na wsi się dostanie; zająca utroczonego do siodła przywiozłem; chleb choć czerstwy, musi być; to i dosyć.
Klasnął w ręce kasztelanic raz i drugi, nie czekając, by się Repeszko rozporządził; a gdy wszedł sługa, nie dał mu mówić i mrugnąć.
— Słuchaj, rzekł: powiedz gospodyni, aby z obiadem się nie spóźniła. Jegomość z postem, ale ja nie. Zrobi mi jajecznicy, jaja wszędzie są, i upiecze zająca, którego przywiozłem. Powiedz jéj tylko, aby nie szpikowała starą słoniną, a resztę sam dokomponuję. Ruszaj! w skok!
Nim p. Nikodem mógł się téj dyspozycyi tak despotycznie wygłoszonéj oprzeć, chłopak, na którego mrugnął Iwo, już był za drzwiami.
— Teraz, dodał gość, nie ruszaj się w. pan i słuchaj: idzie o rzeczy ważne.
Repeszko, ofiarując Bogu strapienia swe, drżąc, postanowił być posłusznym; ale w głębi ducha poprzysiągł, że jeśli będzie szło o pieniądze, raczéj się da ubić, niż ulegnie wymaganiom.
— Nie wiesz o tém waćpan zapewne, począł Iwo: że od bardzo dawnych wieków zajadła waśń rozdziela dwa nasze domy — panów Spytków i Jaksów rodziny. Pierwsze początki sporu i współzawodnictwa sięgają może czasów Bolesławowskich, stare są jak rody nasze... Miłość się rzadko tak długo utrzymywać i podawać może, ale nienawiść jest trwałą, a czas ją umacnia i sił dodaje. Już w początku XVI wieku Spytkowie z Jaksami nigdy u jednego stołu, w jednéj komnacie z sobą zetknąć się nie mogli. Ludzie ich, dwory, przyjaciele, staczali z sobą walki nawet pod bokiem królów. Napróżno ludzie starali się ich przejednać, zbliżyć, połączyć; nieprzyjaźń ta stanowiła spadek, podawała się testamentami, przeszła w tradycyę, płynęła we krwi. W końcu XVI-go wieku, mój przodek starał się o majętną dziedziczkę Kmiciankę; ręka jéj była mu już przyrzeczona, panna sprzyjała serdecznie, gdy Spytek się nawinął i na biesiadzie przy kielichach pannę dla swojego syna zaswatał, tak, że nim się kto mógł o staraniu dowiedzieć, już go zaręczył, a nim mój naddziad, który był na Węgrzech, nadbiegł, ślub mimo łez panny odbyto. Była dla niego na wieki stracona, ale serce, które mu raz oddała, biło tylko dla niego. Narzeczony wprzód Jaksa, kilka tygodni pozbawiony był zmysłów, tak gwałtowna nim miłość i żądza zemsty miotała; potém wpadł w czarną melancholię i chciał się wyrzec świata; aż król, korzystając z chwili i osądziwszy, że dla saméj możności widywania téj, którą kochał, gotów jest na największe ofiary, skłonił rodziny, po wiekach nienawiści, do uroczystego przejednania. Lękając się, aby ono powierzchowném tylko nie było, uczyniono je nader solenném, łącząc z niém obchód religijny, niegdyś przy podobnych zgodach praktykowany. Członkowie wszyscy obu rodów, poprzedzani przez giermków niosących na szczytach herbowne ich znaki połączone wieńcami, udali się w godowych szatach do kościoła, i stojąc u ołtarza, pobrawszy się za ręce, słuchali mszy świętéj. W chwili gdy kapłan odprawujący ofiarę ręce zwykł towarzyszącemu kłaść na ramionach, wszyscy Jaksowie i Spytkowie podobnież uściskiem bratnim i pocałunkiem pokoju starą waśń swoją przed tronem bożym zakończyli... Zdawało się tedy po uczcie, po przełamaniu chleba, po godach, po zaręczeniu dwojga młodych, z obu familij wybranych osób, że historya tych krwawych zapasów na wieki będzie zamknięta. Ale są rodziny, fatalności jakiéjś piętnem nacechowane na wieki. Naddziad mój, który tak był umiłował później mu wydartą Spytkową, począł uczęszczać do domu jéj męża. Nie było w tém nic złego, ani cienia zdrady, ani możności jéj, tylko nałóg sercowy, któremu biedny oprzeć się nie mógł. Chciał na nią patrzeć, widzieć czasem, że mu się uśmiechnęła przyjaźnie, pragnął być przyjacielem domu w czystości serca, bratem tylko i sługą... Spytek był nieufny, zgryźliwy, ostry dla żony i niemiły dla gościa, którego podejrzewał zawsze. Dziad nasz, im nieszczęśliwszą widział tę istotę, którą kochał, tém do większych dla niéj ofiar czuł się gotowym; znosił on opryskliwe czasem i mniéj grzeczne napaści męża, aby nie zrywać z tym domem. Tak się to wlokło i przedłużało — aż do ostatniéj sceny tragicznéj, krwawéj, strasznéj, która tę zgodę w nowy płomień zajadłéj wojny zmieniła, a na nas rzuciła wiekuiste zemsty dziedzictwo... Spytkowie mieszkali naówczas na wsi, w starém swojém gnieździe, zamczysku ponurém, smutném, zamurowaném jak twierdza, zamkniętém jak więzienie; dziad mój przesiadywał w Krakowie. Z dawnéj miłości dla Spytkowéj pozostała mu przyjaźń gorąca ku niéj i wiekuiste widzenia jéj pragnienie i tęsknota. Spytka naówczas nie było w domu. W jakiéjś sprawie zawikłanéj, nie umiejąc sobie poradzić sama, Spytkowa listownie go wezwała, aby do niéj przybył. Pośpieszył na to zaproszenie biedny, i nie sądził, ażeby tém zgrzeszył. Oboje byli na duchu czyści i bez myśli złéj; ale im dzień spłynął niepostrzeżenie na słodkiéj rozmowie. Pod wieczór, mówi tradycya, zerwała się burza straszliwa, i powracać nie było sposobu. Jaksa musiał pod tym dachem zanocować. Dano mu pokoje na drugiém skrzydle zamkowém, a że burza wrzała i nikt spać się nie kładł, gospodyni i gość przesiedzieli do północka. Z tą burzą niespodzianie (podobno przez złośliwych ludzi podbechtany) wpadł Spytek o północy na zamek, i zastawszy ich oboje na cichéj rozmowie, rozgorzał gniewem okrutnym. Napróżno żona, klęknąwszy przed nim, przysięgała, że była niewinną; próżno się Jaksa chciał tłómaczyć: nie słuchając nikogo, wściekły mąż kazał natychmiast ująć mego naddziada, okuć w kajdany, posłał po kata, sprowadził go na rozstawnych koniach przededniem, i w starym lochu więziennym, w obecności żony swéj, ściąć go rozkazał. Trupa pochowano w lochu, głowę kat zachował, aby na wieki w rodzinie jako świadectwo zemsty pokazywana była. W chwili gdy miecz katowski dotknął szyi niewinnego człowieka, który Bogiem się świadczył, iż nie przewinił myślą nawet — padła pani Spytkowa omdlała i ledwie ją otrzeźwiono i przywiedziono do życia... Przekonał się wkrótce późniéj mściwy mąż o zupełnéj niewinności nieszczęśliwéj niewiasty, ale milczał, aby pokryć swą zbrodnię. W pół roku potém wydała na świat Spytkowa córkę, która przyniosła z sobą znamię krwawe na szyi. Była ona cudem piękności, ale ojcu wyrzutem ciągłym jego okrucieństwa, za które próżno odprawiał pokuty, gniewu bowiem bożego przebłagać nie mógł nigdy. Odtąd rodzina, jakby palcem zemsty bożéj naznaczona na pokutę, karleć, marnieć i znikać poczęła. Córka owa, śliczna dziewica, doszedłszy wieku, dnia i godziny, w któréj matka jej była świadkiem śmierci niewinnego, nagle, jak rażona mieczem katowskim, umarła. Napróżno stawiali kościoły, odprawiali pielgrzymki, sypali jałmużny: Bóg krwi przelanéj nie darował... a pokutę uczynił długą i ciężką... Rozżarła się nienawiść pomiędzy rodzinami na nowo, a choć już czasy nie dopuszczały ani dzikich napadów, ani krwawych bojów, zmieniła się w walkę cichą, nieustanną, zajadłą. Tak ona dotrwała do dni naszych i jam jest — dodał wstając z krzesła Jaksa — ostatnim dziedzicem, na którego zdano pomszczenie krzywdy, narzędziem Opatrzności fatalném, mimowolnie posłuszném. Los chciał, bym i ja był w tém położeniu co mój naddziad: Spytek wydarł mi tę, którą miałem poślubić. Patrzałem lat wiele z męczarnią w sercu na jéj niedolę — ale wybiła godzina...
Repeszko słuchał z przestrachem, szepcząc modlitewki na intencyę, aby go Pan Bóg od wszelkiego wspólnictwa z Jaksą uwolnić raczył; nie pojmował na co się tu mógł przydać. Tymczasem kasztelanic siadł i mówił daléj:
— Nie wiodło się i nam lepiéj, ginęliśmy powoli; ale widoczny był ten palec boży we wszystkiém co się stosunku dwóch rodzin tykało. Ojciec mój, gdy już majętność swą niemal całą był rozproszył, dostał przekazaną sobie przez nieznajomego człowieka darem pretensyę do Mielsztyniec, która Spytkom ich majętność odebrać dozwalała. Z dokumentów tych okazuje się, że nabycie dóbr było nieważne, a ten, co je sprzedał, nie miał prawa rozporządzać niemi. Poszliśmy przed sądy, rozpoczął się proces. Z możnymi wszakże ubogiemu sprawy dojść trudno. Ojciec stracił na to resztę majątku, a ja zaprzestać musiałem, bo nie było o czém ich ścigać...
— No, to przedawnienie zaszło, przerwał żywo Repeszko, i cała ta pretensya dziś funta kłaków nie warta...
— Wstrzymajże się, a nie strzelaj tak popędliwie! rzekł Jaksa rozwijając papiery. Nigdyśmy, ani ja, ani ojciec, przedawnienia nie dopuścili, zanosiliśmy regularnie manifesta przeciwko przemocy, zostawiając sobie moc poszukiwania pretensyj naszych, które teraz tak urosły, iż mogą całe pozrzeć Mielsztyńce...
Repeszce zaświeciły oczy, ale stał niedowierzający jeszcze.
— Weźmiesz wmość prawnika z Lublina i każesz sobie przejrzeć dokumenta, odparł spokojnie na nieme oczu pytanie kasztelanic. Ja ci papiery zostawię... przekonasz się. Sam procesu prowadzić nie mogę i nie chcę; ale pragnę, abyś ty go przeprowadził i z niego korzystał. Dotąd nie pora była po temu; dziś... mówiłem ci, wybiła godzina, jest czas... tyś dla mnie opatrznościowym zesłańcem. Drugiego takiego drapieżnego człowieka niełatwo wyszukaćby mi było.
Z obawą niejaką, z niedowierzaniem i jakby się broniąc pokusie, zbliżył się Repeszko do stolika, na którym rozrzucone były papiery. Miał dosyć znajomości prawa, aby ważność dokumentów osądzić; wszakże na własną umiejętność spuszczać się nie chciał. Rzecz przedstawiała mu się tak ponętną, tak świetną, że mimo wstrętu, jaki w nim obudzał kasztelanic, ręce mu z chciwości zadrżały, gdy się wziął do przeglądania aktów.
Jaksa chodził po izdebce, poświstując. Spoglądał nań niekiedy i sam do siebie się uśmiechał, bo wiedział, że Repeszko oprzeć się nie potrafi tak wszechmocnéj pokusie. P. Nikodemowi pot oblewał skronie, iskrzyły się oczy; ściskał konwulsyjnie papiery, które z kolei chwytał, rzucał i przeglądał.
— Ale, jeśli w istocie — rzekł po namyśle — przedawnienia nie ma, jeśli ta sprawa może wam dać Mielsztyńce, dla czegoż nie użyjecie prawnika, któryby wam to za mniejsze pieniądze mógł poprowadzić i wygrać? Czemu mnie chcecie ustąpić zysku i tak... wspaniałomyślnie obdarzyć niezasłużonego?
— Bardzo rozumnie badasz i słusznie mnie podejrzewasz; ale ja nie chcę w mojém imieniu procesować Spytków... ja muszę stać na boku... ja... to moja tajemnica, dodał żywo. Może być, że przyjdzie chwila, w któréj ci powiem wygrywającemu: „Nie pójdziesz daléj!” w któréj ci zapłacę trud i odbiorę wszystko... a może za liche wynagrodzenie oddam ci Mielsztyńce.
— Więc ja mam pracować i łożyć na niepewne? spytał Repeszko. A na cóż mi się to zdało? Będę ważył, płacił, poił się nadzieją, a potém...
— A potém ci łup wydrę może z przed paszczy? przerwał Jaksa; ale ci zapłacę sowicie, — słyszysz? zapłacę! O co ci idzie?... Zapewnisz sobie prawnie i znój i koszta.
Repeszko stał milczący, w niepewności wielkiéj... zawracało mu się w głowie.
— Dla czegoż pan cierpiałeś biedę dotąd, mogąc...?
— Nie mogłem!... zawołał popędliwie Jaksa.
— Dla czego? dla czego? Jak ja dziś, podjąłby się był sprawy kto inny. W tém jest coś ciemnego...
— Tak... i to pozostanie ciemném na zawsze, rzekł śmiejąc się szydersko kasztelanic. Dopóki żył Spytek, jam o głodzie śmierci jego czekał; wiedziałem, że jestem narzędziem zemsty bożéj i że się jéj doczekać muszę... Z resztą, słuchaj Repeszko: nie chcesz... nie ma roboty, weźmie ją kto inny... Wolałbym ciebie, boś ty cierpliwa pijawka, która gdy się raz do ciała przyczepi, wyssie z niego ostatnią krwi kropelkę.
Gospodarz zadrżał, czując się odgadnionym, a nie pojmując jak tu, w obcéj stronie, gdzie go nie znano, gdzie niczém nie zasłużył na taki rozgłos, mógł go ktoś znać tak dobrze... Złożył ręce, podniósł oczy i westchnął, wzywając niebios na świadectwo, że go szkaradnie oszkalowano...
— A panie mój! Ja, ja, najłagodniejszy z ludzi, który nikomu nie zamąciłem wody!... ja...
— Cicho, cicho... przerwał kasztelanic: durz sobie kogo chcesz, nie mnie. Ja z pierwszego wejrzenia wyczytałem najtajniejsze myśli twoje; znam cię, odgaduję do szpiku. Mnie nie skłamiesz nic. Kaź dawać jajecznicę i zająca...
— Papiery — dodał Jaksa — zostawiam ci na tydzień; a po tygodniu przyjadę po odpowiedź, a dasz mi ją w dwóch słowach: tak lub nie. Za dziesięć dni będzie proces rozpoczęty, a za...
Tu Jaksa umilkł, i świszcząc, przechadzać się zaczął. Zwrócił zupełnie gdzieindziéj rozmowę.
— Co z ciebie za sknera! zawołał, — co z ciebie za nędzarz dobrowolny!... Ani łyżki, ani miski, ani poczciwego nakrycia!
— Ale kredens jest jeszcze zapakowany, bo ja go nie używam, mruczał Repeszko; łyżki właśnie kazałem przerabiać złotnikowi, a bielizna cała w praniu.
— Szczęściem, że ja myśliwy jestem i na pniu palcami jadać przywykłem, odparł kasztelanic. Ale pień jest czystszy od twojego stołu...
Repeszko, przytuliwszy się do ściany, płaski, nikły, po cichu wysunął się za drzwi, nie śmiejąc słowa odpowiedzieć.
Dano nareszcie do stołu, i konferencya się skończyła. Ale po zamyślonych twarzach gospodarza i gościa widać było, że ich ciężkie trawiły niepokoje. Repeszko obawiał się straty, a żałował wypuścić z rąk zyski; kasztelanic zdawał się niepewien jeszcze co pocznie i sam z siebie niezadowolony. Zjedli prędko, i Jaksa począł się żegnać.
— Papiery zostawiam ci, rzekł; za tydzień przyjadę po odpowiedź: tak lub nie. Może też być, że ja powiem jeszcze: „nie,” rozmyśliwszy się. Korzystaj, toć to twoja robota na świecie, mosanie Repeszko; na toś stworzony, abyś z nas soki wysysał.
Oburzony gospodarz chciał protestować.
— Cicho! ofuknął Jaksa: ja cię znam lepiéj niż sądzisz. Mnie ty nie skłamiesz, leżąc krzyżem i stękając na podłodze kościelnéj. Aleś ty mi taki potrzebny, jakim cię Bóg na utrapienie ludzi stworzył. Bywaj zdrów, i nie sądź, że mnie oszukasz.
To rzekłszy, Jaksa nakrył głowę, wyszedł z izby, i nie mówiąc słowa, odjechał do Rabsztyniec.
Bywają chwile życia stanowiące w niém kryzys, kres jednéj epoki, a świt nowéj, drugiéj, ledwie z pierwszą wspomnieniami związanéj. Człowiek wstaje nagle jak po obłożnéj chorobie, w któréj walczył między życiem a śmiercią; wstaje odrodzony, czując, że to co pozostawił za sobą, było jakby inném, odrębném istnieniem. Im czulsza i wrażliwsza jest organizacya człowieka, im doskonalsza jego natura, tém więcéj ulega takim przeobrażeniom, oszczędzającym mu dróg powolniejszych, jakiemi wlec się muszą inni. Zarzucają nieraz dziwactwo ludziom, nielogiczność ich biografom; ale możnaż poradzić co przeciwko fenomenowi, który, jakkolwiek może być niepojętym dla wielu, jest powszednim i zwyczajnym? Widzimy go powtarzającym się niemal codziennie.
Dość spojrzeć na świat i istoty wybrańsze, które na nim część wieku przeżyły.
Takiemu przeobrażeniu nagłemu uległ młody Eugenek w przeciągu bardzo krótkiego czasu. Jedno słowo kasztelanica podrażniło jego dumę, obudziło wstręt, wstrząsnęło myślami śpiącemi; jeden wieczór zastanowienia i dumania, kilka wyrazów starego Siemiona, głos wreszcie omszonych murów mielsztynieckich, zmieniły go do niepoznania. Płochy nieco i roztrzepany chłopak, nagle zmężniał na duchu, spoważniał postawą. Zachmurzyło się jego czoło, poczuł w sobie spadkobiercę wielkiego i nieszczęśliwego rodu, powołanego do jakichś nieznanych obowiązków, niewładnącego sobą, związanego tradycyi nicią z praojcami... Cała ta noc przeszła mu na dziwnych marzeniach. Śnił, że jego sypialnię otaczały mary do ożyłych wizerunków portretowéj sali podobne; u łoża jego siedziała niewiasta z krwawą różą w ręku, i krwawym znakiem na szyi; starcy opowiadali mu dzieje domu.
W tym śnie nie brakło ojca, ale nie było matki. Nie wiedzieć dla czego, uczuł się dla niéj ostygłym, prawie nieufnym i zażalonym za to, że się okazała w ostatniéj chwili zbyt dla Jaksy pobłażającą. W nim on już teraz nienawidził wroga. Jakiś gwałtowny wstręt, z każdą chwilą rosnący, rozżarzał się w sercu jego do tego człowieka, w którym nieprzyjaciela postrzegł objawem nagłym. Wstał pod wrażeniem tych nocnych widziadeł, i przypomniawszy wieczór wczorajszy, poszedł się najprzód upewnić, że książka, którą wziął w bibliotece, leżała w jego szafie. Zapieczętowane karty kusiły go: spojrzał na nie; ale jakież było podziwienie jego, gdy sznur znalazł potargany, pieczęci złamane, tajemnicze arkusze rozlepione!...
Nie mógł uwierzyć swym oczom, tak był pewien, że wczoraj włożył ją na półkę nietkniętą. Miałże ją przez sen nieprzytomny sam otworzyć? czy siła jaka tajemnicza rozwarła mu je umyślnie, aby nic ciekawości jego nie wstrzymało?...
Świat nowy, w który wchodził Eugenek, pełny widm, cudowności, duchów, podań żywych, tak był różny od tego, do którego z dzieciństwa przywykł, oddychając powietrzem jasném i weselem południa, sceptycyzmem Zachodu — to, czego doświadczał tak się nie godziło z tém, w co wierzyć, a raczéj w co nie wierzyć go uczono, że chłopię, pogodzić nie umiejąc sprzeczności, całe się czuło wzburzoném, zachwianém.
Były to pierwsze w życiu jego zapasy. Odprawiwszy Zaranka do książek, krótkie dzień dobry oddawszy matce, którą znalazł smutną, z oczyma do zapłakanych podobnemi, Eugenek pobiegł do biblioteki i tam zamknął się z rękopisem, aby pożerać chciwie jego tajemnicze karty...
Co się działo w sercu pani Spytkowéj, tegobyśmy pewnie określić nie potrafili. Szczęściem w papierach, które służą za materyał téj powieści, znalazł się ułamek listu, pisany do przyjaciółki lat dziecinnych i powiernicy, z którą się kaźdém wrażeniem dzielić była przywykła. Daleka ta krewna mieszkała w Warszawie, gdzie mąż jéj na dworze znakomite zajmował stanowisko. Wychowane razem, jak dwie siostry kochające się czule, Brygida i Łucya, rzadko się widując, zastępowały dla siebie świat cały. Jak Brygida, Łucya była nieszczęśliwą w małżeństwie, opuszczoną przez wietrznika, samotną; obie potrzebowały boleść z serca wylać, bo mało jest ludzi, co ją zamknąć potrafią; latały więc co kilka dni kartki do stolicy a w nich każde bicie serca czuć się dawało. Niewiele z nich ocalił przypadek.
List bez daty, który widocznie do tych dni się odnosi, po opisie ostatniéj bytności Iwona w Mielsztyńcach, kończy się takim ustępem:
„Łucyo kochana! chciałabym ci się wyspowiadać tak szczerze nawet z grzesznych myśli moich, jak przed kapłanem na ostatniéj spowiedzi. Ale czyż ja sama siebie rozumiem? czy ja władam sobą? To, co mnie teraz otacza, od dnia śmierci człowieka, którego imię noszę jeszcze, i po którym zostały mi resztki ciężkich kajdan, dźwiganych długo — zdaje się jakby w sen gorączkowy życie moje zmieniło. Syn mój, o przeznaczenie! przywiódł mi tu tego człowieka, którego starałam się, a nie mogłam zapomnieć. Stanął przedemną, widmo żywe młodości, zeschły liść téj wiązki kwiatów, któréj woń mnie poiła... Kilkanaście lat surowa, niezbłagana dla siebie, bez łzy, bez jęku, zimna, kamienna, znosiłam straszliwą torturę. Słyszałam, patrzałam niemal jak on się szarzał, upadał i upadał... myślałam, żem zobojętniała, że jeśli co zostało we mnie z dawnych uczuć, to się jak wino w ocet z gniewu zmieniło. Ale któż pojmie co jest za potęga w młodości i węzłach, które się latami młodemi sprzęgają!? Na korze młodego drzewa ledwie znaczną ktoś nakreślił głoskę; rosła ona, zolbrzymiała, stała się raną otwartą, niezgojoną... i drzewo ściąć trzeba, aby to znamię zniweczyć. Wrosło w jego rdzeń, wypiętnowało się w tkance, nieznaczne z razu, na starość jest niestartą blizną. Tak dzieje się i z miłością dni młodych. O moja najdroższa! obraca się ona w nienawiść, w gniew, w pogardę; a na dnie ich wiekuje niezwalczoną namiętnością. Z pogardą przyjęłam tego człowieka, mówiłam z gniewem do niego, piorunowałam go oczyma, a łzy z nich ciekły, i chwilami temu zwiędłemu, skalanemu człowiekowi chciałam się rzucić na szyję, lub do nóg upaść i płakać... I płakać, ażeby ze łzami dusza poszła, która nigdy, nigdy zaspokojoną być nie może, a jednak nigdy miłości upokarzającéj pozbyć się nie potrafi! Praca lat kilkunastu nad sobą, siła moja, panowanie, w proch się rozpełzły; siebie nie poznaję. Wypędzam go... i lękam się, aby nie poszedł; brzydzę się nim... i głosu jego, tego śpiewu dni wiosennych, słucham z rozkoszą; męczę się mojém spodleniem, niedolą... i czuję, że w paszczę smoczą pójdę słaba, złamana, gdy mnie zawoła, że zapomnę obowiązków, dziecięcia, żałoby, którą noszę, imienia!... Wstyd mi siebie, a umrzeć nie umiem, a żyć bezecna pragnę. Ażebyś pojęła całą nędzę moją, powinnabym ci odmalować tę istotę, która we mnie wstręt obudzając, pociąga szatańskim urokiem. Kochałam go niegdyś młodym, pięknym, pełnym szlachetności i zapału. Co za ruinę straszną uczyniły z niego lata! Szyderski, sterany, zimny, bezwstydny, czego nie mówi usty, każe się domyślać postawą, wzrokiem, ruchem, atmosferą, która go otacza... Jestto anioł upadły, czarny, spalony, a ja skazana jestem widzieć w nim i pod nim anioła marzeń moich. Gardzę nim i kocham go namiętnie, brzydzę się i żyć bez niego nie mogę; czuję że będę nieszczęśliwa, że się zmażę słabością, że z tego tronu wdowiego, na którym siedzę królową, zejść będę musiała na niewolnicę wzgardzoną i służebną... a... nic już mnie powstrzymać nie potrafi. Pożegnałam go, odpędziłam jako Spytkowa; alem wyszła po chwili, przyciągając go słowem łagodném, jak dawna kochanka. Nawet widok ludzi i dziecka mnie nie powstrzymał... Płaczę nad sobą gorzkiemi łzami. Chwilami winy wszystkie przypisuję sobie... to znów jemu; pałam zemstą i łzy leję. Na domiar nieszczęścia, przypomnij sobie nieprzyjaźń wiekuistą rodzin, którą ja odziedziczyć powinnam... Nie jestże to fatalność? Powiedz mi, co mam czynić? Modlitwa nie pomaga, Bóg nie słucha...”
Niedziw, że po tym liście wyjazd do Warszawy pierwéj postanowiony, wkrótce odłożony i zapomniany został. Pani Spytkowa dni spędzała w kaplicy, kilka razy wyjeżdżała na polowanie, zamykała się w swoich pokojach, z synem była milcząca i o podróży nie mówiła wcale.
Jaksa się nie pokazywał, choć zaproszony, a Eugenek wcale też nie myślał go szukać i przyciągać. W Mielsztyńcach smutniejsze jeszcze może niż za starego pana, jak go zwano, poczęło się życie.
Matka spostrzegła zmianę wielką w synu, ale przyczyn jéj nie umiejąc odgadnąć, przypisywała to wiekowi; poleciła tylko panu Zarankowi, aby się go starał rozerwać i zabawić.
Dni płynęły roztopionym ołowiem, ciężkie, duszne, nieprzeżyte. Często nieszczęśliwa niewiasta pragnęła bodaj piorunu jakiego, coby je przerwał płomieniem i zniszczeniem... Nic nie przychodziło.
Krótki przeciąg czasu wydawał się wiekiem... Ludzie spoglądali, wzdychając, na wdowę, na panicza, i nic dobrego nie rokowali z ich twarzy i posępnego milczenia.
Obiecywało się to przeciągnąć do nieskończoności, bo nikt odwagi nie miał na krok jakiś stanowczy, gdy jednego rana oznajmiono pani starego jéj plenipotenta, owego Dzięgielewskiego, który za Spytka już nieograniczone posiadał zaufanie rodziny i w ręku swoich miał zarząd i wszystkie dotyczące Spytków sprawy. Był to starzec siwy, ale czerstwy, człek nieposzlakowanéj poczciwości, chłodny na pozór, a w rzeczy pełny przywiązania do domu, i kochający rodzinę pańską jak swoją. Widywała go w kaplicy wdowa, czasem na chwilę w dni świąteczne u stołu, lub gdy jakiś interes wymagał podpisu, rzadko jednak trafiało się coś tak pilnego, by o osobną audyencyę prosił pani.
Tym razem zażądał jéj pilno i przyszedł zafrasowany widocznie. Dosyć było pani Spytkowéj spojrzeć na niego, aby coś niepomyślnego odgadnąć. Stary Dzięgielewski skłonił się, a na zapytanie, co go sprowadza? osądził za słuszne nie obwijać prawdy w bawełnę.
— Przychodzę ze złą wprawdzie wiadomością, a przynajmniéj z kłopotem — rzekł, — ale w istocie nie jest to nic nowego, choć wygrzebanego z nowém przygotowaniem groźném. Będziemy mieli proces...
— Z kim? o co? zapytała wdowa. Pan wiesz, że wszelkiego powodu do spierania się po sądach mąż mój unikał. Cóż się stało? co zaszło?
— Jest to rzecz stara, śmieszna, przedawniona; a jednak mogąca wiele kosztować i pieniędzy, i pokoju. Zrobić nam nic nie zrobią, ale męczyć mogą.
— Któż? co? za co?
— Proces to kilkadziesiątletni, zgrzybiały, ale nudny być może w nowych rękach zapobiegliwego i zręcznego człowieka. Spytkowie, nabywając Mielsztyńce dwieście lat temu z okładem, nie dopilnowali się należycie. Majątek był prawie jeszcze niepodzielony; brat, który go sprzedawał, choć nim władał, nie miał ustępstwa formalnego od rodziny. Sprzedaż była w dobréj wierze zrobiona ze stron obu, ale nieprawna. Rodzina sprzedającego po jego śmierci wytoczyła proces o Mielsztyńce, o posiadanie nielegalne. Walczyliśmy o to; ale sprawa gaszona, tłumiona, przewlekana, nigdy całkiem nie była ukończona. Nie wiem jaką drogą owa pretensya do Mielsztyniec przeszła w ręce ojca Jaksy.
— Więc to pan Jaksa? spytała wdowa żywo.
— Nie, nie on, jak się zdaje — rzekł Dzięgielewski, — ale ktoś, co nabył czy dostał prawa jego, zapewne dawniéj czy teraz, nie wiem... p. Nikodem Repeszko — dodał pełnomocnik. — Repeszko jest sąsiadem Mielsztyniec, homo novus, niedawno tu przybyły i mało nam znany, ale dotąd nie z najlepszéj strony. Jest chciwy, przebiegły, twardy... proces z nim, to może być rzecz wiekuista. Wygramy go, ale nas będzie ciągał po trybunałach bez końca.
— Wszakżeby go można pewnie zagodzić czémś? spytała wdowa trochę niespokojnie.
— Tak i ja sądziłem, odparł Dzięgielewski, który chłodno brał rzeczy i strwożonym się być nie zdawał: tak sądziłem, i nim przyszedłem niepokoić panią moją, jeździłem do niego, myśląc, że się to da lada czém raz na zawsze załatwić. Ale człek słodki jak miód, okazał się twardym jak kamień. Roześmiałem mu się w oczy, gdy mi na seryo powiedzieć śmiał, że mu się całe Mielsztyńce, ni mniéj ni więcéj, należą. Po takiém wyznaniu, nie było co traktować nawet z szalonym... ale...
— Możeż to być groźném? podchwyciła wdowa. Ja nie znam prawa, ale prosty rozum wskazuje, iż posiadanie dwuwiekowe samo już daje pewną rękojmię, że było na czémś oparte, że...
— Tak jest! przerwał starzec; ale jeśli w przeciągu tych lat dwóchset nieustannie co rok, co kilka, powtarzano manifesta, protestowano przeciwko gwałtowi, zastrzegano się od przedawnienia, naówczas trybunały uwzględnić to muszą. Nie sądzę, byśmy przegrali, ale proces będzie długi i kosztowny.
— Dla obu stron? odparła wdowa.
— Zapewne, z tą różnicą, że majętniejszych zawsze on więcéj kosztuje...
— Jestże na to jaka rada?
— Będę się starał wyszukać ją... ciszéj odpowiedział plenipotent. Tymczasem osobnego potrzebuję upoważnienia i osobnych na to funduszów...
Już po tych naradach, które się wprędce skończyły, staruszek wychodził, gdy pani Spytkowa zawołała:
— Mówiliście mi — rzekła — że pretensyę tę do Mielsztyniec nabyli Jaksowie. A więc od kasztelanica ona przeszła do tego pana. Zdaje mi się, iż nowy sąsiad nie tak dawno nabył Studzienicę, więc późniéj jeszcze musiał dostać ten proces. Nie czujecież w tém ręki... ręki naszego dawnego nieprzyjaciela... kasztelanica, który zdawał się przecię przejednany i zbliżył się do nas? Nie jest-li to jego sprawa? nie należałoby...?
Nie dokończyła, stary powrócił od progu.
— Dla różnych przyczyn — rzekł ciszéj — unikałem wspomnienia tego pana. Nie chciałem uszu pani trudzić opowiadaniem o nim. Jednakże toż samo właśnie przyszło mi na myśl, i spowodowało, że zaraz w początku, mimo największego wstrętu do osoby, udałem się do tych nieszczęsnych Rabsztyniec. Domyślałem się w tém wszystkiém roboty machiawelskiéj człowieka, dla którego nic świętém nie jest...
Pani Spytkowa zadrżała i spojrzała bystro na Dzięgielewskiego. Stary był spokojny, i mówił nie domyślając się, jakie wrażenie słowa jego uczynić mogły.
— Pojechałem, ciągnął daléj, do tego wilczego gniazda. Jakimś cudem go tam zastałem, bo to się włóczy i tłucze, jak Marek po piekle, całe życie. No, ale tym razem siedział w domu. Co za dom! cygański szałas często pozorniéj się wydaje.
— Jestże w takiéj nędzy?
— Niewątpliwie, bo nieład i rozpusta prowadzi ją za sobą — mówił plenipotent. Przyjął mnie, widocznie domyśliwszy się zaraz o co chodzi, choć udawał, że nic nie wie i nie rozumie. Gdym zagaił sprawę, cóż? oto dowiódł mi czarno na białém, że nie on Repeszce odstąpił tych pretensyj, ale ktoś inny, któremu on, jakoby żadnéj do nich nie przywiązując wagi, oddał je w małym długu przed laty... W istocie są dowody, ciągnął daléj Dzięgielewski, że pretensya przez trzecią osobę cedowana była temu Repeszce. Ale te dowody wcale nic nie przekonywają, bo w sprawie z takimi ludźmi nigdy nic nie ma téj twarzy, którąby mieć powinno — zawsze się fałszu domyślać potrzeba.
— Cóż jest za cel w tém wszystkiém? spytała kobieta, płonąc i bledniejąc.
— Czas dopiero rozświecić to może — z cicha szepnął Dzięgielewski. Procesowaliśmy się długo, mamy za sobą powagę czasu i dekretów, mamy posiadanie rzeczywiste, stosunki, pieniądze; baćby się niczego nie należało, gdyby na świecie było coś pewnego i przewidzianego. Nieszczęściem ludzie są chciwi i źli, czasy nie najlepsze, miłość sprawiedliwości wygasa, interes ją zastępuje... To pewna, że się bronić dzielnie będziemy, że ja sił wszelkich dołożę, i pani możesz być pewna...
— O! ja jestem spokojna, przerwała Spytkowa. Ale... szepnęła ciszéj po chwili – nie dobrzeby to było, gdybym ja sama spróbowała pomówić albo z Jaksą...?
— Ale on od tego ręce umywa...
— No, to z Repeszką?
— Z nim nie warto! zawołał Dzięgielewski; wzbiłoby go to w pychę. Ja się staram śmiać z niego i lekceważyć go, żeby sobie zbyt nie tuszył... Widząc nas spokojnymi, może zwątpi; trwogaby mu sił dodała, a gdy się zawaha, zawsze czas będzie lada czém sprawę uspokoić.
— Rób pan, jak uznasz za właściwe, rzekła wdowa w ostatku. Musimy to znosić, nie mogąc od razu złamać. Mówisz wszakże, iż się to groźném nie wydaje?
— Tak jest, odpowiedział Dzięgielewski: nie sądzę, aby to Mielsztyńcom mogło grozić, chybaby już w naszéj Rzeczypospolitéj krzty sprawiedliwości nie było.
Tegoż dnia, z rozmowy przy obiedzie, dowiedział się o wszystkiém Eugenek. Słuchał powieści z uwagą wielką, dopytywał się o nią, a bystrym umysłem sięgnął od razu do głębi, chociaż jéj dna dojrzeć nie mógł. Nie rozumiał on dobrze rachub, czuł wszakże rękę mściwą Jaksy, i przekonany był, że cała robota od niego wyszła. Twarzyczka młoda rozpłomieniła mu się od gniewu, oko zaiskrzyło; ale ten podstępny sposób nękania obudził w nim razem wzgardę niewypowiedzianą.
Tymczasem proces, rozpoczęty jakoś na pozór bez wielkich wytężeń i zapobiegań ze strony Repeszki, z cicha i ostrożnie, wprędce nadzwyczaj groźne przybrał rozmiary.
Dzięgielewskiemu zdawało się z powolności ruchów nieprzyjaciela, z nieśmiałości poczynionych kroków, z braku stosunków, że sprawa pójdzie żółwim krokiem i wytartą koleją. Sądy były z nią obeznane; puszczano ją dawno z uśmiechem per non sunt; godziło się sądzić, że i teraz tak będzie. Ale tu mistrzem się pokazał dopiero godny pan Repeszko. Nigdzie śladów nogi jego widać nie było, nigdzie głosu nie słychać, przecięż skutki potajemnéj roboty mocno się uczuć dawały. Pogląd na sprawę całkowicie się zmienił; przybrała ona fizyognomię groźną, bo się wystawiała jako dowód wiekowego ucisku i preponderencyi możnych nad biedniejszymi, zyskiwała sympatyę drobnéj szlachty, urzędników, palestry. Nie szło już o Mielsztyńce, ale o zasady — a wiek był po temu, by się o nie rozpierano wszędzie, gdziekolwiek cień ich się ukazał. Nadzwyczaj zręcznie memoryałami poparta pretensya, uzyskała rozgłos, stała się przedmiotem rozmów, roznamiętniała ludzi, trzymała sędziów pod naciskiem opinii publicznéj, zawsze skłonnéj do popierania tego, co krzyczy i hałasuje.
Tego się najmniéj spodziewał Dzięgielewski, ufny w szacunek powszechny, który otaczał dom Spytków. Przerażały go rozmiary, jakie proces przybrał w początkach. Prawnicy, których się radził, potrząsali głowami: wszyscy dotąd utrzymywali, że sprawa przegraną być nie może; ale już przebąkiwano, że się dla świętego spokoju dobrze trzeba będzie opłacić. Dzięgielewski udał się do Repeszki, ułożywszy z nim spotkanie w domu znajomych. P. Nikodem łagodniuteńki, miły, przejęty najszlachetniejszemi uczuciami, składał ręce, kłaniał się, zaklinał, uśmiechał, ściskał Dzięgielewskiego, ale w żadne układy wchodzić nie myślał... Utrzymywał, że poniósł tak znaczne koszta, nabył pretensyę tak drogo, opłacił trybunały tak sowicie, iż dziś chybaby mu dano całe Mielsztyńce, a jutro to jeszcze do nich coś dodać przyjdzie. Summa, do jakiéj urosły jego rachunki, była olbrzymia do śmieszności. Nie można było mówić z tym człowiekiem.
Dzięgielewski stary, przywykły do spokoju, sumienny, po tém spotkaniu tak się zgryzł myślą, iż wszystkiemu był winien, z razu lekceważąc nieprzyjaciela, że przyszedłszy do domu, położył się w łóżko... a w kilka dni biedaka poprowadzono na cmentarz... Miał wprawdzie lat siedmdziesiąt siedm, te dwie siekierki straszne, co tylu ścinają ludzi, ale byłby pożył pewnie do dziewięćdziesięciu, gdyby nie sprawa nieszczęśliwa.
Zacny a pobożny Repeszko, co admirowano niezmiernie, poszedł ze świecą za jego pogrzebem, i rzucił garść piasku na oczy starca, a nawet łez kilka uronił. W istocie niepospolita była to dla niego gratka; starego takiego pełnomocnika, wtajemniczonego we wszystko, niełatwo zastąpić. W pierwszéj zaraz chwili, nim się opamiętano, p. Nikodem popędził sprawę i otrzymał dekret niespodziewany, nieprzewidziany, dla siebie nader pomyślny. Wiadomo, jaki w podobnych razach wpływ wywierają wyroki niższych instancyj, jak utrudniają obronę.
Strwożono się niepomału w Mielsztyńcach, i było czego zaiste. Idąc tą drogą, sprawa mogła pozbawić Spytków prawie całego ich majątku. Proces wprawdzie trwać musiał długo; ale zręczny Repeszko, nie doszedłszy końca, mógł sobie nawet posiadanie dóbr wyrobić. Człowiek ten w szaréj kapocie, kłaniający się nizko, ubogi, okazał się tak dziwnie zręcznym, że po nim się wszystkiego obawiać było można...
Był teraz w swoim żywiole, lepiéj nawet wyglądał. Szczerze powiedziawszy, przyczyna tego była bardzo prosta. W zwykłym trybie jego życia post i chleb suchy a licha strawa nawet w niedzielę się nie zmieniały. Rozpocząwszy proces, Repeszko uznał, stosując się do miejscowych obyczajów, że ludzi potrzebnych papką najłacniéj ujmować, że często inaczéj nawet pozyskać ich sobie niepodobna; potrzeba więc było wydawać obiady, wieczerze, śniadania i podwieczorki. Zmuszony do téj fatalnéj ostateczności, Repeszko gospodarując, przynajmniéj za swoje pieniądze objadał się za każdym razem jak mógł najobficiéj... Przy własnym stole wyglądał na zgłodniałego pasorzyta, chwytał półmiski, wybierał kawałki, połykał nieprawdopodobne stosy jadła. To go na cerze i na objętości nawet poprawiło. Postrzegł sam, że pas, który dawniéj bardzo długie miał końce, stawał się coraz krótszym. W najgorszym razie to już było pewnym zyskiem w procesie. Ale i sam ów proces wiódł mu się nadzwyczaj szczęśliwie; p. Nikodem był kretem, do tego rodzaju robot stworzonym.
Po śmierci Dzięgielewskiego interesa jego objął młody pomocnik, człowiek do zbytku bojaźliwy i przejęty wielką odpowiedzialnością, jaka spadła na niego. W niepowodzeniu stracił głowę i rzucił popłoch w domu. Pani Spytkowa dowiedziała się nagle, że sprawa nadzwyczaj groźne przybiera rozmiary. Z zimną na pozór krwią przyjęła tę wiadomość, nie dając znać po sobie ile ją ona obeszła. Eugenek wypadkiem był temu przytomny. Milcząc i siedząc na stronie, nie stracił jednego słowa; twarz mu pobladła, ale się nie odezwał.
Wypadało działać, nie tracąc czasu, zapobiedz dalszym krokom, użyć ludzi obeznanych z tego rodzaju sprawami, a nadewszystko wypływów wszechmogących, stosunków z osobami wyżéj położonemi, od których zależało prawie wszystko. W téj epoce demoralizacyi i zepsucia, które przyszło powoli, choć głos sumienia często się odzywał, protekcye robiły cuda, bez nich nie można było stąpić kroku. Nie miał ich pan Repeszko, ale je zastępowała u niego drobnostkowa zapobiegliwość, zręczność i pieniądz, który dawać umiał. Spytkowie mieli niegdyś rozlegle stosunki pokrewieństwa z pierwszemi w kraju domami, znaczenie u dworu; ale długie usunięcie się ich ze sceny, zamknięcie na wsi, zerwanie dobrowolne z ludźmi, pozbawiło ich dawnéj wziętości. Potrzeba było teraz dopiero, w chwili niebezpieczeństwa, odszukać pokrewieństwa, znajomości, przypominać się i oznajmić, że się jeszcze żyje.
Po wyjściu prawnika, pani Spytkowa rzuciła się w krzesło, zamyśliła się smutnie i zapłakała gorzko. Zostawała jéj ledwie jedna Łucya, przez którą do osób wpływ mających trafić mogła; ale i ta niewielkie miała znaczenie.
W tém wszystkiém zemsta kasztelanica, jakkolwiek ukryta, dla niéj była widoczną, dotykalną. Oburzała się na to prześladowanie, którém usiłował ją złamać, a jednak mimo woli serce jéj pojmowało go, rozumiało, że reszta niedogasłéj namiętności mogła tylko do téj ostateczności go skłonić. Uczucie, jakiego doznawała dla dawnego, pierwszego przyjaciela młodości, składało się z téj wzgardy i miłości zarazem, które ją czyniły nieznośną męczarnią. Z duszą rozdartą sprzecznemi uczuciami, niepewna co począć, płakała jak słaba kobieta. Ale wyrobiona kilkunastu latami cierpienia energia zbudziła się wreszcie, oburzenie przemogło, myśl o przyszłych dziecka losach dodała odwagi.
Był to dzień późnéj jesieni, ale pora pogodna i ciepła. Lasy złociły się już przedśmiertnemi barwami; po polach słały się nici pajęcze; w powietrzu była cisza dziwnego tęsknego uroku... Pani Spytkowa miała zwyczaj przejeżdżać się konno, od owdowienia jednak swego polowania prawie zaniechała; rozrywka ta, przypominająca jéj ciężkie lata, w których była jedyném roztargnieniem i chwilą swobody, teraz jéj stała się obojętną. Czasem jednakże kazała podać wierzchowca, i ludzie do tego przywykli, że sama jedna puszczała się w cwał na lasy, po kilka godzin bujając tak z myślami i bolem, z dala od natrętnych świadków. Z południa tego dnia zadzwoniła i kazała sobie podać karego wierzchowca, który stał prawie zawsze gotowy. Przyprowadził masztalerz, chcąc pani towarzyszyć, ale go odprawiła, zapowiadając, że sama chce krótką uczynić przejażdżkę.
Nie było w tém nic nadzwyczajnego; puściła się więc samotna ku swoim ulubionym lasom i nikt się nie zdziwił, że z pięknego wieczoru chciała korzystać. Są czasem dziwne trafy, których nic wytłómaczyć nie może, a od których wiele w życiu zależy. Pani Spytkowa czuła i wiedziała, że nie szukając go, spotka dnia tego Jaksę; puściła cugle koniowi i przyśpieszyła bieg jego w tę stronę, gdzie były Rabsztyńce. Powiedziała sobie w duszy, że jeśli go spotka, stanowczo raz z nim rozprawić się musi...
Jak? o tém nie wiedziała sama. Pragnęła użyć dawnéj nad nim przewagi, aby go od prześladowania odciągnąć; nie była jednak pewna na czém się może skończyć rozmowa. Chciała być groźną i straszną, ale się lękała słabości zarazem. Jechała z jasnowidzeniem, że jéj nie minie spotkanie z kasztelanicem. Chwilami strach ją ogarniał i pragnęła wrócić... a jednak jechała daléj... ciągnęło ją coś i popychało.
Gdy z dumań tych, którym gwałtowne bicie serca towarzyszyło, rozbudziła się, gałęzie drzew na wązkiéj ścieżce leśnéj biły ją po twarzy; była wśród gęstwin dobrze sobie znanych... Na krętéj drożynie wiodącéj do Rabsztyniec, koń niekierowany szedł sam dziwnym jakimś instynktem... Serce uderzało w piersi coraz gwałtowniéj: obawiała się podnieść oczy, tak pewna była, że go zobaczy...
Jakoż tętent drugiego konia dał się słyszeć po za nią, coraz bliżéj, coraz bliżéj... Na ścieżce mignął jeździec... był to Jaksa, w myśliwskiéj staréj kurcie, w ubraniu prawie odartém, z twarzą bladą, wyschłą, straszną niemal wyrazem posępnym i groźnym.
Zobaczywszy i poznawszy wdowę, zatrzymał konia nieco; zdawał się namyślać, czy ma zawrócić się, czy minąć ją; potém go ścisnął ostrogami i w susach kilku, uchylając czapki, przebiegł nie zatrzymując się. W przelocie spotkały się dwa wejrzenia nieokreślonego wyrazu: groźb, żalu i gniewu więcéj w nich było niż miłości. Spytkowa zarumieniła się, chciała krzyknąć; lecz głosu jéj zabrakło z razu. Potém zawołała:
— Stój!
Kasztelanic się odwrócił, koń jego wrył się w ziemię, tak silnie targnął cuglami.
— Stój! powtórzyła, zacinając karego, pani Spytkowa. Choćby nawet miano nas tu spotkać, podejrzeć, podsłuchać i roznieść po świecie, że w lasach szukam pokryjomu waćpana — mniejsza już o to; raz musimy się rozmówić z sobą... Szukałam go w istocie...
— Mnie? wy? zapytał cicho i prawie zawstydzony Iwo — mnie? pani?
— O! nie kłamże, człowiecze bez wstydu i bez serca, który znasz tylko namiętność, a nie rozumiesz poświęcenia, nie kłam! — gwałtownie zawołała kobieta. Wiedziałeś, że mnie przywiedziesz do tego, pracowałeś na upokorzenie, na łzy moje... szło ci o nędzne to zwycięztwo pychy, otrzymane przewrotnemi, lichemi, niegodnemi was środkami.
— Nie rozumiem, odparł Jaksa — wszak żadnych nie ma już między nami stosunków... Cóż ja...
— Ale nie kłam, przewrotny, i zarumień się! powtórzyła kobieta. Któż, jeśli nie ty, narzucił nam ten proces? Nękasz mnie i prześladujesz. Powiedzże, czego chcesz? czego żądasz odemnie?
Kasztelanica twarz się zmieniła, obawa pierwszéj chwili, czy wstyd może, ustąpiły z niéj. Ironiczny uśmiech paczył mu usta, oczy błyskały z chmurnego czoła...
— Czego ja chcę? zawołał, — to pani wiesz tak dobrze jak i ja. Chcę napowrót serca, dłoni, ciebie... kobieto... któraś powinna była być moją!
— I zdobywać mnie chcesz zemstą, podstępem?...
— Czém mogę. Zamknięte serce, jeśli go nie otworzy promień uczucia, jak konchę zamkniętą potrzeba nożem rozedrzeć...
— Skrwawić.
— I zabić choćby... bo na grobach pokój rośnie.
— Ale ja się brzydzę tobą...
— Ale ja was nienawidzę także... Tylko — dorzucił kasztelanic — moja nienawiść jest jeszcze namiętnością, co się w najgwałtowniejszą miłość na skinienie twe zmienić potrafi.
— Tyś podły! zawołała drżąc kobieta.
— Tak, podły jestem, spodliłem się dobrowolnie, tarzam się w błocie, to moją gorączkę osładza! Cóż mam do stracenia?...
— Tyś mściwy! tyś bez litości!...
— Zemsta rzecz dodatkowa, rzekł chłodno Jaksa; ona się tu doskonale godzi z moją dla was namiętnością. Spytek mi wydarł narzeczoną, nadzieję, młodości szczęście; ja Spytkom wydrę majętność, dziecięciu matkę i opiekunkę... i zgniotę...
Kobieta krzyknęła... Jaksa, którego gniew unosił, powstrzymał się.
— Alboż moja zemsta — zawołał zmieniając głos — nie jest obowiązkiem mojéj rodziny i przeszłości? Alboż myśmy mało cierpieli od nich? Nie mamyź prawa oddać im wet za wet? Patrz, do jakiéj nędzy przywiedli oni Jaksów! Czyż robak wreszcie nie ma podnieść głowy i bronić się, gdy może ukąsić? — A wy... cóż wam do nich? Dość tego! To plemię skarlałe skazane jest na zgubę!
— Moje dziecko! zawołała Spytkowa — moje dziecko!... — I więcéj wymówić nie mogła.
Jaksa zamilkł.
— Nie wasze to, ale ich dziecię, rzekł chmurnie znowu; niech pójdzie spróbować nędzy, upokorzenia, osamotnienia, któremi ja się poiłem. Czas mu do tego kielicha. Nie, nie będę miał litości! Tak jest! Ten proces ja wam rzuciłem na barki, i zniszczę was nim...
— I sprawiż ci to rozkosz, człowiecze bez duszy?
— Sprawi, bo innéj nie mam. Pożeram głodny co mi los daje.
— A, bezduszny! zawołała zmieszana, prawie ze łzami Spytkowa. Więc nawet dla mnie, w imię przeszłości, rozbroić się nie dasz i zmiękczyć?
— Wy zniżacie się do prośby?
— Nie proszę... przeklinam!...
— A jednak moglibyście odwrócić niebezpieczeństwo, rzekł Jaksa; ale musicie zerwać z przeszłością, poświęcić mi Spytków, być moją, oddać mi rękę...
Spytkowa zmierzyła go wzrokiem groźnym.
— Tak, rzekła z uśmiechem gorzkim: wprowadzić was na ten zamek, uczynić ojczymem dziecka, które nienawidzisz... spodlić się przed światem... Sądzisz mnie do tego zdolną...? Nie! raczéj umrzeć!...
— Więc wyście pragnęli tylko, w imię dawnéj miłości, rzucić mi jaki ochłap swojego bogactwa, jak nędzarzowi, jak rozbójnikowi, i odpędzić precz? Wytargować za uśmiech swobodę, mienie, przebaczenie, i pozbyć się Jaksy natrętnego?! To się tylko w sercu niewiasty urodzić mogło... Znacież mnie takim, jakim kilkanaście lat chłosty mnie uczyniło? wiecież wy, żem wściekły, żem zły, żem ostygły, i że nawet reszta miłości dla was zapłynęła żółcią, tak, że miłość jest goryczą i rozdzielić ich już nie można? Baranka łagodnego chcieliście mieć ze mnie; ale jam wilczysko wściekłe!
— Chcecie mnie zastraszyć — odparła wdowa. Powinniście pamiętać, że i ja nie jestem ową słabą, łzawą niewiastą, jaką byłam... i ja...
Ale gdy to mówiła, łzy popłynęły jéj z oczu i łkanie przerwało mowę. Jaksa patrzał milczący. Czego wspomnienia nie dokonały, to cudownie łza jedna spełniła: serce się jego poruszyło — zmiękł, posmutniał, zmienił się. Konia swego zbliżył ku wdowie, zamyślony, posępny, ale widocznie wzruszony.
— Jeszczeżby — pomyślał — mieli mnie i przez nią starzy wrogowie nasi zwyciężyć? i przez nią... przez tę, która była moją... którą mi odebrali, aby ją przeciwko bezsilnemu obrócić?!... Powiedz — począł z cicha — powiedz mi, nie maszże ty litości żadnéj? Chcesz, bym się wyrzekł zemsty, nadziei, bym dla twego spokoju, dla ocalenia ich, poświęcił się... zaparł, ginął?... Cóż mi dasz w zamian?... trochę litości i wiele pogardy... Ależ każdy ma swą chwilę zwycięztwa w życiu, a jabym miał być jéj pozbawiony? Powiedz!... O, jakże dziwnie splotły się nasze losy!... Stoimy zajadłymi nieprzyjaciołmi przeciwko sobie!
— I ty... ty mi nic nie chcesz poświęcić? łagodniéj rzekła kobieta — nic!...
— Ja? Wszystko, odparł smutnie Jaksa. Tak jestem spragniony jednego dobrego słowa, że za nie... Ale ty mną pogardzasz...
— Bo zasługujesz na wzgardę...
— Lecz, lecz gdybym ci wszystko poświęcił... cóż mi dasz w zamian?...
Spytkowéj zabrakło głosu.
— Nie zdobywaj mnie i szczęścia — zawołała żywo — gwałtem i musem; nie zabijaj wspomnień lepszych. Bądź wielkim i szlachetnym... Nie sprzedawaj mi uczucia swego... Serce kobiety tylko tém się odzyskuje. Nie poniżaj mnie, podnieś siebie!...
Kasztelanic dumał, oparty na siodle.
— Kusicielko! zawołał: rozbroić mnie chcesz i rzucić potém jak łachman na drodze, aby mnie ludzie stratowali... Ha! stań się wola twoja!... Dosyć cierpiałem, mogę już docierpieć do końca. Kochałem cię i kocham nawet tą zemstą i nienawiścią; poddam się. Zetrzéj mnie. Ale słuchaj kobieto! jeśli jest Bóg, sprawiedliwość, niebo i piekło... kara i nagroda... to spytają cię na innym świecie o dolę moją. Trzymasz ją w ręku. Zrobię wszystko czego żądasz... spełnię rozkaz! Jam twój, ja nie dopominam się o nic, nawet o uśmiech i spojrzenie. Bądź spokojna. Jaksowie zginą, ale ich grób... będzie godzien, byś na nim łzę wylała.
Spiął konia, skłonił głowę i zniknął.
Spytkowa stała długo w miejscu, z oczyma łez pełnemi, nie wierząc jeszcze otrzymanemu zwycięztwu. Sam koń jéj rżąc zawrócił się ku domowi i niekierowany rączo się puścił do Mielsztyniec. Gdy stanął przed gankiem, zsiadając zaledwie mogła pani Brygida zdać sobie sprawę z téj sceny dziwnéj, nieprawdopodobnéj, a zakończonéj dla niéj jeszcze niezrozumiałym tryumfem.


P. Nikodem Repeszko właśnie był powrócił z Lublina, w dosyć dobrém usposobieniu umysłu, zadowolony z siebie, obrachowując wcześnie przyszłe zyski, jakie mu szczęśliwie prowadzona sprawa niechybnie dać musi, gdy drzwi się otworzyły nagle (ledwie czas miał trzos leżący na stole wsunąć pod poduszkę) i wszedł kasztelanic. Mimo że mu wiele teraz zawdzięczał, Repeszko zawsze się go obawiał, i każda jego bytność przejmowała go jakimś strachem. Tym razem jednak, spojrzawszy na twarz, znalazł Jaksę tak zmienionym, tak posępnie łagodnym, tak jakoś niegroźnym, że mu otucha wprędce do serca wróciła. Nic nie mówiąc, kasztelanic usiadł.
— Słuchaj-no, mospanie Repeszko, odezwał się: mam do ciebie interes... Przypominasz sobie zapewne, kiedy ci raz pierwszy ustępstwo moich pretensyj do Mielsztyniec przyniosłem, zapowiedziałem wyraźnie z góry, iż może przyjść chwila, gdy ci powiem: „Nie pójdziesz daléj — dosyć!” Otoź ta chwila przyszła... Dosyć.
— Jak to? zapytał przelękły Repeszko, — jaka chwila? co miało przyjść, najszanowniejszy mój dobroczyńco i łaskawco? Ty, którego nieocenioną przyjaźnią się zaszczycam... żarty chyba raczysz sobie czynić z pokornego sługi swego.
— Ja nigdy w życiu nie żartuję, odpowiedział spokojnie kasztelanic; szydzę czasem, to co innego.
— A czasem straszę — dodał wdzięcząc się, ale zbladły gospodarz.
— Mylisz się, przerwał znowu Jaksa: nie straszę nigdy, chociaż biję czasem.
— Ale to są... ot tak...
— Bynajmniéj, mówił Jaksa, bynajmniéj. Proces doszedł do tego kresu, który ja mu w myśli naznaczyłem, i mówię: dosyć.
— Nie tak to łatwo zrobić, jak powiedzieć, przebąknął zafrasowany Repeszko... Cóżby to było? — Toż to ruina, hańba dla mnie i choć iść z torbami... Wszakże ja na tę przeklętą sprawę zadłużyłem Studzienicę... wyłożyłem...
— Słuchajże mnie. To, coś wyłożył, obrachujemy, dam ci nawet zarobić, bo taki człowiek jak ty spuszcza się ze smyczy, aby choć skoki zajęcze miał w zysku.
— To ostro! to bardzo ostro! rzekł chmurno Repeszko. Jak Jezusa miłuję, kto inny na mojém miejscuby się gniewał; ja to biorę z dobréj strony... Kochany kasztelanie dowcipuje! dowcipuje!
— Bierz z jakiéj chcesz, to mi wszystko jedno... a com powiedział, spełnić się musi do joty.
Pan Nikodem, spojrzawszy na gościa, padł jak osłabły na swoje twarde łóżko; pot mu spływał po skroniach, załamał ręce.
— Za nadto ci się bo znów chciało, rzekł zawsze bardzo łagodnie, z uśmiechem politowania kasztelanic. Gratkaby to była nieszpetna, ale... dla waści dosyć będzie skoków. Dawaj rachunki!
Repeszko jeszcze nie wierzył, jeszcze się wzdragał; nakoniec, acz cierpliwy, bo tchórz, pomyślał spróbować gniewu i oburzenia.
— Ale to tak nie może być! zawołał: to pójdziemy się rozprawić przed sądy. Ja, ja...
— Chyba przed trybunał najwyższy, rzekł Jaksa: bo ci zapowiadam, że jak psu w łeb ci strzelę — potém może sobie — ale że cię kula nie minie, tego możesz być najpewniejszy. Rachunki! natychmiast! krzyczał Jaksa, bijąc pięścią w stół, — i milczeć, bo ubiję!...
Gospodarz spojrzał na drzwi i chciał się wymknąć, ale Jaksa nie żartował: olbrzyma tego z małą główką pochwycił, za kark i rzucił nim o łóżko. Potém z zimną krwią poszedł do drzwi, zaryglował je, schował klucz, wydobył pistolet i położył na stole, powtarzając: — „Rachunki! natychmiast!”
Repeszko złagodniał.
— Ale mój najłaskawszy dobroczyńco... słowo daję, takiéj gorączki jeszcze nie widziałem. Ja jestem człowiek spokojny, Bogu ducha winien, zawsze nieszczęśliwa ofiara... zawsze ofiara... Ludzie ze mnie co chcą robią...
— Rachunki! powtórzył Jaksa.
— Ale ojcze, dobroczyńco, łaskawco!... tylkoż sam pomiarkuj. Niepodobna przecię z palca wyłamać rzeczy tyle skomplikowanéj jak rachunki procesowe... Wszak to, ojcze, morze do wypicia. Dajże czas!
— Kłam, dodawaj, szachruj, ale mi dawaj rachunki tu zaraz na stół, wołał kasztelanic. Sknera taki jak ty nie może co do grosza nie wiedzieć ile miał w kieszeni i co wydał... Nie żądam od ciebie denarów, mów coś wydał!...
Repeszko znowu na łóżko upadł, i pochwyciwszy się za głowę, udawał, że mdleje.
— Kochanie, czas upływa, zawołał kasztelanic. Komedyi nie lubię i mogę cię otrzeźwić tak, jakbyś sobie może nie życzył. Mnie pilno.
Naówczas gospodarz począł płakać i padł na kolana.
— Ojcze mój! zawołał składając ręce: gubisz mnie na fortunie i honorze. Cożem ci winien? Wpraszałemże się w tę robotę?
— Ochłapy ci się przecię dostaną, odparł pogardliwie Jaksa. Ja z tego nie potrzebuję złamanego szeląga: pieniądz ten dłońby mi spalił. Wstawaj i mów!...
Targi trwały jeszcze chwilę, ale kasztelanic tak groźny, tak coraz się stawał popędliwszy, że załzawiony Repeszko musiał wreszcie przystąpić do ostatecznéj likwidacyi.
Jakkolwiek summa zręcznie podstawiona była znaczna, bo przechodziła sto tysięcy złotych, zgodził się na nią Jaksa, dobył z kieszeni przygotowany reces, w który wpisał warunki, i natychmiast kazał na nim Repeszce się podpisać, nomine, cognomine et tiiulo. Zręczny wykrętacz chciał już dodać: salvis juribus... aby jakiś był kruczek, ale potrącony, położył się na łóżko. Tu gorzko prawdziwemi począł płakać łzami.
— Posłuchaj pan, odezwał się po chwili, wstając, zgniotłeś mnie jak robaka, zrobiłeś ze mną coś chciał; ale pamiętaj, że i mali na świecie coś znaczą, że mól przegryza makaty i skóry...
— Mój kochany, odpowiedział Jaksa: będziesz mnie sobie gryzł jak chcesz, nie na wiele ja się zdałem i z życia skwitowałem dawno... Idzie mi o jedno tylko, bym przekonał świat i tych, których opinia mi jest drogą, że z tego nieszczęsnego grosza nie wziąłem nic, żem się nie splamił. Musisz mi tedy pod przysięgą dać świadectwo, jako od ciebie niczego nie żądałem i w żadnéj z tobą nie byłem spółce.
Podpisanie ostatniego dokumentu już przyszło bardzo łatwo; przysługiwał on do pewnego stopnia Repeszce, bo mu zabezpieczał całą jego summę.
— Teraz, rzekł Jaksa, ponieważ chwili nie mam do stracenia, idź gdzie chcesz płakać nad niedolą swoją, a mnie tu zostaw, abym listy popisał, które mój Zacharyasz natychmiast powiezie.
Zdaje się, że pogrążony w smutku i tak nagle upadły z wyżyny swych marzeń p. Nikodem, nie słyszał nawet co do niego mówiono. Ze spuszczoną głową, z załamanemi rękami, siedział nieruchomy na łóżku. Kasztelanic gorączkowo się wziął do pisania. List do Spytkowéj zawierał szczere, szlachetne, smutne wyznanie win, wykrycie planów, prośbę o przebaczenie, oraz papiery udowadniające, że Repeszkę tylko opłaciwszy Mielsztyńce być mogą spokojne.
W tém usposobieniu poczciwém ducha, w jakiém był kasztelanic, czuł on, że to, co czynił, powinno było być całkowitą, bezwarunkową ofiarą.
List jego kończył się temi słowy:
„Łza twoja... pani mego żywota (nie zapomni czytelnik, że jesteśmy w ośmnastym wieku), obmyła ze mnie wszelki brud, którym nędza i cierpienie długie mnie okryły... Jestem i czuję się innym... Kocham ciebie! chcę dowieść, żem cię ukochał jak nie kochają na ziemi... Bądź spokojna! sterany szczątek człowieka nie przywlecze się do stop twych błagać litości i żebrać jałmużny!... Potrafię pójść zagrzebać się gdzieś i umrzeć, nie uroniwszy jęku, po męzku. To będzie zemsta Jaksy ostatnia. Nie żądam od ciebie niczego, oprócz, byś wspomniawszy mnie kiedyś, szczęśliwa, spokojna, westchnęła myśląc — że nie wszystko złém było w tym szaleńcu, który ci zatruł twą dolę. Ostatnia iskra spali się jasnym płomieniem.
„Rabsztyńce, wyjeżdżając, przekazuję wam. Poszanujcie groby nieprzyjaciół... otoczcie staraniem rozbite gniazdo gryfie...”
List był jakby łzami urwany. Kasztelanic wstał, zawołał Zacharyasza, oddał mu papiery, spojrzał na Repeszkę zimno, z pogardą, i milcząc, poszedł do drzwi. Czekał tu na niego koń — pojechał pożegnać jeszcze Rabsztyńce.


W Mielsztyńcach siedziano u stołu, gdy na srebrnéj tacy stary kamerdyner wniósł plik papierów opieczętowany i postawił go przed panią.
Rzuciwszy okiem, wdowa poznała pismo Iwona, rozerwała kopertę i poczęła czytać z gorączkową ciekawością. Płomienie uderzały jéj na twarz, to znowu bladość ją okrywała śmiertelna, ręce drżały; ale kilkunastu lat praca, dała jéj siłę panowania nad sobą. Po chwili wyprostowała się poważna, zimna, obojętna na pozór — czuła bowiem ciekawe oczy dziecięcia zwrócone na siebie — odsunęła papiery, i wznowiła nieco tylko drżącym głosem przerwaną powszednią rozmowę.
Chwila ta przecięż postanowiła o jéj życiu — była straszliwą ofiarą, wyrokiem nagłym, krokiem, który na nią miał ściągnąć może wzgardę i przeklęctwo świata. A jednak nie widać było po niéj nic, prócz posępnego zamyślenia.
— Natychmiast po obiedzie podadzą mi karego konia, zawołała. Eugenek, dodała patrząc na syna, pójdziesz ze mną do mojego pokoju — mam ci coś do powiedzenia.
Tylko baczne oko syna mogło dostrzedz, gdy się tak siliła okazać zupełnie spokojną, lekkie drżenie jéj ust i błędne oczu spojrzenie, które patrzały nie widząc. Reszta obiadu przeszła wedle obyczaju; ksiądz wstał, by zmówić modlitwę dziękczynną, wszyscy się gospodyni pokłonili i rozeszli.
Spytkowa, wziąwszy machinalnie przyniesione jéj papiery do rąk, stała chwile, poglądając to na syna, który czekał, to po téj komnacie, jak gdyby ją żegnała raz ostatni. Usiłowała wyrobić w sobie spokój zupełny, panowanie nad bijącém sercem i rozżarzoną głową, nimby stanowczy krok uczyniła. Chciała, by krok ten miał pozór chłodnego, niezłomnego postanowienia, nie zaś namiętności.
Nareszcie ruszyła się z miejsca, zwracając do swych pokojów; ale myśl nowa ją powstrzymała.
— Nie, rzekła do syna: chodź za mną do pokoju ojca.
Pokój Spytka pozostał tak, jak utrzymywano go za jego życia. Wszystko tam zachowano w miejscu, aż do róż, których woń go orzeźwiała; ale mało kto tam chodził, oprócz starego sługi, co uprzątając go, codzień w nim płakiwał.
Eugenek miał już jakby złowrogie przeczucie jakiegoś wypadku. W ostatnich dniach rozmyślanie, czytanie starego rękopisu, wpływ miejsca, znacznie go zmężniły. Chłopak spoważniał i z obawą patrzał na matkę.
Wdowa minęła oratoryum i otwarła drzwi sypialni pustéj. Słońce w całym blasku oświecało ją jaskrawo. Okiem objęła ją całą i zwróciła się do syna.
— Dziecko moje, rzekła: trafia się w życiu, że i z najpogodniejszego nieba biją niespodziane pioruny. Taki dziś uderzył we mnie i w ciebie... Przygotuj się mężnie do wielkiéj i stanowczéj w życiu zmiany. Nie jesteś już dziecięciem. Postanowienie moje jest niezłomne; to, co ci oznajmię, stanie się i stać się musi, choć mnie łzy kosztować będzie. Stracisz matkę... jadę, aby nie wrócić więcéj — muszę!...
Eugeniusz stał prawie osłupiały; pani Spytkowa mówiła daléj:
— Nim zaślubiłam ojca twojego, byłam przyrzeczoną innemu. Kazano mi oddać rękę... usłuchałam woli ojca... Przez kilkanaście lat spełniałam obowiązki moje ciężkie, będąc mu posłuszną i wierną... Dziś jestem wolną. Człowiek, którego życie zatrułam, jest nieszczęśliwy; trzeba go ratować od zguby. Idę, gdzie mnie serce i obowiązek woła!... Rozbrajam wroga Spytków, oswobadzam was od zemsty. Moim narzeczonym jest... kasztelanic Jaksa.
Eugenek drgnął.
— Matko! zawołał.
— Nie mów nic, odparła Spytkowa, zbliżając się i całując go w czoło. Na to nie ma ratunku — łzy ani zaklęcia nie pomogą. Proces o Mielsztyńce, który był dla ciebie groźny, jest skończony. Oto masz papiery. Nie zabiorę ztąd niczego. Wszystko, co mi twój ojciec przekazał oddaję ci i wracam; w jednéj sukni ztąd wyjdę, jak przyszłam; nawet te klejnoty — dodała, zrywając z palców pierścienie i łańcuch z szyi i kładąc je na stole — nie pójdą ze mną. Mały mój posażek mi wystarczy. Nie chcę niczego. Dziecko moje, przebacz mi!
I padła przed synem na kolana. Eugenek był przerażony, struchlały, drżący.
— Jesteś jeszcze tak młody, że mimo rozsądku twego sam sobie rady dać nie możesz... Nie chcę, byś tak pozostał bez opieki. Pojedziesz do Warszawy, gdzie masz dalekich krewnych... Wojewoda S. weźmie cię w opiekę. Oddaj mu się... jest nam życzliwy... A! potępią mnie ludzie; ty sam, dziecko moje, rzucisz może na matkę kamieniem; ale któż z was zajrzał do tego serca... i pojąć mnie potrafi? Niech się stanie wola boża! zniosę nawet wzgardę i potępienie, lecz uratuję od zguby człowieka.
Powstała, mówiąc to, z ziemi — i poczęła łkając ściskać swe dziecię.
Jakąbykolwiek życie było męczarnią i nieznośném brzemieniem, nikt łoża nawet boleści lat kilkunastu nie opuszcza bez żalu i tęsknoty. W chwili rozstania pani Spytkowa poczuła ten ucisk i płakała. Zresztą... zostawiała tu dziecię!
Eugeniusz czuł także łzy w oczach.
— A! zawołał — instynktem nienawidziłem tego człowieka, choć pierwszy o niczém nie wiedząc, sprowadziłem go tu sam... Ja go zabiję!
— I mnie z nim zabijesz chyba razem, odezwała się matka. To, com postanowiła, stać się musi. On cierpiał dla mnie; ja idę cierpieć dla niego. Rzucona kość, stało się! Z wroga Spytków przerobię go na przyjaznego im człowieka.
— Nigdy on takim nie będzie, rzekł chmurno Eugeniusz, który pod ciężarem tego ciosu czuł się jakby podrosłym i zmężniałym. Nie godzi mi się ani sądzić méj matki, ani jéj wymawiać, że dom ten okrywa drugą żałobą i wiekuistym wstydem... ale mi wolno ją błagać...
— Synu mój, przerwała wdowa: wszystko byłoby próżne. Ja mam wolę żelazną, a com rzekła, to się stanie, mimo łez, które wyleję. Dotrwałam tu, wychowałam cię, byłam wierną moim obowiązkom; — ale dziś odzyskuję siebie i słucham tylko własnego sumienia... Niech boże błogosławieństwo strzeże waszego domu, który od téj chwili być moim przestaje... A! nie przeklinaj i nie pogardzaj matką! dodała ręce łamiąc... i znowu na kolana upadła.
Eugeniusz stał jak martwy.
— Jeśli się to ma stać, rzekł, dla czegoż tak nagle? Niech się spełni wola twoja, ale tu, ale w inny sposób... Nie uciekaj od nas.
— To być nie może, przerwała Spytkowa: nie wprowadzę tu nieprzyjaciela rodu waszego — nie! nie! Onby nie przyszedł — on jest dumny, — onby nie chciał bogactw waszych. Ja idę ubóztwo jego podzielić.
I namiętnym uściskiem, z płaczem i łkaniem objęła raz jeszcze dziecko swoje.
— Pamiętaj o mnie! zawołała; miéj serce dla mnie Eugeni... a cobądź się stanie, pozostań godnym swych ojców... Na tobie przyszłość rodziny...
Nagle wyrwała się synowi, podała mu rękę i wyszła z pokoju. Eugeniusz biegł za nią... Za progiem otarła łzy, spuściła zasłonę na twarz, a krok jéj pewny i śmiały nie zdradzał już najmniejszego wzruszenia. Można było sądzić, patrząc na nią, że istotnie wyjeżdża na zwykłą przejażdżkę, i że za parę godzin powróci.
Przed gankiem stał już jéj koń gotowy i masztalerz chciał towarzyszyć pani; skinęła tylko, aby został, podała rękę synowi, rzuciła się na siodło, zaciela karego i... cwałem pędząc, znikła za bramą zamkową.
Eugeniusz stał długo jak wryty, i nierychło drżącym krokiem powlókł się do swego mieszkania.


Na ruinach rabsztynieckiego zamku, Jaksa sam chodził po pustych izbach, gotując się do drogi. Stary Zacharyasz spoglądał na niego od progu z posępną twarzą. Iwo rzucał i porywał z kolei broń, ubranie, jakby nie wiedział co ma wziąć, a co zostawić.
Słowa niezrozumiałe z ust mu się wyrywały, a gdy biedny sługa dopytywał o nie, nie dosłyszawszy, Jaksa go zbywał ruszeniem ramion.
Nagle tętent konia obu ich zwrócił uwagę. Rzadko się on tu słyszeć dawał, bo nikt przez gąszcze aż pod samo zamkowe skrzydło nie podjeżdżał. Pan i sługa, zdziwieni, podbiegli ku oknu. Jaksa krzyknął, rzucił się ku drzwiom, i piorunem zbiegł na dół. Kulawy Zacharyasz gonił go wystraszony i zdziwiony... Przed wrotami siedziała na spienionym karym koniu kobieta.
Kasztelanic zbliżył się z milczącym podziwem.
— Iwonie, rzekła głosem śmiałym: płacę dług zaciągnięty sercem, przybywam tu... jestem twoją... Bierz konia, jedźmy razem do kościoła... ksiądz niech nas połączy, natychmiast, zaraz! Nie przynoszę ci niczego od Spytków, przychodzę uboga, jakąś mnie kochał, gotowa na nędzę, którą podzielę. Oddałam im wszystko...
W téj chwili, złamana wysiłkiem i wzruszeniem; pochyliła się na siodle. Jaksa poskoczył, chwytając karego razem i kobietę, która omdlała zsuwała się ku ziemi.
W oczach kasztelanica błyskała radość zwycięztwa i niewysłowione uczucie. Łza, niewidziany gość na spalonéj źrenicy, zwilżyła ją i spadła na białą rękę wdowy.
Omdlałą panią wniesiono do pustéj sieni tych ruin, które się jeszcze zwały zamkiem rabsztynieckim.


Upłynął rok od opisanych wyżéj wypadków, które spokojną dotąd okolicą wstrząsnęły w istocie jak uderzenie piorunu. Buchnęły płomienie przeklęctw, urągowisk, potwarze, domysły, szyderstwa. Wszyscy w zawody rzucali kamieniami na matkę, co własne dziecko opuściła dla kochanka młodości. Większość ani zrozumieć, ani darować jéj nie mogła, że się wyrzekła zapisów, bogactwa, że po ludzku i powszednio nie wprowadziła nowego męża do Mielsztyniec, zamiast jego rabsztynieckie ubóztwo podzielać. Wprawdzie ludzie byliby tak samo hałasowali na nowe małżeństwo jak dzisiaj, aleby ono im się naturalniejszém zdawało.
W kilka dni po wyjeździe matki, Eugeniusz poczuł, że w Mielsztyńcach pozostać nie może. Kazał przygotować do podróży wszystko i ruszył do Warszawy...
Dziecko to wczoraj jeszcze, stało się nagle aż nadto może chłodnym i rozważnym mężczyzną. Słowo nawet nie dobyło się z ust jego nazajutrz, gdy zniknięciem wdowy przerażony dwór, tracił przytomność i rozpaczał.
Czuł on, że jemu należało okazać męztwo w imieniu rodu i przekonywać obliczem, że się zwyciężonym nie uznaje.
Dla starych sług było to ciosem okropnym, jaki od wieków Spytków nie dotknął; widzieli oni w nim naturalnie straszniejszą niż wszystkie przeszłe zemstę Jaksów, którzy z niewiastą, z matką rodu, porwali cześć domu i jego powagę.
Następnego poranku w kaplicy zamkowéj osiwiała drużyna leżała krzyżem, łkając i zawodząc. Czuła, że to kres ostateczny, że nadchodzi nieubłagana ruina, że ten wypadek zabójczy zwiastuje zgubę Mielsztyńcom.
Wszystkie też przez zabobonnych ludzi pochwytane znaki jakieś oznajmowały nieszczęście. Hełm z podniesioną od wieków stojący przyłbicą, przez który wyglądała zbielała głowa trupia, nagle się zatrzasnął, a gdy stary sługa nazajutrz, zdumiony, podniósł wizyr, nie znalazł w nim nic, tylko czarną próżnię. Głowa znikła...[1]
Biała niewiasta, z krwawém na szyi znamieniem, nocą ukazywała się, powoli przechodząc salę... W pokoju nieboszczyka Spytka widziano przez kilka wieczorów z okien bijącą łunę, jakby od katafalkowych świec; a gdy burgrabia tam wszedł, lękając się pożaru, nie znalazł nic oprócz maleńkiéj lampki przed obrazem patrona.
Cisza śmierci zawisła nad Mielsztyńcami. Nie wolno było ani wspomnieć o zaszłych wypadkach. Dla zatarcia ich śladu, Eugeniusz wyjechał natychmiast do Warszawy, przykazując, aby na zamku wszystko w dawnym utrzymało się porządku, a potajemnie wydawszy polecenie, aby matce, jeśliby się zgłosiła, dozwolono rozporządzać się tu jako pani i dziedziczce, bez ograniczenia.
Wszakże Spytkowa, raz rzuciwszy Mielsztyńce, już się ich wyrzekła na wieki. Była to niewiasta energicznego, męzkiego charakteru i serca. Postanowiwszy poślubić ubóztwo z człowiekiem, którego niegdyś kochała, nie cofnęła się przed tém widmem bladém, które dla niéj, nawykłéj do dostatków, do przepychu i zbytku, straszniejsze było niż dla każdéj innéj.
Ale Spytkowa wyszła z ubogiego domu szlachcica, a przez lat kilkanaście jak niewolnica, jak obca sercem, nie przyrastając ani do miejsca, ani do obyczajów dworu, co ją otaczał, żyła wspomnieniami. W chwili gdy opuściła zamek, ta męczarnia przeniesiona mężnie, pierzchła z jéj oczu jak sen, jak mara bolesna... Wchodziła znowu w rzeczywistość, któréj się nie lękała.
W kilka dni dopiero po jéj odjeździe z zamku, gdy stary ks. Ziemiec, zmożony prośby i zaklęciami, pobłogosławił nowożeńcom, a ci już w Rabsztyńcach zaczynali rozgospodarowywać się nieco i myśleć o przyszłości — po sąsiedztwie rozeszła się wieść o wypadku. Nie chciano jéj wierzyć z razu, tak się wszystkim zdawała nieprawdopodobną, dziwną. Możnaż było przypuścić, aby dla zestarzałego człowieka, zubożałego, steranego, młoda jeszcze i milionowa pani miała się wyrzec dostatków, przyszłości, dziecięcia, swobody... wszystkiego, co jéj najszczęśliwsze zapewniało położenie?
To też pierwsi, co z tą wieścią po sąsiedztwie pobiegli, przyjęci byli jak bezwstydni plotkarze. Wielu ciekawych pojechało do Mielsztyniec, i dowiedziało się w miasteczku i na zamku tylko, że państwo wszyscy wyruszyli do stolicy...
Mało kto wiedział co się działo w Rabsztyńcach, zamkniętych dla takich oczu, i że ks. Ziemiec ślub dawał. Do Jaksy niewielu się zbliżyć śmiało, bo się go obawiano; długo więc wątpliwym pozostał los pani Spytkowéj... Większa część utrzymywała, że jest z synem w Warszawie.
Tymczasem mężna niewiasta krzątała się w opuszczonych od wieków Rabsztyńcach. Z młodością w sercu, z siłą, jaką ona daje, z radością wiosenną w piersiach, los podobny nie ustraszyłby jéj pewnie choć w pustce, niedostatku i ruinie. Ale tu cięższe było zadanie, bo z gruzów nietylko dom, potrzeba było dźwignąć człowieka złamanego rozpaczą, zeschłego na drzazgę, zepsutego niedolą. Wdowa miała trudne nad wyraz zadanie pracowania nad sobą, nad nim, nad słabością, jaką owiewa wiek chłodniejszy, który więcéj wątpi niż się spodziewa, niedowierza niżeli ufa przyszłości.
Z rozbicia tego, ze skarbów rzuconych dobrowolnie, Spytkowa nie wyniosła nic, prócz tego, co jéj osobistą było własnością. Posag jéj nader szczupły, szczęściem nietknięty przez Spytka, który rozkazał do niego dokładać procenta, i mieszać go z innemi funduszami nie dozwolił, przy odebraniu, które natychmiast uskutecznić się dało, wyniósł kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jaksa nic nie miał, oprócz tego szmata ziemi, na którym stały ruiny, a z niego w istocie, przy najzapobieglejszéj pracy, nic zrobić nie było można. Przytykała do niego wioska niewielka, niegdyś do klucza należąca, Młynica, rozdzielona tylko stawem od dworu. Szczęściem, mogła być nabyta, i pani Iwonowa natychmiast ją kupiła. W ten sposób, choć dwór niestosunkowo rozległym był obok małéj osady, przynajmniéj z czwmś się wiązał i dozwalał pewne zaprowadzić gospodarstwo...
Gdybyśmy nie czerpali z podań prawdziwych, te prozaiczne szczegóły życia państwa Jaksów właściwieby tu miejsca znaleźć nie powinny. Ale dla nas wiążą się one ściśléj z dziejami serca, niżby się komu zdawało. Życie ludzkie bezcielesném być nie może, zawsze w niém przeważną rolę gra ten szkielet, który duch ożywia, a gra promieni ducha, jak na białéj ścianie, musi się malować na pokładzie powszednich żywota stosunków. Tu w nowém życiu tego dziwnego stadła, każdy szczegół o jego charakterze stanowił. Praca konieczna, przymusowa obojga małżonków, ratowała ich od zwątpienia i rozczarowania.
Jakkolwiek Jaksa miał wielkie przymioty, przecięż nie byłby umiał podołać takiemu szczęściu, jakie go spotkało. Łacniéj mu było kilkanaście lat rozpaczy przeżyć, niż poić się rok jednostajném szczęściem. Aniołem-stróżem, siłą domu, jego duszą stała się wdowa, która wyrzekłszy się swéj woli na lat kilkanaście, poddając się żelaznéj formie Spytkowskich obyczajów, teraz ją odzyskała, spotęgowaną, wielką, niezłomną. Zdawało się jéj nieraz saméj, że dopiero życie rozpoczyna. Jaksa padał przed nią w nieustannych zachwytach... i słuchał też jéj już jak dziecię.
Wielkiéj też zaprawdę potęgi potrzebowała ta niewiasta, którą niegdyś marmurową zwano w Mielsztyńcach, aby nie upaść pod ciężarem. Dość przypomnieć czém był Jaksa, do czego ona była nawykła, jakim smutkiem poiło ją nieustanne wspomnienie opuszczonego dziecka i niepokój o los jogo...
Eugeniusz, wyjeżdżając z Mielsztyniec, bo do tego przyzwoitość go zmuszała, nierad je wszakże opuszczał. W ostatnich czasach zrósł się on z niemi i z przodkami, rozczytawszy się w podaniach, nasłuchawszy się powieści ludzi, związawszy z temi wspomnieniami jakąś miłością tém większą, że się czuł sierotą i samotnym.
Mówiliśmy o jego wychowaniu, było ono tak poprowadzone, że miało go bronić od marzeń, rozczarowywać, i studzić. Dopóki żył w obcym kraju, był Eugenek w istocie wychowańcem ks. de Bury i nowéj epoki... ale w Mielsztyńcach owładnęły nim tradycye, i pod wpływem ich, stał się jakby napowrot dzieckiem kraju i rodziny.
Targały nim te dwa prądy na przemiany i czyniły go tak nieszczęśliwym, jak są zwykle ludzie rozpołowieni życiem, którzy do zupełnéj z sobą zgody nigdy przyjść nie mogą.
Eugenek często śmiał się sam z siebie i ze swych zabobonów, to znów oburzał się na suche i zimne niedowiarstwo swoje. Pod cieniem tych murów, gdyby tam był dłużéj zamieszkał, niechybnie ostygłyby i zwietrzały wonie obcéj nauki, wróciłby do dziecinnego myśli wątku; ale przewidzieć też łatwo, że opuszczając starą siedzibę, rzucając się w świat, musiał równie łacno dać w sobie odżywić światu ziarna pierwszego wychowania, zgodne z duchem epoki.
Tak się też stało. Poczuł Eugeniusz, oddalając się od tych biednych, smutnych, osierociałych Mielsztyniec, że widma i strachy, które tam serce jego uciskały, na jasnym dniu pierzchały powoli.
Całą drogę przedumał biedny, usiłując sobie wyrobić pewny plan na przyszłość i przyrzekając nie odstąpić od niego. Czuł, że za słabym byłby, zdając się nieopatrznie na wypadki.
Jedném z pierwszych jego postanowień było, nie wspominając o tém, co zaszło, jakby nie chcąc wiedzieć o tém, co go od matki dzieliło, donosić jéj regularnie o sobie. Czyby mu ona odpowiadała, czy nie, przyrzekł sobie, że raz w miesiąc wyspowiada się jéj ze swego życia: miał to za obowiązek dziecięcia. Nie wymógł tylko na sobie, by ją inaczéj nazwał w liście, niż dawném pani Spytkowéj imieniem, i przesyłał pismo do Mielsztyniec, pewien będąc, że znajdzie drogę do sąsiedniego dworu.
Gdy pierwszy list taki odebrała matka, był on dla niéj wyrzutem, groźbą, przestrachem. Długo nie śmiała go otworzyć, ale odwaga nie opuszczała jéj nigdy na długo. Rozłamała pieczęć, i zdziwiła się radośnie, nie znajdując ani słowa, któreby draźliwe położenie nowe przypominało. Syn, jakby odjechał od niéj na chwilę, przypominał się jéj i uniżenie ze swych czynności tłómaczył.
Niepodobna mu było nie odpisać... ale list matki był suchém błogosławieństwem i milczącym uściskiem. Ona nie mogła mu ze swych trosk, pracy i powszednich wypadków się spowiadać; jéj życie nowe oddzielone było nieprzebytą od dawnego granicą.
Młody Spytek zjawił się w Warszawie nieznany nikomu, z nazwiska nawet obcy wszystkim... zmuszony szukać rodziny i stosunków. Z początku posądzano go nawet, że to imię mógł nosić i przybrać nieprawnie; dopiero krewni jego babki, Lubomirscy, i kolligaci dalsi znacznych rodzin, dobrze poszperawszy w pamięci i genealogiach, przyznali się do młodego kuzyna...
Położenie to tém się przykrzejszém zdawało, że go wypytywano o rodzinę, o ojca, o matkę, a dziwiąc się puszczonéj tak wcześnie na niebezpieczne morze świata młodości, domyślano się jakichś nadzwyczajnych tego osierocenia przyczyn.
Przed najbliższymi wyznał Eugeniusz, że matka jego powtórne zawarła śluby; ale wcale im nie dał poznać, żeby się go wyrzekła i opuściła.
Młody, majętny i pięknego imienia człowiek, przedstawiający się z takim taktem instynktowym i nabytym przez wychowanie jak nasz Spytek, musiał znaleźć uprzejme w Warszawie przyjęcie. Wyrywano go sobie, a maleńki wzrost tego człowieka, tak poważnie wyglądającego mimo młodości, prawie dzieciństwa, prześliczne rysy twarzy, jakiś smutek rozlany na jego czole, czyniły go zachwycającym.
Gdyby się Eugeniusz poddał urokom tego dworu płochego, temu wirowi zabaw, szałowi używania i płochym zalotom, — byłby łatwo mógł stopniami spaść na ostatnie szczeble...
Szczęściem dla niego może stało się osamotnienie. Najbliższy krewny, starzec bezsilny i chory, mało się nim mógł zajmować, choć go wielce pokochał; czuł więc Eugeniusz, że jest sierotą i że od niego samego jego losy przyszłe zależą.
Uczyniło go to bojaźliwym i rozważnym, chociaż struło mu młodość, któréj ta obawa nieustanna obcięła skrzydła. Wkrótce, rozpatrzywszy się w kraju nieco lepiéj, trochę za poradą pana Zaranka, więcéj z własnéj woli, Eugeniusz przedsięwziął podróż dłuższą za granicę. Ale cel jéj pojął poważniéj niż zwykła była młodzież ówczesna; postanowił uczyć się. Zaranek potrzebował także nauki, która całą dla niego stanowić miała przyszłość; podali więc sobie ręce, zgodniejsi niż kiedykolwiek, weselsi, i gdy w Warszawie gotowano się zewsząd zastawiać sieci na maleńkiego Spyteczka, jak go nazywano, gdy matki rozpowiadały o nim córkom, rozwódki rzucać się zabierały roztapiające spojrzenia, wdówki zapraszać już chciały na wieczory, aby go trochę okrzesać — Eugenek niespodzianie oddał wizyty pożegnalne wszystkim i znikł ze stolicy.
Nie znałby ówczesnego świata, ktoby go posądził, że dłużéj nad dwadzieścia cztery godziny żałował straty młodzieńca. Nazajutrz już przybyły z Włoch śpiewak był lwem dnia i najpożądańszą zabawką salonów.


W Rabsztyńcach działy się dziwy... ale mało kto mógł o nich wiedzieć bliżéj, bo państwo Jaksowie z nikim stosunków nie mieli w sąsiedztwie. Rzadko na rannych mszach widywano ich w kościele. Postrzegali ciekawi, że Iwo odmłodniał, i że choć powierzchowność miał bardzo ubogą, jednak staranniejszą niż przedtém. Pani Spytkowa, która niegdyś poszóstnie przyjeżdżała z rękodajnymi dworzanami do parafii, teraz z mężem małą jeździła bryczką i tak skromnie ubrana, jak prosta szlachcianka. Ale w téj sukni ubogiéj jeszcze była królową, tak niosła głowę wysoko. Ludzie mimowoli rozstępowali się przed nią... a czapki same się przed tym majestatem niewieścim chyliły.
Jeden tylko człowiek, gdy mu się z Jaksami spotykać przyszło, wciskał się w tłum, aby ich wejrzenia uniknąć i nie truć się tym widokiem; był nim bogobojny i spokój miłujący p. Nikodem Repeszko, który nigdy kasztelanicowi darować tego nie mógł, że nie dopuścił, aby całe Mielsztyńce połknął, i rzucił mu tylko, jak naówczas mówił, odcięte skoki...
Temu czci najgodniejszemu Repeszce jakoś w Lubelskiém w ogóle się nie powodziło. Między ludźmi nie miał miru, u duchowieństwa, choć pobożny, nie dorobił się wielkiego zachowania, a w sąsiedztwie niewiedzieć zkąd rozeszła się na niego potwarz, iż był chciwym i niebezpiecznym, tak, że choć ze słodkiemi wyrazy na ustach przybywał, wszędzie go okrutnym zbywano chłodem.
Co dziwniejsza, nikt u niego pieniędzy pożyczać nie chciał, nikt pomocy jego w ciężkim razie nie wezwał, choć się z nią serdecznie napraszał, nikt w żaden interes wchodzić z nim nie życzył. To mu życie zatruło. Sechł biedny, nędzniał, modlitwą się publiczną pocieszał, krzepił, okazując jawnie w jak dobrych z Panem Bogiem jest stosunkach, — ale koniec końców chudł, mizerniał, i dostawszy jakiegoś defektu na wątrobie, mimo lekarzy, którzy mu różne cudowne zapisywali medykamenta, oddał ducha niewiadomo komu, a majątek dalekim krewnym. Zapewniano, że przybyli po dziedzictwo w kurpiach, czytać i pisać nie umiejący... ale to być musiały potwarze.


Czas leci. W r. 1790, a zatém nierychło po opisanych wyżéj wypadkach, Mielsztyńce, któreśmy widzieli tak troskliwie od wieków zachowane ze wszystkiemi pamiątkami dawnemi, znacznie się zmieniły. Eugeniusz Spytek z podróży swojéj za granicę dotąd był nie powrócił. Różne o nim chodziły wieści: mówiono, że był chory, że nabył nałogu szukania coraz nowych miejsc i wrażeń. Niekiedy przychodził suchy i krótki list od niego do rządcy Mielsztyniec, czasem od towarzysza podróży tylko; posyłano mu pieniądze przez bankierów, które wystarczały w ogóle i nie obciążały majątku długami. Niekiedy obiecywał swój powrot do domu, potém znów pobyt się jego przeciągał. Z daty listów dowiadywano się tylko, że bawił we Włoszech, w Rzymie, w Hiszpanii, w Sycylii, na Malcie, na Wschodzie. Nikt dobrze nie wiedział, jakie właściwie powody trzymały go za granicą... a choć Mielsztyńce, rzucone tak na obce ręce, trafiały szczęściem na dosyć uczciwych ludzi, którzy nie zapominając o sobie, pamiętali i o nich trochę, i o panu oddalonym, powoli jednak piękne zamczysko pustoszało. Ludzie, co go strzegli, wymierali z kolei: następowali młodsi, mniéj do tych murów przywiązani, obojętniejsi na ich losy. Czasy wreszcie same z trudnością dozwalały zachować zamek w takim, w jakim wprzódy był stanie. Wojna ze swą wrzawą i zniszczeniem nielitościwém prześliznęła się też tędy.
Ktoby teraz zamek zobaczył, z trudnościąby poznał choć milczącą, ale świetną rezydencyę z dawnych wieków. Przyszła ta ruina nie nagle, nie gwałtownie, ale niedostrzeżenie, a dla tych, co patrzali codzień na ten upadek powolny, był on prawie niewidoczny. Skoro się duch i ręka człowieka usunie od jego dzieła, które jest zdobyczą nad siłą bezduszną materyi, innym posłusznéj prawom, natychmiast rozpoczyna się jéj praca około wywrócenia tego, co człowiek zbudował. Powietrze, ziemia, rośliny, żyjątka, wszystko w przymierzu z tą siłą milczącą zmaga się na pożarcie niestrzeżonego gmachu. Wiatr usłużny przynosi nasiona, muchy je na skrzydłach dźwigają, deszcz wlewa zarody stworzeń uśpione przez wieki, a mające się rozbudzić jednym słońca promieniem, nawet ożywcze ciepło, które budzi z martwych, tu rozkłada, rozprasza, wysusza, spopiela. A ptacy niebiescy weselą się, gnieżdżąc się po gzemsach rozpadłych...
Teraz podwórzec już sam zapowiadał pustkę wewnętrzną. Rosły na nim bujniejsze z każdym rokiem trawy i zielska pomiędzy kamiennemi płyty, które mchy i porosty okrywały aksamitnym całunem. Gdzie niegdzie na samych murach powiewały już zielone gałązki brzózek i krzewów, których ziarna zaniósł tam ptak na dziobie. Korzonki ich czepiały się szpar niedostrzeżonych, i siłą życia maleńką a nieustanną zmieniały je w szczerby, w rysy, w rozpadliny, które wiatr ziemią i nasionami traw zasypywał. Niemi wciskały się krople wody i sączyły powoli, przejmując mury do głębi.
Przez ową arkadę wchodową już nie ogród bujny a czysty, ale jakby las zdziczały widać było, a na ścieżkach tę pleśń zieloną, wilgotną, która po pustkach się ściele. Chmiele dzikie poplątały się na gałęziach lip i klonów starych, które schły z wolna w ich uściskach. Na sadzawkach dawniéj czystych, tatarki i zielone rzęsy wodnych porostów puszczały. Gdzie niegdzie obłamana wiatrem gałąź gniła napół w wodzie, a po niéj czepiały się już drobne ziółka, które trupem tym się karmiły. Przeszłorocznych liści nie zdjętych warstwa słała gniazda robactwu, które sobie podziemne w jéj ciepłych puchach budowało domy. Po nad tém wszystkiém cisza grobowa, a z gniazd czapli i bocianów jakby krzyki czasem tylko odzywały się strażnicze...
Ale niczém było to opuszczenie ogrodu przy zamkowéj ruinie. Tu i owdzie okna były powybijane i zasłonione naprędce deskami; gdzie niegdzie zaklejono je papierem, zatkano słomą. Przez poniszczone dachy woda dostawała się do wnętrza, i długiemi smugi pomalowała ściany, których tynk oblatywał kawałami i leżał gruzem na posadzkach. Wojna pozostawiła także po sobie ślady; wiele z dawnych zasobów pochowano, a wiele w zawierusze zginęło. Starano się niby utrzymać pokoje w stanie mieszkalnym, ale liczba ich dla zmniejszania kosztów służby, coraz się uszczuplała, sale zmieniały się w składy, okiennice cały rok zostawały zamknięte, myszy i szczury odwiedzały pustkę, a nietoperze wlatywały oknami potłuczonemi i gnieździły się po ciemnych kątach. Wspaniałe niegdyś sale poznać już było trudno... ledwie rzadko gdzie sprzęt jaki w miejscu pozostał, a ten pewnie najmniéj wart był zachowania. Droższe rzeczy ocalone, tuliły się w kilku jeszcze nieco porządniejszych pokojach. Starzy ludzie, pamiętający świetniejsze czasy, z kolei poszli do grobu; młodsi nie widzieli potrzeby wielkiéj pilności nad bezpańską pustką, która nikogo nie obchodziła. I tak z wolna Mielsztyńce stały się niemal tém, czém rabsztynieckie były ruiny, gdyśmy je po raz pierwszy widzieli. Widma i duchy rozgościły się w nich teraz na dobre, a powieści o upiorach i strachach, o białéj niewieście z pręgą krwawą, codzień przechadzającéj się po salach pustych, o rycerzu żelaznym z trupią głową w jednéj ręce, a mieczem w drugiéj, — powtarzały się co wieczór we dworze. Zaledwie padł mrok, nikt się już do murów zbliżać nie chciał. Pozostało tylko jedno skrzydło mieszkalne, gdzie się reszta służby coraz ubywającéj mieściła, nieźle utrzymywana kaplica i pokoje pana rządcy, który pozostałościami sprzętów wspaniałych bardzo się wygodnie i wytwornie nawet umeblował. W pokoju pana Spytka starano się jak najdłużéj utrzymać wszystko jak było; ale czasu wojny odbity był i przetrząśnięty, wiele rzeczy z miejsca ruszono, inne poznikały. I tu więc nieład panował. Zostawiono go umyślnie, aby świadczył, że nie brakiem dozoru, ale napaścią i wypadkiem obaliły się zabytki mielsztynieckie.
Tak wyglądało stare zamczysko, gdy jednego wieczoru w październiku, dano niespodzianie znać rządcy, że dwa powozy obładowane zbliżają się aleją lipową od miasteczka ku dworowi. Ponieważ Eugeniusz Spytek wcale o swym powrocie znać nie dawał, nikt się domyślić nie mógł, jaki to gość przybywa. Rządca, pan Feder, człek zamożny i skolligacony w sąsiedztwie, który się już tu niemal za dziedzica uważał, a miał familię bogatą, sądził z razu, że ktoś z krewnych jego żony przyjeżdża mu w gościnę. Powozy zaprzężone końmi pocztowemi, zatrzymały się przed gankiem zamkowym; ale tędy teraz wnijścia na górę nie było. Ponieważ różne stworzenia pasały się na dziedzińcu, więc zastrzegając od inwazyi wschody, zrobiono prostą z chróstu bramę zabitą na głucho, a nawet drzwi w górze w poprzek były założone kilku dylami, bo już niemi nikt nie chodził. Wysiadając tedy z powozów zdumieli się, gdy zamiast u wnijścia do zamku, znaleźli się przed pewnym rodzajem barykady.
Dwóch mężczyzn stało na progu niedostępnym, gdy ostrzeżony rządca, człek młody, przystojny i bardzo miły towarzysz, nadbiegł, aby bliżéj zbadać, kto tak poufale do jego zamku się dobywa? Jeden z nich, w zielonéj szubce aksamitnéj, podbitéj lekkiém futerkiem, był bardzo małego wzrostu i zdawał się schorzały. Twarz miał woskowéj bladości, oczy zagasłe, usta prawie białe, policzki wpadłe, a choć młody jeszcze, podpierał się na ręku towarzysza, mężczyzny silnéj, zdrowéj budowy i śmiałego, pełnego wyrazu oblicza. Tym chorym, jak się łatwo domyślić, był Eugeniusz Spytek, kawaler Złotéj Ostrogi, hrabia pałacu rzymskiego (świeżo przez papieża mianowany), niegdyś wesołe chłopię, śmiejące się przyszłości, dziś kaszlący, dogorywający niemal cień człowieka. Większego w téj chwili osłabienia przyczyną było wzruszenie i gniew, który się na jego czole pofałdowaném i w oczach ciemnych, zaognionych malował. Spodziewał się on zastać Mielsztyńce jak je porzucił; nie donoszono mu wcale o ich zniszczeniu. Rządca dość znaczne summy liczył na utrzymanie zamku, a biedny wędrowiec, zdumiony, ten skarb swój zdany na ręce płatne znajdował okrutną ruiną. Serce mu się rozdzierało, ale gniew i oburzenie miotało nim takie, że z drżących warg wyraz się dobyć nie mógł. Towarzysz go nadaremnie usiłował uspokoić i złagodzić.
Pan Feder, który szedł w najlepszym humorze na spotkanie gości, zmieszał się widocznie, jakby piorunem rażony. Ze wszech miar była to niespodzianka groźna dla niego, niemiła. Eugeniusz byłby może wybuchnął natychmiast, tak go stan jego gniazda oburzył; ale towarzysz, lękając się o zdrowie jego, uprosił, aby zamilkł, sam śpiesząc naprzeciw pana Federa.
— Hrabia Spytek — rzekł — jest chory. Widok zamku w takim stanie, w takiém opuszczeniu i ruinie, gdy się go spodziewał znaleźć utrzymanym starannie, może fatalnie wpłynąć na jego zdrowie. Na miłość Boga! gdzie są pokoje mieszkalne, gdziebyśmy wejść mogli i zastać dawny porządek?... Mów pan prędzej!
— Ale tu była wojna... Tu stało wojsko, podchwycił rządca: jam temu nie winien. W całym zamku nie ma nic porządnego i mieszkalnego, oprócz tych pokoi, które my z familią zajmujemy... Dla czegoż hrabia nie kazał nas uprzedzić?...
— Prowadź nas waćpan gdzie chcesz, bo hrabia ciężko zasłabnąć może, podlega attakom, a ten gniew...
Feder stracił głowę.
— Więc proszę do mnie, rzekł.
— Jak to do waćpana? oburzył się Zaranek. Tu panem jest hrabia, a waćpan gościem, który jutro zda rachunek ze swych czynności i pobytu.
Eugeniusz wstrzymywał się widocznie. Feder, już nie witając go, poleciał przodem, aby rodzinę swą wyrugować i mieszkanie oczyścić. Przybyli pozostali przed wschodami. Wieczór nadchodził szybko. Wśród mroku hrabia ciekawemi wodził oczyma po murach, a każda w nich szczerba nowym go napełniała gniewem.
Uczucie to naturalnie zwiększyło się jeszcze, gdy weszli po chwili do bardzo wytwornie urządzonych appartamentów rządcy, w których łatwo poznać było na jego użytek obrócone najpiękniejsze i najdroższe sprzęty, wybrane z sal zamkowych.
Nieme te świadki przeszłéj Spytków zamożności, dziś cale nowéj nabierały fizyognomii, zastosowane do innego życia, przywłaszczone przez maleńkich ludzi, którzy ich ani użyć, ani ocenić nie umieli. Uderzyło to Eugeniusza jak profanacya. Ściany pana rządcy zdobne były w pomieszane wizerunki jego rodziny i Spytków; sama jejmość używała matki jego krosien i przyrządów; książki z biblioteki służyły dzieciom za zabawki i walały się po ziemi.
Eugeniusz siadł i zadumał się, prawie do łez smutny. Co tu pomódz mógł gniew próżny i zemsta na niewiernym człowieku, który położoną w nim wiarę zawiódł? Co się stało, było nieodwołalne...
Gdy po chwili pan Feder pokornie ukazał się na progu, Spytek wstał i już z zimniejszą krwią rzekł mu:
— W takim stanie zastałem moje ojczyste gniazdo powierzone wam, że o nic więcéj, po świadectwie mych oczu, pytać nie potrzebuję. Jutro zdasz waćpan rachunki panu Zarankowi, i wyniesiesz mi się ztąd precz.
— Ale jw. panie, ja mogę się wytłómaczyć.
— Nie wątpię, ale ja nie mogę słuchać tłómaczeń...
— Mój honor...
— Idź waćpan precz! zawołał Eugeniusz, — i nie pokazuj mi się więcéj na oczy. Ja żadnych wymówek nie przyjmuję.
Pan Feder, który miał szlacheckie kolligacye i nabrał był dumy szlacheckiéj, chciał burczeć i opierać się; ale Zaranek pokazał mu drzwi rozkazująco, i wyprawił go natychmiast.
Próbowano jeszcze tego wieczoru instancyi pani Federowéj, a nazajutrz rano teścia pana Federa, podczaszego wolnickiego, ale tych nawet Spytek do siebie nie dopuścił. Rachunki i kassę odebrać kazał, a rządcę nazajutrz oddalił.
Zrodziło to proces, jak się domyślić łatwo, ale Spytek mniéj dbał o to.
Nazajutrz, po nocy bezsennéj, spędzonéj w krześle u komina, z brzaskiem dnia wstał Spytek. Doniesiono mu, że stary burgrabia, którego był pan Feder wygnał, bo się z nim nieustannie kłócił, żyje w miasteczku. Polecił go sprowadzić natychmiast. Przywiedziono mu nieboraka Siemiona, ale ten już ani o swojéj sile mógł chodzić, ani myśli zebrać łatwo. Od wygnania swego podupadł i gdyby nie łaskawy chleb na probostwie, z głoduby umarł, bo swoich własnych potrzeb opatrzyć nie umiał. Starca ożywiło trochę to szczęście, że dziedzica Mielsztyniec nogi mógł uścisnąć. Rozpłakał się zobaczywszy go... oprzytomniał; ale po chwilce jaśniejszéj, znów mu się myśli poplątały, i mówić zaczął zupełnie od rzeczy. Mieszał odległą przeszłość z teraźniejszością, wspomnienia dawne ze swojém życiem. Eugeniusz rozpłakał się sam, słuchając go, tak przez usta starca mówiła miłość miejsca, rodu jego, tradycyi i losów.
Chciał się od niego czegoś prawdziwszego dowiedzieć o nieszczęsnéj ruinie, myślał, że Siemion potrafi go po niéj oprowadzić; ale próżno się spodziewał. Burgrabia nie miał już ani nóg, ani oczu, ani pamięci. Jedno tylko utkwiło w jego umyśle i sercu: to wygnanie go przez Federa, na którego wzywał pomsty Niebios, jako na świętokradcę i rabusia.
Zaranek przewidywał, że obejrzenie szczegółowe zamku i obliczenie strat niepowetowanych, może znacznie jeszcze pogorszyć stan zdrowia Eugeniusza, i tak już zatrważający; ale nie można go było od tego żadną miarą powstrzymać. Z energią i wymuszonym uśmiechem zabrał się na przejście komnat, mówiąc do przyjaciela, który podawał mu rękę:
— Nie lękaj się, gorzéj mi nie będzie niż jest, a muszę widzieć oczyma skutki mojego niedbalstwa, méj winy... Niech to będzie moją karą... Zasłużyłem na nią... Chodźmy!...
W żywéj pamięci miał jeszcze Eugeniusz stan zamku, gdy go opuszczał. Strasznie wydała mu się pustka ta, jakby całym wiekiem od przeszłości bardzo jeszcze niedawnéj odległa. W pokoju ojca ukląkł się pomodlić. Papiery ręką jego powiązane leżały na ziemi; pozbierał je i poskładał na stole.
— Daremne jest staranie ludzkie — odezwał się do Zaranka — aby utrzymać to, co Bóg skazał na zniszczenie. I my, i pamiątki nasze w proch pójść musimy... Walczyliśmy z przeznaczeniem długo, a ręka jego zepchnęła nas nad brzeg téj przepaści.
Co chwila pytał Eugeniusz o znikłe przedmioty. Nie umiano mu odpowiedzieć co się z niemi stało; wojna nietyle ich zniszczyła, co ludzka chciwość lub lekkomyślność. Resztę wizerunków rodziny młody Spytek kazał odwieźć do kościoła i w nim je umieścić.
— Tam będą bezpieczniejsze, rzekł smutnie.
Portret pięknéj niewiasty z krwawą pręgą na szyi, sam, jak mówiono, oberwał się ze ściany, i leżał na posadzce, bo nikt go z niéj podnieść nie śmiał. Eugeniusz dźwignął go, popatrzał w twarz uśmiechającą mu się, i pożegnał wzrokiem smutnym. Ze zbroi ledwie szczęty pordzewiałe zostały; z mniejszych portretów wiele wisiało u rządcy.
Kosztownego sprzętu nie doliczyć się było: wszystko składano na wojny.
Naostatek wszedł pogrążony w myślach dziedzic Mielsztyniec do kaplicy zamkowéj. Ta tylko ocalała jedna i nic nie zmieniło w niéj nawet miejsca: ludzie obawiali się naruszać własność bożą... Spytek stanął w progu z tęsknicą swoją. Na domiar nieszczęścia nie umiał się modlić; źródło modlitwy w nim wyschło, wiara zamarła, serce zobojętniało. Młody, nie miał łzy; nieszczęśliwy, nie miał nadziei; chory, nie pragnął życia; jedne wspomnienia go wzruszały.
— Teraz, przyjacielu mój — rzekł Eugeniusz do Zaranka — rozstaniemy się na czas jakiś. Mnie woła święty obowiązek... Ty spełnij tu trudne posłannictwo mściciela krzywd moich... daję ci nieograniczoną władzę — nawet przebaczenia w imieniu mojém. Uczyń co zechcesz, co ci serce natchnie. Ja muszę jechać.
Zaranek się domyślał celu podróży Spytka, i truchlał znowu nad jéj skutkami, nie wiedząc co się działo z matką Eugeniusza. Nie śmiał on jéj oznajmować o przybyciu syna...
Powóz stał zaprzężony od godziny. Milcząc, siadł do niego młody człowiek, który ledwie miał tyle siły, że się mógł na stopień wdrapać. Konie ruszyły ku Rabsztyńcom i myśl razem z niemi.
Eugeniusz, kręcąc się po świecie, choć pisywał do matki (nie oznajmując jéj wszakże o blizkiém przybyciu swojém) — od niéj nie miał żadnéj wiadomości. W drodze już, czyniąc z siebie i rodzinnych wstrętów ofiarę, postanowił pierwszy udać się do Rabsztyniec, podać rękę Jaksie i upaść do nóg matce. Czuł biedny, że życie jego niedługo się już przeciągnąć miało; skazany na śmierć przez lekarzy, chciał przed zgonem pożegnać matkę, ubłagać ją, aby przyjęła od niego ofiarę majątku, i pojednać się z całym światem.
W sercu Eugeniusza śmierć wszystką żółć i gorycz przesączyła na miłość i pragnienie pokoju i zgody... Miewał chwile oburzenia i gniewu, jak wczorajszą, ale te prędko w sobie tłumił, wspomniawszy na małość życia, na drobność spraw jego, na lichotę tych namiętności muszych, które trzepią skrzydły nad kruszyną trupiego pyłu.
Z blizka poznany, Eugeniusz obudzał litość i przywiązanie. Był to w istocie umysł niepospolity, a serce tak czyste i szlachetne jak mało; nadewszystko zaś łagodność i dobroć a pobłażanie miał niewyczerpane. Fałsz, krzywda, wymierzone słabszemu, oburzały go — cnota rozpromieniała; ale z tém czuciem aż do rozdrażnienia delikatném, był raczéj świadkiem niż uczestnikiem czynnego życia, raczéj dylletantem w niém niż artystą. Nic go nie obchodziło dla niego, nie wierzył w przyszłość, czuł się dodniowym, skazanym, myślał o drugich, o sobie jak najmniéj.
Ten stan duszy nie uczynił go ponurym ani przykrym; owszem, był prawie wesół, bawił się widokiem świata, zachwycał sztuką, noce trawił nad książkami. Zajmowały go spory literackie, teatr, pisma nowe, artyści, wszystko co odrywało od rzeczywistości. Z tą ani się pogodzić, ani przeżyć umiał chwili; tę mu przyjaciele musieli zakrywać, ułatwiać, osłaniać, tak, aby go nie dotykała. Wszystko co było rachubą, interesem, niecierpliwiło go i nudziło. Z chęcią ponosił straty największe, byle się nie dotykać powszedniéj kuchni żywota.
We wszystkiém wyglądał Eugeniusz na pielgrzyma, jakim był, przechodzącego tylko po ziemi, aby powrócić do jakiegoś innego, lepszego, nieznanego kraju.
Gdy powóz zbliżył się do wzgórza, na którém stała ruina rabsztynieckiego zamku, Eugeniusz kazał się zatrzymać woźnicy, wysiadł i poszedł piechotą. Z dwóch bytności w tém miejscu pozostawało mu mgliste wspomnienie, którego ze stanem teraźniejszym jakoś pogodzić nie umiał.
U podnoża pagórka, właśnie tam gdzie się zatrzymali, postrzegł prosty, czarny krzyż drewniany, żałobną, białą obwiedziony pręgą. Na nim była drewniana figura Zbawiciela, a u spodu wyczytał napis:
„Za duszę Iwona proszę o westchnienie do Boga.”
Tak w progu przeznaczenie spotkało go, niosąc mu na ofiarę wieść o śmierci tego, który długo był ostatnim zaprzysięgłym nieprzyjacielem jego rodu i domu, przez którego stracił on matkę... i pozostał sierotą...
Krzyż ten oszczędzał mu bolesną chwilę pytania, zdejmował z jego bark ciężar, ale mu wydarł nadzieję przebaczenia i pojednania się na ziemi. Stanął u stop jego, i zadumany, nierychło posunął się z wolna ścieżynką wiodącą ku górze...
Wszystko tu teraz inaczéj, po wiejsku, skromnie, ale mile i porządnie wyglądało. Z zarośli porobiono klomby, które się bujnie rozrosły...
Pośród nich widać było dom murowany, przerobiony ze skrzydła ocalonego zamku, ale wyglądający bardzo dostatnio i wdzięcznie. Znać było z powierzchowności, że nad nim troskliwe oko, serce i ręka czuwały. Ale w tym podwórcu zasianym kwiatami, które wczesny październikowy mróz powarzył, — nie było żywéj duszy; jeden stary, wychudły pies leżał w progu, podniósł głowę, zaszczekał, i burcząc oddalił się.
Eugeniusz wszedł do sieni, i tu jeszcze nie zastając nikogo... Machinalnie, instynktem wiedziony, z bijącém sercem wstąpił na wschody: milczenie głuche panowało w całym domu. Otworzył drzwi pierwsze: nikt ich skrzypnięcia nie posłyszał, nikt przeciw niemu nie wyszedł. Z tego pokoju otworem stały drzwi drugie do owalnego salonu, w którym niegdyś długo przemieszkiwał Iwo. Widać było okna w nim przysłonione. Eugeniusz stanął. Obawiał się iść daléj i odezwać, lękał się pytać. Jak zmartwiały wrósł w posadzkę...
Z mroków sali powoli podniosła się od łoża stojącego w kącie postać wyniosła, czarna cała... Owal białéj jak marmur twarzy ujrzał z daleka i domyślił się w nim raczéj, niż poznał swą matkę. Długie jéj, piękne, niegdyś kruczéj czarności włosy, spadały na ramiona zbielałe, srebrne. W téj koronie śmiertelnéj wyglądała majestatyczniéjszą, uroczystszą jeszcze niż niegdyś... królową.
Co jéj oznajmiło o przybyciu syna, który stał, nie śmiejąc przestąpić progu?... Serce może... Nie zdziwiona, bez okrzyku, milcząca wyszła wprost do niego, i zarzuciła na jego ramiona ręce wychudłe, całując twarz jego ze łzami.
Wpatrywała się weń długo, długo, drżąca, i strumień łez polał się z wypłakanych oczu.
— Dziecko moje! odezwała się nareszcie, postrzegłszy znamię śmierci na jego czole: — i ty!...
Nie mogła dokończyć — uścisk gorący zamknął jéj usta.
— Przyszedłem za późno... odezwał się Eugeniusz. Nic nie wiedziałem, nic! Przybyłem podać mu rękę...
— Pomódl się na mogile... smutnie odpowiedziała matka. On wszystkim przebaczył, żałował za wszystko... a Bóg mu życia przedłużyć nie chciał... Wszystkie te mogiły sypią się na sercu mojém i coraz większym ciężarem je gniotą — aż i ono pęknie. A! ty jeszcze nie wiesz, ilem przeżyła boleści... Chodź!
I podała mu rękę, na palcach wracając do pokoju, z którego wyszła. Z obawą niewysłowioną Eugeniusz szedł za nią, nie wiedząc dokąd go prowadzi.
Cicho stąpając, doszli tak do przyciemnionego kątka. Tu stało łóżeczko małe, a na ciemnéj jego odsłonie leżała uśpiona kilkoletnia dzieweczka. Tylko anioły na starych mistrzów obrazach mają ten niebiański wdzięk, pełen słodyczy i pokoju, świadczący o nieśmiertelności, wyznawający Boga, jaki miało to dziecię blade, śliczne, z którego wpół przymkniętych ustek dobywał się oddech krótki, ciężki, jakby na świecie powietrza tym czystym piersiom zabrakło.
Leżała na białéj poduszce, z włosami jak złote pasmo rozsypanemi po niéj, niby jasnym otoczona nimbem, ze złożenemi na piersiach białemi, cudownych kształtów rączkami, w sukience jasnéj i lekkiéj. Eugeniusz z przestrachem ujrzał na odsłonionéj jéj szyjce jakby koralową przepaskę. Było to znamię takie właśnie, jakie na portrecie kobiety w Mielsztyńcach się znajdowało.
— Bóg — szepnęła wdowa — naznaczył ją piętnem śmierci. On zrządził, by w ten dom wniosła przypomnienie tamtego. Iwo, gdy ją nowonarodzoną wziął na ręce i ujrzał tę pręgę złowrogą, skłonił głowę przed wyrokiem bożym, poddał mu się... ale ten cios był dla niego ostatnim... Życie jego odtąd wlokło się smętném konaniem... Mnie jednéj Bóg przeznaczył, bym przeżyła wszystkich... i jak posąg żywy stała na grobach...
Przebudzona głosem matki, Emilka podniosła główkę, otwarła oczy i uśmiechnęła się... Widok nieznajomego, stojącego z matką u jéj łóżeczka, nie przestraszył jéj... Obie rączki wyciągnęła ku niemu, wiedziona przeczuciem jakiemś cudowném, i zawołała:
— Braciszek!
Eugeniusz przykląkł u łóżka, i dzieci, które się nie widziały nigdy w życiu, z których jedno nawet o istnieniu drugiego nie dowiedziało się aż teraz, radośnie padły sobie w objęcia.
— A! mamo! zawoła Emilka: mnie się to wszystko wyśniło. Widziałam, jak braciszek leciał tu do nas, jak się u czarnego krzyża modlił, a ojciec stał tam i błogosławił go i witał... jak potém wchodził, zbliżał się... jak patrzał na mnie. Pragnęłam go coprędzej przywitać... i poprosiłam aniołków, aby mi ciężkie podnieśli powieki.
Zamilkli. Dzieci długo patrzały na siebie, a matka stała z załamanemi rekami nad tym obrazem, który jéj serce ubierało w całuny...
Niestety! na obu tych białych czołach palec boży napisał dla niéj wyraźny wyrok rozstania. Jakże chętnie byłaby im swoje uparte oddała życie, aby je ostatnim tchem wskrzesić na długie lata!...
Ten wieczór w rabsztynieckim dworze, u kolan matki, przeszedł jak sen uroczy, ale wyczerpał resztki sił Emilki i Eugeniusza. Blizko północy mieli się rozejść, gdy dziecię położyło się na swe łóżeczko i prosiło ich, podawszy im rączki obie, aby nie opuszczali go dopóki nie uśnie. Przymrużyła oczka, uśmiechając się, dziecina, pożegnała matkę i brata, i powoli zdawała się uspokajać i usypiać. Rączki jéj z wolna opadały, stygły, kostniały, oddech stawał się coraz mniéj wyraźnym... pocałunek śmierci skończył jéj życie wiosenne; uwiędła jak kwiatek poranny...
Od tego łóżeczka wstała niezłamana wdowa, bez łzy, bez jęku, podniosła córkę, przycisnęła ją do piersi, i u stop téj nowej ofiary uklękła modlić się Bogu.
W kilka dni potém Eugeniusz w krześle u okna, patrząc na słońce zachodzące, pożegnał matkę uśmiechem... Nieżal mu było życia. Dobył w ostatniéj chwili na piersi noszoną zeschłą cyprysu włoskiego gałązkę, pamiątkę jakiéjś chwili złotéj — popatrzał na nią, pocałował — potém schylił się ku łonu matki i... zasnął, by się nie przebudzić.


Wdowa przeżyła wszystkich... Na pogrzebie dzieci widziano ją jak słup stojącą prosto, niezłamaną bolem, z zaciśniętemi usty, w koronie białych włosów pod czarną zasłoną... Odtąd już oczy jéj ludzkie nie postrzegły więcéj, aż w lat kilkanaście na śmiertelnym katafalku... Resztę życia spędziła zamknięta w Rabsztyńcach z jedną sługą, która nie wchodziła do jéj pokoju, zamurowanego jak cela, i jedzenie jéj tylko przez zostawiony otwór podawała. W żałobie, włosiennicy, na nagiéj ziemi, bez pościeli, łamiąc się z resztkami życia, spędziła jeszcze długie lata, — aż Bóg wreszcie litościwy, w rocznicę śmierci męża, i ją do siebie powołał.
KONIEC.





  1. Mówiono po cichu, że ją, uchodząc, pani zabrała z sobą, aby Jaksom powrócić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.