Ona (Rodziewiczówna, 1931)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ona
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie piąte
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Był tedy spokój.
Codzień wczesnym rankiem Kostusia ubierała ciepło Sewera, nakładała na się wszystkie szmaty, brała w zanadrze kawałek chleba i wychodzili tak we dwoje na obchód. Ona szła przodem, torując drogę on za nią krok w krok, pilnując się, by stopą swoją w ślad jej stopy trafić. W borze pozostawali dzień cały, przetrząsając go z końca w koniec. O południu odpoczywali chwilę, jedząc wspólnie ów kęs zimnego chleba usadowieni pod wywrotem lub na kłodzie.
Las ten poznała prędko Kostusia. Znała niemal drzewo każde, znała krzaki i wiecznie odkryte oparzeliska, nad któremi zimowały cietrzewie i kaczki dzikie. Wiedziała, gdzie wiewiórki kryły po dziuplach orzechy, gdzie dzięcioły zebrały sobie szyszki, odnalazła po nagich gęstwinach gniazda zeszłoroczne, śniegiem zawiane, a takie różne i ciekawe. Spotykała kotliny zajęcy i garście piór, resztki lisiej biesiady, natrafiała na zwierzęce narady, gonitwy, łowy.
Kochała ten las dla ciszy i pustki, kochała bardziej jeszcze dla dobroczynnego wpływu, jaki wywierał na Sewera.
Biedak, zrazu słaby i niezręczny, nabrał sił i wprawy. Cera jego ziemista nabrała jaśniejszych tonów, od mrozów dostawał rumieńców, chód jego stawał się lekkim i sprężystym. Dla przyrody nie miał wprawdzie oczu i objaśnień Kostusi słuchał bezmyślnie, ale zastanawiały go głosy ptaków i począł je naśladować, śmiejąc się dziecinnie.
Teraz zupełnie przyrósł do Kostusi. Gdy go czasem chciała zostawić w chacie z powodu zimna lub wichru, nie pomagały prośby i rozkazy. Szedł za nią jak lunatyk, towarzyszył w lesie, przeprowadzał do studni po wodę, stał nad nią, gdy rąbała gałęzie do pieca, a w chacie nie zdejmował z niej oczu niespokojnych, ilekroć zbliżyła się do drzwi. Na myśl mu jednak nie przyszło wyręczyć ją w ciężkich zajęciach. Nie obchodziły go wiązki chróstu, które przynosiła z lasu, ani ciężkie wiadra wody, które jej szczupłą postać chyliły do ziemi. Ale Kostusia nie wymagała, nie chciała pomocy. W jej gorzkim żywocie i taki stan był wytchnieniem, ulgą.
Spokój tedy był wedle jej pojęcia. Ekonom wcale się nie pokazywał, kradzieży nie było nigdzie śladu. Świat o tych nieszczęśliwych, a oni o świecie całkiem zapomnieli.
Tylko często im głód dokuczał. Ekonom wedle umowy, dla pewności, jak mówił, zabrał naprzód swoją część, a biedacy nie śmieli prosić we dworze o więcej, żeby nie zrazić dobrych, starych państwa i nie kłamać przed nimi. Więc wprędce chleb się skończył i były tygodnie, gdzie jedli tylko kartofle z wodą, dla chorego szczędząc resztki słoniny. Mamka wspominała bezustannie kokoszkę i stękała, przędąc po całych dniach u ciepłego pieca. Dla przepędzenia głodu jadła przemarzłe jagody kaliny, której pękami ozdobiła okienko.
Skończywszy len ekonomowej, zabrała się pewnego dnia i poszła między ludzi. Nie było jej trzy dni, ale przyniosła sakwę, pełną krajanek chleba, cebuli i soli. Kostusia, spojrzawszy na to, zapłakała i ręce jej twarde ucałowała ze czcią. Zrozumiała, że stara żebrała dla nich, że chleb to był modłami i prośbą nabyty. Starczyło go na parę tygodni i znowu głód wrócił, żłobiąc policzki dziewczyny, sinością pokrywając usta starej. Sewer nic nie odczuwał.
Wieczorami krzepili się nadzieją wiosny. Będą korzenie, trawy soczyste, jajka po dzikich gniazdach i będzie ciepło. Teraz całodzienne trwanie na mrozie budzi ten głód nieznośny, sprawia kurcze i osłabienie. Będzie i ryba w rzece.
— Ryba to i teraz jest — rzekła raz mamka, przestając prząść, jakby tknięta jakąś myślą. — A gdzież my pamięć podzieli! Kiedyż ryba, jak nie teraz!
Wstała żywo, a za nią porwała się Kostusia, Sewer, nawet psiak-znajda, śpiący obok Sewera na ławie. Wyszli wszyscy na rzekę, pokrytą grubym lodem. Mamka zaczęła lód rąbać zajadle, potem Kostusia odebrała jej siekierę i pracowała aż do omdlenia. Wokoło nich mroźny wiatr wyprawiał dzikie harce i wyiskrzony księżyc robocie się przyglądał.
Dobrali się wreszcie wody i nad przeręblą schyleni czekali zdobyczy. Już nawet zimna nie czuli ani miary czasu nie liczyli. Aż wreszcie mamka szybko zanurzyła ręce w lodowatej wodzie i dobyła piskorza. Kostusia uklękła na lodzie i czatowała dalej. Czerpali i czerpali. Piskorze zaroiły się zewsząd. Zebrali ich pełną połę, z triumfem zanieśli do chaty.
Odtąd żywił ich Pan Bóg. Rybki gotowali w wodzie z solą i zupkę tę pili chciwie. Nie dawało to sił i nie tuczyło, ale przecie było ciepłą strawą, był tedy spokój. A musiał i w duszach gościć, bo w biedzie tej i niedostatku nie rzekli nigdy złego słowa ani sobie, ani ludziom, ani doli. Rano chata słyszała modlitwę, wieczorem łagodną, serdeczną rozmowę. Starych czasów nie wspominali i tylko niekiedy, gdy Kostusia zmordowana ciężką służbą, czuła falę zniechęcenia zalewającą jej duszę, wtedy dla pokrzepienia przypominała dzieje wędrówki, czerpiąc w tem wspomnieniu nowe siły.
W nocy odwiedzały ich wilki. Z początku wycia ich i szelest kroków pod ścianą przejmowały zgrozą kobiety, potem i z tem się oswoiły. Bestje ocierały się o węgły, zaglądały do okien, skrobały do progu, skomlały złowieszczo, głodem uzuchwalone żer węsząc. Śmiertelnie znużeni, biedacy spali po swych kątach przy wtórze tej ponurej pieśni zimy i tylko szczenię uspokoić się nie mogło, odpowiadało piskliwie, tuląc się do Sewera, z którym było w najlepszej przyjaźni.
Tak minęło parę miesięcy. W końcu lutego dnie już stały się dłuższe, o południu cieszyło słońce.
Pewnego dnia Kostusi w głębi lasu porwał się z pod nóg wielki orzeł i niedaleko usiadł na olszynie. Dziewczyna podeszła w to miejsce i znalazła zdziwiona ogromnego zająca. Drapieżnik przed chwilą go ubił, bo zając jeszcze ciepły był i ledwie tknięty dziobem w serce, broczył krwią.
— Widzisz, Sewer — zawołała Kostusia radośnie — będziesz miał dzisiaj królewską wieczerzę.
Podniosła zająca i ruszyła dalej, rozmyślając, jak się tą niespodzianą zdobyczą mamka ucieszy. Orzeł przyglądał się jej ponuro ze szczytu drzewa i przeprowadził daleko bystremi oczyma.
W czasie dalszej drogi skrupuł zdjął Kostusię. Pański był zając, nie jej. Spojrzała na Sewera i westchnęła. Po naradzie z mamką postanowiła łup ten odnieść do dworu. Nierada tam szła, bojąc się pytań staruszki, bojąc się jeszcze bardziej, by ją o narzucanie się nie posądzono, ale wypadało pójść przecie, podziękować, o rozkazy może się dowiedzieć.
Całą noc czatowały nad przeręblą, aby ryb drobnych woreczek dołączyć do zwierzyny. O świcie Kostusia ruszyła do dworu. Sewer jeszcze spał, a nim się obudzi i obejrzy, ona wróci.
Jak wtedy, w ów wieczór wigilijny, stanęła w sieni kredensowej i tym swoim uśmiechem, co za serce brał, przywitała starego lokaja, który ich wtedy ugościł. Nie poznał jej.
— A czego? Co to za zwierzę?
— Od orła odebraliśmy wczoraj.
— A wy co za jedni?
— My z Temry. Owe biedaki, co pan przygarnął.
— A prawda! Nie poznałem. Zaraz pana poproszę.
Staruszek wyszedł, po chwili i pani się pokazała. Kostusia ucałowała ich ręce.
— Mało was widać! Cóż? Jakże wam się wiedzie? — zapytała ją dobrotliwie.
— Boga za państwem prosimy — odparła, a oczy jej, do dna przejrzyste, stanęły we łzach.
— Macie co jeść? Zagospodarowaliście się?
— Dobrze nam, panie.
— A szkody niema? Spokojnie?
— Nikt jednej gałęzi nie ruszył, proszę pana. Pilnujemy w dzień i w nocy.
— A czemuż strażnik sam się nigdy nie pokaże?
— Słabował długo. A zresztą on taki dziki i milczący. Wczoraj tego zająca od orła odebraliśmy i przynoszę panu. Jest i ryby trochę, tom zabrała.
— Dobrze, moja droga! Nie myśliwy on, widzę.
— Nie było rozkazu ze dworu, ale skoro trzeba, to będzie zwierzyna.
— Teraz na wiosnę nie pora, ale latem trzeba, żeby się wprawił. Syn nasz lubi Temrę i często tam przebywa. Starajcie się mu dogodzić.
— Proszę pana, ile sił się staramy za łaskę wiernie odsłużyć.
— To dobrze. Odnieśże zająca i ryby do kuchni.
— A nie odchodź nie zobaczywszy się ze mną — dodała staruszka. — Wstąp do garderoby.
Kostusia spełniła rozkaz. Garderobiane ujrzawszy ją, poczęły między sobą szeptać i chichotać, nie odezwały się do niej. Stała u proga zbiedzona, blada, chuda, w łachmanach. Bolały ją te szepty i spojrzenia. Usta się jej kurczyły, a oczy rozwierały się wielkie, mgłą zasnute jak u zwierząt bezbronnych, nad któremi się psotniki znęcają.
Staruszka znalazła ją i zawołała ze sobą do swego gabinetu. Drzwi zamknęła na klucz.
— Usiądź moja droga — rzekła łagodnie, wskazując jej krzesło.
— Dziękuję pani, postoję — odparta, bojąc się ruszyć od proga, tak okropnie jej odzież nędzna raziła przy tych sprzętach i czystości.
— Mizernie wyglądasz! Chorowałaś? — badała staruszka.
— Nie, proszę pani. Zdrowam.
— Cóż ci jest zatem? Przecie jest dach, spokój i chleba kawałek, ano, i nie pracujesz ciężko. Brak ci czego?
— Niczego, proszę pani... — szepnęła zdławionym głosem.
— Mylisz się. Brak ci czystego sumienia — surowo rzekła staruszka. — Powiedz, czy ty nie myślisz, że grzeszysz, tak żyjąc, że czynisz sobie zgubę duszną, a ludziom zły przykład dajesz! Moja droga, czas się opamiętać.
Kostusia milczała, bardzo blada.
— Wyznajże mi otwarcie, jak do tego przyszło. Kochałaś, uwiódł cię ten człowiek?
Kostusia podniosła głowę.
— Nie uwiódł on mnie, proszę pani. Niedola nam taką drogę usłała. Kochanie on moje i wszystko na tym świecie i życiebym mu dała... ale nie grzech. Żebyśmy grzeszni byli, nie wytrzymalibyśmy takiej nędzy jak ta za nami. Bóg nie doprowadziłby nas tutaj, ale stracił po drodze.
— Cóż więc jest między wami, co was zmusza tak żyć? Wydajesz mi się szczerą, a zrozumieć cię nie mogę.
— Jest między nami nieszczęście, bieda, przygnębienie. Jeśli Bóg kiedy na nas spojrzy i zechce, to nas wyratuje, podźwignie, a teraz, jako jest, być musi.
— Nie kocha on ciebie, przyznaj się?
Po ustach dziewczyny słaby przewinął się uśmiech.
— Nie kocha — potwierdziła zcicha.
Staruszkę to uspokoiło, wyjaśniło kwestję.
— Więc tak. A ty go porzucić nie masz siły i cierpisz?
Kostusia z tym samym bolesnym uśmiechem potakiwała.
— Ale on dobry dla ciebie? Nie poniewiera, nie drwi, nie wymyśla, nie odpędza?
— O, nie, pani. On mi dobry. Jaki jest, najlepszy.
— Biednaś ty — łagodnie rzekła staruszka. — I tak zawsze było? Nie kochał cię nigdy?
— Kochał, pani. Ale jak wszystko tak i to kochanie się rozbiło i nawet mu tych dni pamięć uleciała.
— A przecie on cię skrzywdził. Musisz być bardzo dobra, jeśliś mu wszystko przebaczyła. Zmarnował ci żywot. Mowa twoja niepospolita jest i prawa dusza z oczu ci wygląda. Musiałaś kiedyś w dobrym bycie żyć i szczęśliwa.
— Bez niego nigdy, proszę pani. I żeby wstecz wrócić, to samobym zrobiła.
— Ale teraz ci ciężko być musi. Niedostatek może cierpisz, dziewczę, powiedz. Radabym każdemu dopomóc, a ciebie mi szczególnie żal.
— Bóg pani zapiać stokrotnie. Niczego nam nie trzeba. Byle państwu dogodzić i zostać tam, w tej głuszy.
— Nędznie wyglądasz i w tych samych łachmanach chodzisz? Wszakże, słyszę, on wziął pensję? Może cię krzywdzi?
— Uchowaj, Boże. Nic mi nie brak. Pieniądze szczędzimy na jaką złą chwilę. Dobrze nam z łaski pańskiej.
— Pamiętajże, w razie potrzeby, śmiało do mnie przychodź. Stara jestem, mogłabym ci babką być, a różne niedole sama przechodziłam, więc i cudze zrozumiem. A bacz duszy swojej dziecko, pilnie bacz.
Kostusia usunęła się jej do kolan i nogi ucałowała.
— Weź sobie ten zwitek bielizny. Zda ci się może. Każę ci też zapasów z apteczki udzielić. Zaopatrzcie się w jadło na wiosnę, bo gdy lody puszczą, długo będziecie od świata odcięci. Dajże ci, Boże, pociechę!
Kostusia, obdarzona, wychodziła już za bramę, gdy ją ekonom spotkał.
— Słyszę, zwierzyny i ryby panu przyniosłaś. A o mnie, swym dobrodzieju, nie pamiętacie! Źle robicie!
Dziewczyna przestraszyła się ogromnie.
— No, no, drugi raz miejcie rozum. Ręka rękę myje, noga nogę wspiera — powtórzył swe ulubione zdanie.
— Przyniosę ryby — szepnęła Kostusia.
— To dobrze. Obdarzona wracasz? Oho? Wstąpże do mojej chałupy. Żona ma do starej jakiś interes.
Wstąpiła Kostusia, a gdy wyszła, zwitek od pani był o połowę mniejszy, natomiast na plecach spory worek wełny do przędzenia.
W domu zastała biedę. Sewer się zbudził, a nie ujrzawszy jej, poszedł sam w las. Mamkę, która go powstrzymywała, od drzwi odepchnął i zginął. Już go stara szukała daremnie, wołała, ile siły, nie odzywał się.
Kostusia, rzuciwszy swe skarby, pobiegła strasznie zatrwożona. Przetrząsnęła las cały, kąty i zakąty. Wieczorem zaledwie, półżywa z rozpaczy, znalazła go. Siedział skulony pod wykrotem, gdzie zwykle obiadowali. Siły go snać odbiegły, a mróz obezwładnił do reszty. Na jej widok mroczne jego oczy zajaśniały i coś niewyraźnego wybełkotał, a ona rzuciła się do niego, wołając najsłodszym głosem, głaszcząc go po głowie i twarzy.
Zarzekła się od tej pory zostawić go choć na chwilę samego, bez siebie. A on od tego dnia stał się gorzej niespokojnym i o nią podejrzliwym. Zauważyła nawet Kostusia, że nie lubił, gdy siadała obok mamki. Wtedy złe się robiły jego oczy. Nie powiedziała tego starej, ale odtąd zajmowała miejsce na ławie przy nim, a on wtedy był spokojny i cichy.
Mijały znowu tygodnie w pracy i zwykłym niedostatku. Zaspy poczęły maleć wkoło boru, oparzeliska zwiększać się, ścieżki czernieć, na rzece wystąpiła woda. Dach straży od południa zdobiły wspaniałe sople, w izbie wilgoć dawała się czuć dotkliwie. Pleśniały ściany, podłoga, zielenił się chleb na półce. Zaczęła też przeciekać strzecha.
Kostusia, wracając z obchodu, nie miała na sobie suchego szmatka odzieży, kaszlała po nocach i febra ją męczyła. Mamka rybołóstwo swoje przypłaciła tygodniową gorączką. Zima rzucała biedakom ostatnie swe ciosy.
Słońce już grzało o południu i gęste wiatry szły od zachodu, niosąc od boru odrodzenia szumy. A bór słuchał i tracił swój surowy koloryt. Czerniały pnie, łozy, krzaki, gdzie niegdzie po wzgórkach mech wytykał swą zieloność. A woda rosła i lód stawał się szorstkim i matowym, podziurkowany przez słońce jak strzałami.
Nareszcie pewnego dnia Kostusia załamała się na rzece i wróciła do chaty. O obchodzie nie można było myśleć. Ciepło było, parował śnieg i topniał w oczach, zewsząd do rzeki biegły strumyki, a wiatr już nie kąsał, ale całował. Biedakom radowały się serca. Wiosna była krzepicielką, karmicielką. Pogoi odmrożenia bolące, zastąpi im dziurawe świty i szczątki kożuchów, oszczędzi buty. Zmniejszą się wiązki chróstu, dźwigane z lasu, pranie szmat będzie zabawką, a szczególnie — jeść ziemia da, pożywi ich bór-dobrodziej.
Tak się cieszyli dzień i wieczór. Wreszcie szmer pacierzy napełnił chatę, ogień spopielał i tylko ciche oddechy przerywały ciszę. Na dworze marcowy wicher dokazywał i szalał, wpychał się kominem do środka i rozrzucał po izbie ostatnie iskierki. Świat do niego należał przecie.
Wśród nocy zbudziło Kostusię, śpiącą na ziemi, uczucie chłodu. Wpółsennie wyciągnęła dłoń, nagle oprzytomniała i zerwała się z krzykiem. Woda zajęła chatę, posłanie jej już pływało. Na krzyk ocknęła się mamka.
— Co ci, zazulo? — spytała.
— Woda w chacie!
— O, Jezu! — jęknęła stara. — Cóż my poczniemy teraz?
— Pod dach się schowamy. Zbierajcie sprzęty i chleb.
Brodząc po wodzie w ciemności, przerażone zziębnięte, chwytały co wpadło pod rękę. Kostusia zbudziła Sewera, śpiącego na piecu i prawie gwałtem pociągnęła do sieni. Ledwie mu wytłumaczyła, jak ma się drapać na drabinę, ledwie doprowadziła na strych. Mamka już tam była, przytulona do komina, szczękając zębami i lamentując.
— Zabraliście wszystko i ten woreczek z za pieca, gdzie moje pamiątki i jego papiery?
— Zabrałam, zabrałam. Ale zostały się motki ekonomowej i strzelba pańska. O, Jezu!
— Ja motki przyniosę. Może co więcej jest w wodzie?
— Trzewiki moje i garnuszek. Zabierz, zazulo garnuszek.
Kostusia zniknęła w czarnej otchłani pułapu. Sewer, szczęściem, był tak oszołomiony, że jej odejścia nie spostrzegł. Po chwili wróciła, obładowana resztą ruchomości. Składała wszystko u komina i sama wreszcie spoczęła, ciężko dysząc.
— Wody wyżej kolan, — rzekła — zaraz po oknach pójdzie. Musiała rzeka puścić. Bóg łaskaw, że choć z życiem wyszliśmy.
— A jak i dach zajmie albo tydzień tak postoi? Pomrzemy głodem albo się potopimy.
Dziewczyna milczała chwilę, grozą zdjęta.
— Żeby choć dzień! W tej nocy tak straszno — szepnęła.
Wtem Sewer się poruszył, czegoś szukał wkoło siebie.
— A Mały? — zapytał żałośnie.
Mały był to psiak-sierota. Sypiali razem na piecu. Sewer nie zasypiał bez niego i co wieczór zabierał z sobą na posłanie. Teraz, w tej ciemności, brak mu było towarzysza.
— Mały? Niema Małego! — zawołała Kostusia.
Jakby w odpowiedzi z dołu podniósł się pisk żałosny.
— Zabierze go woda!
— Mały! Mały! — powtarzał Sewer jak dziecko.
Kostusia spuściła się w dół. Plusnęła woda i ucichło. Ale po chwili lament szczeniaka ustał.
— Kostuśka! Kostuśka! Zginiesz! — wołała mamka.
— Nic, nic! — odparła dziewczyna urywano. — Zaraz będę. Drabina pływa. Podam ją wam, potrzymajcie z góry.
— O Jezu! O Jezu! — biadała mamka, potykając się w ciemności.
Na dole znowu coś plusnęło; to Kostusia wydobywała się z wody i ociekająca, zmęczona, wydostała się do komina.
— Masz Małego, Sewer, masz! A trzymaj go dobrze, bo już drugi raz nie wydostanę, skoro upuścisz. Wody pod ramiona, ledwiem zgruntowała.
— Wywróci prąd chatę! Potoniemy! — lamentowała mamka.
— Jak Bóg da — odparła spokojnie Kostusia.
Przytulili się do komina i każde, myślami czarnemi zajęte milczało, wyglądając dnia z niecierpliwością. Komin był jeszcze trochę ciepły. Kostusia, nie mając suchej odzieży na zmianę, suszyła się przy nim, drżąc z zimna i przestrachu. Mamka odmawiała głosem złamanym, przeciągłym pacierze. Sewer machinalnie nie zdając sobie sprawy z położenia, gładził Małego i milczał, obojętny. A z minut dla nich robiły się godziny i zdawało się, że ten dzień nigdy nie przyjdzie.
Przyszedł, chociaż późno, bo niebo chmur było pełne. Przez otwór w szczycie wyjrzała na świat Kostusia. Wkoło niej było morze pokryte krą i pianą. Rzeka porwała lody. Ani śladu krzaków, oczeretów, łozy, tylko drzewa boru wyrastały z tej topieli i o nie kra biła. Deszcz, mgła, pary zasłaniały widnokrąg. Nie widać było nic prócz wody, wody, wody... Chata była prawie pod dach zajęta.
— Zginiemy teraz — ponuro rzekła stara.
— Może ze dworu czółnem przypłyną na ratunek.
— Ale, spodziewaj się! Każdy siebie ratuje! Toć pewno i dwór zajęło. A kraj to, kraj! Bez Boga chyba!
— Niema takiego pod słońcem. Bóg i nas widzi. Nie bójcie się. A pamiętacie ową noc na mogiłkach w kaplicy? Bliżej była zguba, a przecie wyszliśmy. Takci i teraz Bóg patrzy...
— Takaś ty święta, zazulo.
— Nie świętam, ale tak myślę, że im śmierć bliżej, tem i Boże poratowanie bliższe. Zobaczymy czy woda przybywa.
Stara nie śmiała dalej się skarżyć. Zajrzały w sień. Po wodzie pływały pęki kaliny, wrzeciona, drzazgi, deski z ław i stołu.
— Podmyje piec — szepnęła mamka.
— Zdaje się, nie więcej wody, jak było — zadecydowała Kostusia.
— Byle prędko spadła, nim nam chleba zabraknie.
Chleba rzeczywiście było niewiele. Jedli go oszczędnie, po kęsie. Najlepszą cześć miał Sewer i pies. Kobiety obchodziły się prawie samą wodą i okruchami, przesypiając głód.
Tak im minął dzień jeden i noc druga. Około drugiego południa zauważyła Kostusia, że woda w sieni spada. Odsłoniły się dwa szczeble drabiny, do wieczora ukazał się trzeci. Nadzieja wstąpiła w serca.
Tej nocy mało spały z niecierpliwości i ledwie świt zabielał, skoczyły do otworu pułapu. Wody było ledwie po ostatni szczebel drabiny.
— A ot i Boże poratowanie! — zawołała Kostusia. — Nie mówiłam wam, nie mówiłam?
I uściskała starą.
Powódź tegoroczna była straszna. Nie pamiętali takiej ludzie tamtejsi i nie rachowali ci, co stawiali straż w Temrze. Zwykle woda dochodziła ledwie progu. We dworze pierwsza przypomniała biedaków samotnych staruszka pani i poleciła ich mężowi. Gdy trochę kra zbiegła, kazał pan najtęższym parobkom czółna dwa wziąć i posłał do straży. Czółno jedno, pełne zapasów, mieli tam do użytku strażnika zostawić, drugiem wrócić, upewniwszy się co do bezpieczeństwa tych opuszczonych.
Parobcy zastali już chatę wolną od wody. Kobiety zatykały szczeliny, poprawiały szkody; wiatr marcowy i ogień suszył wilgocią przesiąkłe ściany i podłogę. Kostusia ucieszyła się najwięcej ze słomy którą skrzętnie z łodzi wybrała. Posianie ich uniosła woda. Potem ludzie odjechali i tegoż wieczora ona rzekła do mamki:
— Już ja się położę. Złodzieje nie przyjdą, ekonom nie przyjedzie. Żebyście wiedzieli, jak mi się chce trochę spocząć!
I spoczęła na tej słomie dłużej niż chciała, całe dwa tygodnie, mało co czując i wiedząc i o nic się nie troszcząc. Nad siły bo brała tyle czasu. Musiała zapłacić. Doglądali ją kto mógł i umiał. Mamka karmiła gwałtem i gwoli poceniu okrywała wszystką odzieżą. Pies przychodził i lizał ją po twarzy, Sewer nie odstąpił, mało co jedząc i nic nie mówiąc, całemi dniami wpatrywał się w nią, siedząc naprzeciw. Zapewne bał się instyktownie, by mu nie uszła i nie zostawiła samego. Biedak, nie rozumiejąc, przeczuł, że to odejście groziło mu co chwila, odejście ciche i niepowrotne.
Czasem i ona to czuła. Otwierała oczy zmienione i obejmowała go spojrzeniem rozdzierającego żalu i niemych przeprosin, że go zostawi bez siebie, a wargi jej spieczone powtarzały jego imię, jakby go wołała i tam za sobą, jak wszędzie, przez wszystkie bóle. Przecie nie odeszła. Chował ją Bóg w którego poratowanie na chwilę nie zwątpiła.
Bledziutka jak opłatek zwlekła się pewnego dnia, ucałowała mamkę, pogładziła psa i usiadła obok Sewera.
— Łaska Boża! Myślałam, że zamrzesz, zazulo — rozrzewniona szeptała stara.
— Zamrzeć? A jakże mi wolno porzucać was i jego — odparła przesuwając ręką po głowie Sewera i uśmiechając się po swojemu.
Nie poznała świata wyszedłszy na próg. Łąki stały jeszcze pod wodą, ale bór już się wyłonił, zakwitł, zamaił się, rozbrzmiewał gwarem ptactwa, niósł do wycieńczonej chorobą piersi wonie żywicy, liści, kwiatów, cały się jak na gody wystroił. Rzeka płynęła o krok, żółtem kwieciem okryta, wirowały nad nią w słońcu ćmy owadów z monotonnym brzękiem.
Doczekali się tedy wiosny karmicielki, krzepicielki.
Do dworu młody pan zjechał. Pustak to był i swawolnik pomimo swoich trzydziestu lat i doktorskiego dyplomu. Może tam w mieście w powagę się ubierał, tutaj, w domu, swawolił, śmiał się, śpiewał, był pieszczochem, ukochaniem, bożyszczem i używał tych skarbów całą piersią.
Dwa tygodnie cieszył się rodzicami, domem, sąsiedztwem, wreszcie odezwała się żyłka łowiecka i przyrodnicza. Opatrzył dubeltówkę, zaopatrzył się w naboje, książki, cygara od komarów; matka obładowała go zapasami, mogącemi starczyć na rok oblężenia w fortecy, siadł do swej łódki i bez przewoźnika, sam popłynął do Temry.
Było południe, gdy stanął pod strażą, czółno na brzeg wparł i wyskoczył gwiżdżąc wesoło. Chatę lato oplotło zielenią, otuliło zewsząd brzózkami w majowej szacie. Zbliska dopiero ujrzał pan młody, że na przyzbie, w słońcu, siedział człowiek rosły, smukły, blady na twarzy, z odkrytą głową czarną i kędzierzawą i nic nie mówiąc, bawił się ze szczeniakiem może półrocznym, rzucając mu kawałki kory, które pies, poszczekując, do rąk mu podawał.
Twarz tego człowieka była zamyślona i smutna, młoda i przystojna, ale dziwnie nędzna i z tępym wyrazem. Bawił się machinalnie, zapatrzony gdzieś daleko w cienie boru. Ubrany był czysto, ale ubogo, w płótno szare, gęsto łatami upstrzone, i bardzo stare i dziurawe buty. Zarost jego czarny, i włosy były krótkie, strzyżone, koszula świeciła czystością, ręce były białe i zgrabne, tylko ruchy ich miały w sobie coś nieprzyjemnego.
Wszystko to jednym ruchem oka objął pan i lekko brwi zmarszczył.
— Któż to wam pozwolił psa trzymać na straży! Nie wiecie, że tego nie wolno? — zawołał.
Na głos ten niespodziany człowiek oczy podniósł. Strach odbił się w jego źrenicach, a zaraz potem dzikość. Nic jednak nie odrzekł, tylko w nieznajomego wpatrywał się nieruchomie.
Aż wtem na ścieżce od studni z wiadrem w ręku, oczy od blasku przesłaniając stanęła kobieta. Nie poznała głosu i sądziła, że to ekonom. Teraz, ujrzawszy obcego, rzuciła wodę i podbiegła.
Młody pan przyjrzał się jej zkolei z widocznem odrazu upodobaniem. Szczupła była i młoda, a zręczna jak topola. Nie zobaczył jej nóg, obutych w lipowe chodaki, łatanej barchanowej spódniczki, grubej koszuli i wytartego kaftanika, który nie na nią był pierwotnie skrajany. Zobaczył tylko małą głowę, otoczoną ciemnemi warkoczami, szyję smukłą, złotawą od słońca, młodzieńcze linje ramion i kibici, wdzięk i harmonję wszystkich form. Zobaczył też twarz ściągłą, zbyt może mizerną, ale którą zdobiły przepyszne, gęsto ocienione oczy i młode usta, małe, różowe, delikatnego rysunku. Pierwszą jego myślą było, że chętnieby te usta pocałował. A kobieta tymczasem stanęła przed nim i blednąc prędko, zestraszona, pochyliła się, jakby rękę jego chciała pocałować.
Odskoczył i schował ręce w kieszenie, a ona, rumieńcem oblana, ozwała się głosem cichym, proszącym, dźwięcznym:
— Proszę pana... nie powiedział nam nikt, że psa trzymać nie można! Nie wiedzieliśmy. Proszę darować... Oddamy go zaraz na wieś — daleko.
A gdy mówiła, młody pan zobaczył i wyraz tej twarzy, nieziemski spokój i słodycz i nieludzką dobroć i czystość’;. I druga myśl była, że dla tej kobiety uczyniłby wszystko, o coby prosiła.
Zaczai tedy rozmowę zupełnie innym tonem, ciągle się jej przypatrując.
— Dawnoście tutaj?
— Pół roku mija.
— A ten mruk nigdy się nie odzywa?
— Proszę pana, on dobrze pańskiego pilnuje. Pan zobaczy. Tylko, że on taki bojaźliwy.
— Wygląda na idjotę — rzekł pan Michał. — Ale to niema nic do rzeczy, jeśli służbę pełni.
— Pełni, proszę pana. Niema nigdzie szkody, a od zwierzyny aż się roi po lesie.
— No, zobaczymy! Dotąd tylko widzę, że żonę ma ładną do zazdrości — zaśmiał się młody człowiek.
Kobieta zbladła i spojrzała mimowoli na stronę. Ale on nie słuchał i nie rozumiał, spokojny od chwili, gdy ona przyszła.
— Jeść mi się chce — ozwał się pan znowu. — Wstąpię do chaty, tam chłodno, a ten, jak on się nazywa?
— Sewer, proszę pana!
— A Sewer niech mi z czółna przyniesie strzelbę, torbę i koszyk z przekąską.
— Zaraz! Sama skoczę, bom skorsza.
Ale nie zrobiła dwóch kroków, a już Sewer wstał i poszedł za nią, nie spuszczając z niej oka.
Pan tymczasaem wszedł do chaty i obejrzał ją. Wyglądała ogromna, tak była pusta. Jedno posłanie na ziemi, drugie na ławce, trzecie na piecu. Kądziel, dzieżka na chleb, dwa garnuszki, drewniane łyżki, w kącie siekiera i rydel. Na ścianach czarnych nago też było, tylko nad posłaniem wisiał krzyżyk, nożem niezgrabnie wycięty, a pod nim dwa obrazki jakieś świeżemi kwiatami ubrane.
Pan się ku nim zbliżył. Były to dwa dagerotypy, tak wybladłe, że trzeba było wiedzieć, kogo przedstawiają, by cośkolwiek rozpoznać. Wisiała też na ścianie strzelba, jednorurka, drutem związana i jakieś szmaty kożuchów i świt. Posianie stanowiła słoma i mech.
W tej chwili kobieta wróciła i złożyła na stole dobyte z czółna przedmioty, za nią jak cień wsunął się strażnik i nic nie mówiąc, usiadł przy piecu.
— Jest tu u was ktoś trzeci? — spytał pan.
— Nasza stara.
— No, niedostatnio się macie, widzę!
— Dobrze nam, proszę pana — odparła z uśmiechem.
— Pewnie się bardzo kochacie? Co? Ten mruk sam na sam z wami musi się nielada rozchmurzać?
Pan rozłożył swe przekąski i śmiejąc się mówił.
— A jakże wam na imię?
— Kostusia.
— Wypijmyż, Kostusiu! Ty za moje zdrowie, ja za twoje piękne oczy, a oboje na dobrą znajomość.
Nalał jej kieliszek złotawego wina.
— Dziękuję panu. Bóg widzi, jak państwu dobrze życzę, alem pić nie zwykła. Doprawdy nie mogę!
— No, to niechże za ciebie mąż wypije. Masz Sewer!
— Sewer! — powtórzyła ona — wypij, co ci pan daje i podziękuj.
Mówiła spokojnie, ale stanowczo. Strażnik wstał, wypił.
— Dziękuję panu — rzekł z wysiłkiem.
— Przecie się odezwał. Siadajże, Kostusiu. Nie lubię ceremonji.
Pies wcisnął się do izby i jakby czuł, że go wygnanie spotka, usiadł u nóg Kostusi, zdaleka tylko, nieśmiało węsząc rozkoszne zapachy pańskiej zakąski.
Pan spostrzegł, jak go gładziła zlekka, bojąc się, by nie poddał się pokusie łakomstwa.
— Skądże macie tego psa? Kapitalnie brzydki.
— Brzydki? — zdziwiła się, pochylając głowę. — Znalazła go nasza stara we dworze pod płotem, zimą. Ktoś wyrzucił ślepe jeszcze na mróz. Wyhodował się przy nas, razem jedząc i śpiąc. Bardzo ucieszny i zmyślny.
Wciąż gładząc tego towarzysza nędzy, pomyślała, że go jutro nie będzie już i bardzo nisko schyliła głowę, żeby pan, broń Boże, nie zobaczył, że na tę myśl oczy jej we łzach stanęły. Ale pan przecie spostrzegł i zrozumiał i pożałował swego wyroku.
— Nie godzi się go zatem tracić — rzekł. — Byle zwierzyny nie płoszył, może u was zostać.
— Dziękuję panu — zawołała i znowu do reki jego się schyliła, ale on się cofnął.
— Jeżeli już koniecznie chcesz mnie pocałować, to pozwalam tylko w twarz — półserjo, półżartem odparł.
W tej chwili ukazała się mamka i pokłoniła mu się do kolan.
— Stara wiedźma, przecież nie matka — pomyślał, a głośno rzekł: — Pić mi się chce. Macie pewnie mleko?
Mamka na to przypuszczenie skamieniała, otworzyła niezmiernie oczy i usta. Kostusia odparła z żalem:
— Nie mamy mleka, panie.
— Jakto, krowy nie trzymacie?
— Nie, panie.
— Cóż wy zatem jadacie, nie mając mięsa ani mleka?
— Nie głodniśmy, z łaski pańskiej. Wody świeżej panu uczerpię!
— Chyba z twoich rąk będzie mi smakowała.
Mamka patrzała coraz bardziej zdziwiona tą mową i zachowaniem się młodego. Tak dawno nie słyszała nic więcej od ludzi jak groźby i grubjaństwa.
Pan wypił wodę, zapalił cygaro i wcale się do boru nie kwapiąc, rozparł się na koszlawym stole i ścigał oczami Kostusię, krzątającą się po izbie.
— Nie chłopi wy? — zagadnął.
— Nie, panie, szlachta.
— I nie tutejsi? Jakże tu przywędrowaliście?
— Chleba szukając i spokoju.
— No, chleb ten nie bardzo tuczy, jak po was widzę, ale co spokój, to prawdziwy. W tej głuszy, by wytrzymać, trzeba być albo bardzo szczęśliwym, albo bardzo nieszczęśliwym. Cóż, piękna Kostusiu, was do których zaliczyć?
Nie zauważył, że do nędzarki, sługi swej najniższej z hierarchji oficjalistów, odzywał się wyrażeniami i pojęciami swego świata, że ją pytał o uczucia ludzi wykształconych. Mowa jej czysta i zachowanie niezwykłe odurzyło go. Kostusia na to ostatnie pytanie spojrzała mu jasno w oczy.
— My, proszę pana, biedni, więc szczęśliwi u Boga — odparła poważnie.
Żarty jego obijały się o nią bez wrażenia. Dusza jej zanadto trosk była pełna. Uśmiechnęła się, ale jak się uśmiechają tylko smutni niekiedy, kurczem ust; odpowiadała, jak odpowiadają mędrcy dzieciom. Zapominał się coraz bardziej. Zajmowała go ta kobieta, to spotkanie niezwykłe, ciekawe w straży, gdzie przyjechał dla bezmyślnej zabawy.
— A tam, skąd idziecie, zostawiliście kogo?
— Zostawiliśmy, ale tych zawsze odnajdziemy na miejscu.
— Rodzinę?
— Groby, panie!
— A dawnoście się pobrali?
Krew purpurą oblała twarz dziewczyny.
— Zda się bardzo dawno, choć nie na lata — zcicha odparła.
Mamka tymczasem dobyła z piecyka obiad w garnuszku i wylała w miskę. Zupa to była nieokreślonego koloru. Kostusia wzięła dwie łyżki, ukroiła kromkę chleba, usiadła obok Sewera, miskę umieściwszy między sobą a nim. Zaczęli jeść, dzieląc się chlebem i strawą.
Panu wstyd się zrobiło rozłożonych przed nim specjałów na widok tej strawy zielonawej, po której pływały nieliczne szperki.
— To wasz obiad? — spytał.
— Lebioda z mąką — pochwaliła się stara.
Kombinacja ta była jej pomysłu i wykonania.
Skończywszy jeść, Kostusia umyła statki, zebrała okruchy dla psa.
— Zabawię tu u was dni parę — rzekł pan. — Przygotujcie mi nocleg w komorze. Jest tłumoczek w czółnie. A tymczasem, Sewer, pokaż mi, co masz w lesie. Ruszajmy.
— Pańską łodzią, czy naszą? — spytała Kostusia, biorąc wiosło z kąta, u drzwi.
— Moją. Co? I ty ruszasz?
— Pomogę mu wiosłować — rzekła.
— A i owszem. Zgodziłbym się nawet na zostawienie go tutaj w takim razie.
Śmiejąc się, wyszedł naprzód, Kostusia niosła za nim torbę i strzelbę.
I stało się, że zamiast pomagać Sewerowi, sama zepchnęła łódkę, usiadła w końcu i jednocześnie sterując oraz wiosłując, wypłynęła na rzekę. Pan się rozłożył w środku, na dywanie, Sewer usiadł na przedzie i ruszyli.
Gorąco było i cicho. Prąd rzeki, zwykle wolny, teraz był prawie niewidzialny, łódź się ślizgała łez oporu wśród masy wodnych roślin, ocierała się o krzaki nadbrzeżne. Pan nie przed siebie patrzał, ale na Kostusię. Zginała się i prostowała miarowo z ruchem wiosła, bez żadnego, zda się, wysiłku. Ręce jej spracowane i ciemne ściskały silnie drzewo, ramiona, odsłonięte do połowy, naprężone były, muskularne, zdrowe, pełne żywej krwi. Upał zabarwił szkarłatem jej cerę złotawą, trud rozchylał usta i nozdrza.
— Ile masz lat, Kostusiu? — spytał.
— Dwadzieścia.
— A wiesz, że ładna jesteś i możesz łatwo w głowie zawrócić. Cóż? Nie podziękujesz mi za komplement?
— Gdyby mi pan powiedział, żem dobra, tobym podziękowała. Że ładne — mówi codzień słońce kwiatom, ptakom, muszkom, wszystkiemu, co duszy nie na i co ginie każdej jesieni.
— Nim się duszę zobaczy, widzi się piękność. Jedno drugiego nie wyklucza. No, przyznaj się, że ci Sewer częściej mówi, żeś ładna, niż żeś dobra.
— Ale żebym duszy nie miała i jego dusza nie była moją, gdzieby on był, a gdzie ja! — szepnęła, zapominając się, że do pana mówi... sługa.
Ale on dawno o tem niepamiętał i z odcieniem zawiści spytał:
— Bardzo go kochasz?
— Jak życie ludzie szczęśliwi — odparła spokojnie.
Pan się powoli obrócił. Ciekawy był, jak teraz wygląda ten człowiek, który przecież musiał słyszeć słowa Kostusi.
Strażnik siedział, nad wodą pochylony, i ręką łowił pływające rośliny, uśmiechając się, gdy którą uchwycił, i wciągając zdobycz do łodzi. Zmęczony był i oblepiony drobniutką rzęsą. Dzika mięta, której stos miał pod nogami, roztaczała mocną woń.
Pan Michał zaczął mu się przypatrywać bacznie i poważnie. Myśl jakaś niejasna jeszcze była w jego wzroku, badanie, ciekawość, zdziwienie. Umilkł, tknięty nagle przypuszczeniem nadzwyczajnem. Człowiek ten nie słuchał widocznie ich poprzedniej rozmowy ani rozumiał nic. Absorbowało go dziecinne zajęcie.
— Sewer — ozwał się głos Kostusi — co ty robisz! Zamoczysz dywan pana. Zaraz mi wyrzuć wszystko i nie rób więcej. Nie rób, Sewer — powtórzyła.
Strażnik, swoje imię posłyszawszy, podniósł na nią oczy przestraszone, niepewne, jak ktoś, nagle przebudzony, ale nieco głuchy. Zaruszał ustami, ale nie wydał dźwięku i z biernem zwierzęcem posłuszeństwem spełnił żądanie. Pęk mięty plusnął w rzekę, zapachniał na pożegnanie i wplątał się między łozy. Sewer patrzał tam i tak pozostał nieruchomy, zgarbiony, z obwisłemi ramiony, jakby drzemał.
Pan Michał ciągle mu się przypatrywał, już teraz nie ciekawie, ale z natarczywością. Zagadka jakaś, tajemnica wychylała mu się z zachowania tych ludzi względem siebie. A kobieta tymczasem zwróciła łódź na jeden z tysiącznych zygzaków wodnych przerzynających Temrę i opowiadała, to lub owo wskazując.
— Tu, panie, wiosną tokowały cietrzewie, teraz już małe wodzą starki. Pozawczoraj spotkałam dwa stada, po piętnaście sztuk naliczyłam. Żerowały po wrzosach, a takie nietrwożne, żem ręką jednego pojmała. Może pan zechce przybić i polować?
— Nie, potem — odparł obojętnie.
Mijali przestrzeń płaską, łysinę wśród boru, pokrytą oczeretem, kępami, bagnem. Woda w tem miejscu bura, nieprzeźroczysta, wyglądała jak szmat pomyj.
— Tu i zimą lodu nie było — mówiła Kostusia, — kaczek po kępach, w trzcinie, niezliczone roje. Zimowały one tutaj.
— Wiem — mruknął pan.
— Są głuszce i jarząbki w gąszczach, po jagodnikach — mówiła dalej. — Są bekasy i hryce na skrajach, przy błocie. Wiosną co tu za gwar był, dniem i nocą, nigdy nieprzerwany. Sewer się nauczył każdego ptaka naśladować.
— Że też was dotychczas komary nie zjadły — zawołał pan, zapalając cygaro i spoglądając na wsze strony. — Tych ptaków to chyba tu najwięcej.
— Dokuczają — spokojnie potwierdziła Kostusia — wiosną więcej było.
Sewer spoglądał na cygaro pana i dym chciwie wciągał w nozdrza.
— Palisz tytoń? — zagadnął go młody człowiek znienacka. — Masz...
Ale Kostusia potrząsnęła doń głową, więc rękę już podniesioną, opuścił.
— Niech mu pan nie daje. Przywyknie, a potem zawsze będzie chciał.
— No, to sobie kupi.
— Na tytoń on pieniędzy nie ma. Grosz zima weźmie. Kożuchy, buty, czapki...
— Więc nic nie odkładacie z pensji?
— Nie, proszę pana. Troje nas na jego zarobek.
— Na jego? Alboż on co robi? — wątpliwie pan spytał.
— Proszę pana, zimą ścieżki po całym borze wydeptał, od świtu do nocy chodząc i pilnując. Latem cały dzień na czółnie. Toć pan widzi, że dobro pańskie całe.
— Widzę, że ty jesteś strażnikiem, moja droga — żartobliwie odparł, wciąż Sewera obserwując. Chciał coś jeszcze rzec, ale się wstrzymał.
Łódź wbiegła w wąską szyję rzeki. Odwieczne olchy, prądem podmyte, schylały się nad wodą i w górze się stykając, tworzyły zielony tunel.
Wtem ujrzał pan połową na brzegu, a napół w rzekę spuszczoną gładką osikę, bez śladu kory bielejącą zdala. Krzaki koło niej były też podcięte wkoło.
— A to co? — spytał. — Jest i szkoda Kostusiu, chłopi tu łyka darli.
Dziewczyna zcicha się zaśmiała i zniżając głos, rzekła:
— Proszę pana, te chłopy całe życie boso chodzą — ot, tam ich chaty. — Wskazała ręką na wąski przesmyk wodny i u wejścia doń zatrzymała łódkę.
Pan ujrzał wpoprzek tej smugi jakby tamę z mniejszych i większych pni i gałęzi; nad tamą wyrastały regularne stożkowate wypukłości; było ich siedm.
— Bobry! Naprawdę bobry! — zawołał radośnie. — Od tylu lat marzę, by je mieć u siebie. Siedm chat. Co za nabytek nieoceniony. Cała osada!
Wyjął portmonetkę z kieszeni i podał Kostusi dziesięciorublową asygnatę. Ona się okropnie zawstydziła, zczerwieniała.
— Dziękuję panu, nie wezmę! Toć nam płacą, dają chleb, od śmierci rodzice pana nas uratowali. Nie chcę pieniędzy, dziękuję. Albom te bobry kupiła? Z wiosną same przyszły.
— Przyszły, bo tu cicho, spokojnie i strażnik ich pilnował i strzegł, nie jak tamci, co pewnie strzelali dla siebie. Należy ci się nagroda.
— Jeśli pan łaskaw, to proszę o inną.
— No, a jaką?
— By nas stąd nie rugowali. Dobrze będziemy pracowali, jak dotąd. Byle tu już ostać.
— Jeśli to ma być ci łaska, to i owszem. Ale to nie nagroda. No, hardaś, nie chcesz pieniędzy, nie powinienem był ci ich ofiarować. Dostaniesz coś innego. A teraz podpłyń do tych chat.
— Nie można, panie, spłoszą się. Jutro przed świtem możemy tu wrócić. Zobaczy je pan przy robocie na grobli.
— Niech i tak będzie. Znasz lepiej ich obyczaje. Zrobiłaś mi przednią niespodziankę. Mam ochotę uściskać cię za to!
Dziewczyna żart ten przyjęła jak poprzednie, jakby nie rozumiała.
Płynęli dalej. Teraz już zmęczenie znać na niej było, wysiłek i osłabienie. Pot kroplami wystąpił na czoło, spływał po ramionach, wzdłuż nabrzmiałych muskułów. Nie pomyślała jednak dać się Sewerowi wyręczyć i prędko dysząc, wiosłowała bez przerwy, pokazując panu zakątki boru, głębie, zalewy, opowiadając o zwierzynie.
Słońce zaczęło się chylić na wieczór, komary w dwójnasób dokuczać, ptaki leśne cichły, a natomiast błotne gotowały się do nocnego koncertu. Hasło dały fleciki kurek wodnych, bekasy zaczęły stroić swe instrumenty, dwa chóry żab próbowały zgodności głosów. Za chwilę kapelmistrz-derkacz rozpocznie grę i muzykę, za chwilę bąk stanie z basetlą do wtóru. Ciepło, nazbierane przez dzień, wyłaniało się teraz z wód kłębami gęstej, mlecznej pary, w której drzewa i gąszcze stały jak widma, szczyty ich złociło niknące słońce, a na czystem niebie do chmurki srebrnej podobny odznaczał się wąski księżyc.
Łódź się ślizgała bez szelestu i nikt się nie odzywał. Nareszcie pan westchnął z głębi piersi i rozkładając się wygodniej, cicho rzekł:
— Co za rozkosz! Tutaj tylko kochać i marzyć...
Obejrzał się na dziewczynę i dodał:
— Zaśpiewaj co, Kostusiu! Pewnie umiesz?
Potrząsnęła elową.
— Nie śpiewam nigdy, panie. Śpiewaków tu lepszych Bóg osadził. Słuchając ich, dusza śpiewa Bogu.
— Czy już wracamy?
— Jak pan każe. Połowę opłynęliśmy.
— Więc wracajmy. Jeść mi się chce, a tobie jeszcze bardziej po tej zupce z lebiody. Zmęczyłaś się?
— Nie, panie.
Słońce zapadło, ale nie noc to przecie była, ale zmrok srebrny, przeźroczysty, parogodzinny odpoczynek dla ziemi, nadmiarem życia nabrzmiałej, dla kwiatów, w słońcu rozkochanych, dla pracowitych istot.
Jeszcze daleko byli od chaty, ale opiekunów swoich pies przeczuł i radosnem skomleniem witał.
— Mały! — zawołał Sewer, ożywiając się, i Kostusia się uśmiechnęła, silniej popychając czółno. Trzeba było wylądować tuż przy chacie, bo łysy ten wzgórek otaczały wkoło trzęsawiska. Nie mieli nawet biedacy ogrodu.
W izbie na przyjęcie pana palił się suty ogień. Mamka pochwaliła się, że komorę wykadziła szyszkami, znajdując zapewne, że lżej było umrzeć przez uduszenie niż cierpieć od żądeł komarów.
Młody człowiek kazał sobie zrobić herbaty i kosztował ich zacierki, nawzajem zmusiwszy Kostusię do swego jedzenia. Kobiety usłały mu w komorze posłanie i chwilę zabawiwszy z niemi, udał się na spoczynek. Na rozstanie żądał bezskutecznie od Kostusi buziaka.
Nie położył się jednak, ale rozmyślał. Co to za człowiek, posiadacz tej pięknej kobiety? Jakie wichry ich tu przygnały do tej głuszy? Byłże on z natury takim mrukiem zaklętym i z zasady mordował żonę robotą? Czy miał zbrodnie może na sumieniu albo mści się na niej, za jakie winy? Albo — albo — był chory na umyśle, a kobieta nie rozumiała tego lub też kryła przed ludźmi. W Temrze łatwiej się to mogło udać niż gdziebądź.
Pocichu pan wyśliznął się na świat wolny, obszedł chatę, zajrzał przez szybkę nadtłuczoną do izby i słuchał. Kobieta, snać śmiertelnie znużona, blada, siedziała obok Sewera z głową o ścianę opartą, cała w blaskach ogniska. Starej widać nie było. Z mroku jej głos się dobywał, powolny, drżący, z akcentem przeciągłym chłopskiego biedaka.
— Czemuż on cię, ten panicz młody, nie widział, kiedy ci zima skórę do kości przybiła; czemu nie widział, kiedy cię nędza żarła, głód i mrozy sinością oblekały. Czemu cię nie widział w tej cmentarnej kaplicy, po drogach, pod płotami, na dachu tej chaty, wśród wody. Czemuż zobaczył, jak cię pomalowały ciepłe wiatry, ukrasiło słonko, gdy ci warkocze do kolan urosły, w oczach się gwiazdy zapaliły, kości ciałem oblekły. Boś ty ładna, zazulo! Ładna i słodka, i dobra. Teraz cię ta ładność precz wygoni — precz, precz!
Powtarzała coraz wolniej, ciszej, smutniej to: precz. Widziała znowu zimę i mrozy, głód i poniewierkę, a może już wątpiła w swe siły...
Powoli Kostusia oczy z ognia na Sewera przeniosła.
— Mamko, — rzekła głosem złamanym i łzawym — jeśli nam taka dola do końca ma być, cóż poradzimy? Odpoczęliśmy, pójdziemy znowu.
Była rozpacz w tej rezygnacji. Wstała i wzięła za rękę Sewera.
— Chodź na pacierze, biedaku, i choć słów nie rozumiesz, wołaj do Boga, wołaj, nie ustając. Może do Niego twój głos przecie doleci, może On na twoją biedną głowę wejrzy i coś stracił, ci odda. Powtarzaj za mną, Sewer.
Uklękli, twarzami do okna zwróceni i pan widział tylko dwie głowy pochylone i słyszał tylko szept pacierzy. Wiedział już wszystko, co wiedzieć pragnął, i niepostrzeżony wrócił do komory.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.