Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.

Osoba nieznajoma, tajemnicza występuje, i wiele rzeczy, z tą powieścią ścisły związek mających, się dzieje.

Staruszek dobiegł w tym szale rozpaczy do rogu ulicy, nim się opamiętał, i z tego przerażenia, którém go wiadomość Tobijasza przejęła, do siebie przyszedł.
On nie zwolnił jednak wcale niezwykłéj szybkości swego kroku, lecz biegł ciągle jednostajnym pędem w głębokich myślach zatopiony, aż go nareszcie szybko jadący powóz najechał, krzyk przerażenia przechodniów, którzy to niebezpieczeństwo jego spostrzegli, z tego zapomnienia obudził, i pęd jego szybki nagle wstrzymał.
Odtąd o ile możności wszystkie ludniejsze ulice i gościeńce wymijał i mknął samemi jedynie uliczkami bocznemi, i przechodniemi sieniami, dopokąd nakoniec w okolicę Snow-Hill się nie dostał.
Tutaj zaczął bardziéj jeszcze pospieszać, jak dotąd, i nie zwolnił swego kroku, dopiero gdy doszedł do pewnéj sieni przechodniéj, która mu bardzo znajomą się być zdawała, gdyż czując iż jest teraz w swym własnym żywiole, pośpiech swój na krok powolny, wlekący, zamienił, i o wiele swobodniéj oddechać się zdawał.
Tuż w pobliżu téj okolicy, w któréj Snow-Hill i Halborn Hill się schodzi, widać na prawo, jeźli się od City przychodzi, uliczkę wązką, ciemną, brudną, która prosto ku Saffran-Hill prowadzi.
W tej uliczce znajduje się niezliczona ilość brudnych, ciemnych kramów tandyciarskich, po których mnóstwo jedwabnych chustek najrozmaitszéj barwy i wielkości, z drugiéj ręki już na sprzedaż wisi, — a przekupcy tu mieszkający są to wszystko ludzie, którzy ze złodziejami w znajomości, wszystko od nich odkupują. Te chustki powiewają całemi setkami u drzwi, okien, a wewnątrz na półkach i wiszadłach.
Lubo ta okolica, Field-lane zwana, nadzwyczaj jest mała, posiada ona jednak swego własnego golarza, swoją kawiarnię, swoją gospodę, swój własny skład ryb i t. d.
Jest to cała osada przekupowa sama dla siebie,.... świątynia wszelkiego mniejszego złodziejstwa, odwiedzana wcześnie rano i wieczór o zmroku przez milczących kupców, którzy w ciemnych, tylnych izdebkach ugody zawierają, i z taką samą ostrożnością troskliwą z jaką się tutaj wśliznęli i na powrót wymykają.
Tutaj to przekupca odzieży, obuwia i gałganiarz wystawia w oknie lub na drzwiach przed kramem towar swój na znak i godło dla małych złodziei, a zasoby liczne, stosy starego żelaza i kości, kupy psujących się kawałków materyj wełnianych i płóciennych, gniją i butwieją po brudnych, wilgotnych piwnicach.
W tę to okolicę Żyd zwrócił swe kroki. Musiał on bardzo dobrze z wszystkimi mieszkańcami téj uliczki być znajomym, albowiem każdy z nich, który tylko przy okienku lub koło drzwi siedział, i na kupca lub przekupcę czatował, poufale go powitał, gdy mimo niego przechodził.
Fagin im na wszystkie strony dziękował i pozdrawiał ich nawzajem, niezatrzymując się jednak u żadnego z nich, dopokąd na drugi koniec ulicy nie doszedł, gdzie się koło jednego kramu zatrzymał, i właściciela, człowieka nizkiego wzrostu, który tyle ze swéj osoby w krzesło dla dziecięcia wtłoczył, ile się w niém zmieścić mogło, i fajkę u drzwi swego składu palił, uprzejmie zagadnął:
— Ach panie Fagin!.... wasz widok sam by już człowieka natychmiast z choroby na oczy uleczył.
Ozwał się ten zacny przekupca w podziękowaniu za grzeczność Żyda, iż się o jego zdrowie zapytać raczył. —
— W sąsiedztwie waszém coś tych dni za nadto gorąco było, Liwely!
Rzekł Fagin, podnosząc brwi i zakładając ręce w tyle.
— To prawda. Słyszałem już parę razy, że się na to użalano, — odpowiedział przekupca; — ale teraz się już zimniéj robić poczyna; jakżeż się wam zdaje?
Fagin skinął głową na znak potwierdzenia, i wskazując w kierunku Saffran-Hill, spytał, czyli tam jest kto téj nocy.
— Pod kalekami?
Zapytał Przekupca.
Żyd kiwnął głową.
— Niech no sobie pierwéj przypomnę, — odpowiedział przekupca przypominając sobie. — Jest, jest;.... o ile wiem, to ich tam kilkunastu poszło. Ale mnie się zdaje, że waszego przyjaciela tam pomiędzy niemi nie było.
— A Sikes, czy jest?
Zapytał Żyd, którego jedna nadzieja już zawiodła.
Non est ventus! jak krętarze prawa mówią.
Odpowiedział przekupca, potrząsając głową z wyrazem nadzwyczajnéj przebiegłości w obliczu.
— Czy macie może coś dla mnie téj nocy?
— Nic, nic, téj nocy! — Odpowiedział Żyd, idąc daléj.
— Czy do karczmy pod kalekami idziecie, Fagin? — zawołał ten mały człowiek wołając za nim. — Poczekajcie no, poczekajcie; mnie się zdaje, że ja mam coś z wami do pomówienia,...... to bym poszedł z wami....
Żyd się do niego zwrócił, i dał ręką znak taki, że się przekupca z niego mógł domyśleć, iż Fagin sam jeden pozostać woli; a że się ten mały człowiek przytém ze swego jeszcze mniejszego krzesła tak prędko nie mógł wydobyć, gospoda pod trzema kalekami musiała się na teraz obejść bez tego zaszczytu, widzenia tego wieczora pana Lively u siebie.
Nim się zatém z krzesła wydostał, Fagin mu już znikł z oczu.
Pan Lively, zatrzymawszy się przez chwilę w progu drzwi, w nadziei, że mu się Fagina jeszcze gdzieś zobaczyć i zachwycić uda, widząc że sposobność pomyślna już minęła, wcisnął się na powrót w swoje malutkie krzesło, spojrzał z porozumieniem na kobietę na przeciwnéj stronie ulicy w drzwiach kramu swego siedzącą, wstrząsnął głową z wyrazem pewnego podejrzenia i nieufności, i wziął się nakoniec ze zwykłą powagą do fajki.
Gospoda pod trzema kalekami, czyli raczéj: pod kalekami po prostu, stanowiącemi godło téj gospody, pod którym pomiędzy zwyczajnymi gościami swoimi i znajomymi powszechnie znaną była, była tym samym domem publicznym, w którymeśmy raz już pana Billa Sikes w tak niebezpiecznéj walce z psem swoim widzieli.
Fagin skinieniem głowy jedynie powitał tego człowieka, który w izbie gospodniéj przy stoliku szynkowym siedział, wszedł po schodach na górę, otworzył z cicha drzwi do izby obszernéj, wśliznął się do niéj nieznacznie, i obejrzał po niéj z trwogą niewypowiedzianą, osłaniając sobie oczy ręką, jakoby tylko jednéj, pożądanéj osoby tutaj szukał.
Dwa promienie gazu oświecało całą izbę, których blasku jednak zewnątrz żadną miarą niemożna było widzieć, albowiem okna były okienicami mocnemi szczelnie zatarasowane, a zasłony z czerwonéj, grubéj materyi jeszcze je na dodatek z wewnątrz osłaniały.
Strop i ściany były na czarno pomalowane dla zapobieżenia temu, aby jaka inna barwa kopceniem lamp i świec zniszczoną nie została, a izba cała tak była gęsto dymem z fajek napełniona, że niepodobna było zrazu cośkolwiek w niéj rozeznać.
Lecz czém więcéj tego dymu przez drzwi otworem stojące uchodziło, tém jaśniéj dawało się widzieć stopniowo mnóstwo nagromadzonych głów, a tak rożnych, pomięszanych, jak i ta wrzawa, która się o uszy obijała. A gdy oko człowieka do tego widowiska nieco bardziéj nawykło, przybywający mógł powoli rozpoznać i zapewnić się o bytności licznego towarzystwa mężczyzn i kobiet, siedzących tłumnie, przy długim stole.
U wyższego końca tego stołu siedział otyły mężczyzna, trzymający w ręce młotek urzędowy starszego zgromadzenia, a w kącie nieco odleglejszym na prostym stołku przy kiepskim, brzęczącym klawikordzie, inny, umiejący cokolwiek na nim brzdąkać, z nosem sinym, i obliczem dla bólu zębów chustką obwiązaném.
Kiedy się Fagin nieznacznie do izby wśliznął, powstała właśnie niesłychana wrzawa, którą muzykant przy klawikordzie siedzący wzbudził, wzniecając brzdąkaniem i przegrywką swoją w towarzystwie całém to nieco hałaśne życzenie, aby kogoś wyszukano, coby ich śpiewaniem mógł zabawić; a gdy się wrzawa i zgiełk nieco uciszył, jedna z przytomnych kobiet wystąpiła, i wzięła na siebie ten przyjemny obowiązek zabawienia całego towarzystwa śpiewką o kilku czterowierszowych zwrotkach, pomiędzy któremi ów muzykant podczas każdego przestanku śpiewaczki uszy słuchaczy swoich odegraniem téjże saméj melodyi, lecz tak głośno, o ile tylko siły jego i instrumentu starczały, nielitościwie rozdzierał.
Po zakończeniu tego popisu, starszy zgromadzenia raczył zadowolenie swoje oświadczyć, i dać przyzwolenie swoje do nowego popisu dwóm innym ze zgromadzenia po prawicy i lewicy jego siedziącym, którzy natychmiast odkrząknęli, i wesoły dwuśpiew z niesłychaną radością i uciechą przytomnych i chwałą największą dla siebie odśpiewali.
Była to jednak rzecz bardzo ciekawa badać z uwagą niektóre oblicza, z całego tłumu najbardziéj w oczy wpadające.
I tak najprzód zaraz oblicze starszego, zgromadzeniu przywodzącego.
Był to sam właściciel gospody;.... człowiek otyły, niezgrabny, podsadkowaty, krępy, który podczas śpiewania oczyma na wszystkie strony zawracał, i cały z ciałem i duszą wesołości i zabawie oddany się być zdawał, a jednak oko bystre na wszystko, co się naokoło działo, i ucho dobre na wszystko, co tylko mówiono, posiadał.
Tuż koło niego siedzieli owi dwaj śpiewacy, którzy z obojętnością i spokojnością, dla największego nawet mistrza w ich sztuce zaszczytem być mogącą, wszelkie grzeczności pochlebne całego towarzystwa przyjmowali, i wszelkiemi siłami do wypicia kilkunastu szklanek wódki z wodą się przykładali, któremi ich najzapaleńsi wielbiciele raczyli.
Ci wielbiciele zaś sami posiadali oblicza, na których zdrożności i występki wszelkiego rodzaju w każdym stopniu prawie jak najwybitniéj wyryte były, i swą odrazą niewypowiedzianą pewien urok, pewien czar na widza wywierały.
Przebiegłość, podłość, rubaszność, srogość, pijaństwo we wszystkich stopniach znajdowało się tutaj pod najohydniejszą postacią swoją, a kobiety, — niektóre posiadając jeszcze kilka ostatnich zabytków pierwotnéj świeżości swojéj, która wam się w oczach ginąć zdawała;.... inne zaś, pozbawione już wszelkiego piętna, wszelkiéj cechy kobiecości, przedstawiające ohydny, przerażający widok poniżenia, sprośności i zbrodni — wiele z nich jeszcze młode dziewczęta, inne zaś już kobiety,.... z których jednak żadna jeszcze po za obrębem pierwszéj młodości okresu życia swego nie stała, — stanowiły tło najciemniejsze, najsmutniejsze tego zgrozą przejmującego obrazu.
Fagin, którego sercem uczucia gwałtowne, dręczące miotały, spoglądał podczas tego całego widowiska po wszystkich twarzach, nie mogąc jednak téj znaleść, jak się zdawało, któréj tak troskliwie, tak tęskliwie szukał.
Nakoniec, rzuciwszy okiem na gospodarza, całemu zgromadzeniu przewodzącego, dał mu skinieniem znak potajemny, i wyniósł się natychmiast z izby tak cicho i nieznacznie, jak i wszedł był do niéj.
— Czegóż chcecie odemnie panie Fagin? — zapytał go gospodarz, wyszedłszy za nim aż do sieni. — Czy nie chcecie z nami pozostać?.... Zrobilibyście nam wszystkim wielką przyjemność swoją obecnością.
Żyd wstrząsnął głową z niecierpliwością, i zapytał go szepcąc:
— Czy on jest tutaj?
— Nie! — odpowiedział gospodarz.
— A o Barneyu nic niesłychać? — zapytał Fagin powtórnie.
— Nie! — odpowiedział właściciel gospody pod kalekami. — On się z miejsca nie ruszy, dopokąd się wszystko naokoło nieuciszy, tak że bezpiecznie będzie mógł powrócić. Spuśćcie się śmiało na to, że oni dobrze są ukryci, bezpieczni, i żeby cały świat natychmiast poruszyli, gdyby się teraz już pokazać chcieli. Nie musi ono tak źle być z nimi, gdyż ja bym do tego czasu już był o Barneyu coś usłyszał. Już ja wam za to ręczę, że się Barney z wszystkiém jak najlepiéj sprawi. Spuśćcie się tylko na niego.
— Czy on będzie tutaj téj nocy?
Zapytał Żyd, z tymże samym przyciskiem co i poprzód na tę zgłoskę: on.
— Kto, Monks? — zapytał gospodarz z niejakiém wahaniem.
— Pst! — odpowiedział Żyd. — Tak jest!
— Niezawodnie, — rzekł na to gospodarz, dobywając złotego zegarka z kieszonki małéj w spodniach; — już go od kilku chwil oczekuję;.... niebawem przyjść musi;.... jeżeli byście zatém dziesięć minut tylko zaczekać chcieli, to....
— Nie, nie! —
Odpowiedział Żyd z pośpiechem, jakby z tą osobą wprawdzie pomówić pragnął, jéj nieobecność jednak téj chwili wielką ulgę mu sprawiała.
— Powiedz mu, żem tutaj był, aby z nim pomówić,.... i żeby dzisiaj w nocy do mnie przyszedł;.... albo nie,.... nie !.... lepiéj będzie jeźli jutro przyjdzie. Kiedy go niema, więc i do jutra będzie dosyć czasu.
— Dobrze! — odpowiedział gospodarz. — Nic więcéj?
— Ani słowa więcéj! — potwierdził Żyd, schodząc na dół po schodach.
— Mnie się zdaje, — ozwał się jeszcze gospodarz, przechylony przez poręcz, szepcąc głośno, — żeby dzisiaj był czas bardzo pomyślny na małą sprzedaż!.... Mam tutaj Phila Barkera. Taki pijany, żeby go dziecko najmniejsze pokonało.
— Czy tak?.... Ale na Phila Barkera czas jeszcze nie przyszedł! — odparł Żyd, spoglądając do góry. — Phil nam wiele jeszcze usłużyć musi, nim go się będziemy mogli pozbyć, a teraz powróć do swego towarzystwa, mój drogi! i powiedz im, niechaj się bawią, dopokąd im czas i pora służy. Ha! ha! ha!
Gospodarz rozśmiał się nawzajem, i wrócił potém do swoich gości.
Zaledwie Żyd sam pozostał, oblicze jego na nowo dawnego wyrazu zamyślenia i trwogi przybrało. Po kilku chwilach namysłu najął sobie doróżkę i kazał się jéj do Bethnal-Green zawieść. W niejakiéj odległości od mieszkania Billa Sikes ją opuścił, i resztę drogi piechotą odbył.
— No! — mruknął sobie Żyd pod nosem, gdy do drzwi zakołatał, — jeżeli się w tém coś najmniejszego ukrywa, coby dla mnie zdradliwém być mogło, to ja z ciebie to wyciągnę, choćbyś sto razy jeszcze mądrzejszą i przebieglejszą była dziewczyno! jak teraz.
Ona była u siebie w domu, kobieta mu to na dole powiedziała; po cichutku przeto Fagin się wpiął do góry i wszedł prosto do mieszkania Billa, bez wszelkich dalszych zachodów.
Dziewczynę zastał samą. Leżała głową na stole, a włosy rozpuszczone, w nieładzie, kark i grzbiet jéj pokrywały.
— Musiała się upić, — pomyślał sobie Żyd ozięble, — a może jéj tylko mdło się zrobiło.
Starzec, robiąc te uwagi, obrócił się, aby drzwi za sobą przymknąć, a szmer, który przez to powstał, obudził dziewczynę z otrętwienia.
Spostrzegłszy Żyda, wzrok swój bystro w niego wlepiła, zapytała go, czyli jakich nowin nie przynosi, i słuchała z uwagą, gdy jéj te wiadomości powtórzył, które mu Tobijasz Crackit doniósł.
Gdy Fagin mówić przestał, wpadła napowrót w ten stan nieprzytomności, w którym ją zastał, przybrała pierwszą swoją postawę, i ani słowa więcéj nie wyrzekła. Z niecierpliwością tylko świecę od siebie odsunęła, a dreszczem i wzburzeniem gorączkowém dręczona, pare razy położenie swoje zmieniwszy, nogami po ziemi posunęła;.... lecz na tém się wszystko skończyło.
Podczas tego milczenia Fagin się niespokojnie i troskliwie po izbie obejrzał, widocznie w tym celu, aby się upewnić, czyli jakiego, choćby najmniejszego śladu nie ustrzeże, iż Sikes potajemnie do domu powrócił; lecz badaniem swojém, jak się zdawało, dostatecznie uspokojony, odkrząknął kilka razy, i wszelkich sposobów używał, aby z dziewczyną rozmowę rozpocząć;... ale Nancy tak mało na niego zważała, jakby on tylko był kamiennym posągiem, a nie człowiekiem żyjącym.
Nakoniec jednego jeszcze sposobu użyć postanowił, i zacierając ręce, z największą łagodnością i uprzejmością się ozwał:
— Cóż ty myślisz, moja droga, gdzie się teraz Bill znajduje?.... co?
Dziewczyna bardzo niezrozumiale na to odpowiedziała, iż tego powiedzieć nie umie, a sądząc po drżeniu głosu na pół stłumionego, wnosić należało, iż płacze.
— I chłopiec także! — mówił dalej Żyd, który się wszelkiemi sposobami w oczy jéj zajrzeć starał. — Biedny, mały chłopczyna!..... porzucony w rowie,.... droga Nancy!.... zraniony,.... omdlały!.... tylko sobie pomyśl.
— Chłopcu, — odpowiedziała dziewczyna, podnosząc oczy na Żyda, — jest daleko lepiéj tam, gdzie się teraz znajduje, jak pomiędzy nami; a byle tylko dla Billa z tego nic złego nie wynikło, to bym sobie z serca życzyła, aby chłopczyna w owym rowie na wieki legła, i jego członki młode tam zgniły.
— Co? — wrzasnął Żyd zdziwiony.
— Tak jest, ja sobie tego z serca życzę, pragnę, — powtórzyła dziewczyna, zatapiając w nim swe oko bystre; — jestem nawet teraz szczęśliwa, iż go na moje oczy więcéj już nie widzę, i wiem, że już wszystko przecierpiał. Niepodobna mi jest znieść jego obecności, a jego widok mię burzy i do wściekłości przeciwko sobie i wam wszystkim doprowadza!
— Ba! — odpowiedział Żyd z pogardą. — Upiłaś się jak widać dziewczyno!
— Upiłam się, mówisz? — zawołała dziewczyna z goryczą. — O, ja wiem, że nie twoja by w tém wina była, jeżelibym pijaną nie była! Gdyby szło według twojéj woli, tobym zawsze pijaną być mogła, tylko nie dzisiaj... A może ci się dzisiaj nie podobam, co?... czy ci się nie podobam?
— Nie!.... nie! — odpowiedział Żyd zgniewany; — niepodobasz się mi,.... nie!
— A więc zrób tak, abym ci się podobała! — odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem.
— Co? —
Zawołał Żyd, oburzony, rozumu prawie pozbawiony niespodziewaną krnąbrnością dziewczyny, i zawodem wszelkich nadziei téj nocy doznanym.
— Dobrze,.... ja to zrobię!.... Posłuchaj że mię więc,.... ty dziewczyno przemierzła,.... tylko uważnie!.... Niepotrzebuje tylko jedno słówko pisnąć, a Bill z taką pewnością zostanie zaduszony, jak jego pies, gdybym go miał w ręku w téj chwili..... Jeżeli powróci, a chłopca ze sobą nie przyprowadzi,.... jeżeli jest wolny,.... a ja chłopca, czy to żywego, czy umarłego, napowrót mieć nie będę, to go zamorduj sama, jeżeli go w ręce kata oddać nie chcesz, i to natychmiast, skoro tylko nogą w téj izbie stanie, inaczéj pamiętajcie na mnie,...... czy prędzéj, czy późniéj, ja swego dokażę ! —
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — zawołała dziewczyna, mimowolnie przerażona.
— Co to ma znaczyć? — mówił daléj Fagin rozjuszony. — Oto to ma znaczyć:.... Ten chłopiec ma dla mnie wartości sto funtów; mamże więc to, co mi przypadek z największém bezpieczeństwem nastręczył, utracić z winy bandy pijaków, ludzi lekkomyślnych, zdradzieckich, których życie w mojém ręku trzymam,.... i do tego się jeszcze przykuć do prawdziwego szatana nie człowieka, który jedynie chcieć potrzebuje, i tę moc posiada, aby mię....
Tutaj starzec uciął, sapiąc gwałtownie,.... jąkając się,.... szukając słowa;.... lecz téjże saméj chwili wstrzymał nagle potok swéj złości, i zmienił całe swoje wzięcie.
Przed chwilą jeszcze ręce jego w pięść zwinięte, po powietrzu miotały,.... oczy jego szeroko rozwarte, ze swych jam wyskakiwać się zdawały, a oblicze zbladło, posiniało z wściekłości;...... lecz teraz opadł w krzesło, skulił się we dwoje, i drżał na całém ciele z przestrachu, iż się wydał, i swą wewnętrzną, potajemnie uknutą podłość zdradził.
Po małéj chwili ośmielił się jednak okiem na dziewczynę rzucić, a widząc, iż dziewczyna w tymże samym stanie otrętwienia i nieprzytomności zostaje, z którego ją przyszedłszy przebudził, zdawał się być tém spostrzeżeniem swojém mocno zaspokojony.
— Droga Nancy! — ozwał się Żyd słodko, głosem zwyczajnym. — Czy mnie słyszysz, co?
— Nie męczcie mię teraz, nie dręczcie nadaremnie Fagin! — odpowiedziała dziewczyna, podnosząc głowę powoli, ociężale. — Jeżeli się Bill teraz dobrze sprawił, to on wam to inną razą wynagrodzi.... Wszak on już nie jedno dla was wykonał, co wam nie małą korzyść przyniosło, i jeszcze więcéj uczynić gotów, jeżeli się tylko coś nastręczy; nie mówmy więc o tém więcéj.
— Ale, o chłopcu, droga Nancy, co?
Rzekł Żyd, zacierając ręce gwałtownie z niecierpliwości.
— I chłopiec musi się nakoniec podać, tak jak się już tylu innych podało, — odpowiedziała dziewczyna z pewną drażliwością; — a ja raz jeszcze powiadam, że się tą nadzieją cieszę, iż umarł, i przez to od wszystkich cierpień, a zatém i od was Faginie się wybawił,.... byle tylko Bill przy tém nie ucierpiał. Jeżeli zaś Tobijasz uciekł, to i Bill musi także być już w bezpieczeństwie,...... gdyż co ten uczynić jest w stanie, Bill to w dwójnasób podoła.
— A jakżeż z tém, com ci mówił, droga Nancy, co? — zapytał ją Żyd, wlepiwszy w nią wzrok swój przenikliwy.
— Jeżeli to jest coś, o czém dzisiaj jeszcze mam wiedzieć, to mi jeszcze raz od początku do końca powtórzyć musicie, — odpowiedziała Nancy; — jeżeli zaś nie, to poczekajcie z tém lepiéj do jutra. Obudziliście mię wprawdzie na chwilkę, ale teraz jestem napowrót tak głupia, jak poprzód.
Fagin wiele jeszcze pytań jéj zadał; a wszystkie w tym jedynym celu przekonania się dokładnie, czyli dziewczyna w istocie tego niezmiarkowała, z czém się przez zapomnienie i nieostrożność przed nią wydał; ale ona tak otwarcie i szybko na wszystkie pytania odpowiadała, i na jego śledcze i badawcze spojrzenia tak wielką obojętność okazywała, że to przypuszczenie, które mu zaraz z początku, na wejściu do izby, na myśl wpadło, iż kilkakrotnie na dno kieliszka zajrzeć musiała, wszelkiego pozoru prawdy nabrało.
A mówiąc szczerą prawdę, to i Nancy nie była wolną od téj wady, która potém zwykle u wszystkich niewieścich wychowanków starego Żyda w nałóg przechodziła, nałóg, którego w pierwszéj młodości tych istót nieszczęśliwych nawet przytłumić się nie starano, ale owszem, ile możności wzniecano i podżegano.
Ten nieład w jéj ubiorze i całéj powierzchowności, silny zapach wódki całą izbę zapełniający, potwierdzał niezbicie słuszność owego przypuszczenia Żyda, a kiedy przytém jeszcze spostrzegł, że ona zniósłszy cierpliwie taki wybuch gwałtowny jego złości, najprzód w otrętwienie, ospałość swoję dawną, a potém w nadzwyczajne rozrzewnienie wpadła, w tym stanie znacznego wzburzenia uczuć przez kilka chwil łzy obfite wylewała, i wkrótce potém pewnéj wesołości nawet się oddała, wołając: „Niech mi o śmierci nikt nie mówiǃ“ i tém podobne bardzo miłe przekleństwa, które w sercu jéj oddawna nagromadzone, przy téj sposobności, rozsądkiem niepohamowane, swobodnie z serca na usta spłynęły....... Fagin, posiadający znaczne doświadczenie w téj mierze, z wielką radością swoją i zadowoleniem największém poznał, że ona znacznie pijaną była.
To odkrycie wszelką spokojność mu wróciło; dopełniwszy przeto swego zamiaru, i osiągnąwszy cel podwójny, to jest: uwiadomienia dziewczyny o tém, co téj nocy usłyszał, i przekonania się oraz na własne oczy, iż Sikes jeszcze do domu nie powrócił, Fagin opuścił to mieszkanie i zwrócił swe kroki ku swojemu domowi, zostawiając swoję młodą przyjaciółkę śpiącą, z głową na stole opartą.
Już było po północy; ciemność wielka panowała, a mróz dotkliwy na wskroś przeszywał. Fagin tedy co sił pośpieszał, nie mając wcale chęci długo się na ulicy zatrzymywać.
Wiatr dojmujący, uganiający, świszczący po ulicach, musiał je nie tylko z błota i pyłu, ale i przechodniów oczyścić, albowiem bardzo mało osób się na nich znajdowało, a i te widocznie co tchu ku domowi pośpieszały. Wiatr wiał z okolicy bardzo niemiłéj dla Żyda, albowiem wprost naprzeciw niego, tak, że Fagin za każdym silniejszym powiewem, dreszczem wskróś przejęty, mocniéj się otulał i bardziéj jeszcze kroku swego przyśpieszał.
Już się zwrócił koło rogu swéj własnéj ulicy, i sięgnął nawet do kieszeni po klucz od drzwi wchodowych, gdy téjże chwili jakaś postać z pod wystawy jednego domu, w cieniu największém leżącéj, wypłynęła, przez ulicę na drugą stronę przebiegła, i nieznacznie do Fagina się zbliżyła.
— Fagin!
Szepnął nieznajomy Żydowi do ucha.
— Ha — zawołał Żyd, obróciwszy się ku niemu, jak oparzony; — czy to....
— Tak jest — przerwał mu nieznajomy rubasznie. — Czekałem tutaj na ciebie więcéj jak dwie godzin. Gdzieżeś u djabła dotąd tak długo ślęczał?
— W twojéj sprawie, mój drogi, — odpowiedział Żyd, spoglądając niespokojnie na swego towarzysza i zwalniając kroku podczas téj rozmowy. — W twojéj sprawie, jak zawsze.
— Czy tak? — zapytał nieznajomy z szyderskim uśmiechem. — Bardzo ładnie, cóż tedy słychać?
— Nic dobrego! — odpowiedział Żyd.
— Nic złego, jak się spodziewam?
Odparł nieznajomy, zatrzymując się na miejscu przerażony, rzuciwszy spojrzenie trwożliwe na swego towarzysza.
Fagin wstrząsnął głową i chciał mu coś na to odpowiedzieć, lecz nieznajomy przerwał mu mowę, wskazując na drzwi od jego domu, do których tymczasem doszli i przed niemi się zatrzymali, robiąc oraz tę uwagę, iż lepiéj będzie, jeżeli mu to, co mu ma powiedzieć, pod dachem powie, gdyż mu od długiego czekania na ulicy, krew już prawie w żyłach zastygła, i wiatr go na wskróś przewiał.
Fagin tak wyglądał, jakoby się chętnie chciał był z tego jakim sposobem wymówić, aby o tak niezwykłéj porze tak rzadkiego i nieznajomego gościa do siebie niewprowadzać, i bąknął coś pod nosem, że niema u siebie ognia, ale jego towarzysz żądanie swoje głosem nieco rubaszniejszym, tonem nakazującym powtórzył; Fagin przeto drzwi otworzył, prosząc go, aby je tymczasem pocichutku zamknął, nim ze świecą po niego powróci.
— Ciemno jak w garnku, — ozwał się nieznajomy, postąpiwszy w sieni kilka kroków naprzód omackiem. — Śpiesz się, śpiesz, gdyż i mnie się śpieszy.
— Zamknij drzwi za sobą! — szepnął Fagin z drugiego końca sieni.
Lecz drzwi tymczasem same z wielkim hałasem się zatrzasły.
— To nie moja wina! — odpowiedział nieznajomy, pnąc się ciągle daléj omackiem.
— Wiatr je musiał zatrzasnąć, albo téż one same na swoję rękę się zamknęły, jedno z tych dwojga być musi. Przynieś że światło jak najprędzéj, inaczéj sobie jeszcze łeb o coś rozbiję, albo kark skręcę w téj przeklętéj dziurze.
Fagin pobiegł śpiesznie po wschodach, i wrócił niebawem z świecą i tem doniesieniem, ze Tobijasz Crackit w izbie tylniéj spać się już położył, a obaj chłopcy na przodzie. Potém skinął na swego towarzysza, aby się za nim udał i poprowadził go po schodach do góry.
— To, co sobie wzajem powiedzieć mamy, możemy sobie i tutaj powiedzieć, mój drogi, — ozwał się Żyd, otwierając drzwi od pokoju na pierwszém piętrze; — ale że w okienicach są szpary, a my jeszcze dotąd nigdy sąsiadom naszym światła nie pokazali, to ja świecę tutaj na schodach tymczasem postawię. Tak! —
To mówiąc, Fagin się schylił, świecę na pierwszym zaraz schodzie tuż naprzeciw drzwi od pokoju postawił, i zaprowadził nieznajomego do komnaty, w któréj ani jednego sprzętu nie było, prócz połamanego krzesła poręczowego, i staréj kanapy bez obicia, stojącéj tuż koło drzwi.
Nieznajomy rzucił się natychmiast na to siedzenie, jakoby mocno był znużony, a Żyd przysunąwszy sobie krzesło poręczowe, usiadł na niém wprost naprzeciw swego gościa. W izbie nie było bardzo ciemno, gdyż drzwi do połowy otworzone stały, a świeca przez nie światło słabe na ścianę przeciwną rzucała.
Długo z cicha, na szepty z sobą rozmawiali; a lubo z téj ich rozmowy, prócz kilku słówek oderwanych nic więcéj usłyszeć nie było podobna, ten, coby ich chciał był posłuchać, byłby łatwo mógł poznać, że Fagin się przeciwko różnym zarzutom nieznajomego bronić zdawał, a tenże na niego mocno się gniewał i rzucał.
Już więcéj jak ćwierć godziny może z sobą w ten sposób rozmawiali, gdy Monks, — tak bowiem Żyd w ciągu swéj rozmowy tego nieznajomego kilkakrotnie nazwał, — głośniéj nieco do niego się ozwał:
— Ja ci raz jeszcze powtarzam, że ten cały zamiar jak najgorzéj był ułożony. Dla czegóż go nie było dłużéj przy sobie zatrzymać, i na podłego, nikczemnego złodzieja wykierować?
— Posłuchaj mnie tylko.
Zawołał Żyd, wzruszywszy ramionami z niecierpliwości.
— Może myślisz we mnie wmówić, żebyś tego był niemógł uczynić, gdybyś się tylko szczerze był chciał wziąść do tego? — odparł Monks surowo. — Czyliżeś tego z innymi chłopakami, trudniejszymi jeszcze od niego, nie dokazał? Gdybyś tylko jeden rok przynajmniéj był chciał cierpliwie poczekać i pracy sobie zadać, czyliżbyś go nie mógł był tak wykierować, ażeby go nakoniec schwytano, skazano, i na całe życie może z kraju wywieziono?
— Na cóż by to się wszystko było zdało, mój przyjacielu? — zapytał Żyd pokornie.
— Toby się mnie na wiele było zdało, — odpowiedział Monks.
— Ale nie mnie? — odrzekł Żyd pokornie. — On mógł być dla mnie bardzo użytecznym. Jeżeli dwie strony do jakiego układu wchodzą, rzecz konieczna, aby korzyść obu na względzie miano, nieprawdaż, mój drogi, co?
— Cóż to ma do tego? — zapytał Monks ponuro. —
— Widziałem ja bardzo dobrze, iż go nie tak łatwo było do naszego rzemiosła skłonić, — odpowiedział Żyd; — on nie był ani na włos do innych chłopców podobnym, którycheśmy już nieraz w podobnych zupełnie okolicznościach dostawali.
— To prawda że nie! przekleństwo na niego! — mruknął z gniewem Monks, — inaczéj by już od dawna złodziejem był został.
— Nie mógłem go z żadnéj strony tak zajść, aby go popsuć i gorszym zrobić! — mówił daléj Żyd, badając troskliwie oblicze swego towarzysza. — Ręka jego ani razu jeszcze do obcéj kieszeni nie sięgnęła, a ja niczém go nastraszyć nie zdołałem, czego w początkach koniecznie dopiąć muszemy, jeżeli nie chcemy, aby praca nasza była nadaremna. Cóż miałem czynić? Wysłać go jeszcze raz na miasto ze Smykiem i Karolkiem? Już mię zaraz pierwszego razu wszelka chęć do tego odeszła. Drżałem wtedy o nas wszystkich.
To nie było moją wolą, — odpowiedział Monks.
— Nie, nie, mój drogi, ja tego nie mówię, — odparł Fagin, — ja téż tego nie bardzo teraz żałuję; gdyżby ci ten chłopiec może nigdy nie był wpadł w oczy, i nigdybyś może nie był poznał, że to jest ten sam, którego szukasz, gdyby się ten wypadek nie był wydarzył. Otóż ja go za pomocą téj dziewczyny napowrót do siebie, lecz tylko ze względu na ciebie zwabiłem, a ona się potém za nim ujmować zaczęła.
— A więc uduś dziewczynę! — zawołał Monks zniecierpliwiony.
— Tego na teraz żadną miarą uczynić nie możemy, mój drogi, — odpowiedział Żyd z uśmiechem; — a zresztą podobne rzeczy nie należą do naszego rzemiosła, inaczéj bym był w tych dniach coś podobnego rzeczywiście uczynił. Ale ja znam te dziewczęta bardzo dobrze, mój drogi, bardzo dobrze. Niech no tylko chłopczyna do naszego rzemiosła się weźmie i jemu się całkiem odda, to się dziewczyna ani tyle o niego troskać nie będzie, jak o kawałek drzewa. Ty chcesz koniecznie, aby został złodziejem; jeżeli tylko nie umarł, więc od dnia dzisiejszego złodzieja z niego zrobić mogę;.... a jeźli,.... — dodał Żyd, przysuwając się bliżéj do nieznajomego, — co bardzo łatwo wypaść mogło,.... jeźli go coś najgorszego spotkało,.... jeżeli on w istocie umarł....
— Więc to nie będzie moja wina!
Wtrącił nieznajomy, spojrzawszy na Żyda ze zgrozą w oku, i uchwyciwszy go za ramię rękami drżącemi.
— Pamiętaj o tém Faginie, że ja tego wcale nie chciałem, .... że w tém ręki mojéj nie miałem. Już ci z początku zaraz mówiłem: Wszystko, tylko jego śmierci nie pragnę! Ja nie chcę krwi przelewać; to się zawsze wyda, a człowiek przytém ani na chwilę spokoju niema. Jeźli go zabito, ja nie byłem do tego powodem, czy słyszysz?.... Ha!.... ta przeklęta jama!.... Co to jest?
— Co takiego? — wrzasnął Żyd, chwyciwszy go obiema rękami, gdy przelękniony z kanapy się zerwał.
— Gdzie?
— Tam,.... tam! — odpowiedział Monks, mając oczy w przeciwną ścianę wlepione. — Cień jakiś;.... widziałem wyraźnie cień kobiety w płaszczu i kapeluszu, mknącéj wzdłuż ściany gdyby widmo jakie!
Żyd go natychmiast puścił, i wypadł wraz z nim do sieni. Świeca, która się przy tym przeciągu powietrza mocno już upaliła, stała na témże samém miejscu, na którém ją postawiono, i oświecała schody próżne i ich własne, pobladłe twarze. Długo z natężeniem nadsłuchiwali, lecz milczenie głębokie tak w domu jak i po za domem panowało.
— Musiało ci się chyba coś przywidzieć, mój drogi!
Zawołał w końcu Żyd, podejmując świecę, i zwracając się do swego towarzysza.
— Jabym na to przysiągł, żem coś widział! — odpowiedział Monks, drżąc na całém ciele. — Gdym ono po raz pierwszy spostrzegł, stało ku nam nachylone;... gdym krzyknął, cofnęło się natychmiast i znikło.
Żyd spojrzał z pogardą na wybladłe oblicze swego towarzysza, i powiedziawszy mu, aby się za nim udał, jeżeli chce, wszedł po schodach na górę.
Przejrzeli wszystkie pokoje;...... wszystkie były zimne, puste, gołe.
Zeszli do sieni, a nawet i do piwnicy.
Pleśń zielona pokrywała nizkie ściany, a ślady ślimaków pełznących połyskiwały w płomieniu świecy, lecz wszędzie było tak spokojnie i cicho, jak w grobie.
— Cóż teraz myślisz? — zapytał Żyd swego towarzysza, gdy do sieni na pierwszém piętrze powrócili. — Wyjąwszy nas samych ani żywéj duszy w domu całym niema prócz Tobijasza i moich dwóch chłopaków; ale ci są bezpieczni. Patrz sam!
W dowód tego twierdzenia swojego Żyd mu dwa klucze pokazał, wyjmując je z kieszeni, i powiedział mu, ze drzwi wtedy jeszcze pozamykał, gdy po świecę poszedł, aby bez wszelkiéj przeszkody z sobą rozmawiać mogli.
Przeciwko tym dowodom naocznym Monks żadnego zarzutu uczynić nie zdołał. Pomału téż i on sam się coraz bardziéj uspokajać zaczął, i tak bardzo się już Faginowi nie sprzeciwiał, gdy szukając nikogo nie znaleźli; nakoniec zaczął się śmiać sam ze siebie i przyznał, że to własna wyobraźnia tak go złudzić musiała. —
Jednakowo rozmowy téj nocy rozpoczętéj daléj już prowadzić nie chciał, przypominając sobie nagle, że już pierwsza godzina minęła; a tak ta parka zacna z sobą się rozstała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.