Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Jak Oliwer czas swój w towarzystwie swych zacnych i sławnych przyjaciół przepędzał.

Gdy się Smyk i Karolek Bates nazajutrz po obiedzie na swoję zwyczajną wyprawę oddalili, Fagin korzystał z téj pomyślnéj chwili i zaczął Oliwerowi długie prawić kazanie, jak wielkim grzechem jest niewdzięczność, i wytłómaczył mu jasno i dobitnie, że on tego grzechu właśnie się dopuścił przez swoje dobrowolne oddalenie się od swych troskliwych i przywiązanych przyjaciół, a bardziéj jeszcze przez to, iż wczoraj od nich chciał uciekać, i o pomoc przeciwko nim wołać, niepomnąc wcale na tyle trosk i kosztów które ponieśli, nim go wykryli i do siebie sprowadzić zdołali.
Fagin na to najszczególniéj wielką kładł zasługę, że Oliwera wtedy do siebie przyjął i żywił, kiedy bez wszelkiéj pomocy będąc, z głodu by na ulicy był umrzeć musiał, gdyby mu był w samą porę przytułku nie użyczył. Opowiedział mu przytém bardzo smutną i rozczulającą powiastkę o pewnym, młodym chłopcu, którego również w takiém samém położeniu z czystéj litości i miłości bliźniego do siebie przyjął, a który późniéj ufność jego zdradził, i niegodnym jego przyjaźni się okazał, objawiając bardzo wielki popęd do zawierania poufnych stosunków z policyą.
Lecz ta zdrada w końcu bardzo złe skutki dla tego chłopca miała, albowiem pewnego poranku przed więzieniem Old-Baily powieszonym został.
Fagin nie taił tego wcale przed Oliwerem, jak wielki miał udział w sprowadzeniu tego smutnego końca na tego nieszczęśliwego chłopca; z łzami jednak w oczach na to się skarżył i użalał, że ten podstęp i zdradzieckie postępowanie owego chłopca do tak przykrego, bolesnego kroku, i złożenia sądowéj przysięgi przeciwko niemu go zmusiło, która, lubo we wszystkiém z prawdą się niezgadzała, jednak dla bezpieczeństwa własnego i kilku ścisłych przyjaciół jego, koniecznie potrzebną była.
Fagin to kazanie swoje zakończył odrażającym obrazem nieprzyjemności i niewygód wiszenia na szubienicy, i oświadczył Oliwerowi z największą grzecznością i uprzejmością tę najszczerszą nadzieję swoję, iż się niespodziewa, aby kiedyś był zmuszonym Oliwera na tak nieprzyjemną operacyą narazić.
Krew się Oliwerowi lodem w żyłach ścinała, gdy téj mowy Żyda słuchał, i okropne groźby w niéj zawarte, lubo nie ze wszystkiém, pojmował.
Że i sądy sprawiedliwości nawet winnego z niewinnym pomieniać mogą, jeżeli obu we wspólnictwie i towarzystwie przypadkowém nadybią, o tém sam na sobie miał niedawno dowód bardzo jasny. Lecz i to się mu wielkiém niepodobieństwem niewydawało, iż Żyd już nie jednego przez swoje podstępy tajemnie uknute zgubić musiał, jeżeli ten coś więcéj wiedział, jak był wiedzieć powinien, lub téż bardziéj był udzielającym, jak mu to roztropność, albo bezpieczeństwo towarzystwa nakazywało.
Przypuszczenie, iż ten Żyd stary już nie raz podstęp podobny do skutku przyprowadzić i nie jednego na tamten świat tym sposobem wyprawić musiał, jeszcze większego prawdopodobieństwa nabierało, jeżeli sobie treść i istotę nie jednéj sprzeczki Fagina z Bilem Sikes przypomniał, która się do pewnego dawniejszego sprzysiężenia tego rodzaju rzeczywiście odnosić zdawała.
Gdy tedy bojaźliwie oczy do góry podniósł, i z wejrzeniem badawczém, przenikliwém starego Żyda się spotkał, uczuł, że ten stary złoczyńca drżenie jego członków i bladość twarzy zalęknionéj dobrze widzi i niebardzo niemiło na to spogląda.
Żyd się nakoniec obrzydliwie uśmiechnął, Oliwera po głowie poklepał, i rzekł do niego, że jeszcze bardzo dobrymi przyjacielami z sobą być mogą, jeżeli tylko odtąd spokojnie się zachowa, i szczerze i pilnie do pracy weźmie. Późniéj kapelusz na głowę włożył, surdut stary, połatany wdział na siebie i wyszedł, zamknąwszy starannie drzwi za sobą.
Tak więc Oliwer przez ten dzień cały, i przez wiele dni następnych sam jeden w téj izbie siedział zamknięty, niewidząc nikogo od świtu aż do północy, pędząc te długie chwile samemu sobie zostawiony, w towarzystwie swych własnych myśli, które nigdy do jego ludzkich i tkliwych przyjaciół powrócić nieomieszkały, i na to wyobrażenie ciągle się zwracały, jakie sobie oni z pewnością już od dawna o nim utworzyć musieli, a któremu żadną miarą przychylne być nie mogło.
Po kilku tygodniach, tym sposobem przepędzonych, Żyd już więcéj drzwi od izby za sobą nie zamykał, a Oliwerowi było wolno po całym domu się przechadzać.
Był to dom na dole bardzo brudny i spustoszały. Lecz na piątrze wyższém pokoje miały szerokie podwoje, wielkie i wysokie gzymsy, ściany tapetowane, ozdoby na stropach bardzo piękne i najrozmaitsze, lubo bardzo zaniedbane, z pyłu i starości już czarne.
Z tego wszystkiego Oliwer wnosił, iż na długi czas przed urodzeniem Żyda, dom ten do ludzi porządnych, majętnych należeć musiał, i wtedy może o tyle był pięknym i wesołym, o ile teraz brudny i ponury wyglądał.
Pająki rozpostarły swe siatki po wszystkich kątach ścian i stropu, a jeźli Oliwer kiedy wszedł po cichutku do któréj izby, uwidział zwykle myszki szybko przebiegające i przerażone do jam swoich uciekające.
Prócz tych istotek jednak żadnéj innéj żyjącéj istoty w tym całym obszernym domu nie było, i często się zdarzało, iż Oliwer, znużony wędrówką swoją z izby do izby, podczas zmroku w kąciku przy drzwiach od ulicy się układał, aby tylko być o ile możności jak najbliżéj ludzi, godziny całe na tém miejscu przepędzał i czatował tak długo, dopokąd Żyd, lub też który z jego wychowanków nie powrócił.
W tych wszystkich pokojach okienice były pozamykane, zabite, a pręty żelazne, które je trzymały, mocnemi śrubami do drzewa przymocowane. Światło dniowe przebijało się do tych pokoi jedynie przez małe, rozmaicie u góry okienic powyrzynane otwory; lecz to światło jeszcze większéj posępności im nadawało, i dziwnymi, fantastycznymi cieniami je napełniało.
Jedno tylko okienko w dachu, na tył domu wychodzące, nie miało żadnych okienic, lubo mocną żelazną kratą obwarowane było, a Oliwer bardzo często godziny całe ze smutkiem w sercu i na obliczu przepędzał, i na świat wyglądał, lubo z tego światu pięknego nic nie mógł widzieć, tylko gromadę gęsto nakupionych dachów, zczerniałych kominów i ostrych szczytów.
Spostrzegł on wprawdzie nieraz głowę popielatą, podartą, z po za ogniowych ścian poblizkich domów, lub też komina się pojawiającą, lecz ta głowa zwykle bardzo szybko na powrót znikała; a że to okno, które Oliwerowi za obserwatoryjum służyło, z zewnątrz goździami mocno przybite, i od dymu, deszczu i starości zczerniałe było, biedny chłopczyna musiał być rady, że to wszystko jako tako, lubo nie bardzo jasno mógł widzieć, i kształty tych różnych przedmiotów rozpoznać, nieżądając tego wcale, aby go widziano lub słyszano, — do czego nawet żadnego podobieństwa nie było, tak samo, jakby na przykład w kopule kościoła ś. Pawła ukryty siedział.
Pewnego dnia Smyk i Bates powrócili dość wcześnie po południu do domu, i przysposobiali się do małéj wycieczki na wieczór; pierwszy tedy z tych wspomnionych paniczów ubrdał sobie coś w głowie tego dnia nieco troskliwiéj koło wystrojenia swéj osoby się zakrzątnąć, — co, mówiąc prawdę i oddając mu słuszność, wadą zwyczajną Smyka nie było; — i w téj myśli tak dalece się poniżył, iż Oliwerowi nakazać raczył, aby mu w tém zatrudnieniu był pomocnym.
Oliwer za nadto był uradowany, że się będzie mógł komuś stać użytecznym;.... za nadto szczęśliwy, iż się może dłużéj na twarze ludzkie patrzeć, lubo tego twierdzić nie można, aby te twarze do szlachetniejszych i ładniejszych należeć były miały,.... za nadto gorliwy w wyświadczaniu ludziom jakiéjkolwiek przysługi, choćby nawet z wdzięcznością przyjęta nie została,.... aby się temu żądaniu był miał sprzeciwić lub niechęć okazać. Oświadczył tedy natychmiast swoję gotowość i przyklęknąwszy na ziemi tak, że jego nogi w rękę mógł ująć... Smyk albowiem na stole sobie usiadł, zabrał się natychmiast do zatrudnienia, które pan Dawkins: glancowaniem chodaków, my zaś po prostu, w czystej mowie: czyszczeniem obuwia nazywamy.
Niewiedzieć, czyli to było skutkiem uczucia swobody i niezawisłości, którego każde rozumne źwierze doznać musi, jeżeli sobie wygodnie na stole usiąść może, fajkę z wszelką przyjemnością wypalić, nogą sobie wesoło pokołysać, i przez ten czas buty mieć wyczyszczone, niepotrzebując sobie téj nader nieprzyjemnéj pracy zadawać, z nóg je poprzód zdejmować, lub też tą obawą tak przykrą być dręczonym, iż je na powrót wdziewać wypadnie, i przez to w swych myślach niemiło rozerwanym;...... czyli też skutkiem dobroci tytuniu, łagodzącéj uczucia Smyka;.... lub też nakoniec przyjemności piwa, tak błogie i miłe myśli w nim wzniecającego, dość, że téj chwili zapał i uniesienie smętne, romansowe okazał, które do zalet jego zwyczajnych wcale nie należało.
Chwilę spoglądał na Oliwera zadumany, w marzeniach zatopiony, poczém głowę do góry podniósł, głęboko westchnął, i na pół do siebie, na pół do Karolka Bates, rzekł:
— Jaka szkoda, że nie jest strzelcem.
— Ba! — odpowiedział na to Karolek Bates, — bo nie wie, co jest dobrém dla niego.
Smyk raz jeszcze głęboko westchnął, potém fajkę do ust włożył; Karolek poszedł także za jego przykładem, a obaj siedzieli przez kilka chwil w milczeniu, paląc sobie fajki.
— Mnie się zdaje, że ty nawet niewiesz, co to jest strzelec? — ozwał się Smyk ponuro.
— Mnie się zaś zdaje, ze wiem co to jest,.... — odpowiedział Oliwer, spojrzawszy szybko do góry. — Jest to tyle co złodziéj;...... a ty nim jesteś,..... nieprawdaż ?
Dodał chłopczyna, niepomiarkowawszy się natychmiast.
— Prawda że nim jestem, — odpowiedział Smyk na to, — i nie chciałbym nigdy w mojém życiu być czém inném.
Pan Dawkins, objawiwszy te uczucia swoje, rzucił dziko kapeluszem na głowie, i spojrzał na Karolka z takim wyrazem, jakby mu bardzo był wdzięcznym, gdyby mu się tenże chciał sprzeciwić, i coś innego utrzymywać.
— Tak jest;.... jestem nim! — powtórzył Smyk; — i Karolek nim jest także, i Fagin, i Sikes, i Nancy, i Betsy, my wszyscy jesteśmy złodziejami, niewyjąwszy nawet i psa, który z nas wszystkich najgłupszym nie jest....
— I najmniéj z nas wszystkich do zdradzenia skory, — dodał Karolek Bates.
— On się nawet do loży świadków zbliżyć boi, aby w ręce sądu niewpaść,...... i niezdradził by nikogo, choćby go przez cały miesiąc w więzieniu zamkniętego trzymano, — potwierdził Smyk.
— To prawda,.... wielka prawda! — przyznał Karolek Bates.
— O! to pies tęgi z niego!... Jak on gniewnie na każdego obcego człowieka spogląda, jeżeli będąc z nim w towarzystwie zbytecznie się śmieje lub śpiewa! — ciągnął daléj Smyk. — Jak on natychmiast warczy, jeżeli gdziekolwiek bądź granie usłyszy,...... jak innych psów nienawidzi, jeżeli nie są jednego z nim rodu!.... tęgie psisko!.... tęgie psisko!
— Na wskroś Chrześcijanin prawdziwy! — dodał Karolek.
To miało być pochwałą niejako na przymioty i własności tego źwierzęcia; lecz to porównanie można było wziąść w inném znaczeniu jeszcze, które panu Bates ani na myśl w tenczas nie wpadło; wielu bowiem, bardzo wielu panów znakomitych bywa, którzy się na wskróś Chrześcijanami być mienią, lubo między psem pana Billa Sikes i nimi wszystkimi wielkie i rozliczne podobieństwo w bardzo wielu względach zachodzi.
— To prawda!.... to prawda!
Potwierdził Smyk, zwracając mowę do tego, od czego się zaczęła, z tą samą uporczywością, z jaką się ludzie tego rzemiosła do wszystkiego brać zwykli.
— To prawda, ale to nie ma żadnéj styczności z tym zieleniakiem!
— Nie, nie ma! — odparł na to Karolek. — Dla czegóż się niechcesz u Fagina uczyć, Oliwerze?
— I całe twoje przyszłe szczęście mieć w ręce? — dodał Smyk z uśmiechem szyderczym.
— Bo mi się to zatrudnienie wcale niepodoba, — odpowiedział Oliwer bojaźliwie. — Jabym wolał, żeby mię puszczono.... Ja.... ja.... bym.... wolał się ztąd oddalić.
— Ale Fagin by nie wolał! — odparł na to Karolek. —
Oliwer o tém bardzo dobrze wiedział. Sądząc jednak, iżby niebezpiecznie dla niego być mogło, gdyby wszystkie uczucia swoje szczerze chciał wyjawić, westchnął tylko głęboko i buty daléj czyścić zaczął.
— Idź! Idź! — zawołał Smyk. — Czyżeś już wszelką odwagę utracił?.... Czyliż żadnéj dumy w sobie nie masz? czyliż chcesz żyć ciągle w zawisłości od twoich przyjaciół? co?
— Oj ty głupia głowo! — zawołał Bates, dobywając kilka chustek jedwabnych z kieszeni i rzucając je do skrzyni, — czy to jeszcze mało dla ciebie?
— Ja przynajmniéj tegobym nie mógł uczynić! —
Rzekł Smyk z wyrazem dumy i pogardy.
— Lecz przyjaciół twoich opuścić to możesz, i pozwolić, ażeby ich za to ukarano, co sam zbroisz! —
Odparł Oliwer z uśmiechem złośliwym.
— To się wszystko stało ze względu na Fagina, — odpowiedział mu Smyk z poważném poruszeniem fajki. — Posiepacy wiedzą, że my mamy zawszy z sobą do czynienia. Bylibyśmy go zatém w kłopót wielki wprawić mogli, gdybyśmy nie byli natychmiast uciekli i schwytać się dali. Wszakże to było przyczyną, nieprawdaż Karniku?
Pan Bates skinieniem głowy to potwierdził, i chciał właśnie coś powiedzieć, lecz ucieczka Oliwera tak nagle mu się przypomniała, że dym z fajki, który właśnie do ust wciągnął, z nagłym jego śmiechem się zaplątał, do piersi i do głowy zabłąkał, i tak go zadusił, że biedny Karolek mało pięć minut się krztusić, kaszlać, rękami i nogami wierzgać musiał, nim przyszedł do siebie.
— Przypatrz się oto! — rzekł Smyk, wyjmując z kieszeni pełną garść szylingów i feników. — To mi piękne życie!.... jakaż do pioruna! w tém różnica, czy one z tąd, czy z owąd pochodzą?.... Bierz... bierz ile chcesz!.... tam ich jeszcze jest więcéj, zkąd one pochodzą!... No i cóż,.... czy niechcesz?.... Oj ty poczciwy głupcze!....
— To grzech Oliwerze, nieprawda? — zapytał Karolek Bates. — Gotowi za to połechtać, nieprawda? co?
— Ja nie wiem, co wy przez to rozumiecie! — odpowiedział Oliwer, spoglądając trwożliwie naokoło.
— Coś podobnego!
Odpowiedział Karolek, i mówiąc to, podniósł jeden róg od swéj chustki na szyję do góry, trzymał go w powietrzu, głowę na ramię zwiesił i jakiś pisk dziwny, przeraźliwy przez zęby wydał. To wszystko miało tyle znaczyć, że łechtać i wieszać jest jedno i to samo.
— Otóż to ma znaczyć, i to pod tém rozumiałem, — dodał Karolek. — Spojrzyj no Jakubie na niego! Jak on przerażony,.... zgrozą przejęty! Jeszczem wżyciu mojém takiego głupiego, o niczém niewiedzącego chłopca niewidział! On mię jeszcze kiedyś o śmierć przyprawi,.... jestem przekonany, że to uczyni!
To wyrzekłszy, Karolek Bates serdecznie się roześmiał, i z łzami w oczach jeszcze fajkę w zęby wsadził.
— Bardzo źle cię wychowano, — ozwał się Smyk, spoglądając z wielkiém upodobaniem na swoje buty, które mu Oliwer tak ładnie wyczyścił, że się jak złoto świeciły. — Spodziewam się jednak, że Fagin jeszcze z ciebie coś dobrego zrobi,.... chyba, żebyś ty musiał być pierwszym, któryby się mu nieudał. Czém prędzéj się do tego rzemiosła weźmiesz, tém lepiéj będzie dla ciebie Oliwerze,.... gdyż cię ono nie minie, i będziesz się musiał wziąść do niego cokolwiek prędzéj, jak sobie wyobrażasz. Marnujesz zatém czas tak drogi daremnie!
Bates poparł to zdanie różnemi moralnemi uwagami nad swojém własném życiem, a gdy mu nakoniec tego wątku zabrakło, zaczął mu wraz z przyjacielem swoim Jakubem Dawkins zachwycający obraz tych rozkoszy kreślić, które się bardzo często udziałem ich życia stawały, i mięszał w ten obraz wiele skazówek i przymówek ukrytych, któremi Oliwerowi dowieść się starał, że nic lepszego uczynić nie może, jak się natychmiast na ten sam sposób o łaskę Fagina postarać, na jaki i oni łaskę jego dla siebie wyjednali.
— A terazże sobie to zapisz za ucho, — ozwał się Smyk, gdy posłyszał, że Fagin drzwi od pierwszéj izby odmyka, — jeżeli pójdziesz bekasy i turkawki wędzić....
— Na cóż to się zdało tym sposobem do niego mówić? — wtrącił Karolek Bates, — wszak wiesz, że on tego niezrozumie.
— Jeżeli pójdziesz wyciągać chustki od nosa i zegarki, — poprawił się Smyk, biorąc teraz wzgląd w swej mowie na nizkie usposobienie umysłowe Oliwera, — lub też to, co ci pod rękę wpadnie; tak że ci, co je potracą, najgorzéj na tém wyjdą; ale i ty nienajlepiéj na tém wyjdziesz,... i w ogóle nikt na tém dobrze nie wyjdzie, wyjąwszy tych, którzy je dostaną,.... lubo i ty masz takie same prawo do tego wszystkiego, jak i oni!
— To prawda!.... to prawda! — potwierdził Żyd, wszedłszy do izby nieznacznie, tak że go Oliwer niespostrzegł. — To wszystko jest tak zwięźle,.... tak zwięźle, a dokładnie, żeby się w orzech włoski nawet zmieściło. Wierz tylko słowom Smyka mój drogi!.... wierz mu, wierz!.... Ha! ha! ha!.... Już to on zna bardzo dobrze katechizm swego rzemiosła!
Staruch zacierał sobie ręce z radości, gdy w ten sposób rozumowanie Smyka popierał, i uśmiechał się z upodobaniem nad bystrością i pojętnością swego ucznia.
Tą razą téj rozmowy daléj nieprowadzono, gdyż Żyd w towarzystwie panny Betsy do domu powrócił, a młodzieniec nieznajomy, którego Oliwer nigdy jeszcze dotąd nie widział, którego jednak Smyk imieniem: pana Tomasza Chitling powitał, wszedł właśnie téj chwili do izby, zatrzymawszy się poprzód jeszcze chwilkę na schodach, aby owéj dziewczynie kilka grzeczności powiedzieć.
Tomasz Chitling był starszy wiekiem od Smyka, mogąc teraz mieć ośmnaście lat blizko. Lecz w swojém obcowaniu ze Smykiem nadzwyczajne uszanowanie dla tego młodego człowieka okazywał, co jasnym dowodem było, iż on się sam tak ze względu na dowcip, jak i przebiegłość i zręczność w rzemiośle wspólném, daleko niższym od niego czuł.
Chitling miał małe, żywe, świecące oczy,.... twarz dziubatą, na głowie czapkę futrzaną, na sobie spencer czarny, skórzany, spodnie szare, dreliszkowe, i fartuch.
Wyznać potrzeba, iż jego ubiór w nienajlepszym stanie się znajdował, lecz on się z tego sam przed zacném towarzystwem tém uniewinniał, iż jego czas dopiero co minął, a będąc zmuszony przez całe sześć tygodni odzież rządową nosić, niepodobna mu było na swoją własną należytą mieć uwagę.
Pan Chitling dodał przytém z niemałém oburzeniem, że sposób nowy kopcenia odzieży wszelkiem zasadom konstytucyi Angielskiéj przeklęcie się sprzeciwia, albowiem przez to je tylko palą, a przeciwko hrabstwu żadnego lekarstwa niema.... Tę uwagę można było także zastósować do świeżo przyjętego sposobu strzyżenia włosów, co on za postępek, wszelkiemu prawu się sprzeciwiający, uważał.
Pan Chitling te uwagi swoje nareszcie tém zapewnieniem zakończył, iż przez całe czterdzieści dwa dni, nieskończenie długich i mozolnych, ani kropelki niczego nieskosztował, i oraz życzenie swoje oświadczył, czyliby czém gardła nie mógł popłukać, gdyż mu tak wyschło, jak pergamin.
— Cóż ty myślisz Oliwerze, zkąd on przychodzi?
Zapytał Żyd chłopczynę z szyderskim uśmiechem, a chłopcy tymczasem flaszkę z wódką przynieśli.
— Ja.... ja.... ja niewiem, panie! — odpowiedział Oliwer.
— Któż to jest?
Zapytał Tomasz Chitling, rzuciwszy spojrzenie pogardliwe na Oliwera.
— Mój przyjaciel! — odpowiedział Żyd.
— Jeżeli tak, więc jest na dobréj drodze!
Odrzekł Tomasz Chitling z wejrzeniem znaczącém na Fagina.
— Niech cię to jednak nie bardzo troszczy, mój przyjacielu, zkąd powracam, gdyż ja się o to założę, że ty drogę do tego miejsca dość wcześnie znajdziesz!
Na ten dowcip chłopcy się rozśmieli, i nażartowawszy sobie jeszcze czas niejaki złego samego przedmiotu, wzięli Fagina w kąt, szeptali z nim chwilkę po cichu i wkrótce się z domu oddalili.
Po odejściu tych pełnych nadziei młodzieńców, Fagin wziął Tomasza Chitling na bok, i przez niejaki czas potajemnie z nim rozmawiał; poczém obaj swe krzesła bliżéj do ognia przysunęli, a Żyd, zawoławszy Oliwera do towarzystwa, kazał mu także wraz z nimi usiąść, i zwrócił rozmowę na przedmiot, któryby słuchaczy najłatwiéj mógł zająć.
Prawił im tedy o tych wielkich korzyściach, jakie im ta gałęź przekupu przynieść może, o przebiegłości i zręczności Smyka, o przyjemności Karolka Bates, a nakoniec o swojéj własnéj wspaniałomyślności.
Gdy już ten przedmiot nareście zupełnie wyczerpnięto, a pan Chitling wyraźnie oświadczył, iż bardzo się znużonym czuje, — albowiem dom poprawy po dwóch lub trzech tygodniach nadzwyczajnie sił pozbawia, — panna Betsy się natychmiast z wszystkimi pożegnała, i przez to się im na spoczynek udać pozwoliła.
Odtąd rzadko kiedy Oliwera samego zostawiano, lecz owszem,.... o ile możności go jak najczęściéj w styczność z owymi dwoma młodzieńcami wprowadzano, którzy codziennie w swoją dawną grę z Żydem się bawili, — czyli to dla własnego wyćwiczenia, lub też Oliwera nauki, o tém Fagin jedynie najlepiéj wiedział.
Czasami opowiadał mu także staruszek rozmaite zdarzenia ze swego własnego życia, powieści o złodziejstwach, które sam w młodszych latach popełnił, mieszając w to tyle rzeczy zabawnych i ciekawych, że się Oliwerowi ani sposób było wstrzymać od śmiechu serdecznego, i tego po sobie nie pokazać, że go to wbrew wszelkiem lepszem uczuciom serca mocno bawi.
Słowem, ten Żyd haniebny biednego chłopczynę w sieć swoję złowił i zawikłał; a przysposobiwszy jego umysł przez posępność mieszkania i ciągłą samotność do tego, że najgorsze nawet towarzystwo nad jedyne obcowanie z własnemi myślami w tak smutném miejscu chętnie przenosił, zaczął jego duszę poić powoli, kropla za kroplą, tym jadem, którym jego serce zupełnie zepsuć, i postanowienie na wieki zmienić się spodziewał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.