Oliwer Twist/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hærtel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Oliwer dostaje inne miejsce, i poraz piérwszy w świat wstępuje.

U rodzin znacznych i znakomitych jest to powszechnie przyjętym zwyczajem, że się syna młodszego na morze jako kadeta okrętowego wyseła, jeżeli się dla niego czy to przez zakupienie, czy też przez następstwo, puściznę, lub przydłuższe czekanie, miejsca korzystnego otrzymać nie może.
Zbór tedy, naśladując przykład tak zbawienny, zaczął radzić nad uwolnieniem się od wszelkiego kłopotu wysłaniem Oliwera Twista na morze, na jakim małym, kupieckim okręcie, do byle jakiego portu bardzo niezdrowego, i jednogłośnie na to się zgodził, że miejsca lepszego dla tego chłopca znaleść nie można. Zrobili bowiem tę uwagę, że wielkie było podobieństwo, iż go kapitan okrętu, według swego zwyczaju, albo tak długo codziennie po objedzie chłostać każe, dopókąd go na śmierć nie zachłosta, albo téż drążkiem żelaznym głowę mu rozbije;.... a wszystkim jest wiadomo, że te dwie zabawy są zwykłą i najmilszą rozrywką tych panów.
Czém więcéj tedy zbór nad tém rozmyślał, i ten wzgląd brał na uwagę, tém liczniejsze korzyści w tém postanowieniu upatrywał, tak dalece, iż w końcu do tego wniosku doszedł, że niezwłoczne wysłanie Oliwera na okręt, jedynym i najlepszym sposobem zapewnienia jego losu było.
Wysłano tedy pana Bumble z poleceniem wywiedzenia się najprzód dobrze o wszystkiém, co z tym zamiarem pewną styczność miało, i wyszukania przytém jakiego kapitana okrętu, lub téż jakiéj inny osoby, któraby małego chłopca, sieroty bez rodziny i przyjaciół, do usług potrzebowała, i z sobą na okręt wziąść chciała.
Bumble wracał właśnie z téj wyprawy do domu roboczego, aby zdać sprawę ze swego poselstwa, gdy się tuż pod bramą z panem Sowerberry, przedsiębiorcą pogrzebów tego miasteczka, spotkał.
Pan Sowerberry był to wysoki, barczysty mężczyzna, w czarnym, wytartym surducie, łatanych pończochach bawełnianych téjże saméj barwy, i odpowiednich całemu ubiorowi trzewikach. Oblicze jego nie miało wcale wrodzonéj skłonności do uśmiechu, lubo powszechnie z tego był znany, że wesołość właściwą swego rzemiosła posiadał.
Gdy się do pana Bumble zbliżał, chód jego był lekki, a oblicze wewnętrzną radością jaśniało. Powitawszy Woźnego, uściskał go serdecznie za rękę:
— Wziąłem miarę tych dwóch kobiet, panie Bumble, które ostatniéj nocy umarły, — rzekł przedsiębiorca.
— Jeszcze się majątku z nas dorobisz, panie Sowerberry, — odpowiedział na to Woźny i zatopił głęboko swe dwa palce w tabakierkę pana Sowerberry, bardzo ładny i przemyślny wzorek mały uprzywilejowanéj trumienki przedstawiającą, którą mu tenże uprzejmie podał.
— Jestem przekonany o tém, że się jeszcze majątku dorobisz, panie Sowerberry, — powtórzył Bumble, poklepawszy go z lekka i po przyjacielsku laską swoją urzędową po ramieniu.
— Czy tak myślisz? — odpowiedział na to Przedsiębiorca głosem na pół zaprzeczającym i na pół przypuszczającém prawdopodobieństwo tego wypadku. — Cena przez zbór naznaczona jest za nadto mała, mój p. Bumble.
— Nie mniejsza od trumien, — odpowiedział Woźny, o tyle tylko usta do uśmiechu zmuszając, o ile na to powaga urzędowa zezwalała.
Lecz pana Sowerberry ta uwaga bardziéj rozśmieszyła, jak mu to roztropność nakazywała. Śmiał się tedy długo bez przestanku.
— Prawda,.... prawda,.... panie Bumble, — rzekł nakoniec, — nie można tego zaprzeczyć, że od czasu, jakeście wasz nowy system żywienia ubogich w tym domu roboczym zaprowadzili, trumny trochę węższe i płytsze wypadają, jak dotąd zwykle bywały. Lecz i my przecież jaki taki zysk mieć musimy, panie Bumble. Dobre suche drzewo w tych czasach bardzo rzadkie i drogie, a rączki żelazne wszystkie z Birmingham kanałem sprowadzać muszemy.
— Słuszna prawda! — odpowiedział pan Bumble. — I kura grzebie, aby coś wygrzebała, a zysk uczciwy nikogo nie krzywdzi.
— Rzecz pewna,... rzecz pewna,... — potwierdził Przedsiębiorca, — a ja nie mogę mego zysku ciągnąć z tego lub owego osobno, lecz go muszę z mego całego długiego towaru wydobyć, jak sami wiecie panie Bumble,.... ha! ha! ha!
— Wielka prawda, — odpowiedział Bumble.
— Lubo wyznać muszę szczerze, — prowadził daléj Przedsiębiorca ciąg swoich uwag, które mu Woźny przerwał; — lubo wyznać muszę szczerze, panie Bumble, że nieraz z wielkiemi przeciwnościami walczyć muszę, gdyż właśnie ludzie najsilniejsi i najroślejsi najprędzéj z tego świata schodzą;.... to jest, ja powiadam: że ludzie, którzy do lepszego życia przyzwyczajeni byli, i przez wiele lat podatki płacili, pierwsi umierają, jeżeli w tym domu przytułek znajdą. A proszę mi wierzyć, panie Bumble, że dwa lub trzy cale więcéj na trumnie nad przyjęte obliczenie, zaraz uszczérbek znaczny w zysku nam robi, zwłaszcza, jeżeli człowiek ma w domu żonę, dzieci i na tylnie kółka oglądać się musi.
Sowerberry to wyrzekł ze zwykłém oburzeniem człowieka, który się oszukanym być mniema; a że pan Bumble czuł, iż ta cała sprawa przy bliższém zastanowieniu nie wielki zaszczyt przełożonym Gminy przynosiła, uznał przeto za rzecz najroztropniejszą zmienić przedmiot rozmowy. Mając zaś ciągle Oliwera na myśli i w sercu, przeto téż mowę zaraz na niego zwrócił.
— Ale, ale,... — ozwał się pan Bumble: — Czy nie znasz panie Sowerberry przypadkiem kogo, coby chłopca do nauki lub usług potrzebował?.... co?.... chłopca z roboczego domu? który nam teraz jest ciężarem,.... kamieniem młyńskim u szyi Gminy, mówiąc po prostu. Nie zły to handelek panie Sowerberry,.... wierzajcie mi, że nie zły.
Pan Bumble to mówiąc, wskazał przytém laską swoją urzędową na uwiadomienie na bramie przybite, i potrzykroć mocno nią uderzył w te słowa: pięć funtów, odbite pismem rzymskiém, olbrzymiego rozmiaru.
— Dalibóg, — zawołał Przedsiębiorca, chwytając Woźnego za galonem złotym obszyte wyłogi jego urzędowéj sukni, — właśnie chciałem o tém z wami pomówić, panie Bumble.... Co ja widzę!.... jakie piękne guziki, panie Bumble; jeszczem ich nigdy u was nie widział.
— Prawda, że są ładne nie lada, — odpowiedział Woźny, spoglądając z dumą na te wielkie, świecące guziki, którymi ubiór jego był przystrojony. — Godło na tych guzikach to samo, co i na pieczęci Gminy: miłosierny Samarytanin, pielęgnujący rannego i chorego człowieka. Zbór mi ten ubiór na nowy rok podarował. Jak sobie przypominam, tom go wdział na siebie po raz pierwszy owego dnia, kiedyśmy przytomni byli śledztwu względem owego kupca zubożałego, który pewnéj nocy tu pod bramą umarł.
— Przypominam sobie bardzo dobrze to zdarzenie, — odpowiedział Przedsiębiorca. — Sądy przysięgłych wtedy wyrok wydały: Umarł z zimna i braku pierwszych potrzeb do życia!.... nieprawda?
Pan Bumble kiwnął głową na znak potwierdzenia.
— Jeźli się nie mylę, to nawet Sądy w wyroku swoim dodały, — mówił daléj Przedsiębiorca, — że, gdyby urzędnik dozorujący tego domu był....
— Ot,.... lepiéj bądź cicho,.... i nie powtarzaj takich głupstw; — przerwał mu Woźny w złości. — Gdyby Zbór miał na wszystkie niedorzeczności zważać, które mu Sądy przysięgłych, składające się z ludzi, żadnego wyobrażenia o świecie nie mających, nagadają, toby miał bardzo wiele do czynienia.
— To wielka prawda, — potwierdził Sowerberry z przekąsem, — wielka i święta prawda.
— Przysięgli, — mówił daléj Bumble, chwytając mocniéj za laskę, jak to zwykle czynił, jeżeli w gniew wpadał; — przysięgli są to prostacy, bez wykształcenia, bez wiadomości, i tylko kłócić się lubią.
— Nieinaczéj,.... nieinaczéj, — potwierdził Przedsiębiorca.
— Oni tyle nawet filozofii i znajomości gospodarstwa społeczeńskiego nie posiadają, — zawołał w zapale pan Bumble i strzepnął z pogardą palcami.
— Wielka prawda,.... wielka prawda! — potwierdził Sowerberry.
— Ja nimi pogardzam, — zawołał Woźny, zapyrzony ze złości.
— I ja to samo, — powtórzył Sowerberry.
— Jabym sobie tylko życzył, abyśmy kilku tych zagorzałych przysięgłych na tydzień lub dwa przynajmniéj do naszego domu dostali, — rzekł Woźny, — a ręczę, żeby ustawy i rozporządzenia naszego Zboru wkrótce ich ducha upokorzyły.
— O niezawodnie, — odpowiedział Przedsiębiorca, i uśmiechnął się zarazem, aby gniew kipiący oburzonego Woźnego Gminy uspokoić.
Bumble zdjął z głowy swój kapelusz trójgraniasty, wyjął z niego chustkę od nosa, obtarł nią czoło z potu, obficie z gniewu po niém ciekącego, zasadził potém kapelusz napowrót na głowę, i zwróciwszy się do Przedsiębiorcy, rzekł do niego z większą nieco spokojnością:
— No i cóż ?.... jakże będzie z chłopcem?
— Jak?.. — odparł Przedsiębiorca, — wszak sami wiecie najlepiéj, panie Bumble, że nie mało podatku na ubogich płacić muszę!....
— Czy tak?.... — mruknął pan Bumble, — nie mało?
— Nieinaczéj, — odpowiedział Przedsiębiorca. — Sądzę przeto, że kiedy tyle na nich płacę, to i prawo mam, tyle na nich zyskać, ile tylko mogę,.... nieprawda panie Bumble?.... dla tego się mi zdaje,.... żebym sam tego chłopca mógł wziąść do siebie.
Pan Bumble nic na to nie odpowiedział, lecz natychmiast pana Sowerberry za rękę chwycił, i z największym pośpiechem do izby radnéj go zaprowadził.
Pan Sowerberry nie długo się ze Zborem umawiał. Ugoda wkrótce pomiędzy nimi stanęła, a w skutek téjże Oliwer tego wieczora jeszcze na próbę do niego miał być oddany;.... co ze względu na sierotę Gminy tyle ma znaczyć, że gdy się majster przekona, iż pracą z chłopca więcéj daleko zysku wydobyć może, jak żywnością w niego włożyć musi, wtedy go jako chłopca do nauki na tyle lat bierze, na ile mu się tylko podoba.
Tego jeszcze wieczora przyprowadzono małego Oliwera przed oblicze Zboru, który mu oświadczył, iż téj nocy jeszcze panu Sowerberry, przedsiębiorcy pogrzebów, jako chłopiec do posługi w sklepie zostanie oddany. Przytém mu zagrożono, aby się nigdy nie poważył pana swego opuścić i do domu roboczego powrócić; inaczéj, gdyby się mu to kiedykolwiek uczynić spodobało, natychmiast na morze wysłanym zostanie, gdzie go albo zabiją, albo też utopią, stósownie do woli i przywidzenia kapitana okrętu.
Lecz Oliwer tak mało czucia na te groźby okazał, iż cały Zbór jednogłośnie oświadczył, że jest chłopcem krnąbrnym i niepoprawnym złoczyńcą. W końcu rozkazano Woźnemu natychmiast go z ich oczów oddalić.
Lubo to nie jest rzeczą wcale zadziwiającą, owszem, najprościejszą nawet, iż Zwierzchnicy Gminy z wszystkich ludzi prawo największe mają natychmiast w gniew i cnotliwe oburzenie wpadać, jeżeli u kogokolwiek najmniejszy brak czucia dostrzegą, w obecnym jednak przypadku słuszności wcale za sobą nie mieli. Cała rzecz bowiem z Oliwerem tak się miała, iż on nie tylko nie mało, lecz owszem za nadto wiele czucia posiadał, i tylko przez złe i nielitościwe obejście się, którego od dzieciństwa, a szczególnie w ostatnich czasach doznawał, prosto do stanu zwierzęcéj niedbałości i otrętwienia zupełnego dążył.
W milczeniu przeto wysłuchał owéj wiadomości o nowém przeznaczeniu swojém, okazując największą obojętność na całą przyszłość swoję; a gdy w końcu zawiniątko do rąk odebrał — które mu bardzo ciężyć nie mogło, wszystko bowiem co w niém było, zmieściło się w paczce z siwego papieru, pół stopy w przecięciu długości, tyleż szerokości, i trzy cale grubości mającéj, — nacisnął czapkę na uszy, i uchwyciwszy się jeszcze raz poły złotemi galonami obszytéj sukni pana Bumble, na nową widownię cierpień pod przewodnictwem tego człowieka zacnego się udał.
Przez długi czas Bumble Oliwera wlókł za sobą, nie dając na niego najmniejszéj baczności lub uwagi, i pośpieszał żywo, z głową dumnie do góry zadartą, jak na Woźnego Gminy przystoi. A że to był dzień właśnie bardzo wietrzny, małego Oliwera ani widać nie było z po za poły wierzchniéj sukni pana Bumble, którą wiatr ciągle rozwiewał, i tym sposobem długą, białą kamizelkę jego i krótkie spodnie bardzo korzystnie rozkrywał.
Jednak, gdy już nie daleko miejsca przeznaczenia byli, pan Bumble uznał za rzecz potrzebną głowę nachylić i na dół spojrzeć, czyli też chłopczyna w takim stanie się znajduje, aby go nowemu panu z zaletą przedstawić można; co też i natychmiast z całą dobrotliwością przychylnego opiekóna uczynił.
— Oliwer! — zawołał na chłopca Woźny.
— Słucham pana, — odpowiedział Oliwer głosem drżącym z bojaźni.
— Usuń czapkę z oczów i wyprostuj głowę, mój chłopcze!
Lubo biedny Oliwer natychmiast wszystko wypełnił, czego od niego zażądano, i grzbietem ręki wolnéj łzy sobie z oczów otarł, łza jednak w nich na nowo zabłysła, gdy oczy do góry podniósł i na swego przewodnika spojrzał. A kiedy Bumble z powagą i surowością na niego okiem rzucił, ta łza po licu jego się potoczyła, a za nią druga, i trzecia i w końcu cały strumień.
Biedny chłopiec wprawdzie wszelkich sił dokładał, aby je wstrzymać i zatamować, lecz nadaremnie. Wysunął tedy i drugą rękę z objęcia pana Bumble, zakrył sobie twarz obiema, i tak szczerze płakać zaczął, że się mu łzy aż z pomiędzy jego szczuplutkich i chudych palców potokiem sączyły.
Na ten widok pan Bumble naraz się zatrzymał, i groźne spojrzenie na chłopca rzuciwszy, zawołał:
— Jeszcze mi się nigdy w mojém życiu takiego chłopca niewdzięcznego i złośliwego, jak ty, Oliwerze, widzieć nie zdarzyło....
— Ach dobry, kochany panie! — odpowiedział szlochając Oliwer, i chwycił Woźnego za rękę, uzbrojoną w ową dobrze nam znaną laskę urzędową; — nie jestem ja niewdzięcznym,.... nie, nie,..... mój drogi, kochany panie;.... ja się będę zawsze dobrze sprawował, doprawdy, doprawdy, że będę..... wszak ja jeszcze tak młodym chłopcem jestem, Sir, a już tak.... tak....
— No i cóż tak? — zapytał Bumble z zadziwieniem.
— Tak opuszczonym, Sir,.... od wszystkich opuszczonym! — zawołała z płaczem i żalem chłopczyna. — Wszyscy mnie nienawidzą. Ach, panie, błagam cię, nie gniewaj się i ty na mnie.
Chłopczyna, to mówiąc, rękę na sercu położył, i z łzami rzewnemi najszczerszéj boleści swojemu towarzyszowi w oczy spojrzał.
Pan Bumble spoglądał przez kilka chwil z zadziwieniem na tego bolejącego i litości żebrającego chłopca, odkrząknął potém kilka razy chrypliwie, mruknął sobie pod nosem, coś nakształt: „ten przeklęty kaszel,“ kazał Oliwerowi otrzyć oczy, i wszelkich sił dokładać, aby zawsze być dobrym i posłusznym; a uchwyciwszy go nakoniec powtórnie za rękę, szedł z nim daléj w milczeniu.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Pan Sowerberry kazał właśnie godła swoje z ulicy pozdejmować, okienice i drzwi od składu pozamykać, sam zaś zasiadł do biórka, aby przy świetle lichéj, niestósownéj świecy dochód dniowy do księgi obrachunkowéj zaciągnąć, gdy pan Bumble wszedł do składu.
— Witam, witam, panie Bumble! — zawołał Przedsiębiorca, ucinając pisanie w połowie słowa.
— Nie jestem ja sam, panie Sowerberry, nie sam! — odpowiedział Woźny; — przyprowadziłem wam chłopca.
Oliwer się ukłonił.
— A zatém to jest ten chłopiec? — zapytał Przedsiębiorca i wzniósł świecę po nad głowę, aby się Oliwerowi lepiéj mógł przypatrzeć. — Pani Sowerberry, czy nie raczysz do mnie wyjść na chwilkę do sklepu, moja droga?
Pani Sowerberry się niebawem na progu małéj izdebki, w tyle składu leżącéj, pojawiła. Była to kobieta nizkiego wzrostu, szczupła, chuda, zawiędła, z obliczem, w którém złośliwość wyryta była.
— Moja luba, — rzekł pan Sowerberry z wielkiém uszanowaniem, — oto jest ten chłopiec z roboczego domu, o którym ci niedawno mówiłem.
Oliwer powtórnie się ukłonił.
— Na miłość boga! — zawołała żona Przedsiębiorcy, — jakiż to chłopczyna mały!
— Prawda, że jest mały, — odparł Bumble, spojrzawszy przytém z takim wyrazem na Oliwera, jakby to jego winą było, że nie był roślejszym; — prawda, że jest mały;.... temu zaprzeczyć nie można. Ale on jeszcze podrośnie, moja pani Sowerberry, on z pewnością jeszcze podrośnie.
— O ja wiem bardzo dobrze, że on jeszcze podrośnie, — odpowiedziała Jejmość z przekąsem, — ale na naszym chlebie i jadle. Ja w tém żadnéj oszczędności nie widzę, brać chłopców z roboczego domu do siebie, gdyż więcéj tylko zjedzą, jak cały zarobek ich warta; ale ci mężowie zawsze chcą być mędrszymi, i wszystko lepiéj wiedzieć muszą...... Ruszże się rusz z miejsca, i zejdź na dół po schodach, ty mały kościeniu!
Pani Sowerberry to mówiąc, drzwi małe, boczne, otworzyła, i wepchnęła Oliwera po schodach do komórki ciemnéj, wilgotnéj, stanowiącéj przedsionek do piwnicy, i kuchnią ochrzczonéj, w której dziewczyna brudna, w trzewikach z zadeptanymi napiętkami i pończochach niebieskich, gwałtem pilnéj i wielkiéj naprawy się domagających, siedziała.
— Słyszysz Karolino! — zawołała pani Sowerberry, zeszedłszy tuż za Oliwerem na dół; — daj temu chłopcu to mięso, co się dla psa pozostało. Od rana go jeszcze w domu nie było, to też i jeść nic nie dostanie. Mnie się zdaje, że to zjesz z ochotą, nieprawda chłopcze?
Oliwer, którego oczy się na samo wspomnienie mięsa zaiskrzyły, zaczął drżeć z czystéj chciwości pochłonięcia tego przysmaczku jak najprędzéj, i odpowiedział potwierdzająco na zapytanie. Niebawem też i talerz mięsa z różnymi resztkami i kościami na stole przed nim postawiono.
Byłbym sobie życzył, aby jaki filozof dobrze wykarmiony, w którego żołądku jadło i napój w żółć się zamienia,.... którego krew to lód, a serce to żelazo, mógł był widzieć téj chwili Oliwera, połykającego te przysmaczki mięsa, o które pies nawet nie dbał, i poświadczyć, z jaką żarłocznością okropną, z jaką chciwością wygłodniałego źwierzęcia te kęsy jeden po drugim pochłaniał!....
— No i cóż, — ozwała się żona Przedsiębiorcy, gdy Oliwer wieczerzę swoję skończył, na którą się ze zgrozą wewnętrzną i obawą przed jego przyszłą żarłocznością, patrzyła, — czy masz już dosyć?
Oliwer, nie widząc już nic więcéj takiego przed sobą, coby mu się zjedzenia godném być zdawało, odpowiedział z potwierdzeniem na to zapytanie swéj pani.
— To chodź za mną, — rzekła pani Sowerberry, biorąc z sobą kaganek brudny, smrodliwy, i wracając po schodach na górę. — Łoże twoje pod stołem. Może się boisz spać pomiędzy trumnami?... Czy ty się jednak boisz, lub nie boisz, o to wcale nie chodzi, gdyż dla ciebie innego miejsca niema. Chodź i nie zatrzymuj mię tutaj przez całą noc!
Oliwer nie ociągał się dłużéj i poszedł za swoją nową panią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.