Okręty zbłąkane/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVI.
NOC POLARNA.

Z ostatniemi kluczami łabędzi i stadami gęsi, odlatujących na południe, odpłynął Mikołaj Skalny, uwożąc na „Witeziu“ najstarszych osadników Tajmyru. Powracali do życia, od którego zbiegli niegdyś, kryjąc się wśród nagich gór i bezbrzeżnych płaszczyzn tundry, okrytej mchem i rzadkiemi zaroślami karłowatych krzewów. Teraz płynęli do miast rojnych i bogatych, pełnych nędzy i przepychu, lenistwa i pracy znojnej, powierzchownej moralności, a rozpasanej bezkarnie rozpusty i zbrodni.
Pitt Hardful w rozmowach z Elzą i Miguelem coraz częściej powracał do starych towarzyszy i gonił ich myślą swoją. Czy potrafią oni zdobyć sobie niezależne stanowisko, aby móc zastosować w życiu wyniesione z Północy zasady, porwać niemi innych, przykładem swoim i ofiarnością skaptować przyjaciół i stronników, przeciwstawić się pokusom i mamiącym majakom życia? Wiedział kapitan, że wszyscy ci, co odpłynęli na zawsze, byli ludźmi mocnymi, rozważnymi i szczerze podzielającymi zamiary i myśli jego. Nie zamykał jednak oczu na niebezpieczeństwo panującej wszechwładnie ideologji europejskiej, gdzie walka, zawiść, nienawiść i materjalny postęp zewnętrzny porwały wszystkie ludy i gnały je ku nieznanemu celowi wśród szaleńczych okrzyków, turkotu pociągów, huku maszyn, wichury wojny, obłędnego wyścigu mięśni, bez udziału serca i umysłu.
Odpłynęli jednak... Na redzie, przy brzegu Czoa nie było już ani „Witezia“ ani też trzech nowych niemieckich statków. Z pewnością oddawna już stały one gdzieś w portach, przy granitowych wybrzeżach, albo odbywały kolejną pływankę.
Jesień już się kończyła, umierała.
Mówiło o tem wszystko naokół: łachy i skały przyrzeczne — milczące, bo nie rozbrzmiewające już rozgwarem ptactwa wszelakiego; szare, ciężkie zwoje i zwały chmur, ciężarnych śniegiem, brzozy, zrzucające złote i koralowe liście, srebrzysty szron, okrywający ziemię; zciemniała nagle, sztywna zieleń cedrów i śmigające tu i tam, okrywające się już białem futerkiem zające.
Zima kroczyła szybko.
Pędziła na skrzydłach zimnych wiatrów — gońców krainy białej śmierci, gdzie z wartem nieznanych prądów krążyły upiorne korowody gór lodowych, zakreślające koła i elipsy, zamknięte przed wiekami wyrokiem nielitościwym.
Przyszły pierwsze śnieżyce, zamiecie szalone, a po nich mroźny podmuch wichru polarnego.
W kamienie skrzące zamieniły się zaspy puszyste, ziemia stężała na głaz, odporny na ciosy stali oskardów i kilofów; pod grubą taflą lodu niebieskiego ukrył się wartki prąd rzeki i bezdenna głębia jeziora Tajmyrskiego.
Zima... Polarna zima, o dniach krótkich, jak mgnienie oka, mętnych i szarych, o nocach czarnych, nieskończenie się wlokących, rozdzieranych poszumem wiatru, szelestem sypiącego śniegu i jękliwem zawodzeniem wilków, zuchwałych i wściekłych z głodu i zimna.
Zdawało się, że nikt się tu ostać nie zdoła, ani zwierz, ani ptak.
Lecz człowiek nauczył się już był zwalczać wszystko, więc i tu, na nizinie, pomiędzy skałami Byrranga i stromemi uskokami gór Mgoa-Moa zaczaił się, gotów do obrony i napadu.
Świeciły radośnie okna domów osiedla; dymy z palących się pieców podnosiły leniwie nad dachami swe białe i niebieskie pióropusze; na oczyszczonej ze śniegu ulicy snuły się ciepło ubrane postacie mieszkańców; turkotały ochoczo koła wagonetek, toczących się po szynach; błyskały wielkie latarnie acetylenowe koło głównego szybu „Złotej Studni“.
Gasły one tylko w niedzielę, a wtedy zapalały się inne, wokół małego domku, nad którym widniał krzyż i sygnaturka, zawieszona nad wejściem. Stanął tam czasowo dom Boży, a ludzie gromadnie schodzili się tu na modlitwę i na wysłuchanie nauki, której udzielali zawsze gotowi do posług chrześcijańskich pogodny, porywczy ojciec Leduc i poważny, zamyślony pastor Boese.
Płonęły duże, jasne lampy w innem też miejscu, przy jednym z drewnianych gmachów, gdzie w dwóch obszernych salach urządzono klub, w którym w dni świąteczne gwarno było i rojno, rozlegały się śpiewy i dźwięki muzyki, albo gorące oklaski widzów, siedzących przed sceną improwizowanego teatru.
Młodzi koloniści zbierali się w klubie codziennie po skończonej pracy i wieczornym posiłku, bo odbywały się tu wykłady na różne tematy, zakończone zawsze napomnieniem o celach i zasadach „Krainy Wielkiej Odmiany“. Dwie starsze kolonistki, dawne profesorki gimnazjalne, inżynier Paweł Gérome, prawnik dr. Ernst Swen, kapitan Hardful i Elza Tornwalsen dzielili się z kolonistami wiedzą swoją i niezmiennie doprowadzali słuchaczy do konieczności zmiany życia na ziemi, życia, płynącego fałszywem korytem.
Do grona wykładowców zupełnie nieoczekiwanie przyłączył się nielubiany powszechnie stary Esuperanzo Gradaz.
Zgłosił się pewnego razu do Pitta i swoją dziwaczną mową, rechocąc i bryzgając śliną, wołał:
— En nombre del amor, senor capitano! Esuperanzo podobać się Tajmyr! He-he-he! Pracuję jak każdy inny... dobrze pracuję!... Mieć dużo wolny czas... Spać nie mogę — i — chcieć robić coś dla innych... Dios mio, capitano! Esuperanzo znać cały świat, wszędzie być, wszystko patrzeć, słuchać, no, i czytać... Dużo umieć. Hę? Per salvator! Nim się stać businessman, Esuperanzo był doktór uniwersytetu w Salamance... Ha-ha-ha! Prawo, socjologja, historja... — dużo i długo się uczył!... Mogę też nauczyć innych... tych młodych, co to napożyczali na prawo i na lewo dolarów, aby jechać z capitano. O, ha-ha-ha! Ja wszystko wiedzieć... Chcą oni zarobić, i na przyszły rok posłać złoto swoim rodzinom, które teraz w międzyczasie przymierają z głodu i wyglądają przybycia posiłku z północy... „Złotej jaskółki“, capitano. Uczycie ich tu nowego życia, a Esuperanzo chce opowiedzieć wszystko o starem — wszystko, od dna do góry... Cha! cha! To też nie zawadzi... Być to woda na wasz młyn... marzyciele!... Ten piedad de nosostros, Senor — jesteście śmiesznymi marzycielami, lecz per verdad! Esuperanzo zaczynać lubić was i podziwiać...
Tak więc tedy stary Hiszpan rozpoczął swoje wykłady, a były one tak zajmujące, iż, mimo, że prelegent wysławiał się mieszaniną wszystkich istniejących języków naraz, kapitan, Paweł Gérome i młody Swen z prawdziwem zainteresowaniem słuchali go.
Istotnie stary aferzysta błąkał się po całym świecie; zwiedził Stany Zjednoczone, gdzie miał plantacje bawełny, spędził kilkanaście lat w Ameryce Południowej — w Wenezueli miał kopalnie nafty, w Boliwji — trudnił się handlem eksportowym, w Brazylji — posiadał tereny, obfitujące w drogie kamienie, w Argentynie — „haciendę“, „rancho“ i stado bydła; opowiadał o kolonistach australijskich, z którymi razem zakładał na zachodzie nowe osady; przenosił słuchaczy swoich do Indo-Chin i Indji, gdzie obok przepięknych prastarych świątyń mądrego Buddy, biali przemysłowcy i kupcy uciemiężali spokojny, bogobojny lud, wyzyskiwali go i oszukiwali, znęcając się nad najprostszemi zasadami nauki Chrystusowej; opowiadał o starych, zastygłych w odwiecznych formach życia Chinach, rządzonych przez okrutnych satrapów — mandarynów, podkupionych przez Europejczyków lub Amerykanów; o Japonji, podstępnie rabującej dobytek cywilizacji zachodniej i zagrażającej swym rozwojem białej rasie; o uciemiężonych, wojowniczych i dumnych Arabach i o cichych, pokornych Murzynach, pozostających w więzach niewoli, sprytnie udekorowanej hasłami kolonizacji i szerzenia postępu, po to jedynie, aby wyciągnąć od nich żołnierzy, mahoń, kość słoniową, bawełnę, drogie oleje, dając wzamian za to stare mundury kirasjerów, alkohol, zużyte gramofony i nieuleczalne choroby.
Wykłady Esuperanzo Gradaza były żywą ilustracją wadliwej i błędnej ideologji współczesnej ludzkości.
— Dziękuję bardzo, senor Gradaz! — mówił do niego kapitan. — Świetne wykłady!
— Dios mio! — wołał. — Esuperanzo umierać ze śmiechu; Capitano chciał wrzucić Esuperanzo do morza, senora Elza — podbić mi oko; senor Gérome próbować na mnie boksu, a teraz eso es monstruoso, dziękować Esuperanzo?! Cha-cha-cha!
— Senor stał się pożytecznym członkiem naszej kolonji! — zauważył Swen.
— Cha! cha! — śmiał się Hiszpan. — Esuperanzo patrzeć, myśleć i rozumieć! Jesteście estupidos marzycielami, ale lubić was... chcieć pomagać, na stare lata stać się misjonarzem i moralizatorem... Que se pudre! Umierać ze śmiech!... Ja — Esuperanzo z Barcelony... moralizator!... Cha-cha-cha-cha!
Stary Hiszpan ryczał ze śmiechu, aż łzy mu ciekły z oczu. Słuchając go, śmiali się inni, lecz, powracając z wykładu Esuperanza, Pitt rzekł do Elzy i Géroma:
— Zdaje mi się, że najbardziej na pozór niepodatny typ, jakim jest ten śmieszny Hiszpan, już się zmieniać zaczyna...
— Dobrze podziałało na niego zimne powietrze „Krainy Wielkiej Odmiany“! — zaśmiał się Gérome. — Zresztą na Yukonie widziałem wypadki, gdy najwięksi zbrodniarze stawali się najlojalniejszymi członkami społeczeństwa w tym surowym, dzikim kraju złota, podstępu, przelewu krwi i panującego powszechnie prawa Lyncha.
— W każdym razie musimy się cieszyć z tego — zauważyła Elza.
Zima opanowała oddawna całą północ, srożyła się, szalała, przerażała. Jednak nie była to już ta straszna, czarna zmora, pełna zjaw niepojętych, przejmujących zgrozą, wtedy, kiedy to mała garstka ludzi zabrnęła tu przed laty i osiadła po raz pierwszy.
Osada „Złotej Studni“ mogła teraz bez wielkich cierpień i ciężkich doświadczeń istnieć podczas tej nocy bezradosnej, ponurej, lub znowu szalejącej niewiadomo skąd tryskającemi kaskadami tajemniczych, zagadkowych świateł, ogni, płonących obłoków. Teraz te przerażające zorze polarne tylko dziwiły i zachwycały kolonistów, ukrytych w ciepłych domach osady.
Choroby rzadko nawiedzały mieszkańców „Złotej Studni“; lekarze nieśli szybką i skuteczną pomoc oraz zapobiegali zjawieniu się szkorbutu — tej plagi podbiegunowych stref. Zresztą w magazynach osady zgromadzone były znaczne zapasy cebuli, czosnku i szczawiu — najpotężniejszych środków na tę chorobę, więc lekarze przestrzegali ściśle, aby jarzyny wchodziły w skład codziennego pożywienia, z czego niezmiernie cieszyli się Miguel, Esuperanzo Gradaz i paru innych Hiszpanów, amatorów ostrych, pieprznych potraw, suto zaprawionych czosnkiem i cebulą.
W szybie „Złotej Studni“ inżynier Gérome prowadził forsowne roboty, chcąc przed nastąpieniem lata zdążyć z przeprowadzeniem bocznych galeryj oraz z urządzeniem parowego ogrzewania ich i kanalizacji dla ścieku wody podskórnej. Koloniści pracowali tu krótkiemi zmianami przez całą dobę i roboty posuwały się szybko naprzód.
Wszyscy ci, którzy przebywali w szybie, przekonali się naocznie o bogactwie terenu. Przy przekładaniu rur ogrzewających, przy ryciu studni i basenów do pomp, wydobywano sporo złota.
Rada przedsiębiorstwa ogłosiła już była zamknięcie wszystkich pobocznych sztreków[1] i ort[2] i skoncentrowanie robót wyłącznie w głównym szybie i jego rozgałęzieniach. Rozporządzenie to przyjęto z wielkiem zdumieniem i niezadowoleniem, lecz wszystko pozornie się uspokoiło, ponieważ bogactwo szybu zaimponowało osadnikom.
Jednakże nie wszystkim. Kilku socjalistów-górników porozumiało się pomiędzy sobą, wciągnęło ze dwudziestu innych kolonistów i zaczęło potajemnie eksploatować zamkniętą galeryjkę, głęboko wciętą w zboczach Mgoa-Moa.
Zwykle wychodzili na robotę po skończonym dyżurze, wskazanym w rozkazie dziennym, i pracowali niemal do świtu. Miejsce to było dość odległe od osady i szybu, zresztą górnicy sprawiali się cicho, a całą swoją pracę otaczali tak ścisłą tajemnicą, że przez dwa miesiące nikt nie wiedział o tem, co się dzieje w tak zwanej „ukośnej orcie“.
Tymczasem ludzie, pracujący w niej, wydobyli sporo złota. Ukryte w szczelinie skalnej, przywalonej kamieniami i przysypanej śniegiem, miało leżeć tam do dnia odjazdu z Tajmyru i stać się zdobyczą wyłącznie tych kilkunastu ludzi, pracujących wbrew zakazowi i zasadom kolonji.
Być może, że nikt nigdyby się o tem nie dowiedział, gdyby nie zaszedł nieszczęśliwy wypadek, katastrofa straszliwa i ponura.
Pewnego dnia Pitt Hardful pracował późno w nocy, studjując plany i projekty robót „Złotej Studni“, ułożone przez Géroma.
Kapitan poczuł nagle, że ziemia drgnęła pod nim, zabrzęczały szyby w oknach, a wisząca nad stołem lampa mignęła czerwonym płomieniem. Po chwili rozległ się niewyraźny daleki huk.
Pitt narzucił kurtkę, nacisnął czapkę na głowę i wybiegł na ganek.
Osada spała. Ani w jednym oknie nie spostrzegł światła. Daleko, w obozie Samojedów ujadały psy.
Kapitan cicho gwizdnął. Natychmiast posłyszał skrzypienie śniegu i dwóch stróżujących przy skarbcu kolonistów zjawiło się przed nim.
— Czy słyszeliście huk i wstrząs?
— Tak, kapitanie! — odpowiedzieli strwożonemi głosami. — Zdaje nam się, że doszedł od północy, od strony jeziora...
— Może pękł lód na jeziorze i utworzył się „toros“?...[3] — pomyślał Pitt, lecz w tej chwili przechylił głowę na bok i jął nadsłuchiwać.
Od strony wschodnich uskoków Mgoa-Moa biegł jakiś głos ponury, mimowoli budzący niepokój.
Krzyki i jęki zbliżały się coraz bardziej. Minął kwadrans, może więcej, gdy na oświetlonej rzadkiemi latarniami ulicy zamajaczyła słaniająca się sylwetka ludzka.
— O — o! — rozległo się wycie. — Ratujcie!... ratujcie!... ludzie zginęli!...
— Stój! — zawołał, podbiegając do niego, Pitt. — Uspokój się i mów!
Kolonista blady jął opowiadać z płaczem, że razem z innymi pokryjomu pracował w „ukośnej orcie“. Nagle ukrył wykrzywioną przerażeniem twarz w dłoniach i krzyknął rozpaczliwie:
— Pracowaliśmy tej nocy, jak zwykle... wyszedłem na chwilę z podziemi, gdy nagle... nagle rozległ się huk straszliwy i góra się obsunęła... Oni zginęli... wszyscy... wszyscy!
Kapitan nie słuchał więcej, podbiegł do dzwonu, wiszącego na placu rady, i trzykrotnie uderzył w niego.
Z domów zaczęli wypadać koloniści, od strony szybu biegł inżynier Gérome z dyżurną zmianą osadników, pracujących w szybie.
— Inżynierze! — krzyknął Pitt. — Zawaliła się „ukośna orta“, w której potajemnie pracowało kilku naszych ludzi. Trzeba natychmiast przystąpić do ratowania nieszczęsnych! Oddajemy się pod waszą komendę!
Inżynier szybko wydał rozkazy i wkrótce dwustu ludzi, uzbrojonych w kilofy i rydle, biegiem ruszyło na miejsce katastrofy. Rozpalono natychmiast duże ogniska, ustawiono przenośne latarnie acetylenowe i przy ich świetle rozpoczęła się ciężka walka ze stężałą ziemią, głębokiemi zaspami śnieżnemi i zwałami kamieni.
Wszyscy zrozumieli, że pracujący w orcie ludzie, pokładając nadzieję w trwałości zmarzniętych warstw skalnych, nie wzmacniali ich słupami i mocnemi żebrami z drzewa, zabezpieczającemi przed zawaleniem się i zsunięciem sklepienia i boków podziemnej galerji. Część góry pod działaniem mrozu, oderwała się od masywu i przytłoczyła swym ciężarem znajdujące się pod nią głęboko idące przejścia.
Nadludzkie wysiłki i wytężona praca dały możność dopiero około dziesiątej rano dotrzeć do podziemnego korytarza.
Pierwszy wszedł do niego kapitan Hardful, a za nim kilku osadników.
Posuwali się, pełznąc na kolanach, pochyleni do ziemi, ponieważ zbocza galerji prawie się zwarły, druzgocąc resztki dawnych filarów drewnianych, oparcia ścian i pułapu. Co chwila obsuwały się kamienie i z szelestem złowrogim spełzały wężyki piasku. Świecąc sobie lampkami górniczemi o nikłym, czerwonym płomyku, Pitt sunął naprzód z zapartym oddechem.
— Boże! — modlił się gorąco. — Uczyń cud i uratuj tych, których dotknąłeś karzącą dłonią Twoją!
Wreszcie za ostrem załamaniem galerji natknął się Pitt na ślepą ścianę. Napróżno szukał w niej jakiegoś otworu, chociażby najmniejszej szczeliny, napróżno przykładał ucho do zimnego, wilgotnego kamienia, wsłuchiwał się, słysząc jak głośno i nierówno bije mu serce i z sykiem krąży krew w skroniach. Nic! Ani okrzyku, ani jęku, lub stuku w mur strasznej ciemnicy podziemnej!...
Pitt jął bić kilofem w kamień. Sypały się iskry z pod stali, lecz ciosy padały bez echa.
Zrozumiał, że masa skalna upadła, zgniótłszy do podłoża wybitą w niej galerję.
Wycofawszy się z orty, Pitt posłał Géroma i dwóch wprawnych górników, aby sprawdzili jego spostrzeżenia.
— Ci ludzie zginęli... — rzekł ponuro Gérome, powróciwszy z orty.
— Zginęli, przywaleni częścią góry... — powtórzyli górnicy.
Ksiądz Leduc zaintonował modlitwę za umarłych. Wszyscy uklękli i powtarzali za kapłanem słowa błagania o wieczny spokój dla tych, których pogrzebały góry Mgoa-Moa. Postawiono nad miejscem katastrofy wysoki krzyż, a nazajutrz, gdy ustalono ilość ofiar, wypisano dwadzieścia trzy nazwiska na tym nie pierwszym już grobowcu na Tajmyrze.
Nikt nigdy nie zaglądał tam, obawiano się i omijano to miejsce.
Jedynie tylko ciekawy, jak każdy Hiszpan, Esuperanzo Gradaz w wolnej chwili zwiedził miejsce strasznego wypadku. Powrócił jednak szybko i drżącym głosem opowiadał każdemu, kogo spotkał, że na własne uszy słyszał westchnienia i jęki, wydobywające się z wnętrza góry.
— Z pewnością, dusze zaginionych płaczą i żalą się, że chciwość zgubiła je... — szeptał i wzdrygał się cały.
Gdy o tych opowiadaniach dowiedział się Pitt, przyłapał starego Hiszpana na ulicy i rzekł do niego surowo:
— Co senor bajesz o jakichś tam jękach i szlochach, czem straszysz mi ludzi?! To wicher zawodzi, bo w tamtej stronie jest dużo wąwozów i rozpadlin głębokich...
— Madonna! — szepnął Gradaz. — Esuperanzo Gradaz wiedzieć o tem!
Spojrzał na kapitana i nagle przymrużył jedno oko.
— Gracz z senora! — mruknął Pitt. — Znasz się na ludziach; tylko dlaczego wszystkich uważasz za estupidos animales...
— Esuperanzo tego o capitano nigdy nie myśleć!... — usprawiedliwiał się Hiszpan, lecz przy tem rechotał głośno, bezczelnie patrząc na kapitana.
Pitt spostrzegł, że stary Gradaz schudł, skóra na twarzy zwisła mu i zwiędła jeszcze bardziej, a oczy, zawsze błyszczące i jurne, przygasły.
— Jak się pan czuje? — zapytał Gradaza troskliwie. — Może was męczy praca w szybie? Mógłbym wyznaczyć was przez względ na podeszły wiek i nadszarpnięte zdrowie na łatwiejsze roboty... Chętnie to uczynię!
— Hę? — mruknął Gradaz. — En nombre del amor! — Jestem tu po to, aby pracować... Każdy dla wszystkich, wszyscy dla każdego... Cha-cha! wytrzymam... Zresztą mógłbym już lec w sarkofagu wspaniałym tu, na Tajmyrze... Gdy się przyglądam wam — marzycielom i rozmyślam nad tem, do czego dążycie, przychodzę do wniosku, że Esuperanzo Gradaz w życiu swojem robił wszystko, czego robić nie należało! Basta! Czas już skończyć z tem... Zacząć od początku i od nowa — zapóźno, na Madonna Sagrada! Gdyby jeszcze tak... „jeden za wszystkich“ — to możebym potrafił... cha-cha-cha! Mil veces-no! Czuję się dobrze, nic mi nie brakuje, chcę pracować i mogę, jakem Esuperanzo Gradaz!
Rozstali się przyjaźnie. Hiszpan poszedł do roboty, Pitt do warsztatów, zbudowanych przy wznoszonych masztach stacji radjo-odbiorczej. Pracował tam pod kierownictwem elektrotechnika.
W listopadzie zjechała na kilku „nartach“[4] rządowa komisja rosyjska. Objeżdżała w tym czasie obozowiska koczowników, zbierając podatki. Od kilku już lat przybywała też do „Złotej Studni“, sprawdzała księgi rachunkowe i pobierała należny państwu procent.
Rząd uważał przedsiębiorstwo na Tajmyrze za „komunę“, więc sprzyjał jej, otrzymując od niej bez kłopotu ze swej strony znaczną ilość złota. Tym razem przyjechało trzech urzędników, eskortowanych przez pięciu kozaków. Urzędnicy ci nie byli wcale komunistami, lecz ludźmi wykształconymi, zmuszonymi współpracować z nowymi władcami Rosji.
Pitt Hardful, korzystając z tego, zaprosił do siebie przybyłych Rosjan i nawiązał z nimi rozmowę o stworzeniu niezależnej republiki Samojedów tajmyrskich.
— Pan już wie, że nie jesteśmy komunistami z przekonań — odparł jeden z gości, — lecz z musu poznaliśmy ideologję komisarzy. Jeżeli istotnie, jak pan dowodzi, rząd carski bezprawnie przyłączył do dawnego imperjum ziemie Samojedów, rząd komunistyczny przyzna tuziemcom prawo do samostanowienia o sobie...
Przerwał i zaśmiał się chytrze.
— Co prawda — dodał — to natychmiast też zażąda, aby nowa republika weszła w skład związku rosyjskiego. Tak samo stało się już z Mongolją i Turkestanem!
— Dla Samojedów nie będzie to żadną klęską — zauważył inny urzędnik. — Ich życie przecież w podłożu swojem ma najściślejszy komunizm. Jeżeli zaś nowemu państewku udałoby się nawiązać stosunki z mocarstwami europejskiemi, nasi moskiewscy zaborcy i spryciarze postępowaliby z Samojedami bardziej oględnie i łagodnie, niż z nami, rdzennymi Rosjanami!
Po odjeździe komisji podatkowej, życie „Złotej Studni“ popłynęło zwykłym trybem.
Przybyła tylko nowa i bardzo ważna rozrywka, przyjemna i pożyteczna.
Radio zostało zmontowane ostatecznie i działało wybornie.
W klubie słuchano więc koncertów, odczytów i różnych sprawozdań z całego świata.
Esuperanzo Gradaz śmiał się na całą osadę, krzycząc, że założy wkrótce „polarną czarną giełdę“, ponieważ sprawozdania giełdowe można było mieć codziennie.
Do odczytów sił miejscowych przyłączyły się teraz wykłady wybitnych uczonych i specjalistów z różnych dziedzin oraz nauczycieli języków obcych. Esuperanzo, nie wiedzieć dla jakich powodów, przepadał za trudnym językiem węgierskim. Nie można było wstrzymać się od śmiechu, patrząc na starego Hiszpana, który chodził z czołem namarszczonem i po błazeńsku wykrzywiając twarz, łamał sobie język, wymawiając zdania węgierskie.
Wszyscy cieszyli się z otrzymanej w darze wielkiej, bezcennej zdobyczy cywilizacji, a kapitan mówił do Elzy:
— Dziwna rzecz! W sześć dni można przerzucić się przez każdy ocean; z Europy do Ameryki dolecieć w kilkanaście godzin; w trzy minuty, otrzymać odpowiedź z Ameryki; słowo, wypowiedziane w Londynie, słyszymy wyraźnie tu na Tajmyrze; w Londynie słuchają przemówień kongresmanów waszyngtońskich — tyle środków komunikacyjnych i porozumiewawczych — a porozumieć się pomiędzy sobą ludzie ani rusz nie chcą! Obłęd, ślepota czy zdrada?
I jakgdyby odpowiadając mu na męczące pytania, megafon radja jął wyrzucać słowo po słowie dobitnie i natarczywie:
— Cywilizacji współczesnej grozi zmierzch i upadek, a to z tego powodu, iż ludzkość zbytnio wierzy w możliwość wszelakiego postępu, nie wyłączając postępu politycznego, tymczasem dążyć należy tylko do doskonałości moralnej i religijnej człowieka, albowiem barbarzyńcy mogą niszczyć i palić Królestwo Boga na ziemi i mogą je ciemiężyć tyrani, tymczasem te skarby prawdziwe nie boją się ani ognia, ani miecza ludzkiego.
Po chwili rozległ się dźwięczny głos „conferenciera“.
— Odczyt na temat „Wybrane myśli Guglielmo Ferrero“, wygłosił profesor Silvio Donatti.
Zima coraz bardziej wchodziła w swoje prawa. Życie kolonji, niczem nie zakłócane, płynęło spokojnie, gdy nagle w lutym niespodziewanie znowu zabrzmiał wielki dzwon przed radą „Złotej Studni“.
Zdumiony i zaniepokojony Pitt Hardful pospieszył na niecierpliwy zew jego.
Plac był już zatłoczony osadnikami.
Na stosie belek stał jeden z kolonistów i przemawiał, przekonywując zebranych, aby domagali się oddania przedsiębiorstwa w ręce pracowników, socjalizacji jego i zniesienia nierównych norm zarobkowych.
— Żądamy, żądamy! — wołało kilkadziesiąt głosów, a reszta zgromadzonych, chociaż w duchu przeciwnych temu, jak zwykle tłum, łatwo opanowywany przez energicznych krzykaczy, milczała biernie i obojętnie.
— Wołać tu kapitana Hardfula! — krzyczeli agitatorowie. — Niech stawi się i odpowiada!
— Jestem! — zawołał Pitt, wchodząc na ganek rady. Podniósł rękę i zaczął mówić:
— Jesteście puści, jak wyssana fajka! Jesteście hałaśliwi, jak grzechotki do płoszenia zajęcy! Żądacie tego, co jest wam dane oddawna!
Z płomieniem w oczach Pitt tłumaczył zebranym, że „Złota Studnia“ od samego zarania jej istnienia została zsocjalizowana, gdyż należy do całego społeczeństwa pracujących na Tajmyrze obywateli; odkrywcy sami bez przymusu oddali ją w ręce pracowników, którzy dobrowolnie ustalili normy podziału złota, uwzględniając wartość wysiłków każdej z kategorji pracujących uczestników przedsiębiorstwa.
— A że umysłowy wysiłek wart jest czegoś, niech świadczy o tem krzyż nad „ukośną ortą“. Gdyby działały tam rozum i wiedza, nie bylibyśmy świadkami tej strasznej katastrofy! — zawołał Pitt.
— Prawda! Prawda! — rozległy się głosy z tłumu.
— Potrącacie sobie trzecią część złota, wydobytego naszemi spracowanemi rękami! — wołał agitator z teatralnym gestem, bijąc się w piersi.
Pitt zmrużył oczy i zacisnął szczęki, lecz pohamował wybuch wściekłości. Uśmiechnął się szyderczo i odparł:
— Waszemi rękami wydobyto złota bardzo mało na Tajmyrze, mój panie. Potrącamy trzecią część zdobytego złota, — to prawda! Lecz nieprawdą jest, że bierzemy je sobie! My — założyciele, dostajemy tyle, ile każdy z was — zwykłych pracowników. Takie było postanowienie ogółu „Złotej Studni“. Reszta dzieli się na powiększenie nienaruszalnego kapitału przedsiębiorstwa. Kapitał będzie użyty z czasem na cele, o których nie będę mówił, bo wy — krzykacze tego nie zrozumiecie! Część złota płacimy państwu rosyjskiemu, jako należny podatek, inną znów część — właścicielom tej ziemi — Samojedom! Tak się przedstawia sprawa, poruszona przez was z ohydną bezczelnością! Otóż oświadczam wam, że na Tajmyrze nic się nie zmieni, bo takie tu istnieje prawo!
— Nie znamy żadnego waszego prawa! Żądamy socjalistycznego ustroju w całej pełni! — wrzasnął agitator.
Pitt tupnął nogą i podniósł głowę wysoko.
— To my nie chcemy znać waszych praw, bo tu panuje i panować będzie prawo, ustalone przez pierwszych kolonistów, którzy spędzili tu lata w oczyszczających dusze i oświetlających rozum warunkach. Tak musi pozostać! Słyszycie? Tak musi pozostać! — brzmiał głos kapitana i nagle, zwracając się do tłumu, Pitt krzyknął:
— Dlaczegoż milczycie wy, którzy przebywacie tu oddawna, i wy, którzy rozumiecie nasz cel? Czyż zgadzacie się z agitatorem, zamierzającym wnieść tu bezprawną, nikczemną walkę o łup, wprowadzić nieład i wojnę domową? Przemówcież nareszcie!
Tłum nagle otrzeźwiał i ożywił się.
— Precz z wichrzycielami! Wyrzucić ich ze społeczeństwa „Złotej Studni“!
Zakotłowało się dokoła, wszczęła się wrzawa straszliwa, w powietrzu zamigotały pięści, podniesione w zamachu kilofy i siekiery.
Z trudem udało się kapitanowi i starym kolonistom obronić mówcę i jego stronników przed zemstą tłumu.
Esuperanzo Gradaz, uzbrojony w potężny drąg żelazny, ciskał się w tłumie, parł ku socjalistom i ryczał, jak rozjuszony byk.
— Perros, mas que perros! Śmierć buntownikom!
Pitt zmuszony był kazać związać ręce Hiszpanowi i zakneblować mu usta.
— Towarzysze! — oznajmił w końcu, gdy osadnicy otoczyli agitatorów. — Rada rozpatrzy sprawę tych ludzi niespokojnych, chciwych i szkodliwych. Jeżeli uznamy ich za niebezpiecznych dla naszej sprawy, wydalimy ich z „Krainy Wielkiej odmiany“.
W godzinę później odbyło się posiedzenie rady „Złotej Studni“, a nazajutrz karawana, złożona z kilkunastu nart samojedzkich, otoczonych zbrojnymi kolonistami, już wyruszała ku brzegom rzeki Pyaziny.
Agitatorów skazano na wygnanie do czasu przybycia okrętów, które miały ich odstawić do Europy. Skazańcom zostało wyznaczone miejsce, gdzie mogliby uprawiać rybołówstwo. W ślad za wygnańcami wysłano materjały, potrzebne im na budowę domu i pożywienie na kilka miesięcy.
Pitt Hardful był bardzo smutny i z rozpaczą patrząc na znikającą w oddali karawanę, mówił do stojących wokół przyjaciół:
— Wielki Boże! Z przerażeniem przekonywam się, jak głęboko zapadła do duszy ludzkiej trucizna chciwości... Czy starczy nam sił na zwalczenie jej?!
Westchnął ciężko, a w oczach jego widniały żal i skarga.
— Kapitanie! — szepnęła Elza Tornwalsen. — Na ciężką, niebezpieczną wstąpiłeś drogę. Na każdym kroku piętrzą się trudności i przeszkody, lecz powiedziałeś mi, że wytrwasz...
— Nie cofnę się nigdy! — syknął przez zęby i podniósł głowę.
Z poza horyzontu czarnego i chmurnego — trysnęły nagle zielone i czerwone promienie, oświetliły szczyty gór i martwą pustynię jeziora, a po chwili drgać zaczęły i mienić się tęczowemi barwami, aż utworzyły w zenicie nieba szeroko rozpostarty krzyż...
Północ wschodziła w okres częstych zórz polarnych, — tajemniczych sygnałów krainy Białej Śmierci.





  1. Pomocniczy szyb.
  2. Pozioma galerja podziemna.
  3. Toros — nagromadzenie potrzaskanego lodu podczas pękania zamarzniętej powierzchni jezior i rzek syberyjskich.
  4. Lekkie sanki północnych koczowników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.