Ojcowie i dzieci (Turgieniew)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Ojcowie i dzieci
Podtytuł Powieść
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum"
Data wyd. 1925
Druk L. S. T. W.
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Отцы и дети
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Tegoż samego dnia i Bazarow poznał się z Teniczką. Przechadzał się razem z Arkadjuszem po ogrodzie i tłumaczył im dlaczego nie przyjęły się niektóre drzewka, mianowicie małe dęby.
— Tu trzeba więcej białodrzewu sadzić, albo świerków, lub nawet lip, uprawiwszy ziemię nawozem. Altanka oto przyjęła się dobrze, — dodał; — akacja, bez, to poczciwe stworzenia. Ale... tu jest ktoś.
W altance siedziała Teniczka z Duniaszą i Mitjem. Bazarow przystanął, Arkadjusz zaś kiwnął głową Teniczce, jak starej znajomej.
— Kto to? — spytał się Bazarow, jak tylko przeszli dalej. — Co za ładny buziak!
— Ale o kim mówisz?
— Wiesz przecie o kim: tylko jedna z nich ładna.
Arkadjusz, nie bez pomieszania, wyjaśnił mu w kilku słowach, kto jest Teniczka.
— Aha! — odezwał się Bazarow; — stary ma dobry gust. Podoba mi się twój ojciec. No-no, zuch! Ale trzebaż się bliżej zapoznać, — dodał i poszedł ku altance.
— Eugenjuszu! — z przestrachem zawołał za nim Arkadjusz, — tylko ostrożnie, na Boga!
— Nie bój się, — rzekł Bazarow, — człowiek ma doświadczenie, zna ludzi.
Zbliżając się do Teniczki, zdjął czapkę.
— Pozwólcie, iż wam się przedstawię, — zaczął, składając uprzejmy ukłon; — przyjaciel Arkadjusza Mikołajewicza i człowiek spokojny.
Teniczka podniosła się z ławeczki i patrzyła nań w milczeniu.
— Jaki śliczny chłopiec! — mówił dalej Bazarow. — Nie obawiajcie się, nikogo jeszcze nie urzekłem. Od czego on taki rumiany? dostaje ząbki, co?
— Tak, — rzekła Teniczka; — ma już cztery, a teraz dziąsła znowu trochę napuchły.
— Pokażcie no... i bez obawy, jestem doktor.
Bazarow wziął na ręce dziecko, które ku zdumieniu i Teniczki i Duniaszy, wcale się nie broniło, ani też nie przestraszyło.
— Tak, tak.. Ale nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby. Jeśli zajdzie jaka zmiana, proszę mi powiedzieć. A wasze zdrowie?
— Dzięki Bogu.
— Tak, dzięki Bogu, to najlepsze. A wy? — dodał Bazarow, zwracając się do Duniaszy.
Ta dziewczyna bardzo powściągliwa w domu, ale figlarna za wrotami, za całą odpowiedź parsknęła śmiechem.
— To i bardzo pięknie. Oto wasz bohater.
Teniczka odebrała chłopca w swoje ręce.
— Jak on cicho siedział u was, — rzekła półgłosem.
— U mnie wszystkie dzieci siedzą cicho — odparł Bazarow, — ja mam na to taki sekretny środek...
— Dzieci czują, kto je kocha, — zrobiła uwagę.
— To prawda, — przyznała Teniczka. — Ot i mój Mitja nie da się wziąć nikomu na ręce.
— A mnie? — zapytał Arkadjusz, który stojąc jakiś czas w pewnem oddaleniu, zbliżył się teraz do altanki.
I zaczął wabić Mitja do siebie, ale malec odwrócił głowę i rozpłakał się, co wielce zmartwiło Teniczkę.
— Drugi raz, jak się oswoi ze mną, — odezwał się pobłażliwie i obadwaj przyjaciele wyszli z altany.
— Jakże się ona nazywa? — zapytał Bazarow.
— Teniczka... Teodozja — odparł Arkadjusz.
— A z ojca? I to potrzebne.
— Mikołajewna.
Bene. To mnie się w niej podoba, że nie okazuje zbytecznego pomieszania. Ktoś inny, może zganiłby ją za to. Co za głupstwo! Czego tu się wstydzić? Jest matką, no, to dobrze.
— Co do niej, dobrze, — zauważył Arkadjusz, — ale mój ojciec...
— I on to samo, — wtrącił Bazarow.
— No, nie, nie zdaje mi się.
— Widać, że ci nie na rękę drugi dziedzic.
— Jak się nie wstydzisz posądzać mnie o takie myśli? — energicznie podjął Arkadjusz. — Nie pochwalam postępowania ojca, ale nie z tego punktu widzenia; mnie się zdaje, że powinien był ożenić się z nią.
— Ho, ho, — odezwał się spokojnie Bazarow. — Cośmy wspaniałomyślni, tośmy wspaniałomyślni! Przywiązujesz jeszcze znaczenie do małżeństwa; tegom się nie spodziewał po tobie.
Przyjaciele zrobili kilka kroków w milczeniu.
— Widziałem też całe gospodarstwo twojego ojca, — znowu zaczął Bazarow. — Bydło nędzne, konie zapracowane. Budynki także mocno nadwerężone, ludzie wyglądają na strasznych próżniaków, a ekonom albo głupiec, albo filut, jeszcze nie wiem.
— Ostry jesteś dzisiaj, Eugenjuszu.
— Poczciwe kmiotki bezustannie też okpiwać będą twojego ojca. Znasz przecie przysłowie; „rosyjski chłop pana Boga nawet wyprowadzi w pole“.
— Zaczynam podzielać zdanie stryja, — zauważył Arkadjusz, — ty w istocie źle trzymasz o Rosjanach.
— To mi ważna rzecz! Rosjanin tyle tylko jest wart, że sam najgorzej trzyma o sobie. Jedynie ważnem jest: dwa razy dwa cztery, reszta wszystko fatałaszki.
— I natura fatałaszki? — przemówił Arkadjusz, spoglądając w zadumaniu na pstrobarwne pola, oświetlone łagodnie zniżającem się już słońcem.
— I natura fatałaszki, w takiem rozumieniu, jakie masz o niej teraz. Natura to nie świątynia, tylko warsztat, a człowiek w niej — to robotnik.
W tej chwili doleciały ich uszu przewlekłe tony wiolonczeli. Ktoś grał „Oczekiwanie“ Schuberta, z uczuciem, chociaż niewyćwiczoną ręką, a słodka melodja rozlewała się w powietrzu, jak nektar.
— Co to? — rzekł z zadziwieniem Bazarow.
— To ojciec.
— Twój ojciec gra na wiolonczeli!
— Tak jest.
— A ile też ma lat?
— Czterdzieści cztery.
Bazarow wybuchnął nagle śmiechem.
— Z czegoż się śmiejesz!
— Zlituj się! człowiek mający łat czterdzieści cztery, pater familias, obywatel... go powiatu — grywa na wiolonczeli!
I Bazarow nie przestawał śmiać się na całe gardło, ale Arkadjusz, jakkolwiek przytakiwał zwykle swemu mentorowi, tym razem nawet się nie uśmiechnął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.