Odgłosy Szkocyi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Niedziela w Edynburgu. — Miasto umarłe. — Nabożeństwo w kościele St. Giles. — Skład modlących się w kościele Knoxa. — Procesye uliczne. — Walka z pijaństwem w Szkocyi i Temperance-hotele. — Nawoływania do święcenia Niedzieli. — Kazania i śpiewy pod gołem niebem. — Kilka ogólnych uwag.

Budzę się i spoglądam na zegarek. Jest godzina 9 rano. Przykładam zegarek do ucha, słyszę że idzie, więc wyjść z podziwienia nie mogę. Onegdaj i wczoraj wstałem przed godziną 7, a wczoraj nawet poszedłem spać przed 10. Jakaż więc być może przyczyna tak długiego snu? Wyskakuję z łóżka, i chwytam gwałtownie za dzwonek.
Please (proszę) — rozlega się głos za chwilę.
Come in (chodź) — odpowiadam, i za chwilę stoi przede mną kelner Edinbourg-hotel w Edynburgu.
What o’clock it is? (która godzina) — pytam.
Quarter past nine o'clock, sir (kwadrans po dziewiątej panie) — brzmi odpowiedź.
But what is the reason, that I have slept so long to-day? (Ale jakaż jest przyczyna tego, żem dziś tak długo spał?)
Reason? (przyczyna) — odpowiada — today is Sunday (dziś jest Niedziela).
Tak jest, dziś jest Niedziela w Edynburgu. Ani słowa, Niedziela, opiszmy więc jak ona tu wygląda. A wygląda wcale inaczej niż na stałym lądzie Europy, inaczej nawet niż w sąsiedniej Anglii. Przeżyjmy ją tu więc od rana do zmroku.
Wstaję zatem o dziewiątej, podczas gdy wczoraj i onegdaj wstałem przed godziną siódmą, mimo, że wczoraj spać przed dziesiątą poszedłem. Ale wczoraj i onegdaj od rana wrzało jak w ulu na ulicy, turkot cab'ów, omnibusów i tramwajów spać nie dawał! A dziś co? Wyglądam oknem i cofam się przerażony. Przede mną pomnik Waltera Scotta, dalej poza ogrodem High-street, po bokach gmach poczty i Royal Institution. Jest to więc ani słowa ulica książąt, ale jakżeż niepodobna do wczorajszej. Na trotoarach jakby wymiótł, na środku ulicy jakby po przejściu anioła śmierci, nigdzie konia, nigdzie człowieka. Wczoraj między tłumem wozów i furgonów przecisnąć się na drugą stronę nie było można, a dziś sto par mogłoby tu tańczyć mazura i nikt im nie zepsułby ani jednej figury. Jest Niedziela, wszystko więc odpoczywa, — i ludzie i zwierzęta i osie od wozów. „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił“, czytasz na każdym kroku, święć go więc i ty, bezbożniku, przywykły do najlepszej w dniu tym zabawy na lądzie stałym Europy.
Święć więc!...
Ubieram się i wychodzę na miasto. W hotelu „breakfast“ (śniadanie) zbyt wiele kosztuje, trzeba więc zajść do najbliższej kawiarni. Mijam kilka domów, staję przed "coffee house“, gdzie wczoraj delektowałem się wyborną kawą. Mój „coffee house“ zamknięty. Idę dalej, zamknięty i drugi, i trzeci, i czwarty, i... dziesiąty. Nigdzie więc kawy w Niedzielę tu nie dostanie? Nigdzie, wszystkie bowiem kawiarnie świętują. Wracam zły i zmęczony do hotelu, na szczęście sala restauracyjna otwarta, spożywam breakfast, płacę za to cztery szylingi za dwie osoby (około 16 złotych polskich) i błogosławię zwyczaje tego grodu, bom wczoraj jadł lepsze śniadanie na mieście, za niecałego szylinga.
Dzwonię na kelnera.
— Gdzie dziś dostać mogę obiad w Edynburgu? — pytam.
— U nas, w hotelu „British“, w hotelu „Balmoral“, w hotelu..
— A oprócz hoteli?
— Nigdzie. To-day is Sunday. (Dziś jest Niedziela).
Sunday! Będę więc obiadował w hotelu i na większą chwałę Boga, płacił cztery razy więcej, niż w dzień powszedni.
Ale oto godzina 11. Na ulicy robi się ruchliwiej, cab’ów wprawdzie i omnibusów, jak nie było, tak nie ma, ale na trotoarach snują się procesye ludzi. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy ciągną w jedną stronę, każdy ma niewielką książkę w ręku.
Gdzie dążą te procesye?
Do kościoła.
Podążam i ja za niemi.
Przechodzę most, Canongate, High-street i jestem na placyku przed kościołem St. Giles. Na wieży wskazuje zegar trzy kwadranse na jedenastą, kwadrans więc czekać trzeba pod gołem niebem, zanim wrota otworzą. O, bo w Edynburgu są porządni, bardzo porządni, przybytki pańskie stoją tam otworem wtedy tylko, kiedy odbywa się służba boża. A służba boża w kościele St. Giles, trwa od 11 do 1, przedtem do kościoła wejść niepodobna. Czekam zatem najcierpliwiej w świecie, i przez ten czas lustruję okiem wszystkich, którzy tu przyszli złożyć hołd Panu.
Towarzystwo z inteligencyi, ale jakżeż od naszego, dążącego do kościoła, różne. Podczas gdy u nas, w tłumie spieszących do świątyń, kobiety i dzieci przeważają, tu przeciwnie, mężczyźni są w większej liczbie. Nie wstyd im, że każdy trzyma książkę od nabożeństwa w ręku, że każdy ma minę pobożną i skruszoną, że każdy idzie złożyć hołd Bogu. Wszyscy, których cały tydzień przykuwał do ciężkiej pracy w domach, w Niedzielę przed kościołami są, wszyscy chcą pomodlić się w świątyni do tego, który ich z nicości wczoraj powołał, i jutro w nicość wtrącić, gdy zechce, może.
Ale oto na zegarze bije jedenasta, drzwi świątyni otwierają się na roścież! Fala znajdująca się na ulicy, porusza się w jedną stronę, każdy powoli, bez tłoczenia się przez drugiego, skierowywa się po schodach do drzwi, a za chwilę, na High-street głucho i cicho, znak oczywisty, że nabożeństwo odbywa się w kościele.
Wiernych w kościele dużo, bardzo dużo. Olbrzymia świątynia zapełniona jest niemal po brzegi. Każdy siedzi na ławce, twarzą do kazalnic, przed każdym leżą drukowane psalmy.
Na kazalnicach ukazują się dwaj duchowni. Ubrani w długie czarne surduty z białemi wyłogami i obszywkami z tyłu, sadowią się oni naprzeciwko siebie i czas jakiś pogrążają w milczeniu. Wszyscy milczą, i myślą tylko powtarzają słowa wzniosłej modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...“
Nagle jeden z nich podnosi się z siedzenia. Podnosi się, i głosem spokojnym i zimnym, wypowiada numer psalmu.
Wszyscy odszukują wskazany psalm w biblii, i za chwilę, za nim zaczynają powtarzać jego słowa. Poczem dają się słyszeć organy, wszyscy wedle wskazanej przez muzykę melodyi rozpoczynają śpiew, a po chwili, wszyscy za pastorem padają na kolana i głośno za nim powtarzają słowa modlitwy.
Jest to zimne, ale wrażenie robi. Ta karność wobec duchownego, który tu nad wszystkimi panuje, ma coś podniosłego w sobie, widzisz, że wszyscy ku jednemu celowi mają tu skierowane myśli, że nikt w niewłaściwy sposób nie chwali w tym przybytku Pana. I choć przywykły jesteś do uroczystych modłów, choć ta powaga, jaka tu panuje, wyobraźni twej bodźca nie dodaje, przecież godzisz się z takiem czczeniem Boga, gdyż ta zgodność i harmonja serc modlących się w tem miejscu, mówi ci ciągle o Tym, który jest uosobioną zgodnością i harmonią.
Po modlitwie, znowu pastor poważnym głosem czyta numer psalmu, znowu zaczynają się szepty wiernych, muzyka znowu na organach daje się słyszeć, i znowu wreszcie śpiew całego zgromadzenia ulatuje poważnie ku niebu.
I tak dalej, i tak dalej. Czytanie psalmów, śpiew, modlitwa głośna, zapełniają całe dwie godziny, gdy jeden pastor przestaje przemawiać, rozpoczyna drugi, i ani się obejrzysz, jak na zegarze kościelnym wybije godzina pierwsza, znamionując wszystkim koniec nabożeństwa.
Koniec! Każdy więc składa biblją, chowa ją starannie do szufladki w ławce, i w tym samym porządku, w jakim przyszedł, wychodzi na ulicę, aby tu przybyć znowu w następną niedzielę.
Tak jest w kościele St. Giles, gdzie wykwintniejsze zbiera się towarzystwo, pójdźmy więc teraz do kościoła ustronnego, gdzie się modlą wierni z ludu.
Kościół to surowy i poważny, jak surowym i poważnym był ten, który mu nazwę nadał: kościół Knoxa.
Jak dom tego fanatyka — reformatora, tak i kościół jego, wcale niepokaźnie wygląda. Na oko nawet, nie wygląda on woale na kościół. Przylepiony do budynku, gdzie Knox znaczną część życia spędził, wygląda jakby był dalszym ciągiem tego budynku, brudno, posępnie, biednie. Lękasz się wejść do jego wnętrza, jak wczoraj obawiałeś się wejść pod dach domu, gdzie reformator mieszkał, oglądasz się poza siebie, ale nieceremonjująca się z tobą fala, pcha cię w kierunku prostym, — wchodzisz.
Kościół Knoxa i wewnątrz wrażenia kościoła nie robi. Ponuro tu i zimno, jak na zewnątrz. Dwa okna wprost wejścia umieszczone, dają wiernym światło, a ławki rzędem wzdłuż sali stojące, dają im miejsce. Na oknach widnieją dwie daty: rok 1505 i rok 1572. Pierwsza jest datą narodzin Knoxa, druga, chwilą jego śmierci. O tych dwóch datach każdy przychodzący tu pamiętać winien, gdyby nie one, Szkocya dziś może miałaby charakter inny.
Ale oto drzwi kościoła zamykają, na froncie ukazuje się pastor, rozpoczyna się nabożeństwo.
Czytanie psalmów, modlitwa, śpiew, — zupełnie tak, jak w kościele St. Giles, różnica ta, że gdy tam organy akompanjowały śpiewowi, tu po prostu, przy pastorze stoi kantor, i palcem podniesionym do góry, kieruje głosami zebranych. Wygląda to nieco teatralnie, lecz skład modlących się i potrzebujących w śpiewie kierunku, usprawiedliwia tę teatralność, gdyby bowiem nie dyrekcya kantora, niesforne głosy ludu z tłumu, szłyby w niesfornych kierunkach.
Niesforne głosy, — tak jest, jakaż bo publiczność tu przychodzi? Mieszkańcy to ulicy Canongate, spędzający dnie całe w biednych norach na ósmem i dziewiątem piętrze, w brudzie, opuszczeniu i głodzie. Ludzie ci, niczem prawie od nędzarzy się nie różnią, jakżeż więc mogliby bez kantora śpiewem w kościele chwalić Boga? Teatralna więc nieco dyrekcya, jest dla nich koniecznością, uczy ich zgodności i harmonii. Robi ona coś więcej, skupia w jeden bratni legjon te dusze rozstrzelone i ziejące ku sobie i ku społeczeństwu nienawiścią, na jedną chwilę w pośród tonów jednej melodyi, każe im zapominać o ich rzeczywistości.
Co mnie uderzyło przyjemnie, gdym patrzył na tych biedaków w kościele Knoxa. Oto każdy najbiedniejszy z nich nawet, czytał biblją. Każdy choć nie zawsze miał za co kupić chleba, przeszedł przecież szkołę elementarną, i wyniósł z niej początki oświaty, i zasady pierwszej moralności. Zdawał też każdy z tego, co umiał, publiczny popis w tym kościele i zdawał chlubnie, a poplamiona od częstego przerzucania brudnymi palcami biblja, świadczyła najwymowniej, że nie było w niej rozdziału, na którymby oczy modlących się nie spoczęły kilkadziesiąt razy do roku.
Kościół Knoxa, jest przeciwieństwem kościoła St. Giles, jest zarazem i uzupełnieniem jego. Tu modlące się rzesze należą do najniższych klas społeczeństwa, tam spotykasz nierzadko damy z najwykwintniejszego świata, tu stare miasto z Canongate i High street wysyła swoich przedstawicieli, tam elegantki z ulicy książąt przyjeżdżają w zgrabnych faetonach. Dlatego też, kto chce zobaczyć, jak modlący się Edynburg wygląda w Niedzielę, tu i tam koniecznie zajrzeć musi, dlatego i ja tu i tam przysłuchiwałem się uważnie nabożeństwu, i w przerwach rozglądałem się bacznie pomiędzy modlącymi się, dla stworzenia sobie charakterystyki, dwóch na krańcowych biegunach, stojących w Szkocyi warstw. I charakterystyka ta zeszła się w jednem: i tam w St. Giles i tu w kościele Knoxa, dostrzegłem powagę i porządek, i tam i tu uderzyła oczy moje skrucha, z jaką każdy powtarzał za duchownym słowa pokutnych psalmów. Nie zauważyłem ani w jednej, ani w drugiej świątyni objawów tego roztargnienia, jakie tak często, niestety, gorszą modlących się w naszych przybytkach chwały Bożej, żadna kobieta nie przychodziła tu na pokaz, każdy zatopiony w sobie, nie zdawał się na innych zwracać uwagi, każdy obcował z Panem i rozmyślał tylko o Panu. I z prawdziwą też godnością szły tu i tam modły przed tron Przedwiecznego, i najmniejsza dysharmonja nie naruszała wspaniałego nastroju ogółu, tu i tam korzącego się w prochu, przed najwyższą Sprawiedliwością i Miłosierdziem.
Około godziny 1, podobnie jak w St. Giles i w kościele Knoxa, śpiewy i modły ustają, i dwa długie potoki płyną w dwie strony miasta, by utonąć w kołach rodzinnych. Moja szersza rodzina tam, het, za morzem, złączyć się teraz z nią przestrzeń mi nie pozwala, muszę więc sam pędzić resztę Niedzieli w Edynburgu, obcy wszystkim, i otoczony zewsząd obcych twarzami. Przechodzę zatem z powrotem, obok stacyi kolei Waverley, i znajduję się znowu na tej wspaniałej ulicy książąt, którą każdy z niechęcią tylko opuszcza. Jest dopiero godzina po pierwszej, na obiad jeszcze zawcześnie, trzeba więc chodzić po martwej w tej chwili arteryi głównego ruchu Edynburga, i przyglądać się... szczelnie zaryglowanym sklepom i kawiarniom.
Ale oto jakąś procesyę spostrzegam w dali. Procesya dziwna, z samych świeckich złożona, a przeważają w niej mężczyźni, co ją tem bardziej od naszych procesyi odróżnia. Na czele postępuje dwóch porządnie ubranych ludzi, w ręku zamiast chorągwi trzymają proste kije, a na piersiach wiszą im drewniane tablice, na których olbrzymiemi głoskami, czytam sentencye biblijne.
„Wiedz o tem, — stoi na jednej, — że za wszystkie twoje czyny, Bóg sądzić cię będzie“, a na drugiej: „Bóg tak umiłował świat, że zesłał ukochanego swego Syna, a kto wierzy w niego, nie zginie nigdy, lecz będzie miał żywot wieczny“. Na chodnikach przystają ludzie, ci i owi podchodzą bliżej, odczytują słowa Pisma świętego i idą dalej, rozważając ich głęboką prawdziwość. A procesya tymczasem postępuje w milczeniu dalej, przechodzi ulice: Książąt, Jerzego i Królowej, zatacza koło, niedaleko Calton-Hill i tonie w krętych zaułkach starych Canongate i High street. Nikt z uczestników procesyi nic nie mówi, nikt nie stara się zwrócić niczyjej uwagi, — niemy korpus cicho stąpa jak legjon duchów z lepszego świata, i niemą bronią pokonywa opornych.
Szedłem tak za tym korpusem przez parę ulic i obserwowałem uważnie wrażenie, jakie sprawiał. Wrażenie to nie było wszędzie jednakowem, wszędzie przecież odbijało się na twarzach przechodniów. Tylko, że gdy w nowej części miasta, ludzie z inteligencyi przystawali jedynie i odczytywali wypisane na ruchomych tablicach sentencye z biblii, w starej, lud łączył się gromadnie z procesyą i co krok powiększał jej objętość. Stało się więc, że gdy z pod Góry zamkowej wyruszyło w drogę zaledwie kilkunastu ludzi, na High street już ich było paręset, a gdy obszedłszy oba miasta, procesya u stóp Holy rood rozchodziła się nareszcie do domów, wielki plac przytykający do tego historycznego zamku, niemal, że pomieścić wszystkich nie mógł. Tak rzeka wązka i płytka w początkach, w biegu swym powiększa się mnóstwem górskich potoków, a gdy wreszcie stanąwszy u kresu swojej drogi, kończy swój żywot w bezgranicznego oceanu falach, to wzbogaca jego nurty obfitemi i czystemi wodami, zaczerpniętemi z mętnego nieraz źródła. Ta procesya, którą tu przed chwilą widziałem, to właśnie rzeka, ściągająca ku sobie potoki głów ludzkich, oczyszczająca je z kału, w którym się przez cały tydzień walały, i oddająca wreszcie, morzu codziennych, wielkiego miasta potrzeb. Kto wątpi o tem, że ten kto się dotknął fali tej rzeki, będzie czystszym i świętszym od tego, kto pozostał poza jej wpływem?
Naprowadziłem raz rozmowę o tym wpływie z pewnym Szkotem.
— Trzeba panu wiedzieć, — mówił mi — że u nas mimo wielu kościołów i religijnych towarzystw, wielu ludzi o Bogu nic nie słyszy. Zajęci pracą lub upadli w rozpuście, ludzie ci nie poddają się żadnej propagandzie, milczą na głos nawołujących ich do upamiętania i pokuty. Otóż i ich zostawić w spokoju nie można. Duchowny trafić do nich nie może, towarzystwo misyjne spotkałoby się z impertynencyą na progu ich domostw, trzeba więc ich w jakikolwiek sposób ratować od zatracenia. Sposobem tym, jest obudzanie ich ciekawości. Co Niedziela więc, procesye takie przechodzą przed ich oczami, zmuszają nieledwie do przystawania na ulicy, i odczytywania tekstu biblii. Z początku patrzą oni na kroczących z tablicami na piersiach, jak na warjatów, później jednak uczucie szyderstwa zamienia się w nich w pewien interes, zaczynają przyglądać się im bliżej, odczytywać to, co na tablicach jest napisane, a zczasem, nieznacznie postępują z procesyą kawał drogi, by następnie obchodzić wraz z nią całe miasto.
Znałem — ciągnął dalej mój Szkot — takiego, który gdy do Szkocyi powrócił z Indyi Wschodnich, nie wierzył w Boga i szydził ze wszystkiego, co siłą i pieniądzem nie jest, a dziś spotkasz go Pan co Niedzielę w Tronchurch, gdzie za innymi głosem ochrypłym i starym, ciągnie melodję, z której naigrawał się jeszcze przed rokiem. Co sprawiło, że ten wilk morski i tysiące podobnych mu bezbożników, podniosło się z nędznego prochu zmaterjalizowania i ateizmu? W pierwszej linii takie procesye uliczne, dalej towarzystwa biblijne, Temperance hotele i kazania uliczne“.
Temperance - hotele! Ale może należy im się teraz słów kilka, zwłaszcza też, kiedy się pisze o Niedzieli, i kiedy ma się zabrać do spożywania obiadu, którego, jak powiedziałem wyżej, prócz w hotelach, nigdzie w Edynburgu i w całej Szkocyi nie dostaniesz w Niedzielę.
Ale przedewszystkiem, co to są Temperance hotele?
Jak sama nazwa wskazuje, są to hotele umiarkowania, lecz sama nazwa bez dalszego objaśnienia niewiele mówi. Trzeba więc o tem, co stanowi ich treść, powiedzieć słów kilka.
Wiadomo ze statystyki, że nigdzie niema tylu nałogowych pijaków, co pod berłem królowej Wiktoryi. Ostry klimat, nawyknienia nabyte na morzu, a może po części i nędza, która tu jest większą niż gdzieindziej, wszystko to sprawia, iż piją tu na potęgę, że miljony litrów alkoholu wychodzą na przestrzeni Wielkiej Brytanii i Irlandyi codziennie. Otóż fakt ten, do moralistów i myślicieli, przemówił nakoniec gromkim głosem, skłonił ich do wystąpienia do walki z nałogiem, którego rezultatów przewidzieć nawet było niepodobna. Na całej więc wyspie, potworzyły się od lat dziesiątków towarzystwa wstrzemięźliwości, na kazalnicach rozległ się głos, nawołujący do umiarkowania, w setkach tysięcy egzemplarzy rozrzucone zostały po całym kraju książki, wykazujące okropne następstwa pijaństwa. Zawrzała więc na całej linii śmiertelna walka z nałogiem strasznym, udział w tej walce przyjął każdy, komu dobro i przyszłość kraju, kamieniem leżały na sercu.
Jednym z legjonów w tym szeregu borykających się z pijaństwem, są właśnie Temperance hotele, gdzie za żadne skarby świata, przyjezdny nie zobaczy kieliszka wódki, ani szklanki piwa. Jak szeroka i długa Wielka Brytanja, wszędzie spotkasz je w najmniejszem nawet mieście, a w Edynburgu masz ich kilkanaście, porozrzucanych po najprzeróżniejszych ulicach stolicy.
Ale jakaż rola jest tych hoteli w walce z pijaństwem, jak szerokie koło ich wstrzemięźliwego na ludność wpływu? Informowałem się w tym względzie w dobrych źródłach, i oto czem mogę się podzielić z czytelnikiem.
Przedewszystkiem zaznaczyć tu należy, że Anglik w walce z nieprzyjacielem nie pogardza najsłabszym sprzymierzeńcem, wie o tem bowiem, że w sumie skoalizowanych sił, i najmniejsza bez znaczenia nie jest. Widząc, że złe jak rak toczy organizm jego ludności, postanowił usunąć to złe, i na całej linii rozpoczął przeciwko niemu ogień śmiertelny. Mamy więc tam na polu tej z pijaństwem walki, ciężkie armaty Krupa, mamy kartaczownice i najzwyklejsze jednorurki. Temperance hotele, są właśnie tą ostatnią, najsłabszą w walce bronią, ale że jest ich tam wiele w szeregu, przeto broń ta potężnie razi nieprzyjaciela. Wprawdzie ten nieprzyjaciel, aby został dosięgniętym ich pociskiem, musi sam podejść, gdyż one go szukać nie potrafią, ale gdy raz podejdzie, nie wyjdzie już ztąd takim, jakim przyszedł.
Jeżeli faktem jest bezspornym, że w Anglii i Szkocyi najwięcej piją, zaprzeczeniu uledz i to nie może, że najwięcej tam podróżują. Podróżują bogaci dla przyjemności, biedni dla chleba, i ci i tamci z konieczności zatrzymywać się muszą w hotelach. Jak powiedziałem, Temperance hotele znajdują się w tym kraju na każdem miejscu, niema miasteczka, gdzieby ich przynajmniej paru nie było, a są takie, gdzie niema innych. Otóż gdy podróżujący zatrzyma się w hotelu takim, nagle znajduje się wśród otoczenia wcale innego od tego, w którem wzrósł. Przy obiedzie przywykł w domu pić piwo i wódkę, tu mu podają czystą wodę, przywykł tam przeciążać żołądek ciężkiemi potrawami, tu go częstują rybą, jajami i kawałkiem pieczonego mięsa. Nie podoba mu się to niezawodnie, gniewa się sam na siebie, że tu przyszedł, przysięga sobie, że tu nie przyjdzie już nigdy, ale w końcu dochodzi do przeświadczenia, że i bez wódki bliźni jego żyć mogą. Kiedy więc raz drugi wydostanie się na świat, — przez ciekawość, dla odmiany zwykłego trybu życia, zachodzi znów do takiego Temperance hotelu, i tym sposobem powoli, przerywając kiedy niekiedy swoje alkoholowe libacje w domu, przywyka do wstrzemięźliwego życia. Naturalnie dzieje się to bardzo powoli i nie z każdym, są tacy, którzy gdy raz wpadną do takiego hotelu, stronią już potem od niego niby od zarazy, jak słyszałem o takich na Canongate, którzy systematycznie spluwają, gdy widzą przechodzącą w Niedzielę procesyę z wierszami biblii, ale zawsze Temperance hotele swoje robią, a że ich jest w kraju bardzo dużo, przeto ta wspólna ich robota, dochodzi nawet do wcale pokaźnych rozmiarów. W rzędzie więc umoralniających środków, zajmują one ostatnie prawda, ale nie pozbawione znaczenia miejsce, należało im się więc słów kilka przy opisie Niedzieli w Edynburgu, tym dniu, w którym wszystko, co się publicznie robi, umoralnienie tylko ma na celu, zwłaszcza też, gdy wobec pozamykanych restauracyi w mieście, tu tylko można za tańsze niż w innych hotelach pieniądze, dostać zdrowy i pokrzepiający ciało posiłek.
Siedzę więc przy obiedzie w Temperance hotelu w Edynburgu, jednej z trzech Niedziel, które przebyłem w tem mieście. Obok mnie moja żona, z którą odbywałem podróż po Szkocyi, dalej jakaś w średnich latach pani z kilkunastoletnim podrostkiem, dwóch młodych panów i zgrzybiała staruszka. Przed nami talerze, nie wykwintne lecz czyste, na środku stołu gąsiorek z przejrzystą wodą, pszenny chleb w symetrycznych pokrajany kawałkach na półmisku, i nieodstępne przy śniadaniach i obiedzie w Anglii i Szkocyi żółte i czerwone konfitury, na salaterkach. Podają nam zupę z grzybami, rybę solę z gotowanymi kartoflami, szynkę z jajami i groszkiem. Wszyscy spożywają obiad w milczeniu i popijają zimną wodą.
Please, — daje się słyszeć głos jednego z panów — please a bottle of ginger beer (proszę o butelkę piwa imbirowego).
Za chwilę dziewczyna przynosi mu to, czego żądał.
Ginger beer jest zupełnie biały, w niczem z pozoru do naszego piwa niepodobny, ale zawsze tak, czy inaczej, rozumuję sobie, jest piwem, gdyż nie nazywałby się beer.
— O, — pomyślałem sobie — panowie Szkoci, piękną jest wstrzemięźliwość wasza, i przypomniała mi się w tej chwili upowszechniona na lądzie stałym anegdota, mająca najwymowniej świadczyć o obłudzie angielskiej.
Anegdotę opowiedziałem sąsiadowi.
— John — mówi właściciel sklepu do chłopca — nasypałeś piasku do mąki?
— Tak panie.
— A gipsu?
— Także.
— A dolałeś wody do wina?
— Nie inaczej.
— No, to dobrze, teraz możemy iść do kościoła i śpiewać psalmy, gdyż dziś właśnie mamy Niedzielę.
I chcąc zdemaskować tu w tym Temperance hotelu taką szkaradną obłudę, proszę dla siebie o butelkę piwa imbirowego.
— Ależ to nie piwo, tylko woda sodowa z imbirem — wołam, wychyliwszy kieliszek.
— Tak jest, panie - odpowiada poważnie gospodarz hotelu.
— A ja sądziłem...
— Sądziłeś pan, że pod tą nazwą przemycamy do żołądków naszych gości piwo? Jeżeli tak, to byłeś pan w grubym błędzie. W Temperance hotelu piwa i wódki nie znają, a komu czysta woda nie wystarcza, temu dają ginger beer, w tem jedynie podobny do piwa, że rozpuszczony w wodzie sodowej imbir, nie szkodząc zdrowiu, podobnie jak piwo rozgrzewa żołądek.
Zawstydziłem się przed samym sobą na myśl, żem przypuszczał i tu obłudę angielską, i odtąd z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuję wszelkie anegdoty, wymyślone przez lekkomyślnych mieszkańców stałego lądu Europy, dla ośmieszenia wśród wyspiarzy brytańskich tego, czego w domu u siebie nie mają.
Po obiedzie zatrzymałem się w moim Temperance hotelu dłużej. Zwiedziłem numery mieszkalne, wdałem się w dłuższą rozmowę z jego właścicielem. Z tej rozmowy dowiedziałem się, że Temperance hotele w Anglii i Szkocyi, cieszą się niezwykłą popularnością, że bardzo często miejsca w nich dostać niepodobna, a że przy zwiedzaniu numerów mieszkalnych dostrzegłem moralne sentencye biblii, wypisane różnokolorowemi literami na ścianach, przeto domyśliłem się ich wpływu na średnie zwłaszcza klasy społeczne. I gdym spożywszy w takim hotelu obiad, opuszczał go, by zobaczyć jak Edynburg wygląda w Niedzielę popołudniu, długo jeszcze stały mi na pamięci słowa, jakie w każdym nieledwie pokoju czytałem: „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił! Święcą go w Edynburgu w Niedzielę rano, święcą i popołudniu, i rano i popołudniu bowiem, wszelki ruch w mieście jest wstrzymany. Różnica pomiędzy dwiema porami tego dnia ta, że gdy rano, zwłaszcza też podczas nabożeństwa, rzadko ujrzysz cab na ulicy, popołudniu u stóp pomnika Waltera-Scotta, stoi ich już kilka, jedno i dwukonnych. Jest to ustępstwo wymaganiom czasu, dawniej bowiem w Niedzielę, nie widziałeś ani jednego konia na ulicy, wszystko co żyło, musiało świętować. Ale zwyczaj ten był zbyt niedogodnym, zwłaszcza też, dla coraz liczniej napływających do stolicy Szkocyi cudzoziemców, więc upadł on ku wielkiemu zgorszeniu tłumów, uważających po dawnemu jazdę w Niedzielę za profanacyę dnia świętego. Chociaż jednak w Niedzielę jeżdżą cab'ami po ulicach, przecież religijne towarzystwa gorliwie agitują przeciwko i tej niewinnej rozrywce. Miałem na sobie żywy tego dowód, gdym pewnej Niedzieli rano, nie wiedząc co z czasem robić w Edynburgu, zapragnął udać się w okolice miasta do Queensferry!
Chcąc urzeczywistnić mój zamiar, zaszedłem na stacyą Waverley i tam istotnie znalazłem jedyny Hansom-cab, jednokonny wózek na dwóch kołach, z siedzeniem dla powożącego w tyle. Jest to wózek, będący w powszechnem użyciu w Anglii i Szkocyi, zgrabny i lekki, więc stosowny do najdalszych podróży. Pytam, za ile mogę jechać do Queensferry, otrzymuję odpowiedź, że za 10 szylingów, wydaje mi się to nieco zawiele, ale jest Niedziela, cab'ów na ulicach nigdzie nie widzę, więc zgadzam się na cenę. W chwili kiedy stawiam nogę na stopniu, podchodzi do mnie jakiś porządnie ubrany jegomość i kłaniając się zlekka, podaje zadrukowaną kartę papieru. Ukłon za ukłon oddaję, biorę papier, a za chwilę moja jednokonka toczy się szybko po gładkim jak posadzka bruku ulicy książąt.
Dla oryginalności, niech mi wolno będzie przetłómaczyć czytelnikowi na język polski to, co po angielsku wyczytałem na tej karcie.
Oto dosłowna treść:

„Pamiętaj obserwować poranne nabożeństwo w dniu Niedzielnym.
Dlaczego?
1) Cały ten dzień jest poświęconym, i pobożnie spędzonym być winien, na publicznych, domowych i sekretnych ćwiczeniach ku czci Pana.
2) Nabożeństwo poranne jest zazwyczaj i naturalnie, najczystszem, najlepszem, najprędzej prowadzącem do duchowego podniesienia i urobienia człowieka, do pocieszenia go w boskiem życiu.
3) Prawdziwi chrześcijanie zazwyczaj (a zapewne gdy ku temu mają sposobność wszędzie) zbierają się razem rano w dniu Pańskim. Głoszą oni wtedy te oto słowa:

„Bądź pozdrowiony, o dniu odpoczynku
„Który Bóg powołuje do życia“.
„Głosowi memu będziesz przysłuchiwał się rano“.
„Wcześnie szukać ciebie będę“.
„I iść będę w radosnym nastroju
„Ku poznaniu twojej woli, Panie“.

4) Zaniedbujący służbę Pana w Niedzielę rano, w różny sposób zabijają swój czas: ci oddając się zwykłym swoim zajęciom, inni kupując, sprzedając i robiąc rachunki, inni dalej nic nie robiąc, paląc, pijąc, gawędząc, pisząc listy lub czytając lekkie książki i gazety, i wreszcie inni podróżując po lądzie i po wodzie, lub kucharząc i przygotowując niedzielny obiad.
5) Tymczasem złe wypływające z profanowania porannego nabożeństwa w Niedzielę, jest wielkiem i rozlicznem. Nietylko dzień ten jest sponiewieranym, służba Pańska zbezczeszczoną, zaniedbanem zbawienie duszy, ale zły przykład daje się tym sposobem drugim, straszny wpływ wywiera się na nich. I napewno niczego dobrego nie można się już spodziewać po reszcie dnia, którego początek zeszedł tak bezprzykładnie.

Dlatego też przyjaciele i sąsiedzi, rozważcie to sobie głęboko, żałujcie gorąco przeszłości, patrzcie na krzyż Chrystusa przebaczenia, i jeśli Bóg wam dozwoli jeszcze dożyć następnego dnia świątecznego, idźcie do przybytku Przedwiecznego, gdzie odbywa się służba Pańska, przysłuchujcie się tej służbie z pokorą, stosujcie się do nauk słyszanych w kościele, i żyjcie w myśl tych nauk. A wtedy dobrze będzie się wam działo za życia, lepiej w chwili śmierci, a najlepiej na tamtym świecie“.

Oto dosłowna treść kartki, która znajdowała się u mnie. Gdybym ją dostał był i przeczytał wcześniej, zanim wsiadłem do Hansom-cab’u, kto wie, czy chcąc zgotować sobie to dobro, jakiego zapowiedź wyczytałem w końcu, nie byłbym ponownie poszedł do kościoła St. Giles, choć tam przykładnie już jednej Niedzieli, spędziłem cały Boży poranek. Ale dostałem ją zapóźno, mijałem już gmach hotelu Balmoral, dojeżdżałem do pałacu Royal Institution, zkąd droga zwracała się na prawo, spaliłem poza sobą zatem okręty, na głos więc moralizatorski musiałem pozostać obojętnym. Ale głos ten jednak zrobił swoje, przypomniał mi obowiązek, który tak wielu, zwłaszcza też w naszym kraju, zaniedbuje, i niezawodnie powstrzymałby mnie w przyszłości od wyjeżdżania o tej porze w dniu świątecznym poza miasto, gdybym naturalnie... nie był cudzoziemcem w tym kraju, nie podróżował po nim dla nauki, i nie pragnął w jak najkrótszym czasie, jak najwięcej zobaczyć i skorzystać. Ale też Anglicy rozrzucając po mieście takie kartki, nie na cudzoziemców liczą, wiedzą oni w jaki sposób cudzoziemcy w Europie Niedziele przepędzają, chodzi im więc tylko o ratowanie swoich, zwłaszcza też tych z pomiędzy nich, którzy często jak zwierzęta w lesie, bez kierunku idą po drogach życia. Tych właśnie umoralniają takie odezwy, tym właśnie przypominają słowa: „święć święto Pańskie“ i w połączeniu z innymi środkami religijnych i prywatnych towarzystw, powstrzymują nad przepaści głębiną.
Rozmyślam nad tem i widzę, że w dali ukazuje mi się most na Forthie. Jest to kres mojej podróży. Chowam do kieszeni kartkę, ale przedtem rzucam na nią ostatnie spojrzenie. Na czele jej czytam słowa: fifty fourth milion, „pięćdziesiąty czwarty milion“ i wyraz „Stirling“. Co to znaczy? Oto, że na kilkumilowym trakcie między Stirlingiem a Edynburgiem, towarzystwa religijne rozrzuciły już pięćdziesiąt cztery miljony takich kartek. Pięćdziesiąt cztery miljony! wierzyć się temu nie chce, a jednak tak jest. Z tych pięćdziesięciu czterech miljonów, niechby poszło na marne, myślę sobie, pięćdziesiąt, zawsze cztery zrobiły swoje. Zwarty ich szereg kołatał przecież ciągle do serc zatwardziałych, czyż podobna więc, aby nie zrobił nic? To też zrobił, i dziś jeżeli pusto jest i głucho w takim Edynburgu w Niedzielę rano, a pełno jedynie w kościołach, jeśli po ulicach miasta i po trakcie prowadzącym do Queensferry, jeżdżą tacy tylko bezbożnicy jak ja, to zasługa to tych pobożnych zgromadzeń, które oplótłszy nitką pajęczą kraj cały, cicho i głośno, publicznie i prywatnie, na kazalnicy i takie mi właśnie kartkami wołają do każdego zosobna i do wszystkich razem: „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“.
Ale ja pojechałem do Queensferry. Zobaczyłem budujący się na Forthie most, przeszedłem się po ulicach modlącego się jak Edynburg miasteczka i nad wieczorem powróciłem do stolicy. Z kolei więc rzeczy, opisać muszę jak Edynburg wygląda w Niedzielę, gdy zmrok zapadnie.
Wysiadam na ulicy High street, niedaleko gmachu parlamentu. Hansom-cab, jakby zawstydzony tem, że jeździł ze mną, powoli oddala się w stronę Canongate i Holy rood. Na ulicy jakby wymiótł. Nigdzie konia, nigdzie człowieka, w oknach tylko spostrzegam twarze niewieście schylone nad czytaniem biblji. Nagle dolatuje mnie z boku głos. Oglądam się i widzę gromadę ludzi, w środku której jakiś mężczyzna średnich lat, żywo rozprawia, gestykulując energicznie rękami.
Podchodzę ku gromadzie, i w uszy moje wpadają następujące słowa:
„Bracia w Chrystusie, Niedziela jest daną nam od Boga po to, byśmy w dniu tym cześć Mu oddawali. A jakże spełniamy wolę Jego? Oto zamiast czytać biblję w rodzinach, oddajemy się rozmowom światowym, używamy niedozwolonych przyjemności, pijemy i gramy po całych wieczorach w karty. Pamiętajmy, że po życiu wesoło spędzonem, czeka nas sąd surowego Sędziego, który zażąda po śmierci rachunku z naszych sprawek. A z jakiemże obliczem staniemy przed tym sądem?“
I w tym duchu ciągnął z kwadrans rzecz swoją. Gdy skończył, wystąpił na środek z tłumu inny i rozdawszy zebranym zadrukowane kartki zaintonował psalm pokutny. Wszyscy zaczęli śpiewać, i przez kilka minut, z tej starej i brudnej uliczki Canongate w Edynburgu, szła do nieba melodya smętna i łzawa, jak los tych, którzy ją skruszeni tu nucili.
Śpiew ustał, ale zebrani nie rozeszli się zaraz po nim do swoich domów. Z pośród stojących na ulicy, wysunęła się postać nowego kaznodziei, i do uszu moich doleciały znowu gromkie słowa, nawołujące do święcenia Niedzieli i pobożnego życia.
Była już godzina dziewiąta wieczorem, należało mi pociągnąć ku domowi. Przed odejściem jednak spojrzałem raz jeszcze na zebranych. Byli to przedstawiciele gminu, w całem znaczeniu tego słowa. Żony rybaków, majtkowie okrętowi, tragarze, rzemieślnicy... Bieda malowała się na ich odzieniu, skrucha na twarzach, a w oczach wszystkich? w oczach przebijało się zadowolenie z przepędzenia w sposób wskazany przez Pana, dnia Pańskiego. Mój Boże, pomyślałem sobie odchodząc, jakąż dobroczynną potęgą jest religja, jeśli zdolną jest ona choć raz na tydzień wlać ukojenie i balsam w te biedne i chore dusze, w które świat możnych i potężnych, wlewa co dzień gorycz ciężkiej walki o byt, i truciznę gorzkiej nędzy i poniewierki!...
Za chwilę stałem przed pomnikiem Waltera-Scotta na Princess-street i... przysłuchiwałem się nowemu ulicznemu kazaniu. Tak jest, właśnie rozmyślałem nad tem, przechodząc przez most łączący stare miasto z nowem, że pobożność gnieździ się chętniej w ubogich dzielnicach miast wielkich, niż tam, gdzie mieszka zamożna ludność, gdy około pomnika wielkiego romantyka Szkocyi, spostrzegłem wielką gromadę ludzi. Podchodzę ku niej, i spotykam się z tem samem zupełnie co na ulicy Canongate. Było to zupełnie to samo, ale jakżeż różne od tego co tam widziałem. Tak samo, jak tam, kazanie o święceniu Niedzieli głosił jakiś cywilny pan z tłumu, tak samo inny rozdawał kartki z cytatami z biblii, tak samo intonowano tu chórem psalmy, ale skład modlących się na tej pierwszej w stolicy arteryi ruchu, jakże był różnym i do tamtego niepodobnym. Wszystko ludzie z inteligencyi, kobiety w świątecznych ubraniach, mężczyźni należący do najwyższych sfer społeczeństwa. A i sama forma kazania jakże odmienną była od tamtej. Tam człowiek prosty, prostemi słowy, rozwodził się nad zmysłowemi karami w przyszłem życiu za profanowanie dnia świątecznego, tu przedstawiciel klas oświeconych rozprawiał mądrze o etycznem znaczeniu dla człowieka poszanowania tego dnia. Warto się było słowom jego przysłuchać, wiele z nich bowiem nauczyć się można było, — to też każdy przysłuchiwał się im uważnie. Znać było, że każdy śledził uważnie za wątkiem myśli mówiącego, że przekonywał się coraz bardziej tem, co słyszał, że jeżeli dotąd zaniedbywał się w tym względzie, odtąd już przyrzeka sobie radykalną zmianę w swem życiu i poprawę. A i śpiew, jaki nastąpił po tem kazaniu, jakże niepodobnym był do śpiewu z ulicy Canongate. Tam była co prawda harmonja w głosach, ale więcej z instynktu niż z nauki, tu widziałeś, że masz do czynienia z wyrobionym chórem, który popisywać mógłby się nawet na koncertowej estradzie. To też kogo słowa mówcy nie ciągnęły, lgnął do tej melodyi uroczej, jaką tu słyszał, i tak tłum zrazu złożony z kilkunastu osób, wzrósł w krótkim czasie do kilkudziesięciu, i stworzył się tym sposobem przed oczami memi obraz, jakiego nigdy nie zapomnę. Kilkadziesiąt osób ze sfer najwykwintniejszych miasta, śpiewało głośno pod gołem niebem psalm radości i uwielbienia, melodya zapożyczona nie z tego świata, potężnym tonem szła prosto przed tron Przedwiecznego, a na to wszystko księżyc przysłonięty mgłami północy, słał spokojnie melancholijne promienie, niby pozdrowienie niebieskie tej poczciwej ziemi, która w ten sposób Panu nieba cześć oddawała.
Stałem w tłumie i przysłuchiwałem się śpiewowi. Nagle podchodzi ku mnie jeden z zebranych i wkłada mi w rękę złożony papier. Rozwijam papier i widzę... psalm. Była w tem lekka przymówka do mnie, że nie śpiewam. W słuchałem się lepiej w ton melodyi, i za chwilę w gromadzie zebranych nie stanowiłem już rozdźwięku, i o co najgłówniej wszystkim chodziło, nie szerzyłem niemą moją postawą zgorszenia.
O godzinie 10 wieczorem, wszyscy rozeszli się do domów, na ulicy Princess-street zapanował grobowy spokój, w oknach domostw pogasły jaskrawe światła, i modlące się przez cały dzień miasto, ułożyło do snu głowę. Był to już koniec Niedzieli w Edynburgu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak powiedziałem już wyżej, w stolicy Szkocyi przepędziłem trzy Niedziele. Podróże moje po tym ciekawym i romantycznym kraju, tak się układały, żem na Niedzielę zawsze mógł powracać do tego miasta. I cóż-bo mógłbym robić w tym dniu poza niem? Jeżeli tu wszystko świętuje, to świętuje daleko ściślej na prowincyi, gdzie, jak wszędzie, obyczaje są surowsze, ściślejsze życiowe wymogi i rygory. W Edynburgu, przynajmniej w hotelach jeść dostanie, na prowincyi można umrzeć z głodu, a że żadna z większych linii kolei żelaznych w dniu tym nie funkcyonuje, że nawet do takiej metropolii jak Londyn, dostać się niepodobna, przeto z konieczności trzeba siedzieć na miejscu, gdy się tu przyszło. Siedziałem więc, i prawdę powiem, nie żałuję tego, zapoznałem się bowiem dokładnie ze stroną życia duchowego w tym dniu, dzielnych i sympatycznych mieszkańców czarodziejskiego miasta.
A życie to jest i przykładne i imponujące zarazem, ten powszechny obowiązek czy zwyczaj święcenia dnia świętego, ma coś niezwykłego w sobie, a ta karność, z jaką się tu każdy poddaje, w krew całego narodu weszłym prawidłom, przejmować musi prawdziwym każdego szacunkiem. I nie zgodzę się nigdy z tymi, którzy napadają na takie święcenie Niedzieli, ze względów, że zamykając miejsca niewinnej zabawy i uciechy przed ludem, pcha go w ramiona rozpusty i wymykających się z pod kontroli ogółu miejsc publicznych, miejsca te bowiem znajduje zawsze i u nas ten, kto w innych nie czuje się na swoim stołku, ale za to nie znajduje tego uroczystego nastroju, jaki tu przebija się, że tak powiem, w każdym atomie powietrza, które bezwiednie wciągać musi do swoich płuc.
„Życie trudniej nieraz przeżyć — powiada Rogosz — niż głowę oddać pod topór kata. Są zawody, które nas zmysłów pozbawiają, są boleści, pod których brzemieniem bezsilni upadamy. Wtedy jedyną naszą dźwignią wiara, jedyną osłodą religja, jedyną ucieczką Bóg“. Otóż ta głęboka prawda jest treścią życia tego miasta i tego kraju w dniu niedzielnym, otóż to ona przeinaczyła tu wszystko. Ale przeinaczywszy, dokonała swego, podniosła stopień moralny narodu, dźwignęła go na niedościgłe wyżyny duchowego życia. Dlatego też, chociaż doznawałem na sobie nieprzyjemnych skutków zastosowania jej w praktyce w Edynburgu, nie sarkałem na surowość zakonu, poddawałem się mu z pokorą. I acz wyznawca religii innej, acz wykołysany na cywilizacyi odmiennej, chyliłem głowę przed tem, czego tu w Niedzielę byłem świadkiem, bo widziałem, że tu ściślej niż gdzieindziej wykonywany jest rozkaz Pana, „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“. A że myślą przewodnią tego rozkazu, jest oderwanie człowieka od nędz tego powszedniego życia, i postawienie go, choć raz jedyny w tygodniu, oko w oko z Bóstwem, że umoralniające znaczenie jego, nikomu się z przed oczu nie wymyka, przeto nic zaiste w tem dziwnego, że spędzając Niedzielę w Edynburgu, cierpliwie znosiłem krępujące wolę moją więzy, bom czuł, że źródło ich spoczywa w szlachetnej chęci uduchowienia mnie w dniu tym, razem z innymi. I dziś więc jeszcze, kiedy te wspomnienia spisuję, myślą nieraz w Niedzielę wybiegam na daleką Północ, i w myśli chętnie przeżywam tam ten dzień od poranku aż do zmroku, choć wspomnienie ograniczeń, jakim tam wtedy ulegałem, nie zatarło się przecież i nie zatrze się tak prędko w pamięci mojej. Ale czyż każdy z nas, pytam, nie składa chętnie woli swojej na ołtarzu woli powszechnej, jeżeli czuje, że ta ostatnia, zmierza do osiągnięcia czegoś świętego i wielkiego, czego siła pojedyńcza i pojedyńcza wola, osiągnąć nie są w stanie?..




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.