Odgłosy Szkocyi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Z Londynu do Edynburga. — York i śmieszny historyczny wypadek w Yorku. — Widok miasta z Princessstreet. — Edynburg stary i nowy. — Holy-rood. — Krótki rys dziejów tego opactwa. — Galerya obrazów. — Przed portretem Maryi Stuart. — Czy królowa szczęśliwa? — Pokoje lorda Darnleya i Maryi. — Pokój, w którym przelaną została krew Riccia. — Ruiny kaplicy. — Przechadzka po Canon-gate. — Dom Knoxa. — Piękna grzesznica i surowy asceta.

York i New-Castle, są punktami, na których jadący z Londynu do Edynburga, zatrzyma dłużej uwagę swoją. Wśród jednostajnej aż do granic Szkocyi drogi, punkta te nie wyróżniają się bynajmniej pięknością swoją, ale interesem, jaki obudzają w podróżnym, pierwszy dzięki swej przeszłości, drugi z powodu handlowego swojego znaczenia.
I tak York, z wspaniałą, bodaj czy nie najwspanialszą w całej Anglii katedrą i 24 kościołami, jest dla Anglika nieledwie że tem, czem jest Rzym dla katolickiego świata.
Wprawdzie pod tym względem Canterbury współzawodniczy z Yorkiem o palmę pierwszeństwa, ale zdaje się, że Yorkowi palmy tej z rąk nie wydrze. Z powodu rywalizacyi z sobą tych dwóch miast, a raczej dwóch osiadłych w nich arcybiskupów, przypomina mi się, kiedy tu bawię, zdarzenie, które historya uświęca swoją pieczęcią i powagą. W czasie namaszczania jednego z królów Anglii, przybył pierwszy do kościoła na ceremonję arcybiskup Yorku i zajął naturalnie pierwsze przy tronie miejsce. W chwil kilka potem, nadchodzi duchowny dostojnik z Canterbury, a widząc zajęte przez niego pierwsze siedzenie i nie chcąc siadać na drugiem, sadowi się bez ceremonii na kolanach swojego rywala.
Co potem nastąpiło, o tem dzieje Anglii dyskretnie milczą, Anglik jednak, z którym o tem zdarzeniu mówię, utrzymuje, że arcybiskup Yorku miał wszelkie prawo usiąść pierwszy.
New-Castle nie ma takich wspomnień, ale nie towarzyszy mu też i podobna jak Yorkowi z powodu niego śmieszność. Jest to przedewszystkiem miasto interesu, zamieszkałe przez przedsiębierczą ludność, które energja jego mieszkańców, w związku z położeniem geograficznem nad wielką rzeką, niedaleko morza, wysunęły na plan pierwszy tu na północy. To też należy mu się z tego względu wzmianka, zwłaszcza też, że po opuszczeniu go w drodze do Edynburga, nigdzie już podobnego mu nie znajdujemy. Istotnie, pociąg przebywszy wspaniały i śmiały aż do zuchwalstwa most na rzece, przerzyna małemi już tylko osadami zaludnione miejsca, na samej granicy Anglii i Szkocyi, pod miastem Berwick rozstaje się z morzem, które mu z małemi przerwami towarzyszyło do New-Castle i gwałtownie skierowawszy się na zachód, zakreśla niewielki zresztą łuk i ginie na stacyi Waverley, wśród najludniejszej ulicy Edynburga, nieopodal od wspaniałego pomnika, wielkiego romantyka Szkocyi, Waltera Scotta.
Kiedym znużony ośmiogodzinną podróżą, a więcej jeszcze szalonym pospiechem pociągu, który z nieznaną mi dotąd szybkością pruł przestrzeń rozdzielającą dwie stolice Wielkiej Brytanii, pochylony od długiego siedzenia w jednem miejscu, z pakunkiem podróżnym, wydostał się na wolne miejsce, oczom moim przedstawił się prawdziwie czarodziejski widok.
Stałem na progu, bezsprzecznie jednej z najpiękniejszych i najoryginalniejszych ulic w Europie. Przede mną wznosiły się sześciopiętrowe gmachy, ogromem swoim przypominające olbrzymie budowle na Trafalgar square w Londynie, za mną w wądole sztucznie dla kolei żelaznej wydrążonym, kłęby pary wyzywająco buchały w niebo, i na prawo i na lewo snuła się długa i szeroka arterya ruchu, z jednej strony zamknięta rzędem hotelów i sklepów, roztaczających przed podróżnym najpiękniejsze produkta pracy i genjuszu Szkotów, a z drugiej niosąca wzrok twój przez ogrody ubrane wspaniale kwieciem i łąki umajone murawą, w stronę szerokiej piramidy, na której jak jaskółcze gniazda, poprzylepiały się dziwaczne i szydzące z wszelkiej architektury gmachy, zasiane tu na tem miejscu rękami współczesnych Maryi Stuart, na podziw dla wspominających piękność i błędy, tej nieszczęśliwej ale i występnej męczennicy w koronie. Gdzie okiem rzucę, góry przyozdobione budowlami przeróżnemi. Tu Calton - Hill z pomnikiem Nelsona i kolumnami greckiemi, mającemi być pamiątką narodowej sławy, tam garb wysoki, przystrojony ruinami dawnej siedziby szkockich królów, a tam znowu nagi Arthur seat, jedna z najpiękniejszych wyniosłości w mieście, przeglądający się kokieteryjnie w zwierciedle podmywających jego skaliste stopy jezior. A na północy płynie szybko Fortha, jakby jej spieszno było dostać się co rychlej w objęcia jej oblubieńca morza, a na wschodzie szumią groźnie bałwany, jakby nam chciały rzewne śpiewać pieśni, o narodowej, zamarłej już dziś na wieki Szkotów chwale, nad tem zaś wszystkiem ołowianego nieba brudne obłoki, tak brzydkie i nie pociągające gdzieindziej ku sobie, 32]a przecież tak głębokie i tyle rozlewające cichej poezyi tu na tej północy dokoła. Kiedym wysiadł z wagonu kolei żelaznej i pierwszy krok na tej ulicy książąt postawił, deszcz gęsty niemiłosiernie rosił ziemię. Zdawałoby się więc, że przy akompanjamencie jego prawidłowego spadku, wśród wilgoci jaką dokoła siebie rozlewał, nic pięknem wydać się nie może, że wszystko zmrozić on musi zimnym podmuchem, wszystko pokryć gęstą kołdrą melancholii i smutku. A jednak! Stałem tu na tej Princes street czas długi, i nie spieszno mi było do hotelu, czułem, że wilgoć przejmuje mnie do szpiku kości, a nie biegłem osuszyć się w ciepłem miejscu, i niebaczny na wody potoki, które podmywały moje stopy, i strumienie niebieskiej rosy, które hojnie posyłało mi z góry szkockie niebo, oczarowany, olśniony, bezwładny i do miejsca przykuty, patrzałem przed siebie i poza siebie, chłonąłem w duszę obrazy, jakich nie zdarzyło mi się widzieć nigdy, w zgorączkowaną pierś wciągałem powiew powietrza, jakiem nigdy jeszcze nie oddychałem. I byłbym tu stał długo, i byłbym tu na samym wstępie do tego miasta, długo jeszcze wpatrywał się w widoki tej, aż do niemożliwości pięknej ulicy, gdyby... twarda rzeczywistość nie była ściągnęła mnie z obłoków na ziemią i o tych czarodziejskich obrazach poezyi nie kazała zapomnieć dla smutnej, szarej, codziennej prozy. Ale gdym poszedłszy za głosem tej rzeczywistości twardej, wyszukał hotel, mający być tu punktem operacyjnym moim, i ulokowawszy się w numerze zwiesił głowę na piersi i wspomniał o tem na co spoglądałem przed chwilą, to mi przed wzrokiem ducha mego, jak wspomnienie niedalekiej przeszłości, stanął majestat tak niezrównanej krasy, że wysiedzieć na miejscu nie mogłem, i wkrótce sprowadzony zostałem jakąś niewidzialną siłą na dół, gdzie przez szklany pryzmat zawieszonych w powietrzu wód, w różnobarwnych obrazach ukazał mi się znowu gród najpiękniejszy ze wszystkich jakie widziałem, miasto jedno z najczarowniejszych niezawodnie jakie są. I znowu stanąłem na tej ulicy, i znowu gorączkowo rzucałem wzrokiem na wszystkie strony, nie wiedząc, w tem prawdziwem „embarras de richesse“ na czem go dłużej zatrzymać, i znowu wyznawałem sobie po raz nie wiem już który, że równego piękna nie wiem gdzieby trzeba było szukać, że większego prawie, znaleźć niepodobieństwo.
Pięknym jest Sztokholm na swoich wyspach oblanych słodko-gorzkiemi wodami Mälaru i Bałtyku, piękną Wenecya spokojnie pływająca na falach Adryatyku, i Neapol spoglądając ze wzniesienia na szafirowe głębie tajemnicze zatoki, ale żadne, prawdę powiedziawszy, z miast tych, z Edynburgiem w walce o nagrodę piękności iść nie może. Dlaczego? Oto, bo Edynburg zgromadził wszystko, co gdzieindziej rozsiane jest w różnych miejscach, oto, bo ograbił że się tak wyrażę, naturę z jej skarbów, zanim zdążyła obdzielić nimi miast innych wiele. „Co jest najciekawszego do widzenia w Europie, — powiada sprawiedliwie sir Dawid Wilson — to jest zebrane tu w tem jednem mieście. Tu masz piękności Pragi i Salzburga, tu romantyczne okolice Orvieto, Tivoli, Genui, Neapolu, tu istotnie w marzeniu poety, masz urzeczywistnione: i Kapitol Rzymu i Akropolis Grecyi“. I w zdaniu tem przesady nie ma, i z tych słów angielskiego pisarza, polski podróżnik nie wyrzuci ani litery, i jeżeli patrząc na to miasto, żałować kiedy mu czego przyjdzie, to tego chyba jedynie, że mowa ludzka jest zbyt słabą, aby wypowiedzieć to, co się tu widzi, pióro zbyt kruchem, by to, co się tu podziwia opisać, pendzel zbyt niedołężnym, by to, co cię tu olśniewa i zachwyca — odmalować. I żałuje się doprawdy, że się nie jest poetą, bo się przypuszcza, że poezya zdobyłaby się na oddanie tego, co tu jest, — i gniewa się nieledwie na poezyą i poetów, którzy w osobach Hallama i Aleksandra Smitha, tak niedostatecznie oddali to, co tu czuli. Naturo, woła się wtedy z głębi przekonania, jesteś wielką i niezrównaną w tem, czem nas darzysz, ale jesteś i despotyczną w swoich żądzach, bo wymagasz niemego tylko kultu. Bądź więc pozdrowioną na tem miejscu, tak jak cię pozdrowił gdzieindziej twórca „Sonetów Krymskich“, wykrzykiem milczącego podziwu, gdy olśniony twoją czarodziejską krasą, nie znalazł nic innego w głębi piersi swoich, prócz wyrazów niedającego się wysłowić uniesienia.

„Tam?... Byłem; zima siedzi; tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem pijące z jej gniazda;
Tchnąłem, z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,
Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda;
Minąłem grom drzemiący w kolebce z obłoków
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda,
To Czatyrdah!
Aa...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na widok Edynburga z tej Princes street, zdobyć się mogę na taki tylko okrzyk uwielbienia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Historya Edynburga, to historya Szkocyi, od chwili bowiem wystąpienia na widowni świata tego dzielnego kraju, aż do chwili politycznego zlania się z Anglją, wszystkie ważniejsze historyczne wypadki, tu z tem miejscem są najściślej związane. Czy Edynburg jest starem miastem? Bezzawodnie jednem z najstarszych, w piątym już bowiem wieku po Chrystusie, kroniki wspominają o niem. Nad brzegiem Forthy, nieopodal od morza, miała tu się wznosić już w owym czasie, jakaś obronna warownia, a że miejsce wydawało się pożądanem dla władających już prawie całą wyspą Saksonów, przeto postanowili ci ostatni ją posiąść. I istotnie pragnienia ich gorące przyobleczone zostały w rzeczywistości ciało, ale kosztowało ich to wiele, we dwa bowiem dopiero stulecia, po rozpoczęciu o tę warownię śmiertelnej walki, dostała się im ona do rąk. I wtedy to dopiero miasteczko, przytulone do skrzydeł fortecy, otrzymało miano Edynburga, dotąd bowiem nosiło ono nazwę Magh-Dun i pod tą nazwą znane jest praojcom dzisiejszych historyków. W XI wieku, Edynburg dostał się pod władzę królów Szkocyi, ale do końca nieledwie XIV-go był tak biednym, że w r. 1384 przytułku nawet przybyłym doń w gościnę rycerzom francuskim dać nie był w stanie. Jak wiele innych na tej wyspie grodów, tak i Edynburg długo nie miał spokoju od Anglików, i dopiero w wieku XV, odbudowawszy się po spaleniu go przez południowych sąsiadów, zaczął wzrastać w zamożność i siły. Tu Jakób II, w pałacu Holy-rood, otrzymał namaszczenie królewskie, a Marya Stuart w jego murach spędziła dnie swoich pięknych i smutnych lat. Gdy po śmierci Elżbiety angielskiej, Jakób Szkocki osiadł na tronie Anglii, rola polityczna Edynburga i Szkocyi zdawała się dobiegać do kresu, ale skończyła się ona wtedy dopiero, kiedy królowa Anna, zlała ostatecznie z sobą oba te kraje. Dziś Edynburg i Szkocya roli wielkiej w świecie nie odgrywają, Londyn i Anglja wyręczają je we wszystkiem, ale do dziś, jest w Edynburgu siedziba osobnego rządu, do dziś, tu spoczywa kłębek, zkąd cienkie nitki interesu publicznego rozchodzą się po całym kraju. I choć Edynburg na zlaniu się Szkocyi z Anglją stracił wiele ze swojego politycznego znaczenia, choć dziś cech dominującego punktu na sobie nie nosi, zawsze przecież dumna Szkocya uważa go za odrębną od Londynu stolicę, i ku niemu, a nie ku temu ostatniemu, posyła swoje najgorętsze westchnienia i nadzieje.
Dzisiejszy Edynburg składa się z dwóch miast: starego i nowego. Pierwsze ciągnie się na południu i ogrodzone jest z jednej strony dawnym zamkiem królów Szkocyi, a z drugiej pałacem Holy-Rood, drugie zamknięte jest trzema ulicami Princes street, George street i Queen street, i ciągnie się od słynnego pagórka Calton Hill, aż do katedry Panny Maryi i drogi prowadzącej do Queensfery nad Forthą. O nowem mieście mówić będziemy później, a zresztą widzieliśmy je już, stojąc na Princes-street, która jest w niem najdrogocenniejszą perłą, należy się więc teraz czytelnikowi przechadzka po mieście starem, jedną bezsprzecznie z największych osobliwości w Europie.
Jeżeli zejdziemy z High-street na Canongatei stromą uliczką skierujemy się ku dołowi, oczom naszym przedstawi się wtedy niezwykły widok. Na niewielkim placyku, u stóp wysokiej góry, wśród zieloności rozłożystych drzew i murawy, ujrzymy dziwaczny, czworokątny budynek, zarywający coś z klasztoru i z średniowiecznego zamczyska. Budynek schludny, o niezupełnie określonym stylu, ubrany w wieże, strzelające prosto w niebo, w tem ustronnem cichem miejscu, wygląda jak zaczarowany duch w bajce. Stoi się przed nim, przypatruje mu się uważnie, czuje się, że kryć musi coś tajemniczego w swojem łonie, chce się to „coś“ zobaczyć na własne oczy i strach bierze, by się widokiem przerażonym nie zostało. Ten budynek, to Holy-rood, a wrażenie, jakie na widzu sprawia, rzeczywiście, odpowiada grozie, jakiej były świadkami ongi jego ściany.
Bo istotnie, spokojny ten i cichy dziś zamek, jakżeż odmiennie wyglądał w pasmie zamarłych wieków, jakież sceny odgrywały się na jego pokojach, jacyż ludzie stąpali po jego podwórcach. Roztwórzmy starą księgę jego dziejów, i cóż na jej zapylonych kartach wyczytamy? W roku 1128, w dzień świąteczny, wybrał się w te miejsca, zarosłe podtenczas olbrzymim borem, na łowy, król Dawid I. Polowanie było świetne, mnóstwo zwierzyny padło pod monarszymi strzałami, radość rozpromieniała oblicze bawiącego się władcy. Nagle z gęstwiny, w którą się król zapuścił, wypada olbrzymi jeleń. Zoczywszy jezdca, rzuca się wprost na niego i rozłożystymi rogami powala go z koniem na ziemię. Niebezpieczeństwo wisi nad głową króla, śmierć groźnie zagląda mu już w oczy, gdy nagle jeleń, jakby rażony gromem, opuszcza swoją bezsilną ofiarę, i spiesznie chroni się w gąszczach. Przerażony Dawid powstaje z miejsca, i widzi nie mniej, nie więcej, tylko cud. Na niebie rysuje się wyraźnie olbrzymia ręka, trzymająca wielki, olśniewający wzrok, krzyż. Otóż blask krzyża, stał się ratunkiem dla króla, oczy jelenia zostały nim oślepione i dzięki tej interwencyi niebieskiej, wierni poddani tego wojowniczego pana, mogli nim cieszyć się jeszcze czas jakiś.
Otóż na pamiątkę tego cudu, Dawid I, postawił w tem miejscu klasztor, a poczynając od Roberta III, królowie Szkocyi obierają w klasztorze tym rezydencyę. Jakób IV, buduje tu już zamek dla siebie, który kończy syn jego Jakób V, a choć Anglicy w roku 1544 niszczą go prawie doszczętnie, pozostawiają przecież nietkniętemi kilka wieżyc. Tak więc cud powołał do życia tę miejscowość, ale nie zapewniłby jej pewno nieśmiertelności w dziejach, i aby Holy-rood stać się mogło najciekawszym do widzenia budynkiem w świecie, aby nietylko dla Szkotów, ale i dla każdego narodu, przedstawiać mogło najżywszy interes, na to zaiste potrzeba było dopiero wielkiego nieszczęścia. Gdy anioł grozy przeleciał ponad tymi murami, gdy historyczna Nemesis dotknęła się ich swymi palcami z lodu, legenda wtedy roztoczyła tu nad tem miejscem swoje powiewne skrzydła, a poezya rozlała tu rosę swojego niebiańskiego czaru. I opuszczone te od tylu lat ściany, ożywiły się nanowo nieznanem życiem, zawarte te od tylu wieków podwoje rozwarły się, jak gdyby przyjmować miały niezwykłych gości, i tak pozostanie już długo, póki wspomnienie wielkich historycznych wydarzeń poruszać będzie serce ludzkie, póki myśl o wielkich zbrodniach i wielkiej pokucie, zajmować będzie ludzką głowę.
Zajrzyjmy znowu do historyi i podzielmy się z czytelnikiem tem, co tam stoi.
W roku 1561, zawitała po raz pierwszy w te progi Marya Stuart. Wylądowawszy w Edynburgu, po opuszczeniu Francyi, gdzie spędziła swoją młodość wśród uciech i wesela, upodobała sobie te zimne mury, być może jakby w przeczuciu swojej zimnej przyszłości, i tu osiedliła się ze swym dworem. I odtąd wszystkie wypadki jej życia, prócz ostatniego więzienia i śmierci, w Holy-rood miały miejsce, i odtąd tu z jej pięknych oczu płynęły łzy wściekłości i bólu, i odtąd tu w jej bądź co bądź występnej głowie, urodziły się myśli, które wkońcu poprowadziły ją na rusztowanie. Zsumujmy w krótkości te wypadki. W Holy-rood Marya Stuart poznaje i zaślubia Darnleya, w Holy-rood u jej stóp pada nurzając się we własnej krwi Riccio, w Holy-rood, układa ona być może projekt morderstwa znienawidzonego męża, w Holy-rood, oddaje rękę bezspornie winnemu tego morderstwa Bothwellowi. A kiedy oburzeni tyloma zbrodniami jej poddani, podmówieni przez fanatycznego Knoxa, wypowiadają jej posłuszeństwo, w Holy-rood spędza w gorączce ostatnią noc, by nazajutrz jego majestatyczne ściany zamienić na zimne i posępne mury Loch-Levenu. Co tu wspomnień, co tu łez, co tu krwi!... Chodzisz tak po tych pokojach, które dotąd zachowały swój pierwotny wygląd, rozglądasz się dokoła po tych kątach, które jakby przed chwilą opuścili jego mieszkańcy, i zdaje ci się, żeś cudem jakimś przeniesiony został w te odległe wieki, że z tej komnaty doleci cię za chwilę śmiech pustoty lekkiego dworu pięknej jak huryska kobiety, a z tej ulicy głos napomnienia surowej kohorty, strasznego, jak postać biblijna człowieka. I czekasz na to zjawisko niecierpliwie, i gniewasz się, że tam na ulicy tak spokojnie, i przykro ci, gdy ci wewnętrzny głos jakiś mówi, że to, co było, zamarło już na wieki, że żadna siła, wskrzesić tego nie zdoła.
Powiedziałem był wyżej, że pokoje w Holy-rood, zachowały się w takim stanie, w jakim je opuściła Marya Stuart, by już nie powrócić do nich nigdy. Jak więc Wilanów, troskliwie zabezpieczony od zniszczenia, daje nam dokładny obraz wewnętrznego życia bohatera i jego ukochanej Marysieńki, tak w Holy-rood, obcujemy z tem, co ją otaczało, patrzymy na to, co nieraz było przedmiotem jej zajęcia. Tu stoją kanapy i krzesła, na których odpoczywała po troskach korony i wyrzutach występnej miłości, tam szkatułki, które bezmyślnie przestawiały z miejsca na miejsce jej ręce, gdy zrozpaczona nie wiedziała czem czas zapełnić, a tam wiszą obrazy jej współczesnych, w które wpatrywała się pewno nieraz z zadumą, by z nich wyczytać, czy i te, których one są uosobieniem, były tak w życiu, jak ona nieszczęśliwemi. A dalej poza jej pokojami, ciągną się pokoje jej męża. I tu wszystko, nieledwie wszystko tak stoi, jak ongi stało, i tu się zdaje, że ich pan opuścił je tylko na chwilę, że wyszedł by popieścić się z tą uroczą kobietą, by szepnąć do jej uszu słodkich słów kilka. Podobieństwo więc do Wilanowa wielkie, ale jakaż wielka różnica. Tam chodząc po tych jasnych komnatach, masz obraz spokoju i harmonii wielkiego bezspornie wojownika, męża opatrznościowego, co spełniwszy dziejowe posłannictwo, otoczon kochającą go rodziną używa wczasu dobrze zasłużonego wpośród swoich, — tu krocząc po tych ciemnych pokojach, czujesz wszędzie zapach krwi, widzisz zbrodnię kryjącą się w fałdach każdej kotary, słyszysz zgrzyt jakby żelaza po szkle. I nic ci nie pomaga wspomnienie, że w tych murach pędziła życie kobieta, którą olśnieni jej krasą współczesni, do bóstwa z Olimpu przyrównywali i choćbyś nawet historyi Szkocyi nigdy nie czytał, musisz koniecznie powiedzieć sobie, że ktokolwiek tu mieszkał, niebianin czy ze śmiertelników ostatni, nikt spokoju tu zaznać nie mógł nigdy. Zdaje ci się, że szczęście domowe w tem gnieździe rozsnuć się nigdyby nie mogło, że szczebiot dziecka nigdyby nie był zdolny w tych pokojach sprowadzić śmiechu na twarz matki, że jeżeli kiedy, przypadkiem, miłość wkraść się tu mogła w czyjeś serce, to ta miłość nie mogła w niebie brać początku, ale podobnie jak zbrodnia, z otchłani piekła, czerpać musiała powietrze i pożywienie. I w słowach tych niema ani odrobiny przesady, i kto po tem miejscu się przechadzał, ten przyzna, że tak jest rzeczywiście, że duszno tu i ciasno na każdym kroku, że coś cię tłoczy tu silną dłonią ku ziemi, że gdyby ci dano do wyboru, to wolałbyś na mieszkanie chatkę wieśniaczą pełną dymu, ale i słonecznych blasków, niż te komnaty, po których się przechadzała jedna z najwykwintniejszych kobiet w świecie.
Powiadają, że królowa Wiktorya, gdy raz pierwszy przyjechała do Edynburga, za nic nie chciała zamieszkać w Holy-rood, i mimo, że stary ten pałac sam jej się na gościnę narzucał, przełożyła nad niego skromny w porównaniu dwór jednego z jej poddanych. Być może, że cnotliwa kobieta, najlepsza w świecie żona i matka, wspomniawszy o tej, która tu kiedyś blaski swej urody roztaczała, wzdrygnęła się na samą myśl, że oddychać choć przez chwilę będzie atmosferą występku, ale być może i to, że ją zraziło i odstręczyło zimno, jakie tu się dziś uczuwa na każdym kroku, że nie miała odwagi otrząsnąć się z wrażenia, jakiego tu się doświadcza. Bo proszę za mną. Wstępujemy do środka przez główną bramę, i znajdujemy się na kwadratowym podwórcu. Przewodnik ukazuje nam sień na lewo i schody prowadzące na górę. Wchodzimy na nie, i jesteśmy w wielkiej i jasnej sali. Pokój duży i wesoły, ale nie jest on pokojem Maryi, zbudował go jeden z jej następców, Karol II, gdy zamierzał rozszerzyć cały pałac. Nie zatrzymywalibyśmy się tu dłużej, tak nam spieszno do „apartamentów historycznych“, gdyby nie obrazy historyczne, rozwieszone w nim od góry do dołu. Są to obrazy małej rzeczywiście wartości, ale drogie dla każdego Szkota. Przedstawiają one stu aż królów, i to poczynając od Fergusa I, który doprawdy nie wiem, czy kiedykolwiek rzeczywiście istniał, aż do ostatniego Stuarta. Obrazy liche, malowane wedle jednego planu, ale bo też je malowała jedna ręka. W roku 1684 rząd tego kraju, zawarł kontrakt z malarzem Wittem, zobowiązawszy go do namalowania w ciągu dwóch lat, stu dziesięciu podobizn królewskich. Malarz przystał, zakasał rękę po łokieć, i w umówionym czasie spełnił umowę co do joty. Pojąć łatwo, jaką wartość mają obrazy tak pospiesznie na obstalunek wykonane, to też krótko się przebywa w tej wielkiej sali. Ale zanim przecież się z niej wyjdzie, musi się dłużej przystać przed obrazem sto siódmym, by zabrać znajomość z kobietą, która te mury zapełniła sławą swych występków i nieszczęść, i bądź co bądź jest do dziś dnia ich opiekuńczym duchem.
Staję więc przed obrazem i widzę, co? Przedemną w naturalnej postaci, nie pierwszej już młodości kobieta, ubrana w dziwaczną szatę swego czasu. Pod szyją kryza duża, suknia szeroko u dołu rozpostarta, kolory jej ubrania wytarte. Nic nie wskazuje królowej, żadna oznaka nie mówi o jej godności. Obraz słaby, jak i wszystkie inne, przecież przystanąć przed nim każdy musi. Dlaczego? Bo w nim widnieje coś takiego, co dziwnie z losem Maryi jest złączone, bo bije z niego to, co było tłem jej życia... nieszczęście. Malarz zrobiwszy wszystkie królowe Szkocyi prawie podobnemi do siebie, gdy stanął przed niezamalowanem jeszcze płótnem, dłużej niż przed każdem innem się zastanowił. I wynikiem tego zastanowienia było, że dał nam nie monarchinię losem ludzi władnącą, nie strojnisię zachwycającą potęgą piękności swojej, ale grzesznicę upadłą pod brzemieniem nieszczęścia, zrodzonego przez wyrzuty sumienia. Wiedział on, że Marya winną była, że śmierć Darnleya kamieniem ciąży na jej przeszłości, że występny Bothwell tylko względy występnej mógł posiąść, ale wiedział i to, że pokuta maże największe winy, że Bóg miłosierdzia przed największym zbrodniarzem otwiera nadziei wrota. Więc przekonany z historyi o tem, że Marya pokutowała i jak jeszcze pokutowała, chciał by na widzu robiła na tym obrazie wrażenie, jeżeli nie sympatyi, to miłosierdzia. Przedstawił ją zatem smutną i zadumaną, troski piętno wyrył na jej czole, wlał w oczy przeczucie blizkiego sądu i blizkiej kary, będącej nieuniknionem następstwem winy. Marya na tym obrazie cierpi, rak zgryzoty toczy jej sumienie, twarz jej mówi, że szczęśliwą nie jest, że otoczona całym przepychem tego pałacu, zazdrości pierwszemu lepszemu ze swych poddanych, co w pocie czoła, o pogodnem i jasnem oku, orze skiby na błoniach Kinrosu lub Lanarku. Stoi się więc przy tym psychologicznie tak prawdziwym obrazie długo, patrzy się nań, choć nic tu ponad pospolitość nie wystrzela, i powiada się sobie w duchu: jakże wiernym i prawdziwym był twórca Balladyny, gdy jej złamanej i opuszczonej od wszystkich, włożył w usta te oto słowa:

„Gdybym tak oświecona blaskami klejnotów,
„Zeszła do nizkiej chaty, gdzie lud mój przebywa
„I spytała wieśniaka: czy królowa Szkotów
„Jest szczęśliwa, odpowie, musi być szczęśliwa!
„Byłem niegdyś w stolicy, widziałem pałace,
„Widziałem oświecone okna jej komnaty;
„A ja nędzny, do grobu skazany na pracę —
„Mchem i zielem porasta, strzecha mojej chaty,
„W pocie czoła uprawiam „te skaliste góry!
„Widziałem groby królów, na grobach marmury,
„A prosty grób wieśniaka ciemny wrzos pokrywa!
„Tak, królowa szczęśliwa, musi być szczęśliwa“.

Ale zajrzyjmy do tego przybytku szczęścia, zobaczmy, jak mieszkała ta, której złamane i zbolałe życie w fantazyi poety być musiało przedmiotem zazdrości jej poddanych, wejdźmy do wnętrza jej komnat, przyjrzyjmy się zblizka ich rozkładowi.
Po opuszczeniu galeryi obrazów, wchodzi się z powrotem na wielką klatkę schodową i po lewej ręce dostrzega się nad drzwiami napis: „pokoje lorda Darnleya“ (Lord Darnley's rooms). Przez te pokoje właśnie przejść trzeba, aby dostać się do przybytku Maryi Stuart. Ale wpierw o apartamentach jej męża słówko. Jak wszystkie wogóle pokoje w Holy-rood, tak i te, jakie zajmował lord Darnley, przepychem królewskim nie olśniewają. Posadzka jest wszędzie z prostych desek, okna wszędzie nizkie i nieobszerne, światła wszędzie niewiele. Pokój audyencyonalny, najrozleglejszy z wszystkich, uderza tylko starymi gobelinami, ale obrazy, jakie są zawieszone na jego ścianach, i meble, jakie stoją w jego kątach, nie odznaczają się wcale wspaniałością. Toż samo da się powiedzieć o więcej niż skromnej sypialni Darnleya, i o jego gabinecie. I tu i tam, pełno miernych płócien, a w pierwszym z tych pokojów widać portret samego Darnleya w wieku młodzieńczym. Ot i cały apartament nieszczęśliwego męża Maryi Stuart, a jeżeli dodamy do tego historyczne schody prowadzące do jej komnat, przez które mordercy Riccia dostali się do nich, to będziemy mieli całkowity obraz mieszkania królewskiego małżonka, w czasie, kiedy okoliczności nakazywały mu przebywać pod jednym dachem z Maryą.
Przejdźmyż się teraz po pokojach tej ostatniej. Rozpoczynamy również nasz pochód od audyencyonalnej sali. Jest ona 24 stopy długa i 22 stopy szeroka, a światło jej dają dwa okna, jedno na północ, drugie na południe. Tu mało pamiątek po Maryi, ale tu właśnie odbywały się jej dysputy z Knoxem, gdy oburzony jej płochem życiem, na nic niebaczny, przychodził grozić jej sądem Pana. Dalej sypialnia z jej własnem łóżkiem, z sekretnemi drzwiami prowadzącemi do komnat Darnleya, maleńka gotowalnia, i słynny jadalny pokój, który był świadkiem morderstwa Riccia. Wszędzie ciasno i ciemno, wszędzie brak powietrza, tak, że doprawdy dziwić się trzeba, jak tu żyć i poruszać się mogła monarchini potężnego bądź co bądź kraju. A gdy się dowiadujemy, że żyła tu i poruszała się ona czas długi, że tu najchętniej całymi dniami przesiadywała, to odkryje się przed naszemi oczami związek, zachodzący pomiędzy ponurem tłem tych dziwnie nieprzyjemnych komnat, a stanem jej własnej duszy, która Bożego światła unikała.
Najciekawszym bezsprzecznie z pokojów Maryi Stuart, jest jej jadalny pokój, tu bo jak powiedzieliśmy wyżej, został zamordowanym Riccio. Kiedy się zważy, jakie następstwa, niby nitki z kłębka, wysnuły się ze stosunku królowej do włoskiego śpiewaka, kiedy się przypomni, że śmierć jego była jakby zapowiedzią jej śmierci i z jej śmiercią w bezpośrednim pozostaje związku, to nic dziwnego, że w tym pokoju przystanie się dłużej niż w innych, że tu właśnie zastanowi się dłużej nad zmiennością i znikomością rzeczy ludzkich.
Bo istotnie, stosunek Maryi do Riccia, to tragedya pełna jęków i krwi. Uchylmy rąbek zasłaniający ją przed naszemi oczami.
Zaledwie Marya stanęła na Szkockiej ziemi, aliści przyjęty został przez nią do służby młody Włoch, należący do świty piemonckiego posła. Z początku rola jego na dworze była nijaką, ale z czasem zwrócił na siebie uwagę królowej swoją wiernością i pięknym głosem. Syn muzykanta, sam był obdarzony muzycznym talentem, a że muzyka na dworach królów wtenczas popłacała, przeto powoli doszedł do stanowiska i znaczenia. Kiedy Darnley, przybywszy z Anglii, zamierzał starać się o rękę królowej, znalazł w Ricciu gorliwego rzecznika swojej sprawy, nic więc dziwnego, że po tem małżeństwie, głową swoją zaczął przerastać nieledwie samych doradców korony. To się dumnym lordom nie podobało, a że był on przytem wszystkiem gorliwym katolikiem, przeto naraził się i ludowi sfanatyzowanemu przeciwko papiestwu przez surowego Knoxa. Mimo to młody lord Darnley dochowywał mu przyjaźni, aż dopiero gdy własnem postępowaniem odstręczył od siebie serce królowej, zamiast za chłód jej obwiniać samego siebie, wpadł na przypuszczenie, niczem co prawda nieuzasadnione, że on to był sprawcą tego chłodu. Zaledwie niechętni Ricciowi lordowie dostrzegli cień na stosunku króla do śpiewaka, aliści postanowili z tego skorzystać. Zręcznemi słowy rozbudzili w nim podejrzenie co do wierności małżeńskiej Maryi, zarzewie zazdrości toczącej już jego duszę, rozniecili w wielki płomień, i jak Szekspirowski Jago, z dziką już radością oczekiwali rezultatu swoich podszeptów i planów. Niedługo czekali, Darnley coraz więcej odpychany przez królowę, którą odstręczał jego charakter i namiętności, postanowił wywrzeć na Ricciu srogą zemstę, i zwierzył im się z zamiarów swoich, którym oni naturalnie przyklasnęli. Od tej chwili życie Riccia zawisło już tylko na włosku.
W sobotę więc wieczorem, dnia 9 marca 1565 roku, w tym właśnie pokoju jadalnym, Marya siedziała przy kolacyi. Towarzyszyło jej kilka osób: hrabina Argyll, komendant zamku, jej brat i siostra z nieprawego łoża, i wreszcie nieodstępujący ani na chwilę Riccio. Rozmowa toczyła się wesoło, Marya, niczego się nie spodziewając przysłuchiwała się opowieściom o wypadkach dnia, głos harfy kiedyniekiedy się rozlegał. Nagle drzwi sekretne prowadzące do komnat Darnleya otwierają się, i niespodziewanie ukazuje się w nich królewski małżonek. Po obecnych przeszedł dreszcz przerażenia, ale uspokoili się wkrótce, gdy Darnley usiadł i objął królowę wpół. Zaledwie jednak to nastąpiło, wchodzi lord Ruthven, cały okuty w stal. Marya powstaje wtedy z miejsca i nie wiedząc sama co to ma znaczyć, nakazuje mu iść precz. Ale spiskowiec głosu jej słuchać nie chce, ogląda się poza siebie i widzi się okolonym towarzyszami przybywającymi mu z pomocą. „Nic złego nie stanie ci się, Pani, biada tylko temu nędznikowi, — woła do przerażonej Ruthwen, a gdy Riccio usiłuje się ratować, czepiając się sukien królowej, nadbiega Douglas, i nagle porwawszy za puginał, topi go w piersiach konającego ze strachu Włocha. Powiadają, że gdy omdlałej dano znać, iż Riccio nie żyje, ta ocierając łzy swoje, zawołała: „tak więc pomyślimy teraz o zemście“. Jeśli więc kiedy, w zdruzgotanej jej głowie powstała myśl pozbycia się męża i oddania ręki takiemu, który do jego zgonu mógł się przyczynić, to niezawodnie stać się to musiało w tym pokoju, w chwili, gdy widok krwi świeżo przelanej, w duszy jej wzniecić musiał rannej lwicy instynkta. A że okropna śmierć Darnleya i bezpośrednio po niej idące zaślubienie Bothwella, na szalę jej tragicznych odtąd losów rzuciły ciężar, z pod brzemienia którego już nie powstała, przeto ten oto tu mały i ponury pokój, związany jest najsilniej z tragedyą jej historyi, w życiu jej zaznaczył się niestartem piętnem. I dlatego, póki pamięć nieszczęsnej Maryi żyć będzie i rdza czasu nie zamieni w stos gruzów, tych murów Holy-rood, - pokój jadalny ofiary już odtąd Elżbiety, queen Mary's, jak Anglicy się wyrażają supping room, będzie przedmiotem pielgrzymek swoich i obcych, przychodzących tu z najdalszych stron świata, by w jego ścianach podumać nad kruchością losów ludzkich, czy to snujących się leniwo pod słomianą strzechą wieśniaka, czy też niby potoki górskie wspaniale i gorączkowo płynących, — w pałacach z marmuru i ze złota.
Czy Marya Stuart winną była rzeczywiście morderstwa króla, czy upadła pod brzemieniem tragedyi, jaka rozegrała się przed jej okiem w tym pokoju, rzeczywiście postanowiła się go pozbyć, kto to wie, kto o tem kiedykolwiek wiedzieć będzie?! Historya powiada, że wina jej w tym względzie udowodnioną nie została, i rozgrzesza ją z krwawego wypadku. Ale historya może błądzić. Bezsprzecznie, Marya własnemi rękami śmierci Darnleya nie sprowadziła, lecz cały szereg jej czynów po tej śmierci, świadczy wymownie o tem, że była jej intelektualną sprawczynią. Bo jeżeli zwrócimy na to uwagę, że Darnley wysadzony został w powietrze w dniu 10 lutego 1567 r., że oskarżony o to morderstwo Bothwell, dopiero pod naciskiem opinii publicznej, we dwa miesiące potem oddany został pod sąd, że sąd nad nim był istną parodyą prawidłowego sądu i wbrew wyraźnym zeznaniom świadków, po krótkich rozprawach uznał go zupełnie niewinnym, i że co najgorsze, we trzy miesiące po morderstwie Darnleya, połączyła ona swe ręce stułą z rękami Bothwella, nieociekłemi jeszcze ze świeżo przelanej krwi, to wszystko to razem wzięte nagromadzi przed umysłem każdego taki stos podejrzeń i poszlak, że pod

naciskiem ich, cień królowej jasnym zaiste chyba z grobu nie wyjdzie. I choćby wtedy, najpoważniejsze dziejopisów głosy twierdziły z całą stanowczością na podstawie zbutwiałych pergaminów, że Bothwell sam na własną rękę przygotował wypadek w Kirk-of-Field, w Edynburgu, choćby zapewniali oni najsolenniej, że pocałunek jaki Marya złożyła na ustach Darnleya w wilją eksplozyi, nie był pocałunkiem Judasza, — do każdego sumienia silniej od ich poważnych przekonań, mówić przecież będą słowa poety, który w psychologicznie prawdziwej scenie, rozsnuwa genezę okropnego wypadku, a na występną jej głowę, z całą bezwzględnością rzuca swym poematem przekleństwo za czyn, potwornością swą przerastający inne krwawe w historyi czyny...
MARYA DO BOTHWELLA.

Idź! szukaj ich! nie, zostań! zostań tu, miej litość!
Chciej mnie zrozumieć, błagam, czyliż duszy skrytość
Mam wyjawić słowami? choć wiem, że ta mowa
Sumienie mi obarczy, z echem nie upłynie —
Powinien zginąć!

BOTHWELL.

Kto?

MARYA (długo pasując się z sobą).

On!

BOTHWELL.

Kto?

MARYA.

Król!

BOTHWELL.

Zginie!

MARYA.

O, ty jesteś jak echo, powtarzasz me słowa.

A teraz nim opuścimy, kto wie, czy aby go już nigdy nie ujrzeć, ten krwawy pokój, ciśnie nam się do głowy pytanie. Marya bezsprzecznie występną była, i sumienie powszechne, ten trybunał najwyższy tu na ziemi, z krwawych czynów bynajmniej jej nie rozgrzesza. A przecież nie budzi ona uczucia grozy, legenda wieków krew niemal z jej szat ściera. Czy dlatego, że była królową, czy dlatego. że piękną była? Ależ w potoku dziejów ludzkich, wiele krwawych koronowanych głów jaśniało wdziękiem olśniewającym sobą wszystko, ależ Lukrecja Borgia była podobno niebianką w dyademie. A przecież wszystkich ich jak były, nie oczyszcza wdzięk i blask klejnotów, a przecież wszystkie one, tu wpośród nas, sędziów surowych i bezwzględnych znajdują. Czemuż więc Marya, wyjątek w tym ich szeregu stanowi, czemu i widz patrzący na jej portret w galeryi obrazów w Holy-rood, i czytelnik przerzucający karty jej życia, i poeta nawet sądzący ją tak bezlitośnie w swym poemacie, wszyscy oni jak są, nie mogą się oprzeć jedynemu uczuciu, które ich wszystkich w jednej mierze ożywia, uczuciu miłosierdzia i sympatyi? Oto, bo Marya Stuart, jest uosobieniem nieszczęścia, oto, bo losy jej, krwawemi, niemal od samego zarania jej dni toczyły się ścieżkami, oto bo pobłądziwszy rozkiełznaną namiętnością, tu na ziemi, pod naszemi oczami, doczekała się za swoje winy surowej kary. I jeżeli zważymy dobrze, jakiego to rodzaju była ta kara, jeśli przypomnimy sobie, że zanim dostała się w ręce Elżbiety, przedtem była ściganą i więzioną przez własnych poddanych, że zaślubiając Bothwella, wkrótce doszła do tego przekonania, że zaślubiła ostatniego nędznika, który nie był nawet w stanie dać jej tego, czego pragnęła, t. j. upojenia miłości, jeśli przed oczyma duszy naszej wyobrazimy sobie te krwawe wizye, jakie sen spędzały jej z powiek, w samotnem, wodą dokoła oblanem więzieniu w Loch-Leven, — to istotnie wyznamy jednomyślnie, że były kobiety nieszczęśliwe w koronie, nie było przecież nieszczęśliwszej od Maryi Stuart, że wina jej acz wielka, acz potworna, zgładzoną doszczętnie została straszną pokutą. I powiemy sobie wtedy, że Bóg przebaczyć jej już musiał te jej winy, że zapomnienia cień rzucił na jej żywot skalany, i że niegodną jest dla śmiertelnych rzeczą, stawiać bez końca przed oczami to, co sprawiedliwość nadziemska wymazać już musiała z pamięci swojej... Oto odpowiedź na pytanie, jakie każdy sobie w Holy-rood stawia, oto źródło tej niesłychanej nawet dziś popularności tej królowej w Szkocyi. Marya była grzesznicą i wielką, ale i pokuta jej wielką była, dla zaspokojenia swojej zemsty i występnej miłości, przelała, prawda, krew człowieka, któremu zaprzysięgła wierność, ale krew tę zmyła potokami krwi własnej, ale za winę swą i za następstwa tej winy, dała głowę. I krew ta, w połączeniu z jej łzami, co tak hojnie ciekły z jej oczu od chwili zgonu Darnleya, i piękna ta jej głowa, na którą za jej życia nikt bez szału obłąkania patrzeć nie mógł, okupiły błędy jej namiętności, i dziś wspomnienie jej żyje w sercach milionów, przyobleczone w sympatyi kształty, a nad murami jej pałacu w Holy-rood, unosi się legenda, utkana z miłosierdzia i przebaczenia. I w legendzie tej, Marya Stuart, do końca wieków ukazywać się już będzie potomności i przez pryzmat niefortunnych jej losów, najsurowszy nawet sędzia obojętnie spoglądać na nią nie zdoła, a poeta choćby był tak surowym nawet jak Słowacki, choćby nie wiedzieć jak pragnął napiętnować ją stygmatem przekleństwa i hańby, sam, bezwiednie nie potrafi się oprzeć przed tem magicznem uczuciem przebaczenia, chociażby tylko kreśląc jej katusze, i wyrzuty skalanego sumienia, które Boskie i ludzkie przebaczenie na największych grzeszników sprowadzić muszą.
Kaplica królewska, a raczej ruiny tej kaplicy, ciągną się tuż obok pałacu. Opuszczasz pokoje na pierwszem piętrze, schodzisz na dół, zwracasz się w lewą stronę, i oczy twoje uderza widok murów, w części już tylko świadczących o dawnem ich przeznaczeniu. Tu właśnie stał przed wiekami kościół dawnego klasztoru, ale czas i ogień złożyły się na to, że dziś ledwie ślad kościoła pozostał. Dach więc cały, architektonicznie podobno bardzo piękny, zniknął bezpowrotnie i zupełnie, a zachowały się tylko nagie i odrapane ściany, jak szkielet przedpotopowego olbrzyma, świadczące niedostatecznie o wspaniałości Pańskiego przybytku. A jakież historyczne wspomnienia pozawieszane są na tych ścianach! Tu, wpośród nich, wielu monarchów Szkocyi otrzymało kapłańskie namaszczenie, tu Jakób II ślubował wieczną miłość Maryi de Gueldres, a Jakób III Małgorzacie duńskiej, tu legat papieski w imieniu Juliusza II, wręczył publicznie Jakóbowi IV, od głowy Kościoła, wspaniały miecz, który do dziś oglądać można pomiędzy regaljami korony. A za życia Maryi Stuart, ileż odbyło się tu cichych scen niemych, a przecież jakże rozdzierających serce ludzkie, ileż jej westchnień z gorzkiemi zmieszanych łzami, poszło ztąd przed tron Przedwiecznego, gdy upadła, spodlona i nieszczęśliwa, prócz ku Bogu miłosierdzia i przebaczenia, nie śmiała ku nikomu innemu skierować oczu...
Kaplica królewska w Holy-rood, jak wiele innych zabytków dawnych czasów w Szkocyi, była pastwą nietylko płomieni i czasu. Złość ludzka wyryła i tu swoje ślady. W roku 1547, naszli ją zbrojnie Anglicy i złupili, a w sto lat później żołdacy Kromwella, unieśli z niej wszystko co przedstawiało jakąś wartość. Pastwiąc się wtedy nad żywymi, nie zostawili i umarłych w spokoju, i wtedy to uległy zniszczeniu trumny królów Szkocyi, spoczywające spokojnie w podziemiach kościoła. Mimo to, co pozostało nie jest pozbawione wielkiego interesu, i rokrocznie przyjeżdżają tu z różnych stron świata znawcy, i wpatrują się z zajęciem w architektonicznie wdzięczne linje i łuki ruin świątyni, która odbudowana w całej dawnej piękności, niezawodnie zaliczoną byłaby do najwspanialszych okazów średniowiecznego gotyku na północy. Ale odbudowanie jej długo zapewne na siebie czekać każe, wiek praktyczny elektryczności i pary nieprędko pewnie weźmie się tu do roboty, i potomni, jak my dzisiaj, z ruin tylko domyślać się będą całości, tak jak ze wspomnień i piśmiennych śladów tylko, odbudowywać muszą charaktery historycznych osób, które tu na tem miejscu zasyłały modły do Pana.
Cóż o Holy-rood powiedzieć więcej? Chyba to, że na placu przed zamkiem w starym stylu stoi nowa fontanna, dźwignięta na tem miejscu staraniem męża królowej Wiktoryi. Fontanna o dziwacznych kształtach, niekoniecznie przyjemnie wpada w oko, ale na tle tego niezwykłego otoczenia, anachronizmem nie jest. Tylko że niepotrzebnie zasłania sobą widok bramy wchodowej, której pięknych linii, z dalszej odległości skutkiem niej obserwować nie można.
Holy-rood leży przy końcu najstarszej w mieście ulicy Canongate, i z odwiecznemi jej budowlami, zlewa się w miłą dla oka całość. Cóż-bo tam są za oryginalne, pyłem czasu pokryte domy. Kiedy opuścisz niewielki plac, na środku którego zamek stoi, i odwróciwszy się do niego tyłem, rzucisz wzrok przed siebie, zdaje ci się, żeś przeniesiony został cudem w średnie wieki. Masz-bo przed sobą budowle tak dziwaczne, kamienice z przystawkami tak wązkie i wysokie, atmosferę tak odmienną od tej, jaką codziennie oddychasz, że oglądasz się dokoła siebie, i patrzysz, czy ci ludzie, co cię łokciami trącają, w tym wieku co i ty początek swój wzięli, i czy nie są oni przypadkiem duchami tych ludzi, którzy pod wodzą dzielnych swych królów, szli staczać krwawe walki z Anglikami. Jesteś bowiem na uliczce wązkiej, z obu stron zabudowanej niebotycznymi nieledwie domami. Domy te czarne od starości, ciągną się rzędem, niepodobne jedne do drugich, fantazya bowiem tych, którzy je stawiali, niehamowana żadnym stylem, poszła w kierunku urągającym wszelkiej prawidłowości i symetryi. Masz więc tu do wyboru co chcesz: domy z gankami zawieszonymi na wszystkich piętrach nad głowami przechodniów, domy bez ganków, ale za to opatrzone od strony ulicy kamiennymi schodami, domy o oknach tak szerokich jak bramy, i o bramach tak wązkich, jak okna. A pomiędzy nieledwie każdym z nich, ciasne korytarze przeznaczone dla użytku ich mieszkańców, a przy każdym brudne podwórza, zawieszone schnącą bielizną, tak szczupłe, że ledwo obrócić się na nich można, a nad każdym dachy śpiczaste i kominy bezkształtne. Wszystko to ponure i wilgotne, wszystko nie licujące z tem, czem nas najuboższe dzielnice dzisiejszych miast darzą, ale wszystko interesujące w najwyższym stopniu, bo pokryte gęstą kurzawą dawno do grobu złożonych czasów.
Canongate jest ulicą drogą dla każdego Szkota, gdyż tu wśród jej odrapanych murów, mieszkał słynny John Knox, którego nazwisko, przez dziwną losu fatalność zsprzęgło się nierozerwalnie z losem królowej Maryi Stuart. Kto był Knox? Historya powiada, że był synem niezamożnych rodziców, że przyszedł na świat w roku 1505 a nauki scholastyczne pobierał na uniwersytecie w Glazgowie. Wczytując się już na uniwersytecie w Biblją i Ojców Kościoła, rozgorzał ogniem nienawiści do katolicyzmu i papiestwa, a że wpośród otoczenia swego, znalazł przygotowany grunt do zerwania z dawną religją, przeto na gruncie tym opad silną podstawę do reformatorskiej działalności. Mając niespełna 40 lat wieku, wywiesił sztandar reformacyi w południowych prowincyach Szkocyi, i w St. Andrews odbył pierwszą wieczerzę Pańską pod dwiema postaciami.
Pojąć łatwo, że choć popierany przez tłumy, w szeregach przecież warstw wyższych spotkał się z potężną opozycyą. To też doznał od niej prześladowania, długie lata przesiedział na wygnaniu, a nawet jako kacerz skazany został przez sąd biskupów szkockich zaocznie na spalenie. Ale wszystkie te prześladowania na niewiele się przydały, surowe nauki jego trafiały do przekonania surowego ludu, stał więc on przy nim silnie, i zmusił w końcu rząd swojego kraju do pozwolenia mu na przyjazd do Szkocyi. W roku 1559 widzimy go już na kazalnicy w Perth, a wrażenie, jakie tam wywarły jego nauki, musiało być chyba bardzo silne, skoro lud po kazaniu rozlał się jak fala po okolicy, wszędzie burząc kaplice katolickie i paląc obrazy świętych. Rok następny był już też dla niego zupełnym tryumfem. Reformacya utwierdziła się w całym kraju, a katolicka Marya Stuart wraz z swoim dworem, miała przeciwko sobie miljony sfanatyzowanych przez niego tłumów. Ale pozostały w Szkocyi w znakomitej mniejszości katolicyzm, mimo to nie dał jeszcze za wygraną, prześladowania protestantów rozpoczęły się nanowo, i Knox dwukrotnie jeszcze zmuszony był opuszczać Edynburg. Powrócił do tego miasta w roku 1572, lecz nie długo cieszył się już ostatecznym tryumfem swoich zasad, rok ten bowiem, był ostatnim w jego życiu. Umarł na Canongate, a nieco wyżej, na High street na podworcu szkockiego parlamentu, spoczęły jego śmiertelne szczątki.
Powiedzieliśmy wyżej, że nazwisko Johna Knoxa, przez dziwną losu fatalność sprzęgło się nierozerwalnym węzłem z losami Maryi Stuart. Tak jest, nie było bo natur sprzeczniejszych w świecie, upodobań odmienniejszych, różniejszych zapatrywań i myśli. A przecież dwoje tych ludzi spotykało się oko w oko niejednokrotnie, a przecież w swoim czasie dzielić się oni musieli rządami swego kraju, ta niosąc na swych barkach fizyczne ich brzemię, ten sprawując je moralnie.
Kiedy lekka i płocha wdowa po Delfinie Francyi, uszedłszy przed pościgami Elżbiety, wchodziła pod dach Holy-rood, była młodą, rwącą się do gorączkowego życia i chciwą przyjemności i zabaw, podczas gdy Knox był już wystygłym niemal starcem. Ona chciała pić z kielicha życia czar rozkoszy, on wyssał już z niego całą gorycz, jej oczy śmiały się do świata i ludzi, jego zamarły i zagasły od ciągłego wczytywania się w święte księgi. To też gdy podwoje pałacu zagrzmiały wkrótce wesołą muzyką, gdy do uszu jego doszły echa skocznych pląsów, nic dziwnego, że obruszył się na to, a pałając już i tak niechęcią do wyznania Maryi, uderzył w nią gromem przekleństwa i potępienia. Było to w tym samym miesiącu Sierpniu, w którym Marya wylądowała na brzegach Szkocyi. Jednej niedzieli Knox zjawił się na kazalnicy kościoła St. Giles, i nie obwijając rzeczy w bawełnę, palcem ukazał na młodą mieszkankę Holy-rood, rzucając na jej głowę anatemę za zgorszenie, jakie sprawiała tam swojem życiem.
Kroniki pałacowe głoszą, że dowiedziawszy się o tem Marya, zapragnęła zobaczyć fanatycznego starca, i wezwawszy go na audyencyą, spróbować, azali nie da się jej pokonać go tak jak innych, potęgą swoich wdzięków. Jakoż audyencya się odbyła, ale broń Maryi okazała się tu za słabą.
Wyszedłszy do niego w całym blasku korony i piękności, zagadnęła go o jego książkę, bezpośrednio zwróconą ku jej rządom: „Pierwszy głos trąby, przeciwko potwornemu trybowi postępowania kobiet“. (The first blast of the Trumpet against the monstrous regimen of women). Ale odpowiedź jego była tak zuchwałą i hardą, że z oczu jej puściły się potoki łez. „Zdaje się — rzekła mu, przyszedłszy nieco do siebie — że poddani moi, winni są posłuszeństwo wam, nie mnie, i że nie oni, ale ja im służyć muszę“, i z temi słowy odprawiła go ze swych komnat, przekonana, że jest wobec niego bezsilną. Jakoż bezsilną rzeczywiście była, kilkakrotnie spotykała się z nim jeszcze w życiu, ale zawsze rozchodziła w przeciwnym kierunku, dwie te bowiem tak sprzeczne natury, nie znosiły jedna drugiej, wyłączały się wzajemnie.
Dziwne robi wrażenie tu w tem posępnem otoczeniu na Canongate, dom tego posępnego reformatora. Przylepiony do innych domów, brudniejszy i więcej ponury niemal od innych, stoi przyozdobiony przystawkami, a przyczepione do niego od ulicy wązkie schody, nadają mu oryginalny, rzadko spotykany wygląd. Jak sam budynek, tak i pokoje, które tu apostoł reformacyi zajmował, odznaczają się niezwykłą skromnością. Okno zakratowane, meble proste drewniane, z wygodą niemające nic wspólnego, i Biblja rozłożona na stole, oto obraz głównego pokoju, w którym Knox rozmyślał ciągle nad znikomościami tego świata. A inne jego i jego żon pokoje, w niczem się od tego nie różnią. Chodzisz po wszystkich, oglądasz się dokoła, i na każdym kroku czytasz: „memento mori“, i wszędzie widzisz cień ponurej postaci, która życie za pokutę uważała. Wszędzie pusto i ciemno, wszędzie coś ducha twego ku ziemi ciśnie. Zdaje ci się, że w tem miejscu, śmiech niewinny za zbrodnię byłby poczytany, że głośniejsza i swobodniejsza rozmowa, sprowadziłaby grom na twą głowę. I spieszno ci ztąd na powietrze się wydostać, i pogodzić się w żaden sposób nie możesz z surową wiarą, która tu miała swego głównego przedstawiciela, i powtarzasz, że tu nie powrócisz już nigdy. Ale, gdy zeszedłszy z wilgotnych schodów znajdziesz się ponownie na Canongate, wzrok mimowoli podnosisz w stronę tego posępnego budynku, wodzisz nim po wszystkich jego zrębach. Dlaczego? Bo w tych murach była siedziba człowieka, który dla wyznawanej przez siebie idei, narażał się na ciągłe prześladowania, który, mogąc opływać w dostatkach, wolał jeść suchy chleb na wygnaniu, który nigdy i nigdzie nie schylił skroni przed złotym cielcem władzy i zbytków. Człowiek ten nie jest dla ciebie sympatycznym, dreszcz cię przechodzi, kiedy o nim rozmyślasz, wolałbyś nieledwie śmierć samą, niż poddanie się jego rozkazom, ale z tem wszystkiem, imponuje ci on potęgą swego ducha, głęboką wiarą w ideę, której wierność poprzysiągł. Więc nie dziw, że wszystko, co z człowiekiem takim jest związane, nie jest obojętnem dla ciebie, nie dziw, że patrzysz z czcią na wszystko, na czem tchnienie jego spoczęło, że choć go się boisz, choć od wspomnienia jego uciekasz, przecież chylisz w pokorze głowę przed tem nawet, co było tylko niemym świadkiem jego myśli i czynów.`
W wieku brutalnej siły i eksterminacyjnej walki o byt, kiedy nauka filozofów ojczyzny Szyllera i Getego, nędznie podaje rękę apostołom ucisku i bezprawia, a barbarzyńskie słowo: „wytępić“, dziko rozlega się w ustach oświeconego narodu od brzegów Renu, po piaski naszej Wisły siwej, — w wieku tym, postacie takie jak Knoxa, stać winny przed oczami jako wzory, a wszystko co z pamięcią ludzi takich jest związane, być drogiem dla każdego, kto w piersi święty ideał prawdy piastuje. Więc też i dom ten na tej Canongate, drogim jest i drogim pozostanie, i gdy kiedyś, kiedyś w przyszłości, każdy przechodzić będzie obojętnie obok wspaniałego pałacu, gdzie mieszkał krwawy apostoł dzikiej zasady: „siła przed prawem“, tu przed tą brudną i biedną lepianką, zkąd rozlegały się głosy pogardy dla marności doczesnych, każdy przystanie z głęboką zadumą, bo ozuć będzie, że jak tam siła, tak tu idea śmiertelnej walki z siłą, ożywia każdą najmniejszą nawet cegiełkę. A dla tak podniosłej idei, któż z nas w duszy swej, ołtarzów głębokiej czci nie stawia?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.