Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY.
WOLNY!

Wkrótce skierowano mnie znowu do więzienia tymczasowego, gdzie znalazłem dużo starych znajomych. Nic się nie zmieniło. Dawni towarzysze podtrzymywali po staremu moją plantację pomidorów, jarzyn i kwiatów, a barwne astry cieszyły wzrok. Tylko akwarjum było zapuszczone i zaniedbane. Woda w niem wyschła, a na dnie pozostało prawie stwardniałe już błoto. Żółwie uciekły z niego dawno, chociaż nikt tego nie spostrzegł, i gdzieś się ukryły. Postanowiłem oczyścić basen cementowy, stanowiący akwarjum. Drewniana łopatka z trudem wbijała się w ziemię, przyniosłem więc kubeł wody i wylałem go do akwarjum. Po pewnym czasie, gdy ziemia od wierzchu rozmokła, zacząłem ją rozgrzebywać swoją łopatką i wtedy zdumieniu memu nie było granic! Z ziemi, która przechowała w głębi dość wilgoci, zaczęły z wielkim impetem wyskakiwać małe karpie i karasie, które niegdyś wpuściłem do akwarjum.
W każdym razie przyjechałem wporę, gdyż jeszcze kilka dni i mieszkańcy akwarjum więziennego niezawodnie zginęliby w coraz bardziej wysychającej ziemi.
Pozostawał mi do końca terminu uwięzienia zaledwie tydzień.
Dziwny niepokój ogarniał mnie coraz bardziej. Czy było to niecierpliwe oczekiwanie oswobodzenia? czy radość?
Nie mogę na to odpowiedzieć.
Być może, był to niepokój nawet lęk przed nową fazą życia, po tej prawie dwuletniej wyrwie, która pozostaje w mojej pamięci do dnia dzisiejszego, jak głęboka, ciemna przepaść. Ze strachem myślałem o tem, w jaki sposób będę żył teraz wśród ludzi, gdym ujrzał otchłań nędzy i męki duszy i ciała ludzkiego. Na wszystko patrzyłem wtedy innemi oczami, wszystko widziałem w nowem oświetleniu, odczuwałem lepiej, pojmowałem zjawiska szybciej, głębiej.
Nareszcie nastał dzień 6 października 1907 roku.

Tymczasowe więzienie polityczne w Charbinie.

O 8-ej z rana zjawił się u mnie naczelnik więzienia i oznajmił, że jestem wolny.
Obszedłem wszystkie cele i żegnałem znajomych.
Aresztanci w milczeniu, z powagą podawali mi ręce i patrzyli na mnie oczami pełnemi błysków, lecz nie były to błyski zazdrości. Stanowczo nie!
Pożegnałem swoich towarzyszy, pozostających jeszcze w więzieniu, i zbliżyłem się do otwartej przede mną furtki w bramie. Obejrzałem się raz jeszcze. Przy wszystkich kratach ujrzałem blade twarze więźniów. Patrzyli na mnie odchodzącego jarzącemi się, pełnemi współczucia i rzewności oczami...
Zagrzmiała za mną zatrzaśnięta furtka, lecz nie zagłuszyła miarowych tonów marsza rewolucyjnego, śpiewanego przez więźniów politycznych.
Tłum przyjaciół, oczekujących za bramą więzienia, otoczył mnie. Rozpoczęły się powitania i powinszowania. Jeden z obecnych podał mi śliczną tekę z adresem, dowodzącym zasług, położonych w okresie rewolucji. Ten dokument miał setki podpisów przedstawicieli wszystkich warstw ludności Dalekiego Wschodu.
Przykrym momentem było zjawienie się oficera policji, który wręczył mi wezwanie prokuratora do zlikwidowania moich interesów w ciągu trzech dni, poczem miałem wyjechać z terytorjum Dalekiego Wschodu.
W wyznaczonym terminie byłem już w wagonie i jechałem do Petersburga. Znowu byłem samotny, gdyż otaczali mnie ludzie obcy, którzy nic nie wiedzieli o moich ciężkich przeżyciach. Mało rozmawiałem z pasażerami, nie czując do tego żadnego popędu. Nie rozumiałem, jak oni mogą śmiać się wesoło, rozmawiać o interesach, żartować, zatrzymywać swoją uwagę na rzeczach błahych? Czułem, że wyszedłem z innego świata, i że on wyrył w mojej duszy ślad głęboki.
Przed oczyma mojemi przesuwały się postacie Wierzbickiego, Mironowa, Orła, Łapina, Barabasza i moich towarzyszy z więzienia politycznego. W pamięci, jak w kinematografie, sunęła nieskończenie długa wstęga z odbitemi na niej wypadkami, ponuremi i krwawemi, to znowu rzewnemi i jasnemi, jak łza; więźniowie w ruchu, w czynie, z pałającemi, zrozpaczonemi lub załzawionemi oczyma; brudne, szare ściany cel, okna zakratowane, ohydne „parasze“, żołnierze na warcie i dozorcy, przechadzający się po korytarzach i zaglądający do okienek, wyciętych w drzwiach cel. Dochodziły nawet jakieś szmery i odgłosy życia: przenikliwy zgrzyt i świst krat przecinanych, brzęk kajdan, cichy szelest wysypywanej z podkopu ziemi, jakieś zgłuszone krzyki bólu, nienawiści lub błagania, echa walki, strzały...
Gdy, zdumiony, oprzytomniałem i zacząłem się rozglądać, spostrzegłem, że to przed oknami wozu biegnie panorama mijanej miejscowości, a z turkotu kół, brzęku i zgiełku mknącego pociągu pamięć mimowoli wyłaniała dźwięki, podobne do znanych, sto razy słyszanych tam, gdzie pozostawiłem poza sobą „kurzawę ludzką“.
Zacząłem myśleć o tych, co pozostali, i o tych, co przewinęli się przed mojemi oczami w ciągu tych 20 męczeńskich miesięcy. Co wyryli oni w mojej pamięci, w pamięci kulturalnego człowieka, który starał się wszystko zrozumieć, dojrzeć każdy błysk w duszy tych ludzi, najsłabszy nawet odruch, czyniący ich podobnymi do tych, którzy nigdy nie słyszeli hałasu zamykanej za nimi bramy więziennej i przeciągłego nawoływania wart?
Długo i często myślałem o człowieku rosyjskim. Przecież widziałem go nietylko na tle życia wielkich miast, na wolności, gdzie normalne warunki nie różnią go wiele od innych narodów. Widziałem go z duszą nagą, bez sztucznych szat w obliczu męki i cierpienia, bez maski i dekoracyj, skrywających nieuchwytne w życiu codziennem, w tej „trwodze dnia“, rysy tak mu właściwe.
Rosjanin, sądzę, jest najbardziej tragicznym typem śród ludzi na kuli ziemskiej. Rodzi się już ze swoją straszną chorobą — melancholją, — niewysłowioną, często nawet nie odczuwaną wyraźnie, lecz osłabiającą ducha. Od pierwszych dni życia zdaje się czuć ciążący nad nim wyrok losu, przeznaczenia.
Jadąc w wagonie, przypomniałem sobie słowa jednego z aresztantów.
— Nie wpadaj w rozpacz! Nigdy! Bo jutro jest zawsze lepsze od dnia dzisiejszego. Gdy dziś jest bardzo źle i ciężko, to jutrzejsze pogorszenie losu nie będzie już tak ostre i boleśnie odczute, gdyż dziś do złego już się przyzwyczaiłeś. A gdy takie złe dni będą się ciągnęły długo, sam nie zauważysz, jak cała twoja istota będzie pragnęła śmierci, tego, podobno, najstraszniejszego, najboleśniejszego końca. Więc śmierć nawet nie będzie już czemś gorszem, lecz nieporównanie lepszem! Gdy zaś po dzisiejszym złym dniu nastąpi trochę lepsze jutro, będziesz się czuł wprost szczęśliwym. O, jutro jest zawsze lepsze od dzisiaj!
Naturalnie, że dla nas, ludzi czynu i walki, jest to psychologja niewolnika, kroczącego bez woli i bez porywów drogą, wytkniętą przez los. Dla zwykłego Rosjanina w ciężkich warunkach jego istnienia przy wszelkich systemach państwowych ta niewolnicza psychologja jest poprostu zbawiennym kodeksem życia.
Być może, że chwiejność i niestałość poglądów Rosjan jest uzależniona od tradycyjnych formuł ich życia. Poco oni mają wytężać siły ducha i ciała na walkę o pewien ideał, gdy wcześniej czy później przeznaczenie uczyni to, co było przesądzone przed wiekami?
Lecz poza temi właściwościami psychologji osobistej i społecznej, widzimy Rosjanina, jako człowieka bardzo podatnego na wpływy zewnętrzne. We wszystkich tych straszliwemi zbrodniami okrytych „Iwanach“, zarówno jak i w przypadkowych mieszkańcach więzień, spotykałem takich ludzi. Rzucone wporę słowo potrafi albo rozjaśnić duszę rozrzewnieniem i pogodą albo też rozpalić płomień pożaru, a zarzewie jego krwawym szkarłatem zabarwi wszystko dookoła.
Niezawodnie, że ujęta w mądre i uczciwe ręce dusza Rosjanina może wyłonić skarby poświęcenia, ofiarności, polotu i idealizmu niezrównanego, pozostawiona sama sobie — zdolna jest do zbrodni, która jest rezultatem rozpaczy i niewysłowionej tęsknoty za czemś, czego sama nie wie i zrozumieć nie może.
Dlatego we wszystkich tych „Iwanach” widziałem ludzi, a w każdym z nich człowieka, za którym, jak czarny cień, czaiła się męka — niebezpieczny doradca.
Już wtedy w wagonie kolejowym, w mózgu i sercu, układał mi się plan powieści o „Kurzawie ludzkiej”, którą napisać udało mi się dopiero w trzy lata później, gdyż twarde i ciężkie życie byłego więźnia politycznego, ściganego przez rząd carski, wysunęło na pierwszy plan inne zadanie, ściśle związane z walką o byt.
Ta moja książka pociągnęła za sobą nowe prześladowania policji politycznej i cenzury państwowej. Pierwsze wydanie zaaresztowano i spalono, mnie zaś pociągnięto do odpowiedzialności sądowej. Jednak na sądzie, po mojej mowie obrończej, oskarżający mnie prokurator okazał się człowiekiem uczciwym, gdyż oznajmił publicznie, że chociaż książka zadaje ciężki cios rządowi, jednak wszystko, co opisałem, jest prawdą. Oskarżać zaś prawdę jest zadaniem trudnem i niemoralnem. Po tej sprawie zwróciło się do mnie kilku wydawców z propozycją nowego wydania „Kurzawy ludzkiej”. Książka doczekała się sześciu wydań, podlegała zawziętym napaściom prasy reakcyjnej i bardzo przychylnej krytyce obozu liberalnego. Leon Tołstoj w dzienniku swoim, wydanym przez sekretarza Orłowa, napisał bardzo pochlebną opinję o tej książce.
Moja powieść przyczyniła się do interpelacji w Dumie o więzieniach i spowodowała poważne zmiany w trybie życia aresztantów kryminalnych.
Opowiedziałem o tem, co się stało w 3 lata po mojem przybyciu do stolicy Rosji, jednak lata, poprzedzające wydanie „Kurzawy ludzkiej”, były pełne przeróżnych przeżyć.
W Petersburgu skończyłem uniwersytet i miałem tam dużo dobrych znajomych i przyjaciół. Spodziewałem się też zastać w stolicy matkę, lecz okazało się, iż była na Uralu u siostry.
Dwa lata, spędzone w wirze rewolucji i więzieniu, zupełnie wyczerpały moje zasoby finansowe, musiałem więc szukać jak najenergiczniej pracy. Zatrzymałem się u mego starego nauczyciela i przyjaciela, profesora Stanisława Zaleskiego, który przyjął mnie wzruszająco serdecznie. Wkrótce dowiedziałem się, że w Instytucie inżynierów cywilnych jest wakująca posada docenta chemji technicznej, i że na tę posadę ogłoszono konkurs. Do konkursu stanęło 11 kandydatów, lecz na podstawie zgłoszonych prac naukowych Rada Instytutu wybrała zaledwie dwóch, a w tej liczbie mnie.
Teraz trzeba było tylko odbyć trzy próbne wykłady konkursowe. Po wykładach Rada profesorów wypowiedziała się za mną. Gdy o tem postanowieniu Instytutu poinformowano ministra oświaty, ten, wiedząc z dokumentów o mojej rewolucyjnej przeszłości, nie zatwierdził mnie.
Pozostałem więc bez pracy. Wszędzie, gdzie się zwróciłem, mówiono mi, że radzi byliby mieć mnie u siebie, jednak fakt, że byłem więźniem politycznym, czyni przyjęcie niemożliwem.
A pieniądze tymczasem płynęły i już coraz wyraźniej widziałem dno szybko opróżniającej się sakiewki. Nic nie pomogły starania i rekomendacje prof. Zaleskiego i Rady Instytutu politechnicznego w Tomsku, gdzie rozpoczynałem swoją karjerę naukową.
Wreszcie machnąłem ręką na zawód uczonego i poszedłem do fabryki farb anilinowych, gdzie podałem się za prostego majstra-chemika. Zacząłem pracować, lecz wkrótce popełniłem straszny błąd. Ujrzawszy pewne niedokładności procesu chemicznego, stosowanego przy fabrykacji farby, zaproponowałem ulepszenia i zmiany. Właściciel był z tego bardzo zadowolony, zwiększył nawet moją pensję, lecz jakiś szpieg policji politycznej doniósł o tem, że w fabryce pracuje „podejrzany majster”, który za dużo umie. Śledztwo dowiodło, kim jestem, a w parę dni później policja zmusiła właściciela do wydalenia mnie z fabryki.
Znowu zostałem bez zarobku, znowu biegałem po mieście w poszukiwaniu pracy, lecz nadaremnie.
Profesor Zaleski też starał się znaleźć coś dla mnie. Dowiedział się, że w Kijowie pewna fabryka asfaltu i papy dachowej poszukuje takiego chemika, któryby mógł nietylko prowadzić technikę produkcji, lecz porobić pewne ulepszenia, potrzebne fabryce.
Trzeba było jechać do Kijowa, lecz brakowało mi pieniędzy. Miałem jednak strzelby, więc sprzedałem je i pojechałem.
Właściciel fabryki odrazu mi się nie podobał, lecz chodziło mi o zarobek, a wcale nie o jego fizjognomję, wobec czego podpisałem kontrakt i począłem pracować. Poruczono mi wynalezienie takiej masy z asfaltu i smoły gazowej, która byłaby niepalna i elastyczna jak guma, aby papa papierowa, pokryta tą masą, była doskonałym i tanim materjałem do pokrywania dachów budynków i dla izolacji rur wodociągowych, kanalizacyjnych i parowych.
Pracowałem ciężko przez miesiąc i wreszcie otrzymałem żądany produkt, który nazwałem „Aflamit” przez wzgląd na jego niepalność.
Pamiętam, że powróciłem do swego mieszkania, spokojny i szczęśliwy, gdyż wiedziałem, iż dostanę od fabryki 5.000 rubli i 10% od produkcji, oprócz stałej pensji. Poszedłem do teatru na operę. Kładąc się spać, marzyłem, jak nazajutrz przedstawię właścicielowi swój wynalazek i powiem sobie, że wyszedłem znowu na prostą i pewną drogę.
Z rana po śniadaniu przyszedłem do laboratorjum, aby zabrać swoje notatki, raport, kosztorys i próbki, lecz spotkała mnie klęska. Prawdziwa klęska!
Zamek w biurku był wyłamany i wszystkie notatki znikły. Pobiegłem do biura fabrycznego. Powiedziano mi, że właściciel jeszcze wczoraj wieczorem wyjechał do Petersburga.
Pozostawało tylko czekać na jego powrót. Trwało to cały tydzień, aż wreszcie zjawił się. Gdy opowiedziałem mu o wypadku z moim wynalazkiem, uśmiechnął się chytrze i oznajmił, że jestem nieostrożny i naiwny. Z jego miny zrozumiałem odrazu, że on sam nie był ani nieostrożny ani naiwny, i że to on właśnie ograbił mnie.
Powiedziałem mu to wręcz.
Nie obraził się. Uśmiechając się triumfująco, powiedział:
— Pan na to nie ma dowodów. „Aflamit” zaś już opatentowałem w Petersburgu. Trudno, mój panie. Walka o byt, walka o byt!
Chciałem z początku spróbować na tym złodzieju siły swoich mięśni, które są czasami też bronią w „walce o byt”, lecz nagle ukazał się przede mną, jak widmo, ciemny gmach więzienny, a za jego murami postacie tych, którzy dostali się do „kamiennego worka”, oddając się bez namysłu pierwszemu popędowi oburzenia i zemsty. Drgnąłem na widok tej zjawy i odprężyłem mięśnie i zaciśnięte pięści.
Zajrzałem w zimne, bezczelne oczy tego, który ukradł wysiłek mego mózgu, patrzyłem długo i przenikliwie, aż się zmieszał. Wtedy, nie spuszczając z niego wzroku, rzekłem dobitnie:
— Pan jest bandytą, rabusiem! Skrzywdził pan człowieka, który panu nic złego nie zrobił, a który przeszedł wielką mękę więzienia, o czem pan wiedział. Bóg-Sędzia tego panu nie przebaczy!
Odwróciłem się i wyszedłem. Nie wziąłem nawet reszty należnej mi pensji.
Wynająłem sobie pokój w tanim hotelu i znowu zacząłem szukać zarobku. Jeździłem do różnych fabryk i cukrowni na południu Rosji, proponując swoje usługi, jako chemik, lecz moja rewolucyjna przeszłość zawadzała mi.
Pewnego razu zjawił się u mnie urzędnik policji i oznajmił:
— Pan był więźniem politycznym, jak to doniósł nam pański dawny szef, właściciel fabryki asfaltu. Gdyby pan miał tu jakie stałe zajęcie, moglibyśmy jeszcze patrzeć przez palce na pobyt pana w Kijowie. Obecnie zaś, gdy pan nie ma żadnego stanowiska, gubernator uprzedza pana, że jeżeli w ciągu 24 godzin pan nie opuści Kijowa, zostanie pan aresztowany i wagonem aresztanckim wysłany do Petersburga, skąd pan przybył...
Tegoż wieczora wyjechałem z Kijowa w nastroju bardzo ponurym z powodu stanu mojej kasy. Do prowadzenia jej nie potrzebowałem żadnej księgi buchalteryjnej; pozostało mi bowiem po zapłaceniu rachunku w hotelu i nabyciu biletu do Petersburga... siedm rubli.
Znowu zatrzymałem się u prof. Zaleskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.