Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wojska chińskie (przed reformą 1907 r.) uczestniczą w traceniu chunchuzów.

Ja zaś musiałem wykończyć kilka czynności, dotyczących zlikwidowania moich poprzednich prac na Udzimi. Wyznaczony na moje miejsce inżynier przyjmował ode mnie rachunki i wskazówki co do dalszej działalności fabryki koło Ho-Lina; lekarz dawał mi rady, co mam czynić w razie pogorszenia się choroby, układał w mojej walizce jakieś proszki i maści i bez końca gderał, że jadę poto tylko, aby stracić nogę, gdyż podług jego zdania groziło mi chroniczne zapalenie zwichniętego stawu. W tym czasie stał się wypadek, który miał wpływ na losy całego szeregu ludzi. W jednem towarzystwie opowiedziałem o swych wrażeniach ze szpitali, przepełnionych rannymi, i o moich poglądach na wojnę. Miało to ten skutek, że kilku obecnych bardzo liberalnych urzędników następnego dnia zwołało wielki wiec w klubie kolejowym, gdzie zredagowano i wyprawiono do rządu telegram, głoszący, że wojna obecna jest zbrodnią, posyłaniem ludzi na niechybną zagładę, ponieważ nie była ona zawczasu przygotowana, a organizacja na terenie operacyj bojowych jest wadliwa. Śród podpisów pod telegramem było i moje nazwisko. Telegram ten spowodował popłoch w rządzie petersburskim. Chciano nas zamknąć w chińskiej fortecy Sansin, ale później, z obawy przed prasą, zaniechano tego zamiaru. O przebiegu tej sprawy dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni po jej zlikwidowaniu.
W godzinę po podpisaniu wspomnianego telegramu byłem już na statku i płynąłem przeciwko prądowi mętnej, żółtej Sungari. Pierwszych poszukiwań węgla dokonałem o jakieś 25 kilometrów od Charbina. Niewielkie, bezleśne pagórki w tem miejscu podchodziły blisko do brzegu rzeki. W notatniku miałem zapisaną wskazówkę, że z tej miejscowości podczas budowy kolei wschodnio-chińskiej przywożono niegdyś węgiel. Ze swoimi technikami ruszyłem na rekonesans. W głębokich jarach, przecinających łańcuch pagórków, wkrótce dojrzeliśmy cienkie pokłady węgla.
Szliśmy długo, i już słońce zaczynało kryć się za pagórkami na zachodzie, gdy doszliśmy do szerokiego wąwozu, dzielącego cały grzbiet na dwa łańcuchy. W wąwozie snuły się już fioletowe cienie, jednak postanowiłem wejść i chociaż powierzchownie obejrzeć spadki gór w wąwozie, aby odszukać miejsce, skąd przed kilku laty brano węgiel. Gdyśmy szli wąwozem, coraz gęstszy i ciemniejszy zmrok jął nas otaczać; skądsiś pełzały, jak jakieś widma, węże mgły, rozpływały się w ruchome płachty i sunęły ku czeluści wąwozu. Woddali błysnęło światełko, a po chwili odgłos urwanego nagle krzyku doszedł moich uszu.
— Pewno jakaś fan-tze stoi w wąwozie — rzekł jeden z techników i, złożywszy w trąbkę ręce, przytknął je do ust i krzyknął:
— Hej, manzy, chodźcieno tu!
Nikt nie odpowiedział i tylko echo głucho powtórzyło okrzyk.
Szliśmy dalej i wkrótce zobaczyliśmy ślady ogniska. Drobne węgle jeszcze tliły się na ziemi, lecz większe kawałki drzewa były zalane wodą i dymiły się w różnych miejscach.
— Ktoś gwałtownie zgasił ognisko! — szepnął któryś z techników. — Nie chcieli ci ludzie, widocznie, spotkania z nieoczekiwanymi gośćmi.
Nadsłuchiwaliśmy bardzo uważnie, lecz najlżejszy szmer nie zdradzał obecności człowieka.
— Dobrze się gdzieś pochowali! — zaśmiał się technik Rusow.
Musieliśmy powracać, gdyż wieczór już zapadł na dobre. Wychodząc z wąwozu, usłyszeliśmy żałosne skrzypienie kół wozu chińskiego. Koła te obracają się razem z grubą osią. Skierowaliśmy się na głos muzykalnego wozu i wkrótce ujrzeliśmy Chińczyka, który, nielitościwie smagając dwie pary koni, kierował je długim batem. Konie z trudem ciągnęły olbrzymi wóz, naładowany suchym gao-lianem. Koła co chwila zapadały się w doły i rowy, przecinające drogę, wspinały się na głazy i z hukiem staczały się z nich.
Zaczęliśmy wypytywać go o węgiel. Opowiedział, że w wąwozie pozostały jeszcze resztki dawnych szybów, i obiecał zaprowadzić nas nazajutrz za dobrą zapłatę. Postanowiliśmy zanocować we wsi pobliskiej, gdzie jechał Chińczyk ze swoim gao-lianem, aby o świcie wyruszyć ku zarzuconym szybom. Nasz przewodnik ulokował nas w swojej fan-tze, na nieuniknionym kang’u, gdzie niezwłocznie pchły rozpoczęły atak szalony.
Tym razem jednak ataki te uratowały nas. Zasnąć nie mogłem, przewracając się na łożu tortur. Moi technicy, oddawna mieszkający w Mandżurji, nie zwracali uwagi na atakujących nieprzyjaciół i spali snem twardym. Chrapał gdzieś w końcu kang’a gospodarz, a cała rodzina wtórowała mu zgodnie.
Nie wiem, która była godzina, gdy pies podwórzowy zaszczekał, ale urwał natychmiast. Po chwili drzwi się uchyliły i, bez szmeru, jeden po drugim weszło trzech Chińczyków. Odrazu poznałem w nich chunchuzów. Byli uzbrojeni w karabiny i noże, zatknięte obyczajem mongolskim ztyłu za pas. Cicho skradając się, przeszli wzdłuż kang’a, zaglądając wszystkim w twarz i robiąc sobie wzajemnie znaki rękami.
Przy czerwonawych blaskach kopcącej lampki olejnej obejrzałem chunchuzów. Byli to już starsi ludzie, o ciemnych, surowych twarzach.
Obejrzawszy wszystko w całej izbie, zaczęli się rozbierać. Zdjęli karabiny i postawili je w kącie naprzeciwko mnie, zrzucili z siebie swoje długie ubrania i pozostali w zwykłych chińskich, granatowych spodniach i kurtkach. Śledziłem nieproszonych gości uważnie, chociaż nie byli dla nas niebezpieczni. Było nas trzech, a mieliśmy ze sobą doskonale rewolwery Mauzera i Nagana. Jednak trzeba było mieć się na baczności. Oprócz tego, po napadzie na mnie chunchuzów w Ho-Linie, nie czułem do nich sympatji i bardzo chciałem złapać tych ptaszków i oddać pod eskortę kozaków, pełniących wartę na naszym parowcu.
Wiedziałem, że bez strzelaniny takie przedsięwzięcie nie uda się, zacząłem więc obmyślać plan napadu na chunchuzów. Zupełnie nieoczekiwanie przypadek dopomógł mi i całkowicie zmienił moje plany strategiczne. Pośrodku długiego kang’a stało niewielkie pudełko, które nosił ze sobą technik Gorłow. Zawierało w sobie trzy kubki, łyżeczki, puszkę z cukrem i słoik z herbatą. Napiliśmy się wieczorem herbaty i pozostawiliśmy otwarte pudełko na kang’u. Jeden z chunchuzów dojrzał puszkę z cukrem, podszedł do kang’u i zapuścił swoje brudne palce w puszkę.
Nagłym ruchem porwałem but, leżący w nogach, cisnąłem go w chunchuza i krzyknąłem na cały głos:
— Hej ty, złodzieju! Wstawać, wstawać!
Technicy zerwali się na równe nogi, nie rozumiejąc o co chodzi, ale już odpinając rewolwery. Chunchuzi, zaskoczeni nieoczekiwanym hałasem, w mgnieniu oka byli już na dziedzińcu i zmykali, odprowadzani wściekłem ujadaniem psów.
Zdobyłem trzy karabiny, trzy ładownice z nabojami, trzy noże i trzy szaty, przypominające szerokie szlafroki, przepasane długiemi kawałami czarnej tkaniny bawełnianej. Szaty i noże podarowałem gospodarzowi, a sami, uzbrojeni w karabiny, o świcie wyruszyliśmy pod dowództwem naszego Chińczyka ku wąwozowi.
Bardzo prędko odnalazł on, przywalony obsuwającą się ziemią i drobnemi kamieniami, otwór, prowadzący do szybu. Posłałem Rusowa do wsi, aby wynajął konia i popędził na statek po robotników, narzędzia i piroksylinę, by wysadzić w powietrze zwały kamieni i oczyścić wejście do galerji, sami tymczasem poszliśmy dalej. Chińczyk pokazał nam kilka wejść do starych galeryj podziemnych. Widocznie, roboty szły w różnych miejscach jednocześnie. W galerjach, bardzo powoli zniżających się, pozostały jeszcze podpory z cienkich belek i deski, stanowiące pułap i zabezpieczające pracujących od spadania odłamów skały i węgla. Wydobyliśmy zapomocą kilofa i młotka geologicznego kilkanaście kawałków węgla i zbadaliśmy go. Z wyglądu zewnętrznego był to węgiel brunatny, bardzo podobny do tych gatunków, które znałem z praktyki swojej w kraju ussuryjskim.
Spędziliśmy parę godzin w wąwozie, gdy nagle Chińczyk, błąkający się po schyłkach pagórków, przybiegł do nas i głosem przerażonym zaczął opowiadać nam, że widział dym, wychodzący z pobliskiego szybu.
— Pewnie węgiel się pali — pomyślałem i byłem tem bardzo zasmucony, gdyż praca w takich warunkach stawała się nader niebezpieczna dla robotników, a czasem wprost niemożliwa. Poszliśmy do szybu. Rzeczywiście, z otworu wychodziła cienka smuga dymu, ale gdym go powąchał, przekonałem się, że nie był to dym węglowy. Tam pod ziemią paliło się drzewo, a więc musiał być człowiek. Przypomniałem sobie znalezione zeszłego wieczora ślady świeżo zgaszonego ogniska. Sprawa nabierała pewnej tajemniczości i wymagała zbadania. Podeszliśmy do wejścia. Było dość szerokie i, schyliwszy głowę, można było z łatwością posuwać się zbiegającą nadół galerją. Ciemno było zupełnie. Gdy tak, zapalając zapałki, zaczęliśmy zagłębiać się w szyb, nawołując się wzajemnie, nagle rozległ się huk ogłuszający, po nim zaś nastąpiły drugi, trzeci i czwarty.
— Strzelają! — krzyknął Gorłow, a Chińczyk z krzykiem już biegł ku wyjściu.
Kazałem technikowi zawołać po rosyjsku i po mandżursku, aby ludzie wychodzili i nie strzelali. Na tę propozycję odpowiedziano nam salwą. Kule jednak nie dolatywały do nas, nawet nie słyszeliśmy ich. Widocznie strzelano w jakiejś bocznej galerji, strzelano dla postrachu, obawiając się wyjść do głównej galerji, gdzie można byłoby dojrzeć mieszkańców podziemia.
— Czy tu są chunchuzi? — pytał Gorłow Chińczyka.
— Nie, kapitanie — odparł z przekonaniem. — Chunchuzi tylko przyjeżdżają tu zdaleka, grasują, robią wywiady i odjeżdżają. Żaden z nich nie odważyłby się mieszkać w tej jaskini, gdzie przebywają złe duchy i „lu-un“, smok. Tam powinni być „maudzy“.
— Biali ludzie — poprawił się, z trwogą spoglądając na nas, w obawie czy nie obraziliśmy się za nazwę „maudza“.
— Czekajmy, aż przybędzie Rusow z ludźmi — powiedziałem do technika. — Musimy zbadać tę zagadkę i wykurzyć stamtąd te „elfy“, jak jaźwców.
W oczekiwaniu posiłków, siedzieliśmy przy wejściu do szybu i patrolowaliśmy, aby „złe duchy“ chińskie, lub straszliwy „smok“, nie wymknęły się ze swego legowiska.
Po pewnym czasie w głębi galerji rozległa się nowa salwa, a kilka kul ze świstem wyleciało przez otwór i pomknęło dalej. Zrozumieliśmy, że ukryci pod ziemią ludzie chcieli wyjść i straszyli nas salwami. Odpowiedzieliśmy kilku wystrzałami. Znowu wszystko ucichło i nikt z mroku pochyłej galerji nie pokazywał się.
Gorłow bardzo długo tłumaczył Chińczykowi, że naszymi przeciwnikami nie mogły być duchy ani też smok.
— Słuchaj ty, zakuta głowo — mówił, wymachując przed nosem wystraszonego Chińczyka olbrzymiemi czerwonemi rękami. — To nie są żadne duchy i inne wasze brednie, bo gdyby duchy miały karabiny, to już przed trzema tysiącami lat żadnego Chińczyka nie moglibyśmy na tej ziemi znaleźć, wszystkich wystrzelałyby duchy! Rozumiesz ty, czy nie rozumiesz, „manza“?...
Chińczyk szczerzył olbrzymie żółte zęby i kiwał radośnie głową z latającym w powietrzu cienkim warkoczem, zakończonym żałośnie wyszarzałym sznurkiem z kitą. Widocznie wolał mieć do czynienia z ludźmi, chociażby byli uzbrojeni w karabiny, niż z duchami, zawsze złośliwemi i zdradzieckiemi.
Trochę przed południem posłyszeliśmy głosy całego tłumu ludzi i wśród nich odróżniliśmy basowy śmiech Rusowa; wkrótce ujrzeliśmy go na czele dziesięciu robotników i dwóch młodych kozaków. Chińczycy nieśli skrzynię z piroksyliną, pompę, rydle i kilofy.
— Trzeba przed atakiem posilić się! — zawołał Gorłow. — Słońce stoi już wysoko.
Naprędce przyrządzono herbatę i śniadanie, złożone z konserw i chleba. Jedliśmy prędko, gdyż chodziło nam o najszybsze wykrycie tajemnicy opuszczonego szybu.
Wreszcie odprowadziliśmy Chińczyków w bezpieczne miejsce i, pozostawiwszy ich pod komendą jednego ze starszych robotników, zbliżyliśmy się w pięciu do szybu.
Rusow wczołgał się do galerji i zaczął swoim grzmiącym basem nawoływać nieznaną załogę podziemnej fortecy do poddania się, obiecując im wolność, gdyż chcemy wejść do ich schroniska nie dla pościgu za nimi, lecz dla zbadania kopalni węgla.
Rusow powtórzył naszą propozycję po mandżursku i po rosyjsku, poczem wyczołgał się z szybu i ukrył za kupą zwalonych, drobnych kamieni. W podziemiu przez kilka chwil panowała cisza, lecz wkrótce rozdarła ją salwa karabinowa i krzyki kilku ludzi. „Elfy“ ruszyły do ataku. Zaczęliśmy strzelać w ciemny otwór galerji, a strzelaliśmy gęsto. „Elfy“ zaczęły się cofać, gdyż głosy ich coraz bardziej się oddalały. Znowu zapanowała cisza.
— Co teraz będziemy robili z tymi panami? — zapytał mnie Rusow. — Jak długo będziemy na nich czekali?

Plantacja maku, przerabianego na opium.

— Niedługo — odparłem. — Krzyknijcie im, że jeżeli nie pozostawią w galerji broni i nie wyjdą, wysadzę w powietrze szyb i urządzę im wspaniały i huczny pogrzeb.
Rusow, śmiejąc się głośno, spełnił mój rozkaz. „Elfy“ odpowiedziały strzałami.
— Gorłow — rzekłem wtedy — weźcie najmniejszy blok piroksyliny, załóżcie piston i sznur Bickforda na krótki wybuch i rzućcie do szybu. Będzie to dla tych „duchów“ pierwsze ostrzeżenie!
Sprawny technik bardzo szybko wykonał zlecenie. Wrzucona piroksylina wybuchnęła z ogłuszającym hukiem, wyrzucając przez otwór szybu, niby z lufy armatniej kłęby kurzu, drobnych kamieni, pary i gazów.
— To na początek! — zagrzmiał Rusow. — Wychodźcie, bo za pięć minut zawalimy wejście do galerji! Śpieszcie się, borsuki!
Mój plan okazał się dobrym. Wkrótce posłyszeliśmy głos z galerji. Zaczęto z nami układy.
— Kto jesteście? — pytał ktoś niewidzialny z podziemi.
— Mamy się wam przedstawiać? — huknął Rusow. — Mówcie, coście za ludzie?
— My — Gruzini — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego siedzicie w norze jak borsuki? — pytał Rusow.
— Tak... wypadło... — odpowiedział głos zdołu, a w jego tonie wyczułem śmiech utajony, który nigdy nie opuszcza człowieka, zrodzonego w górach Kaukazu.
— Wyjdziecie? Czy też mamy pogrzebać was, gdyż nam też tak wypadło? — spytałem.
Po krótkiem milczeniu głos rozległ się już bliżej:
— Puścicie nas wolno, czy aresztujecie? Jeżeli macie aresztować, to sami wysadzimy się w powietrze.
— Widocznie zasłużyliście na więzienie? — zauważyłem.
— N...nie — odparł przeciągle — lecz bywają nieporozumienia.
Znowu wyczułem drganie śmiechu w tonie głosu Gruzina.
— Jeżeli pozostawicie broń w galerji i nie będziecie robić awantur — lećcie na cztery wiatry! — krzyknąłem do szybu.
— Wychodzimy! — odpowiedział po rosyjsku tym miękkim, trochę gardlanym głosem, który był mi znany tak dobrze z podróży po Kaukazie.
— Wiem, że Gruzini umieją dotrzymywać słowa — krzyknąłem znowu — wiec wierzę wam!
Przygotowaliśmy karabiny i czekaliśmy. Po długiej chwili z otworu, z pomiędzy kamieni, wynurzyła się głowa w małej, czarnej czapce barankowej, przeszyła nas ostremi oczami i znikła.
— Poco stoicie z karabinami? — rozległ się głos.
— Wychodźcie, bo każę wysadzić szyb! — odpowiedziałem.
— Gorący człowiek! — odparł Gruzin. — Trudna rada! Może dotrzymacie obietnicy!
Z wylotu galerji, jeden po drugim, wychodzili ludzie. Było ich siedmiu. Wysocy, chudzi, w czarnych, obcisłych kaftanach, ściśniętych w pasie cienkiemi rzemykami o srebrnych klamerkach, patrzyli śmiele i drwiąco. Kozacy bardzo szybko obmacywali Gruzinów, lecz ci dotrzymali słowa i broni przy sobie nie mieli.
— Możecie sobie iść! — powiedziałem, zwracając się do tego, który wyszedł pierwszy. — A nie przeszkadzajcie nam w naszej pracy i nie właźcie już do tych nor, bo się mogą zawalić, i wtedy nie wygrzebiecie się już.
Młody Gruzin o śmiałej, przystojnej twarzy z roześmianemi oczami rozdął nozdrza cienkiego, orlego nosa, błysnął białemi zębami i odparł:
— Ukryliśmy się tu, gdyż baliśmy się chunchuzów.
Spuścił oczy, a cienkie wargi drgnęły mu stłumionym śmiechem.
— Rozumiem! — odparłem. — Takich siedmiu „dżygitów[1] naturalnie powinno się obawiać chunchuzów. Gruzini nie są wojownikami.
Młodzieniec nagle podniósł głowę: fala krwi rumieńcem oblała mu twarz. Chciał odpowiedzieć coś ostrego i wyzywającego, lecz spojrzał mi w oczy i nagle parsknął śmiechem. Inni Gruzini odwracali głowy, żeby nie pójść za przykładem lekkomyślnego towarzysza.
— Więc możemy odejść? — spytał jeden z nich.
— Powiedziałem już — odparłem.
— Dziękujemy! — zawołał młody Gruzin i szybkim krokiem zbliżył się do mnie. — Nazywam się Eristow, książę Eristow.
Mówiąc to, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem jego małą, silną dłoń i wymieniłem swoje nazwisko. Każdy z Gruzinów powtórzył tę światową ceremonję zaznajomienia się w niezupełnie normalnych okolicznościach, i odeszli.
Do państwa „elfów“ zaczęliśmy teraz schodzić sami, zostawiwszy kozaków dla patrolowania. W jednej z bocznych galeryj, przy świetle latarek olejnych ujrzeliśmy cały arsenał broni, dwa wory z żywnością i pudło z nabojami karabinowemi.
Spotkanie z Gruzinami, coprawda, wcale mnie nie zdziwiło. We wszystkich miastach Dalekiego Wschodu rosyjskiego, a nawet w Chinach, można spotkać przedstawicieli tego walecznego plemienia. Skąd się tam wzięli? — zapyta czytelnik. Różne przyczyny składają się na takie dalekie podróże. Gruzini są narodem miłującym wolność, i ucisk władz rosyjskich na Kaukazie często był powodem powstań i rewolucyj. Po takich wypadkach sądy rosyjskie zsyłały na wygnanie do wschodniej Syberji tych mieszkańców gór niebotycznych, tych rycerzy wolności.
W partjach opozycyjnych w Rosji Gruzini zajmowali zawsze najskrajniejsze, nieprzejednane stanowisko. Dość przypomnieć sobie nazwiska: księcia T. G. Ceretelli’ego, I. I. Ramiszwili’ego, N. S. Czcheidze’go, aby stwierdzić, że w kołach rewolucyjnych Gruzini byli w pierwszych szeregach.
Tradycyjne, wschodnie prawo zemsty było przyczyną krwawych zbrodni, co też zwiększało ilość Gruzinów na Syberji.
Na tle krwawej zemsty istnieje jedno opowiadanie, podawane za autentyczne. Do sądu została złożona skarga Gruzina na sąsiada za obrazę. W dzień, wyznaczony dla rozpatrzenia sprawy przez sędziego, oskarżyciel zjawił się, oskarżony zaś nie przybył. Sędzia wydał policji rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono podsądnego. Skarżący Gruzin, po odejściu policji, wzruszył ramionami i rzekł, zwracając się do sędziego:
— Policja nie pomoże! On się nie stawi na sąd.
— Jakto nie stawi się? — oburzył się sędzia. — To go przywiodą przemocą!
— Nie przywiodą — chyba przyniosą... — mruknął Gruzin.
— Dlaczego? — dopytywał sędzia.
— Bo ja go dziś zarżnąłem — spokojnie odpowiedział oskarżyciel o „obrazę“.
Wreszcie jest jeszcze jedna przyczyna, dostarczająca Syberji przymusowych kolonistów z Gruzji. Jest nią wojowniczy proceder napadów na plemiona i osady sąsiednie, dla rabunku koni i bydła i porywania kobiet. Taki zwyczaj uważany jest przez „dżygitów“ za oznakę waleczności i rycerskości, a uprawiany jest od niepamiętnych czasów.
Gruzini, nad wszystko kochający wolność, nie mogą pozostawać długo w więzieniach i na robotach przymusowych, uciekają i kryją się po miastach, w różnych wertepach, skąd robią śmiałe wyprawy bandyckie. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej istniał specjalny oddział gruziński, który wkrótce stał się postrachem nietylko dla Japończyków, lecz dla ludności chińskiej, a nawet dla małych oddziałów rosyjskich, szczególnie dla taborów. W każdem mieście Dalekiego Wschodu znaleźć można restauracje, hotele, bufety, utrzymywane przez „legalnych“ Gruzinów, a w tych instytucjach ukrywają się i stąd czynią śmiałe wyprawy Gruzini „nielegalni“, ścigani przez prawo i policję. Ponieważ rodziny Gruzinów należą wyłącznie do starej szlachty rycerskiej, więc „dżygit“ nigdy nie dopuści się zwykłej kradzieży lub napadu na samotnego i bezbronnego człowieka. Każda wyprawa Gruzinów powinna być przypieczętowana bitwą i krwią. Policja rosyjska niebardzo śpieszyła się zwykle ze ściganiem „dżygitów“, ponieważ nie była zbyt skłonna do potyczek zbrojnych z odważnymi „szatanami gór“. Z tego powodu Gruzini, zbiegowie z więzienia, zwykle przez czas dłuższy cieszyli się wolnością i tylko nieszczęśliwy wypadek wrzucał ich zpowrotem do więzienia poto tylko, aby znowu uciekali z niego na nowe śmiałe a zbrodnicze wyprawy, lub w objęcia śmierci, gdy kula stojącego na warcie żołnierza, podczas pościgu, nieraz przecinała pasmo ich awanturniczego życia.
Nie wątpiłem, że wykurzyłem z podziemi właśnie takich niebezpiecznych ptaszków, w których fantazja rycerska i stare tradycje w tak dziwny sposób pomieszane są z praktyką zwykłych bandytów. Nie omyliłem się, gdyż po powrocie do Charbina dowiedziałem się, że banda, złożona z siedmiu Gruzinów, napadła na pocztę polową, zabiła kilku ludzi i zabrała ze sobą znaczne sumy pieniężne. Na czele bandy, jak twierdziła nad wyraz nieenergiczna policja charbińska, stał książę Eristow, zbieg z więzienia kryminalnego we Władywostoku, poszukiwany już oddawna.
W ciągu kilku dni zwiedziłem wszystkie porzucone szyby i przyszedłem do przekonania, że roboty były tu niegdyś prowadzone bez żadnego systemu, co zupełnie wykluczało prawidłową eksploatację techniczną pokładów węgla, poniszczonych, poprzecinanych bez żadnego planu galerjami i zapadających się w wielu miejscach. Oprócz tego węgiel był z punktu widzenia geologicznego młody, nietrwały, łatwo rozpadał się na drobny proszek, a więc mało nadawał się do transportu i opału lokomotyw. Wobec tego posunąłem się ze swoim sztabem dalej na południe.
Dopłynęliśmy do ujścia rzeki Nonni i zaczęliśmy, walcząc z jej prądem, posuwać się na zachód. Brzegi Nonni w tym obwodzie stanowiły doskonale uprawne pola gao-lianu, czumi-dzy i bobów; liczne wioski, złożone z szaro-żółtych fan-tze, widniały wszędzie niby stosy wyschłej gliny.
Kapitan statku, który przedtem pływał po Nonni, oznajmił mi, że wkrótce dopłyniemy do Tolo, wpadającej z prawej strony do tej rzeki.
Tolo stanowi północno-wschodnią granicę pustyni Gobi, której obecność już odczuwaliśmy. Często zrywał się wiatr, niosąc ze sobą chmury piasku, przysłaniającego niebo i słońce i nadającego wszystkiemu jednostajną, martwą, żółtą barwę. Pasma piasku przerywały czasami pola i pełzły do rzeki, na której tworzyły mielizny. Kapitan zatrzymał swój statek około wysokiego brzegu, gdzie stała jakaś wioska. Stąd posłałem Rusowa z paru Chińczykami, aby wynajęli dla ekspedycji kilka wozów, ponieważ musieliśmy jechać ku brzegom Tolo, gdzie, jak słyszałem, istniały pokłady węgla. W wiosce jednak nie mogliśmy znaleźć koni i wozów, i Rusow pojechał do pobliskiego miasta Hsin-Tchao, skąd przyprowadził siedm wściekle skrzypiących i jęczących wozów, zaprzężonych w trzy konie.
Wyruszyliśmy w stronę Tolo, jadąc drogą polową straszliwie rozjeżdżoną i w niektórych miejscach zasypaną piaskiem, przyniesionym z Gobi przez wiatry zachodnie.
Była to już druga połowa września, i o świcie zrywały się nieraz zimne wiatry, zwiastuny zbliżającej się zimy. Tam, za prawie czarnym łańcuchem gór Wielkiego Chinganu, ciągnącym się na zachodzie, już szalały zimne wiatry jesienne, unosząc z sobą chmury piasku z pustyni, lecz tu, na wschodnich spadkach grzbietu i na równinie zima przemawiała jeszcze szeptem, uprzedzając o swem przyjściu i ostrzegając ludzi.
Była jeszcze jedna, niezawodna oznaka bliskich chłodów. Nad polami zawieszone, wysoko pod obłokami ciągnęły falujące w powietrzu sznury kaczek i klucze gęsi. Powracały już na południe, w doliny rzek, znikających w ciepłym oceanie Indyjskim; prowadziły ze sobą młode pokolenie, zrodzone i zahartowane na bezludnych, dzikich bagniskach północy, gdzie już szalała zima, tchnąca śmiercią i mrozem, ścinająca lodem wartkie prądy olbrzymich rzek i gromadząca w Oceanie skrzące się w słońcu góry lodowe.
Śledząc za lecącemi stadami ptactwa, coraz częściej spoglądałem na walizkę skórzaną, w której leżała dubeltówka Sauera, oczekująca cierpliwie na okres polowań jesiennych.
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, niedaleko od połączenia Tolo i Nonni. Dość wysokie góry, wschodnie odnogi Wielkiego Chinganu podchodziły prawie do brzegu rzeki. Z gór wypływały i wpadały do Tolo liczne potoki, tworząc gęstą sieć, przecinającą błotnistą równinę, pokrytą wysoką trawą, pełną kolców, niskich krzaków i kęp, wystających z bagna.
Kilkakrotnie przechodziłem to bagno, kierując się ku górom, gdzie znalazłem pokłady węgla, wychodzące na powierzchnię ziemi w urwistych zboczach jaru. Węgiel ten był dość dobry, zarządziłem więc roboty górnicze w celu określenia grubości i ilości pokładów.

Przybycie tao-taja do ja-mynia w Charbinie.

Podczas tych robót, któremi kierowali wprawnie Rusow i Gorłow, zwiedzałem okolice. Nie mogłem jeździć konno, gdyż bardzo mnie bolała prawa noga, ale odbywałem wycieczki wozem. Zwykle podróżowałem razem z kapitanem statku i jednym kozakiem dla eskorty. Objechaliśmy równinę między rzeką Tolo a Tchor, płynącą do Nonni. Niewysokie, prawie zupełnie pozbawione drzew, odnogi Wielkiego Chinganu dwoma łańcuchami przecinały tę równinę. Wszędzie spotykaliśmy pola gao-lianowe i dość zamożne wioski chińskie, otoczone wieńcami z wysokich, starych drzew. Często przejeżdżać musieliśmy przez strumyki i drobne rzeczki o brzegach porośniętych gęstemi krzakami dębowemi i brzezinami. Spotkaliśmy tu zadziwiającą wprost ilość bażantów. Wyrywały się z pod nóg wtedy, gdy prawie potrącaliśmy je, najczęściej uciekały, zwinnie lawirując w trawie i zaroślach, i mknęły szybko, płaszcząc się przy ziemi.
Używaliśmy naszego kozaka, jako wyżła. Zachodził zwykle o jakie dwieście kroków przed nami i z krzykiem posuwał się ku nam. Zmykając przed nim, bażanty spostrzegały nas i wzlatywały z krzykiem i łopotaniem skrzydeł, podnosząc się pionowo do góry. Strzelaliśmy ptaki bez pudła, bo cel był łatwy. Nieraz w ciągu kilku dni karmiliśmy bażantami naszych ludzi, ku wielkiemu zadowoleniu Chińczyków, amatorów tego mięsa. Sami jednak już po paru dniach mieliśmy dość tego przysmaku i nie mogliśmy przełknąć nawet kawałka mdłego w smaku mięsa. Wkrótce przestaliśmy strzelać do bażantów, bo dla myśliwego-sportowca jest to najmniej interesująca zwierzyna w miejscowości, obfitującej w te ptaki.
Niedaleko od ujścia rzeki Tchor do Nonni napotkaliśmy dość duże, a bardzo płytkie jezioro tejże nazwy. Było prawie całkiem zarośnięte trzcinami i sitowiem, na głębszych zaś miejscach pływały kobierce z zielonych rzęs lub nenufarów.
Zdziwiło nas bardzo jedno zdarzenie. Pewnego razu, o zachodzie słońca, śledziliśmy przelot kaczek i gęsi. Klucze i stada tych ptaków, zmęczonych długą żeglugą powietrzną, zaczynały krążyć nad jeziorem Tchor w zamiarze pozostania na nocleg. Zniżywszy się jednak nad trzcinami, zaczynały trwożliwie krzyczeć i, szybko podnosząc się coraz wyżej, odlatywały dalej w stronę prądu Tolo. Nie wiedzieliśmy, co ma oznaczać ten lęk ptactwa wodnego przed jeziorem. Podczas wypoczynku w małej osadzie, stojącej przy brzegu Tchoru, zupełnie przypadkowo dowiedzieliśmy się, jak sobie tłumaczą to zjawisko miejscowi wieśniacy.
Stary Mandżur, gospodarz osady, oglądając naszą broń, opowiedział nam interesującą legendę, związaną z jeziorem.
— Dawno to było, tak dawno, że mój dziad już tego nie pamiętał — opowiadał stary, a kapitan tłumaczył jego słowa. — W Chinach panował głód. Tysiące ludzi umierało po miastach i wsiach, i tylko tu, pomiędzy Tchorem a Tolo, śmierć nie zaglądała i nie szczerzyła zębów. Przyczyną tego było nasze jezioro. Na to jezioro na wiosnę i w jesieni przylatywały olbrzymie stada kaczek, gęsi, łabędzi i innych ptaków podróżujących. Leciały na wiosnę z południa i z zachodu, w jesieni dolinami Nonni, Sungari, nad Chinganem, a wszystkie zatrzymywały się na wypoczynek i dłuższy popas na naszem jeziorze, obfitującem w ryby i rośliny pożywne. Wtedy w tych okolicach wyznawano buddhyzm. Jak wiadomo, nauka Buddhy zakazuje używania mięsa ryb i ptaków; mieszkańcy okoliczni nigdy nie łapali ryb i nie polowali na ptaki. W latach głodu przybył tu jakiś kupiec z południa państwa i, zobaczywszy obfitość ptactwa i ryb, zaczął wyśmiewać się z przepisów naszej wiary i przekonał mieszkańców, aby zaczęli połów. Spleciono olbrzymią sieć, tak wielką, jakich teraz nie można znaleźć nawet na Sungari, zastawiono jakieś, bardzo chytrze obmyślone, sidła i pułapki na ptaki. Istotnie, głodu ta okolica nie zaznała i spokojnie przetrwała lata klęski, niszczącej cały kraj. Gdy głód przeminął, przybył tu z poza Wielkiego Chinganu lama-mnich w żółtych szatach, obszedł brzegi jeziora, zajrzał do każdej fan-tze, a później powrócił do jeziora, narąbał cienkich laseczek, powtykał je w piasek nadbrzeżny co sto siedm kroków i zawiesił na każdej skrawek czerwonej tkaniny z jakimś napisem. Gdy całe jezioro było już otoczone temi znakami, lama zebrał wszystkich mieszkańców z okolicy i zwrócił się do nich z temi słowy: „Wielki nauczyciel Buddha Sakkya-Muni nie chciał waszej śmierci i w milczeniu patrzał na zbrodnie wasze, gdy łamaliście przykazania jego. Jednak od tej chwili w jeziorze nigdy nie będzie się mnożyła ryba i żadne stado ptaków przelotnych nie opuści się na jego powierzchnię, abyście powtórnie nie odstąpili nauki Buddhy i jego rozkazów“.
Od tej pory w jeziorze Tchor niema ryb. Zachodzą tu czasami z rzeki, ale, albo giną, albo uciekają od wyklętego miejsca. Tak samo ptaki: kaczki, gęsi, łabędzie nieraz całemi godzinami krążą nad Tchorem, lecz nawet żaden najbardziej zmęczony lub ranny ptak nie odważy się opuścić na wodę i dotknąć jej piersią, gdyż z powierzchni jeziora wznoszą się gazy trujące.
Tak opowiadał stary Mandżur. Naturalnie, że klątwa, rzucona przez żółtego lamę, nic nam nie objaśniała. Pewne zjawiska, odbywające się w jeziorze, mogą być odczuwane przez ptaki zapomocą jakiegoś specjalnego zmysłu, podobnego do przeczucia lub jasnowidzenia. Być może, tępienie ptactwa podczas głodu pozostało w pamięci przelotnych żeglarzy i, w postaci ponurej legendy ptasiej przechodzi z pokolenia na pokolenie, lub też te „gazy trujące“, o których mówił nam Mandżur, są rezultatem powolnej śmierci jeziora, gdzie mnożą się różne bakterje z „Beggiatoa“ na czele i zabijają wszystkie inne istoty żywe, odstraszając ryby i ptaki.
W każdym razie na ptactwo wodne na jeziorze Tchor nie udało się nam zapolować. Użyliśmy sobie pod tym względem w innem miejscu, a mianowicie na błotnistej dolinie nad brzegami Tolo, o dziesięć kilometrów od miejsca prowadzonych przeze mnie robót.
Pojechaliśmy tam pewnej soboty w nocy. Na skraju bagna, przy gęstych zaroślach dębowych, pozostawiliśmy nasz wóz z Chińczykiem, sami zaś, zabrawszy z sobą duży kociołek, kubki, cukier, herbatę, sól i suchary, wyruszyliśmy ku kępom z rosnącą naokoło wysoką trawą i jakiemiś krzaczkami. Do świtu pozostawało jeszcze około godziny, jednak w mroku słyszeliśmy już rzadkie trąbienie gęsi, rozpoczynających przelot. Rozmieściliśmy się wzdłuż bagna, zaczaiwszy się wśród kęp i krzaków, i czekaliśmy na słońce, które nie śpieszyło się jednak.
— Niebo pokryte chmurami, będzie ulewa! — krzyknął mi z ciemności kapitan. — Dla nas to dobrze, gdyż ptaki będą lecieć nisko.
Szary, mglisty świt zaczął powoli przedzierać się przez mrok i skłębione chmury, ciemne i ciężkie. Chwilami deszcz zaczynał kropić, lecz ustawał wkrótce.
Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi, gdyż przelot już się zaczął.
Ptaki, mimo przepowiedni kapitana, leciały dość wysoko, i śrut głośno uderzał w mocne pióra potężnych skrzydeł, nie czyniąc gąsiorom żadnej szkody. Szczęśliwszy był młody kozak. Mając ze sobą karabin, strzelał kulami i raz po raz wybijał z przelatujących kluczy pięknego ptaka. Kilka stad przeleciało jednak dość nisko, więc i nasze strzelby zrobiły swoje, strąciwszy na ziemię kilka ptaków. O godzinie 9-tej przelot się skończył i postanowiliśmy zjeść śniadanie. Podeszliśmy do urwistego brzegu potoku i tu, na suchem miejscu, rozpaliliśmy ognisko, powiesiwszy nad niem kociołek z pokrajaną na kawałki upolowaną gęsią. Dubeltówki nasze leżały obok nas. Gwarzyliśmy, podejrzliwie spoglądając w stroną wielkiego Chinganu, skąd pełzły ciemne chmury, sunąc ku nam. Nagle dosłyszałem głuchy krzyk gąsiora. Basowe trąbienie rozległo się gdzieś zupełnie blisko. Z przyzwyczajenia podniosłem głowę, myśląc, że nadciąga jakiś spóźniony klucz, lecz nad sobą nic nie dostrzegłem. Tymczasem nowe trąbienie rozległo się jeszcze bliżej. Obejrzałem się zdziwiony, i aż oddech mi zatamowało. Zupełnie nisko, prawie dotykając trawy, rosnącej na kępach, leciała para dużych gęsi, widocznie zamierzając opuścić się do potoku. Porwałem za strzelbę. Gęsi spostrzegły nas. Przez chwilę widziałem ich jasne piersi i szeroko rozłożone skrzydła. Wydawało się, że zastygły w powietrzu, lecz jednocześnie jęły wzbijać się do góry. Strzeliłem dwa razy i wyraźnie posłyszałem dwa wystrzały kapitana, lecz obaj chybiliśmy. Gęsi były już o jakie 30 kroków ponad ziemią i przelatywały nad naszemi głowami. Błyskawicznym ruchem wyrzuciłem wystrzelone naboje, założyłem nowe i dałem ognia, gdy ptaki były już na drugim brzegu. Wypaliłem z obydwóch luf, mierząc szybko, lecz starannie, i krzyknąłem z triumfem, gdyż ptaki spadły do wysokiej trawy.
— Brawo! — zawołał kapitan. — Wspaniały dublet! Winszuję...
Nasz kozak rozebrał się, przepłynął głęboki potok, odnalazł zdobycz w trawie i przyniósł ją. Dałem mu dobrą miarkę wódki z mojej flaszki myśliwskiej, bo był zmarznięty po zimnej kąpieli.
Zaczął padać deszcz drobny i gęsty, poszliśmy więc do naszego wozu, pod którym urządziliśmy sobie legowisko i przespaliśmy się do wieczora. Szukając lepszego miejsca dla zasadzki, odeszliśmy bardzo daleko od obozu i, znalazłszy gęste krzaki, zapadliśmy w nie. Mieliśmy wspaniałe polowanie! Gęsi leciały nisko, strzelać było łatwo i coraz to nowe ofiary z głuchym łoskotem uderzały o ziemię, lub z pluskiem wpadały do wody. Do końca przelotu pozostawało jeszcze około godziny, gdy nagle zerwał się wicher, poszarpał, pomieszał chmury i wylał na nasze głowy całe potoki zimnego deszczu. Po godzinie bagno leżało już pod wodą, która dochodziła nam do kolan. Widziałem, jak z małego potoku, przepływającego wpobliżu, woda wystąpiła z brzegów, jak jedna po drugiej znikały kępy. Już długie cholewy nie zabezpieczały nas, gdyż woda przelewała się przez nie. Byliśmy przemoczeni do nitki, z butami napełnionemi wodą i płynnem błotem.
— To żarty Chinganu! — zawołał kapitan, starając się przekrzyczeć szum wiatru i plusk deszczu. — Z pewnością spadły tam obfite deszcze i teraz mamy tu powódź. Musimy uciekać do naszego wozu!
Ruszyliśmy. Jednak zmuszeni byliśmy kluczyć, jak zające, po całem bagnie, gdyż wszystkie potoki i strumyki wezbrały i groziły nam zgubą, i nie mogliśmy ich dojrzeć, ponieważ cała równina zmieniła się w jedno ogromne jezioro. Postanowiliśmy okrążyć bagno i jego skrajem dotrzeć do zbawczego wozu. Tymczasem noc zapadła. Na niebie nie mogliśmy dostrzec żadnej gwiazdy. Błąkaliśmy się w ciemności, co chwila zapadając w doły lub ślizgając się i zsuwając z rozmiękłych brzegów do koryta potoków, gdzie nurzaliśmy się nieraz z głową. Koniec końców zupełnie straciliśmy kierunek. Kilka razy powracaliśmy na to miejsce, gdzieśmy przechodzili przed kwadransem. Wyrzuciliśmy całą naszą zdobycz, co nas bardzo martwiło.
— Ja temu „manzie“ żebra połamię! — krzyknął, zakląwszy wściekle, kapitan. — Bydlę nie domyśli się rozpalić ogniska, abyśmy wiedzieli, dokąd mamy iść!
Brnęliśmy dalej. Biodro rozbolało mnie straszliwie. Robiłem wielkie wysiłki, aby iść dalej. Nogi plątały się w pogmatwanej trawie o ostrych kolcach, która chwytała za buty i ubranie, tamując ruch, ślizgałem się i padałem, gdy przypadkowo stawałem na ruchomych, kiwających się na wszystkie strony kępach.
Nie było suchego miejsca, gdzieby można było usiąść i wypocząć przez chwilę. Kapitan klął coraz energiczniej. Deszcz nie ustępował mu w energji. Kozak wzdychał żałośnie, aż mi się serce krajać zaczęło.
— Co wam jest? — spytałem go ze współczuciem, myśląc, że cierpi.
— Włożyłem cukier do kieszeni. Rozpuścił się, i teraz jestem cały oblepiony i kleję się! — jęknął żałośnie i umilkł.
— Psiakrew! — krzyknął kapitan. — Tego tylko brakowało. Konfitura z kozaka!
Mimo wielkiego zmęczenia parsknęliśmy śmiechem.
Brnęliśmy przez całą noc, błąkając się po bagnie, przypominając sobą bociany, brodzące po błocie.
O świcie, półżywi i nieprzytomni, ujrzeliśmy nasz wóz. Na jego widok, kapitan nagle ożywił się i, utykając i zataczając się ze znużenia, starał się biec.
— Już ja ci żebra policzę, chiński posągu! — mruczał, zgrzytając zębami z wściekłości.
Lecz... nie policzył, bo, gdy doszliśmy do wozu, ujrzeliśmy zaniepokojoną, lecz uśmiechniętą twarz Chińczyka a u jego stóp małe ognisko z gotującą się w imbryku herbatą.
Wszystko przebaczyliśmy „posągowi“ za kilka łyków gorącego, ożywczego płynu.
W godzinę później, wysuszywszy trochę ubrania, jechaliśmy już wozem do wioski, gdzie mieliśmy naszą główną kwaterę.

Po bitwie pod Laojanem.

Jednak zejść z wozu bez pomocy już nie mogłem. Bolał mnie straszliwie opuchnięty staw i przy najmniejszym ruchu prawą nogą nie mogłem wstrzymać się od jęku.
Przeleżałem około tygodnia w brudnej „fan-tze“, łykając aspirynę i salipirynę i nacierając chore, zaognione biodro maścią, w którą zaopatrzył mnie lekarz.
Roboty szły swoim trybem i miałem dobre wyniki. Skonstatowałem, że badana miejscowość posiada cztery pokłady węgla, grube na metr każdy, i że przestrzeń, zajęta przez te złoża, jest dostateczna dla technicznej eksploatacji terenu. To było celem moich poszukiwań. Dalsze czynności powinien był objąć wydział górniczy administracji kolei lub sztabu, moja zaś rola doradcy była skończona.
Pierwszego października już płynąłem statkiem z prądem Sungari do Charbina z gotowym raportem i... chorą nogą, która dolegała mi coraz bardziej.
Podczas tej podróży przyglądałem się nader ciekawemu sposobowi połowu ryb przez Chińczyków. Podciągali właśnie sieć do brzegu. Kilku rybaków weszło już do wody i szło za wąskim końcem sieci, robiąc nogami hałas, aby ryby nie usiłowały przedostać się zpowrotem. Rzeczywiście, olbrzymie „sazany“, z gatunku karpiów, uciekając przed ludźmi, stojącymi w wodzie, całym pędem mknęły naprzód i wyskakiwały na mokry piasek, gdzie na nie czyhali Chińczycy z młotkami. Rozlegały się głuche razy i ciemno-złociste ciała dużych ryb stawały się nieruchome. Sieć wyciągano powoli, z trudem. Nagle ujrzałem interesującą scenę. Rybak, stojący przy samym końcu sieci, która jak wąż wyłaniała się z wody, zachwiał się na nogach, krzyknął i upadł nawznak. Jednocześnie woda zaczęła się kotłować, jakieś olbrzymie ciało miotało się i ciskało w sieci. Chińczycy porzucili jej skrzydła i wskoczyli do wody. Nie zdążyli jednak, gdyż olbrzymia „kaługa“[2] wywinęła się z matni; na jedną chwilę ujrzałem jej kadłub, do połowy wystający z wody, potem wzniesiony potężny ogon, uderzenie po wodzie i ciemne ciało ryby przeskoczyło przez sznur od sieci. Na powierzchni wody pozostała tylko piana w tem miejscu, gdzie olbrzym dał nura.
Długo kłócili się Chińczycy, nim zaczęli dociągać sieć, z której, korzystając z zamieszania, wywinęło się dużo złocistych sazanów i centkowanych szczupaków, nazywanych przez rybaków chińskich „pies-ryba“, z powodu ostrych zębów.
Nie dziwiłem się, coprawda, złemu humorowi rybaków, gdyż „kaługa“ jest bardzo rzadką rybą w Sungari a ta, prawie już schwytana, miała co najmniej półtora metra długości.
Nareszcie dopłynęliśmy do Charbina. Tegoż dnia zdążyłem złożyć raport o węglu i zaraz położyłem się do łóżka, zmieniwszy towarzystwo chunchuzów, Gruzinów, gęsi i strzelb na codzienne wizyty lekarza. Doktór kiwał głową bardzo znacząco i, doprawdy, za często powtarzał:
— Warjat z pana, skończony warjat! Z takim stawem musiałby pan ze trzy miesiące poleżeć, ze sześć pochodzić o kiju z gumowym końcem, a pan robi wycieczki łazi na polowania, ziębnie i moknie.
— Ależ, doktorze! — zawołałem nareszcie zniecierpliwiony — zato jaki ja dublet do gęsi zrobiłem! A oprócz tego widziałem konfiturę z kozaka.
Machnął tylko ręką i mruknął, odchodząc:
— Tu psychjatra potrzebny!...
Obeszło się jednak bez psychjatry. Gorliwy lekarz postawił mnie na nogi i, chociaż nie mogłem nawet myśleć o polowaniu, jednak chodziłem o kiju do swego laboratorjum.
W tym czasie dostałem polecenie zrewidowania niektórych składów wojennych, znajdujących się w gubernji irkuckiej i w Zabajkalu.
W parę dni później siedziałem już w wagonie ekspresu i jechałem na zachód, spotykając coraz to częściej pociągi wojskowe, wiozące świeże wojska dla generała Kuropatkina, tworzącego drugą armję dla obrony interesów Rosji na Dalekim Wschodzie. Na czele tej armji stał generał Grippenberg.
Jednak nieszczęśliwemu Kuropatkinowi nie powiodło się nawet wtedy, gdy miał już dwie potężne armje. Czując się silnym, postanowił dać odsiecz Portowi-Artura, oblężonemu przez Japończyków. „Odsiecz“ Kuropatkin rozpoczął od wielkiej bitwy na rzece Sza-Ho, bitwie, trwającej 4 dni. Rosjanie zostali zmuszeni do cofnięcia się na stare pozycje, straciwszy 45.000 ludzi. Jedno tylko „zwycięstwo“ odniósł Kuropatkin po tej bitwie. Mianowicie, dowiódł carowi, że jego namiestnik na Dalekim Wschodzie, admirał Aleksiejew, przeszkadza mu swoją polityką i intrygami. Aleksiejewa odwołano do Petersburga, Kuropatkin zaś został zupełnie samodzielnym „głównodowodzącym wszystkiemi lądowemi i morskiemi siłami, działającemi przeciwko Japonji“.
Podczas mego pobytu poza granicami Mandżurji gruchnęła wieść, że Port-Artura kapitulował przed oblegającą go armją japońską i że akt kapitulacji podpisał komendant twierdzy, generał Stessel, z powodu swoich raportów i przy pomocy grupy sprzymierzeńców ze swego sztabu przez długi czas otoczony sławą „bohatera“.
Później, oddany pod sąd, skazany był na kilka lat więzienia w twierdzy św. Piotra i Pawła (Petropawłowskiej) w Petersburgu, a z jego „bohaterstwa“ nic, prócz hańby, nie pozostało.
Bitwa na Sza-Ho, nieudane operacje Grippenberga, żądania Kuropatkina co do formowania trzeciej armji, kapitulacja potężnej fortecy Portu-Artura i nakoniec projekt szalonej wyprawy admirałów Rożdiestwieńskiego i Niebogatowa na czele eskadry, złożonej ze starych, słabych okrętów wojennych z Bałtyku — na Ocean Spokojny — lękiem i zgrozą przejęły serca rozważnej części społeczeństwa rosyjskiego. Lecz przyszły inne wypadki, jeszcze bardziej groźne, jeszcze silniej wstrząsające podwalinami olbrzymiego imperjum: zmusiły one Rosję zobojętnieć i niemal zapomnieć o tragedji na Dalekim Wschodzie.





  1. „Dżygit“ — jeździec, wojownik.
  2. Accipenser orientalis, z gatunku jesiotrów. Patrz książkę autora „W ludzkiej i leśnej kniei“, wydaną w Warszawie 1924 przez księgarnię Gebethnera i Wolffa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.