Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ich w Ningucie, Iman-Po i Kirinie. Czynili to moi pomocnicy i, naturalnie, brali wszystkich zgłaszających się, nie dbając o rekomendacje i dokumenty, co przy istniejących warunkach byłoby niemożliwe.
Codzień objeżdżałem wszystkie tereny, gdzie prowadziłem roboty, i osobiście doglądałem wszystkiego. Kiedyś, kontrolując budowę pieca, stałem na skraju lasu, gdy z krzaków wyrwał się z krzykiem czarny drozd. Miałem w ręku dubeltówkę, strzeliłem i ugodzony ptak spadł w gąszcz. Kilku Chińczyków, podnosząc palce do góry na znak pochwały, pobiegło w krzaki i przyniosło mi moją zdobycz. Od tej chwili nie miałem spokoju od Chińczyków. Dość mi było gdziekolwiek się zjawić, a przynoszono natychmiast puste butelki, blaszanki od konserw albo zepsute jaja i znakami proszono, abym strzelał w locie. Rzucano te przedmioty w powietrze, i musiałem strzelać, rozbijając butelki i jaja i podrzucając śrutem jeszcze wyżej podlatujące do góry blaszanki. Chińczycy podziwiali moją sztukę strzelania do przedmiotów, będących w ruchu, i, w zachwycie, jak dzieci klaskali w dłonie i śmieli się radośnie.
Nie odmawiałem im tej uciechy, gdyż była ona dobrem ostrzeżeniem dla znajdujących się w tłumie moich robotników chunchuzów.
A że tacy byli, o tem nie wątpiłem, gdyż widziałem grupki Chińczyków, zbierających się na uboczu, z obawą spoglądających na kozaków i o czemś naradzających się z tajemniczemi minami. Bywały też wypadki, że Łyświenko zjawiał się u mnie i raportował o wykryciu przy którymś z „manz“ noża lub rewolweru, albo o ucieczce robotnika lub też kilku.
Już nie mogłem pozostawiać pieców bez ochrony i moi kozacy patrolowali przy nich dzień i noc. Lecz cóżby znaczyła ta garstka ludzi, otoczona mrowiskiem Chińczyków, gdyby chunchuzi zechcieli zdobyć moją fabrykę?
Pewnej niedzieli, mając ze sobą karabin Henela z lunetą, szedłem plantem kolejki, aby obejrzeć roboty na dalszych placach.
Było to południe, skwarne i jasne. Nikogo naokoło nie widziałem. Las podchodził do samego plantu i stał dwiema ścianami, milczący i nieruchomy. Nagle o jakie sto kroków od siebie zauważyłem ruch w krzakach, a potem natychmiast porwałem za karabin, bo ujrzałem dzika. Zaplątał się w gąszczu i siatce z dzikiego wina i chmielu i powoli wydobywał się na nasyp. Nareszcie przedarł się przez gąszcze, wyskoczył na nasyp i popędził prostą linją ode mnie, trzymając się miejsca między szynami.
Wziąłem go starannie na cel i dałem ognia, gdy robił o jakie 100 kroków ode mnie nagły obrót, wystawiając na strzał całą komorę. Padł odrazu, a gdy podszedłem do niego, już nie żył.
Wieczorem przyniesiono mi go. Był to duży okaz, ważący około 300 funtów, posiadał piękne kły, zakrzywione jak dwa sierpy, wysoko nad ryjem wystające.
Tejże niedzieli kozak Rykow, osiodławszy konia, pojechał na polowanie. Nie widziałem go przed wyjazdem i dowiedziałem się o tem dopiero wtedy, gdy zjawił się u mnie wachmistrz Łyświenko i doniósł mi, że z lasu przybiegł koń Rykowa, bez jeźdźca, z porwaną uzdą i cały w pianie. Coś złego musiało się stać z Rykowem. Zarządziliśmy odrazu poszukiwania. Wyznaczyłem znaczną nagrodę za odszukanie kozaka. Rykow jednak przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero po trzech dniach przyszedł żebrak-Chińczyk, odbywający pielgrzymkę po kraju, i opowiedział, że niedaleko od potoku, wpadającego do rzeczki Ho-Lin, widział skrwawiony trup żołnierza rosyjskiego. Wachmistrz, nic nie mówiąc, wsadził żebraka na siodło, wskoczył sam i kazał się prowadzić. W eskorcie dwóch kozaków jechałem ztyłu. Długo krążył po lesie nasz niezwykły przewodnik i, gdy już ujrzeliśmy przed sobą skały szczytów Kentei-Alin, zszedł z konia i zaczął szperać w krzakach. Kilka razy powracał do strumyka, przecinającego błotnistą równinę, zarośniętą krzakami i wysoką trawą, odchodził znowu, krążył śród zarośli, aż się zatrzymał i zaczął dawać nam znaki.
Podjechaliśmy, i — smutny obraz przedstawił się naszym oczom. Na trawie, stratowanej i miejscami wyrwanej wraz z darniną, leżał nawznak nieszczęśliwy Rykow. Szaro-zielona bluza wojskowa była porwana na strzępy i zlana krwią. Czaszkę miał zmiażdżoną, a całą twarz porysowaną głębokiemi brózdami. Odrazu zrozumieliśmy, że kozak padł ofiarą tygrysa. Drapieżnik znęcał się nad człowiekiem, gdyż wszystkie stawy rąk i nóg kozaka były powykręcane i przegryzione. Nie znaleźliśmy przy Rykowie ani czapki, ani karabina, natomiast w skrwawionej ręce pozostał mu krótki nóż myśliwski.
Widocznie napad tygrysa był dokonany gdzieś w innem miejscu. Świadczyły o tem też wyraźne ślady walki człowieka ze zwierzem.
Oglądając krok za krokiem pole zajścia, o jakie 50 metrów znaleźliśmy czapkę, a trochę dalej strzaskany karabin. Potrochu odtwarzał się cały obraz walki. Niezawodnie tygrys znienacka napadł na Rykowa, który nie miał czasu strzelać, lecz uderzył zwierza kolbą i strzaskał karabin. Na dużej przestrzeni odnajdywaliśmy ślady zaciętej bitwy człowieka i zwierza. Krew skrzepła na liściach krzaków i na łodygach wysokiej trawy. Ślady te doprowadziły nas znowu do ciała Rykowa.
Już mieliśmy podnieść go i złożyć na siodle, gdy Łyświenko mruknął:
— A poco on trzyma nóż w ręce? Nie taki to był chłopak, aby, złapawszy nóż, nie pokiereszować napastnika. Pójdę, poszukam jeszcze...

Ulica handlowa w Fu-dzia-dzianie.

Powiedziawszy to, skinął na jednego kozaka i, trzymając karabiny wpogotowiu, ruszyli naprzód. Gdy z pomocą kozaka i Chińczyka przywiązywałem ciało Rykowa do grzbietu zapasowego konia, widziałem czapki Łyświenki i jego towarzysza, migające pośród krzaków. Znikły mi wreszcie z oczu, ale wkrótce doszły mnie krzyki i nawoływania. Porwałem karabin i pobiegłem w kierunku ich głosów. To, co ujrzałem, przechodziło moją wyobraźnię.
Na wielkiej polanie, na zgniecionej wysokiej trawie leżał tygrys. Skóra jego w różnych miejscach miała głębokie rany od uderzeń noża. Był martwy z pewnością od paru dni. Gdy kozacy przewrócili go na bok, wyjaśniło się, co spowodowało śmierć drapieżnika. Miał przecięty brzuch, a wypadnięte wnętrzności leżały w trawie. Widocznie po otrzymaniu śmiertelnego ciosu odszedł, wlokąc za sobą wnętrzności, i padł o kilkadziesiąt kroków od swego przeciwnika, który z połamanemi stawami i zdruzgotaną czaszką umierał tuż — na tej równinie, gdzie rozegrała się krwawa i ponura walka leśna.
Łyświenko miał twarz zadowoloną i dumną.
— Dzielny był chłopak! — rzekł, potrząsając głową. — Prawdziwy kozak!
Przywieźliśmy do Ho-Lina ciało Rykowa i skórę tygrysa.
Tegoż wieczora, sporządziwszy protokół, wyprawiłem ciało Rykowa w trumnie naprędce skleconej do Charbina, do zarządu wojsk kozackich w Mandżurji. W wagonie, gdzie stały zwłoki Rykowa, pojechał wachmistrz Szum i szeregowy kozak, celem złożenia raportu i uczestniczenia w pogrzebie towarzysza.
Gdy wyprawiłem ciało kozaka i powróciłem do Ho-Lina, ktoś zapukał do mego wagonu. Wszedł jeden z rosyjskich robotników. Kim był, nie wiem. Był to typ, często spotykany w Rosji — mieszanina Słowianina z Mongołem i Cyganem. Starzec o siwych, twardych jak szczecina, gęstych włosach, miał czarne, pałające i przenikliwe oczy, orli nos i grube wargi. Nazywał się dziwnie — Dzwon. Był dozorcą przy składzie węgla. Moi pomocnicy chwalili go za ścisłą i sumienną pracę. Dzwon stanął przede mną w służbowej postawie i uroczystym głosem prosił mnie o zwolnienie go ze służby. Zapytany o przyczynę, zaczął się wahać i coś bełkotał zmieszany.
— Mówcie! — rzekłem głosem surowym.
— Bo to widzi pan — zaczął — zawsze, gdy przyjeżdżam na nowe miejsce, wróżę sobie, czy wszystko będzie pomyślnie...
— No?
— Wróżby wypadły bardzo niedobrze! — ciągnął dalej. — Wróżyłem na kamieniach i z nich dowiedziałem się o trzech śmierciach... Dwóch już odeszło — Kazik... Rykow...
— Kazik nie umarł — zawołałem, gdyż wtedy istotnie żył jeszcze i był w sanatorjum, w Finlandji.
— Umrze! — szepnął z przekonaniem. — Wróżyłem o nim, wypadła śmierć...
— Więc cóż? — zapytałem. — Boicie się o siebie?
Pomyślał przez chwilę i odparł cicho:
— Pewno, że się boję, gdyż tu każdemu może grozić śmierć. W obcym i wrogim jesteśmy kraju, a nasi kozacy nie potrafią nas obronić. Za mało ich... Ale ja tu przyszedłem nie poto, aby prosić pana naczelnika o zwolnienie. Technik mógłby to uczynić...
Znowu zauważyłem zmieszanie na jego twarzy.
— Przyszedłem, aby uprzedzić pana naczelnika. Z układu kamieni wróżbiarskich wnioskuję, że panu będzie wkrótce groziło niebezpieczeństwo... Może pan naczelnik będzie tym... trzecim. Może więc zawczasu stąd wyjedzie?..
— Dziękuję wam za dobrą radę i przestrogę! — powiedziałem, śmiejąc się i podając mu rękę.
Dzwon odszedł i nazajutrz już go nie było na fabryce. Nie widząc go, bardzo prędko zapomniałem o jego słowach ostrzegawczych i dalej prowadziłem zwykły tryb życia.
Pewnego razu kazałem przesunąć swój wagon z Ho-Lina na nową odnogę. Ze mną jechali Łyświenko, dwóch kozaków i żołnierz-przewodnik mego wagonu. Obejrzawszy nowy plant i rozpoczęte roboty w lesie, powracałem do wagonu. Już słońce skrywało się za górami, gdy nagle rozległa się salwa, a po niej natychmiast druga. Zacząłem oglądać okolicę i ujrzałem na niewielkiej, bezleśnej górze kilkunastu jeźdźców. Zeszli z koni i ostrzeliwali mój wagon i małą fan-tze majstrów kolejowych. Z wagonu po salwach wybiegli moi kozacy i żołnierz z karabinami i, starannie mierząc, rozpoczęli ogień. Byli to starzy, wprawni żołnierze, spokojni i nawykli do potyczek z chunchuzami. Strzałom ich prędko wtórować zaczęły głuche, dalekie krzyki rannych napastników. Widziałem, jak paru chunchuzów upadło i potoczyło się nadół, inni cofać się zaczęli ku wierzchołkowi góry. Wtedy dopadłem do swego wagonu i schwyciłem duży pistolet Mauzera z drewnianym futerałem, który zastępował kolbę i pozwalał zamienić pistolet na karabin o 10 nabojach. Przyłączyłem się do swoich ludzi i, ukrywszy się za wysokim plantem, wyglądałem celu dla swego Mauzera. Cel ten zjawił się nieoczekiwanie. Z poza grzbietu góry wyjechał na białym koniu Chińczyk. Wymachiwał rękami, coś krzyczał, z pewnością wydając jakieś rozkazy. Chunchuzi zbiegli się do niego z różnych stron i coraz gęstsze strzały posypały się na mój wagon.
Chińczyk na białym koniu stał oświetlony ostatniemi promieniami, słońca i był widzialny jak na dłoni.
— Zsadźmy go z konia! — zawołał, zwracając się ku mnie, Łyświenko.
— Dobrze! — odpowiedziałem, mierząc.
Dwa strzały rozległy się jednocześnie i po chwili Chińczyk runął z siodła, a po nim zachwiał się biały koń i upadł. Chunchuzi cofali się w trwodze, unosząc wodza, odprowadzani naszym ogniem.
Śmiałość bandytów zmusiła mnie do wysłania bardzo stanowczego raportu do sztabu z żądaniem oczyszczenia okolic Ho-Lina i Udzimi od band chunchuskich. W dwa dni później przybył z sąsiedniej dużej stacji spory oddział kozaków pod dowództwem rotmistrza. Przez tydzień przeszukiwały knieję partje tego oddziału, docierając aż do Kentei-Alina. Spotkały jednak zaledwie niewielką grupę uzbrojonych Chińczyków, których wzięły do niewoli. Natychmiast wezwano najbliższego urzędnika chińskiego dla załatwienia się z chunchuzami. Ten przybył z katem i żołnierzami chińskimi. Pojmanych bandytów skuto i wyprawiono na stację Iman-Po, gdzie ich stracono.
Noc jednak więźniowie spędzili w małej fan-tze, gdzie składano narzędzia robotników podczas obiadu i wypoczynku. Łyświenko wszedł do mnie późno wieczorem i zaproponował mi obejrzenie chunchuzów.
— Naczelnik przekona się, co to za ludzie! — rzekł ponurym głosem wachmistrz. — Wiedzą przecież, że jutro kat im poucina głowy, a oni tymczasem najspokojniej w święcie grają w domino, które zrobili sobie z kawałków drzewa, śmieją się i żartują. Lalki drewniane a nie ludzie!
Aż splunął ze złości.
Poszedłem i uchyliłem drzwi. Chunchuzi, z nogami wtłoczonemi w ciężkie deski, zamknięte na kłódki, siedzieli przy kopcącej niemiłosiernie lampce olejnej i grali w domino, gestykulując i głośno, bezczelnie śmiejąc się. Zaczęli, szyderczo spoglądając na nas, coś mówić. Łyświenko, rozumiejąc po mandżursku, przetłumaczył mi te prawdziwie „wisielcze“, dowcipy. Jeden z więźniów, otyły i czerwony, ze śmiechem opowiadał, że z jego szyją byka kat będzie miał robotę, gdyż takiej szyi odrazu przerąbać nie potrafi, zato z innymi pójdzie mu jak z płatka, ponieważ są chudzi i wynędzniali, jak „wędzona ryba“.
Wczesnym rankiem, gdy wychodziłem już z wagonu, chunchuzów wyprowadzano z fan-tze. Wkrótce szli już, brzęcząc łańcuchami, założonemi na szyję, w stronę stacji Udzimi, skąd mieli odbyć ostatnią podróż koleją na miejsce stracenia.
Zdawało mi się, że po tej wyprawie rotmistrza cisza zapanuje na mojej koncesji, lecz jakże się pomyliłem. Zaledwie odjechał oddział, doniesiono mi, że banda chunchuzów napadła na niewielki skład mąki i bobu, wybudowany w lesie, zrabowała go i spaliła. Do kozaków moich strzelano prawie codziennie. Niewidzialny wróg czatował wszędzie — pośród krzaków, w puszczy, za kamieniami, które stoczyły się z gór, i nawet na terenie samej fabryki lub robót leśnych. Wykryć napastników i przyłapać nigdy się nie udawało, a zuchwałość ich tymczasem rosła.
Przekonałem się o tem wkrótce osobiście. Pewnego razu obserwowałem proces wyjmowania i gaszenia węgla, wydobytego z pieca, gdy podszedł do mnie wysoki i bardzo przystojny Chińczyk. Łamaną mową rosyjską prosił mnie, abym przyjął go na służbę. Ciągle czułem brak ludzi, więc zgodziłem się. Zapomniałem o nim wkrótce, ale przypomniał mi go jeden z techników. Skarżył się na nowego robotnika, mówiąc, że nie chce pracować, ciągle wygłasza jakieś mowy do innych, którzy stają się potem bezczelnymi nicponiami i nie słuchają rozkazów.
— Myślę, że to jest jakiś chunchuz — zakończył swój raport technik. — Niech naczelnik sam spojrzy na niego. Ma wypieszczone, białe ręce i długie paznokcie... To najlepszy dowód. Znam ja się na tych „manzach“!
Postanowiłem, nie uprzedzając nikogo, zbadać tę kwestję. Nazajutrz z rana wyszedłem z wagonu i poszedłem ku piecom, szukając nowego robotnika. Nigdzie jednak go nie było. Nagle zauważyłem, że, gdy przechodziłem koło jednej grupy pracujących, wszyscy Chińczycy spojrzeli powyżej mojej głowy i w uśmiechu wyszczerzyli swoje żółte zęby. Gdym się obejrzał, nic szczególnego nie spostrzegłem. Obszedłem cały teren i znowu powróciłem do podejrzanego miejsca. Spostrzegłem te same spojrzenia i uśmiechy. Nagłym ruchem odwróciłem się całem ciałem. Ztyłu za mną stał wysoki Chińczyk, którego szukałem. Trzymał w ręce długą siekierę do rąbania drzewa i zamachnął się nią, jakgdyby chciał mnie uderzyć. W okamgnieniu wymierzyłem mu ciężki cios pięścią, po którym upadł, wypuszczając z rąk siekierę, po chwili jednak zerwał się i począł zmykać w stronę lasu. Uśmiechy na twarzach robotników znikły i zamieniły się w przerażenie. Nagle, wymachując rękami i wskazując na uciekającego, zaczęli krzyczeć.
— Kapitan, kapitan! To był zły człowiek! to — chunchuz!
Zawołałem jednego z starostów chińskich, mających pod sobą pewną ilość robotników, i przez niego oznajmiłem, że jeżeli robotnicy nie wskażą mi chunchuzów, śród nich się kryjących, a ja o istnieniu ich się dowiem, wszyscy zostaną odesłani do tao-taja chińskiego, z żądaniem, aby ukarał ich bambusami.
— Ho! Ho! — obiecali zdradliwi Chińczycy, nisko mi się kłaniając.
Nie zmieniło to jednak ogólnej sytuacji i niebezpieczeństwo coraz bardziej zbliżało się ku mnie.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
DWA NAPADY.

Siedziałem w swoim wagonie i czytałem gazetę z opisem nowych niepowodzeń Rosji na froncie, gdy wszedł do mnie Łyświenko. Zasalutował i spytał:


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.