Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
W OCZEKIWANIU SĄDU.

W małej więziennej celi, wystarczającej zaledwie na dwóch więźniów, mieściło się nas sześciu. Było ciemno, duszno i brudno, lecz zato była przed nami nadzieja.
Odrazu zjawiła się chęć do życia i do lepszych warunków istnienia. Wobec tego zaprzągłem wszystkich swoich kolegów do roboty.
Przedewszystkiem zrobiliśmy porządek w celi. Zażądaliśmy wody, mydła, szmat i papieru. Wymyliśmy podłogę, która z pewnością od dnia wzniesienia tego więzienia, nie była myta, wytarliśmy ściany i sufit, wyłapaliśmy wszystkie pluskwy, dla których byliśmy bez miłosierdzia, wreszcie rozpoczęliśmy walkę ze szczurami.
Szczelnie zatkaliśmy wszystkie dziury, któremi wyłaziły z pod podłogi rudo-szare zwierzęta. Dziury te zapchaliśmy szmatami. Nie mogły one naturalnie oprzeć się ostrym zębom bandytów nocnych, ale wymyśliłem na to sposób. Robiąc porządki w celi, znaleźliśmy na piecu kilka kawałków szkła. Potłukliśmy je i zrobiliśmy ze szmat, przesypując każdą ich warstwę drobnem szkłem, korki, któremi zatkaliśmy dziury.
Był to sposób mechaniczny. Z zawodu jestem chemikiem, więc chciałem uciec się do pomocy tej potężnej nauki. Wkrótce udało mi się to. Ponieważ straszliwie bolała mnie nieszczęśliwa moja noga, lekarz więzienny dawał mi chininę, jako jedno z dwóch lekarstw więzienia, gdzie oprócz niej uznają jeszcze olej rycynowy. Zrobiłem rozczyn chininy i namoczyłem w nim swoje korki ze szmat. Szczury nie mogły przezwyciężyć tej przeszkody, bo nieznośnie przykry i gorzki smak chininy odstraszał je, a gdyby nawet jakiś, pozbawiony od urodzenia zmysłu smaku, szczur odważył się gryźć szmaty — poraniłby się niezawodnie o szkło i zaniechałby zamiaru.
Od tego czasu szczury znikły bez śladu.
Przez dobrze wymyte szyby zakratowanego okna wpadało do celi więcej światła słonecznego, i życie wydawało się możliwe.
Jednak pobyt w nieopalanej celi Nr. 5, leżenie na wilgotnem posłaniu przy ścianie, pokrytej warstwą lodu, a także męka moralna nie przeszły bez śladu. Stan mojej nogi tak się pogorszył, że lekarz chciał przenieść mnie do szpitala więziennego, lecz, nie chcąc się rozstawać z kolegami, prosiłem go, aby mnie pozostawił w celi. Leczył mnie, jak mógł najlepiej, lecz, oglądając opuchnięty, obrzmiały i zaogniony staw, niespokojnie kręcił głową i mruczał:
— Jeżeli tak dalej pójdzie, to może dojść do amputacji.
Lecz widocznie mój organizm, zahartowany na polowaniach i w ciągłych podróżach, był mocny, gdyż zwalczył chorobę i po dwóch tygodniach, spędzonych w łóżku, zacząłem wstawać i nawet trochę chodzić, lawirując śród naszych sześciu łóżek, wypełniających celę.
Przez cały ten czas nikt nas nie ruszał. Ucichło wszystko, jakgdyby zapomniano o nas.
— To dobrze! — kombinował Lepeszyński. — Ten cham, Iwanow, wysapie się przez ten czas, może go zabiorą stąd, lub sam się domyśli i skręci sobie kark. Wtedy wyrok sądu będzie lżejszy dla nas.
Zresztą nie łudziliśmy się bynajmniej co do czekającego nas wyroku. Byliśmy przekonani, że sąd skaże nas na zesłanie na północ gubernji irkuckiej, do obwodu Leńskiego, i na osiedlenie gdzieś w tundrze wpobliżu koła podbiegunowego. Takie zesłanie oznaczało rzucenie ludzi w dzikie miejscowości na całe życie, lecz istniała zwykle nadzieja na to, że może być amnestja z powodu urodzenia się w rodzinie cara syna lub z powodu jakiegoś ważnego aktu państwowego. Życzyliśmy więc carowi Mikołajowi II, aby miał jak najwięcej synów, a co do amnestji politycznej, to, mimo wzmagającej się reakcji monarchistycznej, mieliśmy powody spodziewać się jej, gdyż cała myśląca Rosja żądała jej oddawna.
— Najwyżej przejedziemy się na koszt rządu na północ i powrócimy — mówiłem swoim kolegom. — Nigdy jeszcze nie byłem w tamtych stronach i bardzo jestem ciekaw!
— Wogóle zesłanie lepsze jest od więzienia — zdecydował Lepeszyński — gdyż człowiek może poruszać się mniej więcej swobodnie i nie tkwi mu pod nosem żołnierz z bagnetem, żandarm lub prokurator.
— Albo Jego Ekscelencja Iwanow — mruczał Nowakowski, pałający nienawiścią do tego generała, który popsuł mu tyle krwi. — Wolę codzień w tajdze irkuckiej spotykać generała Taptygina[1], bo na pewno jest większym gentelmanem.
Stary aż syczał ze złości, na wspomnienie brodatej twarzy generała Iwanowa.
Z miasta otrzymaliśmy kilka listów, przemycanych dla nas przez żołnierzy i przekupionych dozorców więziennych. Donoszono nam w nich, że sąd wojenny prowadzi energiczne śledztwo w naszej sprawie, wyszukuje świadków oskarżenia, wyznacza sędziów i zamierza wytoczyć wielki proces. Nasi przyjaciele pisali, że „Związek pracujących“ zaprosił dwóch adwokatów, którzy już zajęli się naszą sprawą i organizują świadków obrony. Informowano nas, że wkrótce będziemy wezwani do sędziego śledczego, co miało poprzedzać sam proces sądowy.
Istotnie, pewnego dnia zjawił się naczelnik więzienia i oznajmił, że pod eskortą żołnierzy będziemy odstawieni do sędziego śledczego.
Wyprowadzono nas z więzienia w otoczeniu żołnierzy z bagnetami i kilku żandarmów z obnażonemi szablami, i ruszyliśmy przez całe miasto, jak straszliwi zbrodniarze, niebezpieczni dla ludzkości. Gdyśmy przechodzili przed gmachami Zarządu kolejowego, banków, magistratu — tłumy urzędników witały nas głośnemi, radosnemi okrzykami, kobiety powiewały chustkami i rzucały nam kwiaty. Na placu przed spalonym domem Zarządu kolei oczekiwała naszego przejścia delegacja robotnicza, która powitała nas pieśnią rewolucyjną:

„Wyście padli ofiarą w walce okrutnej
Za wolność i szczęście ludu całego...“

Żandarmi szablami rozproszyli robotników.
Około rynku mieliśmy inne powitanie. Tu się zgromadził tłum mętów miejskich, zorganizowanych przez monarchistów.
Obrzucono nas obelgami i przekleństwami.
— Śmierć rewolucjonistom! Na szubienicę z nimi! Pod mur! — wołały z tłumu ochrypłe, pijackie głosy.
Okrzyki te wzmagały się, aż zaczęto ciskać w nas kamieniami. Ponieważ byliśmy otoczeni ścianą konwojujących nas żołnierzy, nikt nie doznał żadnego szwanku. Jednak przekonaliśmy się raz jeszcze, że policja polityczna była w zmowie z temi szumowinami monarchistycznemi, gdyż żandarmi, którzy tak energicznie rozpędzali robotników, względem monarchistów zachowywali się biernie. Lecz na zachowanie się napastników zareagowali kierownicy policji miejskiej, niedawno podlegający naszym rozkazom. Pułkownik Zaremba i rotmistrz von Ziegler przewidywali wrogą przeciwko nam demonstrację, i nagle z bramy jednego domu wypadł oddział konnych policjantów, którzy, siekąc zapamiętale nahajami, rozpędzili „czarną sotnię“ na cztery wiatry.
Nareszcie doszliśmy do biura sędziego śledczego. Byliśmy bardzo przykro zdumieni, ujrzawszy, że był nim najbliższy pomocnik generała Iwanowa, pułkownik żandarmów Fiedorenko.
Rozpoczęła się procedura dochodzenia.
Fiedorenko kierował sprawą w ten sposób, by dowieść, iż Komitet Centralny i Zarząd „Związku pracujących“ działali podług planu i z rozkazu „Rady robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, — organizacji najenergiczniej ściganej przez rząd carski. W tym celu ciągle przekręcał wszystkie nasze odpowiedzi i powracał do swego twierdzenia, łączności naszej z Radą. Wreszcie obrzydło mi to i dość niecierpliwie oznajmiłem:
— Komitet Centralny i Zarząd Związku przez cały czas swego istnienia wydawał biuletyny, z których pułkownik może dowiedzieć się, iż powstaliśmy na rozkaz Centralnego Związku związków, a potem działaliśmy podług własnego planu, stosując się do całkiem odmiennych warunków życia w Mandżurji i na Dalekim Wschodzie. Myślę, że gdyby taki plan, jaki urzeczywistniliśmy tu, udał się w europejskiej Rosji, oddawna nie istniałby dawny rząd cesarza Mikołaja II i policji politycznej przedstawiciela której widzę obecnie przed sobą. Gdybyśmy zaś, na Dalekim Wschodzie, przyjęli plan i system petersburskiej „Rady robotników i żołnierzy“, to tu zapanowałaby krwawa anarchja, w której utonęłaby armja, miasta, a najpierw pan, panie pułkowniku, i inni podobni do niego działacze starego rządu, prowadzącego do najniebezpieczniejszej na święcie rewolucji w Rosji. Proszę nad tem pomyśleć i nie wysilać się na tworzenie nieistniejących szczegółów naszej sprawy, ponieważ działalność nasza szła prostą drogą. Nic nie ukrywaliśmy i nic ukrywać nie będziemy!
W tym samym sensie poczyniła zeznania reszta moich kolegów, których badano po mnie.
Jeszcze kilka razy potem zmuszeni byliśmy w ten sam sposób odbywać pielgrzymki do pułkownika Fiedorenki, który nie chciał, lub też nie mógł być uczciwym i logicznie myślącym człowiekiem i sędzią, a także do prokuratora i do sądu, gdzie nam wręczono akt oskarżenia i gdzie złożyliśmy listę wezwanych przez nas świadków obrony.
Wreszcie 31 marca 1906 r. zaczął się sąd nad nami i trwał pięć dni. Generał Iwanow istotnie zaaranżował „wielki proces“, aby w Petersburgu wiedziano, jak niebezpieczną organizację rewolucyjną potrafił zlikwidować, i aby tam nie zapomniano w odpowiedni sposób wynagrodzić go za wierną służbę.





  1. Rosjanie tak nazywają niedźwiedzia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.