Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
NIEZNANE NIKOMU TRAGEDJE.

Nasze więzienie szybko się napełniało. Przyprowadzano coraz to nowych więźniów politycznych. Jedni byli już skazani, inni oczekiwali jeszcze na wyrok. Ponieważ, po faktycznem zlikwidowaniu „Związku pracujących“, grupy rewolucyjne już nie miały żadnego hamulca, wypadki aktów terorystycznych, agitacji antypaństwowej i eksproprjacji pieniędzy rządowych na cele rewolucyjne stały się dość częstemi zjawiskami na terytorjum Dalekiego Wschodu. Niektórym z nowych więźniów groziły wyroki śmierci. Obecność tych ludzi i ich przygnębiony nastrój działały na wszystkich deprymująco. Więźniowie są bardzo wrażliwi. Dość, aby się dowiedzieli, że jest ktoś wśród nich skazany na śmierć, natychmiast zjawia się jakieś ponure skupienie, które bardzo łatwo przechodzi albo w wybuch rozpaczy, albo w prawdziwą wściekłość.
Pamiętam, że pewnego ranka przywieziono do więzienia młodego, przystojnego blondyna, nazwiskiem Arsenjew. Miał może 25 lat, ale w jego niebieskich, rozmarzonych oczach był głęboki smutek. Tegoż dnia stanął przed sądem i powrócił, usłyszawszy tam wyrok śmierci na siebie. Historja młodego człowieka była prosta i zrozumiała dla tego, kto znał życie rosyjskie. Żandarmi rozstrzelali w Błagowieszczeńsku jego brata — rewolucjonistę. Arsenjew z zemsty zastrzelił naczelnika żandarmerji i zbiegł do Charbina, lecz tu go wykryto i aresztowano.
Przybył z sądu około 9-ej wieczór, a w parę minut później otwierał drzwi do każdej celi pokolei, zaglądał do wnętrza i przypatrywał się bacznie i przenikliwie twarzom więźniów. Wszedł też i do nas. Spojrzał nam w oczy, zamknął za sobą drzwi i począł szeptać:
— Zostałem skazany na śmierć. Z pewnością dziś w nocy skończą ze mną, gdyż będą się śpieszyli. Chcecie uratować mi życie?
— Naturalnie! — zawołaliśmy obaj.
— Dziękuję! — szepnął. — Gdy przyniosą kolację, zróbcie w więzieniu skandal. Przyczepcie się do jakiegokolwiek drobiazgu. A ja tymczasem coś dla siebie obmyślę...
Po chwili wyszedł, a my z Nowakowskim obchodziliśmy wszystkich więźniów i dawaliśmy im potrzebne wskazówki co do projektowanego „skandalu“.
Powodu nie potrzebowaliśmy wymyślać, gdyż znalazł się bardzo dobry i zupełnie prawdziwy. Na kolację podano więźniom, nie otrzymującym pożywienia z domu, kapuśniak, w którym znaleziono kilka ugotowanych robaków. Zaczął się hałas, wymyślania, krzyki, bicie pięściami w stoły i drzwi, żądanie przyjścia naczelnika więzienia, oficera dyżurnego, prokuratora, omal, że nie samego cara. Gdy taki hałas podniosą dwie setki zdenerwowanych i podnieconych ludzi, robi się koncert nie do zniesienia. Zbiegło się wszystko, co żyło, do ostatniego żołnierza i nawet pomocnika kucharza. Przechodnie na ulicy, zwabieni krzykiem w więzieniu, zatrzymywali się zdumieni. Nastraszeni dozorcy w popłochu nie zamknęli drzwi, prowadzących na podwórze. Na placówkach pozostali tylko żołnierze, stojący na warcie poza ogrodzeniem.
Arsenjew bacznie obserwował wszystko, a gdy władze stłoczyły się w najbardziej zaludnionej i hałasującej celi, wyślizgnął się i niepostrzeżenie wyszedł na podwórze. Podskoczywszy, uczepił się ręką za wierzchołek płotu i spojrzał wdół. O dwa kroki dalej stał żołnierz i gapił się na okna hałasującego więzienia. Za ogrodzeniem znajdował się wtedy plac, porośnięty wysokiemi chwastami i gęstemi krzakami.
Arsenjew nagle przeskoczył przez ogrodzenie i upadł tuż przed zaskoczonym tem żołnierzem, który z przerażenia upuścił karabin na ziemię.
Po chwili zbieg dopadł już krzaków, i dopiero wtedy buchnął strzał karabinowy i rozległy się trwożne gwizdki innych posterunków.
Arsenjew znikł bez śladu, żołnierz zameldował o wypadku, został oddany pod sąd i skazany na 4 miesiące więzienia. Nic nigdy nie słyszałem o dalszych losach śmiałego zbiega. Czy udało mu się ukryć przed ścigającemi go władzami, czy schwytały go i straciły, jako już skazanego na śmierć i jeszcze bardziej, jako zbiega, pozostającego poza prawem? Pamiętam doskonale jego rozmarzone i niewymownie tęskne oczy!
Wielkie przykrości miały władze więzienne z powodu tej ucieczki. Na nas też spadły pewne kary, byliśmy pozbawieni spaceru przez tydzień i w ciągu tygodnia nie mogliśmy opuszczać swoich cel, gdyż drzwi zamknięto na klucz.
Jednak i to nie przeszkodziło jeszcze jednemu z naszych więziennych towarzyszy zniknąć jak kamfora.
Śród więźniów zwracał na siebie uwagę piękną i subtelną, jak u młodej dziewczyny, twarzą chłopak siedemnastoletni; jego długie, wijące się włosy, które zarzucał na tył głowy, były miękkie i delikatne, jak u kobiety. Nazywał się Kostenko, a pracował w telegrafie. Kostenko był wmieszany w jakąś sprawę, za co groziło mu zesłanie na północ Syberji.
Pewnej niedzieli, gdy sala, gdzie aresztanci przyjmowali gości, była przepełniona tłumem odwiedzających, do Kostenki przyszła z wizytą młoda panienka. Oddała pakuneczek, przyniesiony mu w prezencie, zdjęła kapelusz i długie, szerokie okrycie i usiadła przy oknie, wesoło rozprawiając z pięknym chłopakiem i śmiejąc się głośno.
Gdy dano sygnał, aby goście opuścili budynek, więźniowie natychmiast odeszli do cel, a odwiedzający tłumnie wychodzili, wręczając dozorcy przepustki. Gdy wszyscy wyszli, naczelnik więzienia, idąc do swego biura, ujrzał panienkę, siedzącą przy oknie.
— Co pani tu robi? — zawołał zdumiony.
— Nie mogę wyjść, bo pan Kostenko zabrał mi kapelusz i okrycie, nałożył na siebie, zrobił ze swoich włosów modną fryzurę i odszedł, powiedziawszy, że chce tą maskaradą rozśmieszyć swych towarzyszy więziennych.
— Nieporządki! — mruknął naczelnik więzienia. — Takie żarciki i zabawy w więzieniu? Pokażę ja dozorcom!
Zadzwonił i kazał przyprowadzić Kostenkę.
Po pewnym czasie wpadł nastraszony dozorca i zawołał:
— Więźnia Kostenki nigdzie nie znaleziono! Pewno zbiegł, panie naczelniku!
Zaczęły się poszukiwania. Więzień znikł istotnie.
— Gdzie pani ma przepustkę? — pytał naczelnik więzienia.
— Miałam ją w kieszeni okrycia, które zabrał mi pan Kostenko! — odrzekła panienka i zaczęła płakać, skarżąc się żałośnie:
— Proszę zwrócić mi wartość okrycia i kapelusza! Jestem biedna dziewczyna, sama zarabiam na życie, a wasz aresztant ograbił mnie. Będę skarżyła!
Jednak łzy biedaczce nie pomogły. Gdy przybył sędzia śledczy i zaczął badać sprawę, kazał zamknąć panienkę do maleńkiej celi Nr. 8, na cały czas poszukiwania Kostenki, gdyż podejrzewał płaczącą o zmowę ze zbiegiem.
Biedaczka przesiedziała dwa tygodnie, ciągle się skarżąc na niesprawiedliwe podejrzenie, które ją obraża, i na straty materjalne z powodu nieuczciwego „aresztanta“, jak pogardliwie nazywała Kostenkę. Po dwóch tygodniach zwolniono ją, gdyż zbiega nie znaleźli.
Gdy już miała wyjść i żegnała pozostających, zwracając się do grupy przyjaciół Kostenki, szepnęła, mrużąc wesołe oczy:
— On już powinien być w Szanghaju!..
I odeszła, bez kapelusza i okrycia, lecz z radosnem uczuciem, że ocaliła życie bliźniego, a, być może, i... bliskiego człowieka. Długo więzienie pamiętało miłą dziewczynę i dało jej przezwisko „Chytra orliczka“...
Zdarzały się i mniej pomyślne wypadki ucieczki więźniów.
Pamiętam, pewnego wieczora przywieziono trzech robotników.
Zaledwie dozorcy zdążyli ich rozlokować w różnych celach, aresztowani wyszli do umywalni, zaszeptali coś do siebie, i nagle przez kuchnię wypadli na podwórze, przesadzili płot i zaczęli uciekać.
Strzelono do nich z kilku posterunków naraz.
Wszyscy trzej upadli. Gdy do nich podbiegli dozorcy i żołnierze, dwóch już zmarło, dostawszy śmiertelne postrzały, trzeci leżał ze zranioną nogą. Sądzono go we dwa miesiące później i skazano na 6 lat ciężkiego więzienia.
Takie oto wypadki zakłócały spokój życia więziennego i wnosiły doń coś nowego, czasem wesołego, czasem smutnego.
Pomału wszedłem w życie braci więziennej. Poznawszy wśród przygodnych towarzyszy sporo ludzi młodych, lecz zupełnie niewykształconych, podałem Nowakowskiemu myśl zorganizowania kursów naukowych. Uczyliśmy czytać, pisać i rachować, mieliśmy codziennie ogólnokształcące pogadanki z nauk przyrodniczych, historji i literatury. Na te pogadanki przychodzili nawet dozorcy więzienni i żołnierze, a nieraz zaglądał i uważnie słuchał niebardzo uczony naczelnik więzienia i jego pomocnicy. Więźniowie garnęli się do nas i otaczali nas szacunkiem i prawdziwą sympatją. Władze też nas poważały. Mieliśmy z tego tę korzyść, że gdy po jakiej ucieczce więźniów spadały na wszystkich kary, my z Nowakowskim nie podlegaliśmy im, a tryb naszego życia w niczem się nie zmieniał.
Bardzo pouczające było też studjowanie psychologji ludzi, stłoczonych razem w czterech ścianach i zmuszonych do współżycia.
Widziałem nieraz ludzi poważnych i kulturalnych, którzy kłócili się o to, że ktoś z nich wziął większy kawał chleba lub mięsa, stawali się wrogami i nie podawali sobie ręki. Było to zjawisko dziwne, przyczyna zaś leżała w nienormalnych i drażniących warunkach życia więziennego i nużącem, przymusowem obcowaniu z innymi w ciągu długich miesięcy.
Byłem świadkiem, jak dwóch inżynierów pokłóciło się i rozstało potem w śmiertelnej nienawiści ku sobie z powodu — kociaków.
W kuchni więziennej mieszkała kotka, mająca bardzo miłe i mądre potomstwo. Jeden z więźniów, jak już wspomniałem, inżynier, przyniósł kocięta do ogólnej sali, gdzie się mieściło około 20 osób, i stał się opiekunem potomstwa kotki kuchennej. Pewnego razu inny inżynier, obudziwszy się wcześniej, nalał do miseczki mleka, nakruszył do niego sucharów i zaczął karmić zgłodniałe przez noc kocięta. Opiekun ich obudził się i, ujrzawszy innego, który, klęcząc, przyglądał się zajadającym stworzeniom, napadł na niego z wyrzutami, że „uzurpuje“ sobie prawo opieki nad kociętami, że to jest „anarchistyczna zasada“, pogwałcenie „świętego prawa własności prywatnej“, że jest nieuczciwym towarzyszem i wypowiedział dużo innych obraźliwych myśli i zdań.

Wywiązała się sprzeczka, po której kocięta przywłaszczył sobie ktoś trzeci, a dwaj inżynierowie na zawsze rozstali się w nieprzejednanej nienawiści.
W Mukdenie. Brama miejska.

Taki demoralizujący, poniżający wpływ ma życie więzienne w ogólnych celach. Tu ludzie zapadają albo w jakieś odrętwienie, obojętność na wszystko i ponure, ciężkie milczenie, zabijające ducha, albo wybuchają nagle, a wtedy nie mogą już opanować swego podrażnienia i gniewu, zupełnie zapominając o kulturze i dostojeństwie człowieka, stworzonego na „podobieństwo boskie“.
Pamiętam zdarzenie, gdy całe więzienie było ciężko zatrute nieświeżą rybą, podaną na obiad, a ten oburzający rzeczywiście wypadek przeszedł bez śladu i protestu, gdyż przygnębieni więźniowie milczeli, nie mając sił i ochoty do protestu. Innym zaś razem, w lecie, nie wstawiono odrazu wybitej przez wiatr szyby, co niespodziewanie wywołało taki bunt więźniów, że do celi wprowadzono żołnierzy z bagnetami.
Nieraz sam przeżywałem takie dziwne skoki psychiczne.
Nigdy nie zapomnę wypadków, jakie zdarzały się podczas mego pobytu w więzieniu.
W mojej celi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Mogłem w każdej chwili wyjść na korytarz, do kuchni po herbatę lub wodę, na podwórze po pomidory lub groch z naszych grzęd, albo na przechadzkę i mimo to nieraz tygodniami całemi nie wychodziłem. Jednak, gdy oczekiwano przybycia jakichś władz wyższych, cele na wszelki wypadek, aby nie było gadania, zamykano. O! wtedy zjawiały się odrazu przyczyny, zmuszające do wyjścia z celi! Dość było usłyszeć zgrzyt klucza, zamykającego celę, a natychmiast biegłem do drzwi, waliłem w nie pięścią, wołałem na dozorcę i żądałem, aby otworzono celę, gdyż potrzebuję przynieść wody lub drzewa z kuchni, wytrzepać ubranie, oczyścić obuwie.
Myślę, że uczucie pozbawienia wolności budzi się w takich chwilach silniej i wywołuje protest całego organizmu, który podświadomie za szczyt szczęścia uważa wolność i tylko wolność, jako jedyny warunek świadomego życia człowieka, członka społeczeństwa, narodu i państwa.
Pewnego razu zawezwano mnie do kancelarji. Ujrzałem tam jakiegoś oficera i znajomego urzędnika z administracji kolejowej.
Wstali na moje spotkanie i, podając mi jakiś papier i małe z czerwonej skóry pudełko, oznajmili, że z Petersburga, na wniosek jeszcze generała Kuropatkina, przysłano mi dość wysoki order za moje zasługi dla armji, „naturalnie przedtem, nim zostałem prezydentem rządu rewolucyjnego“, jak objaśnił oficer.
Nie wiedziałem narazie, co mam robić z tym fantem. Nagle porwała mnie złość. Oceniano moje zasługi za węgiel, który dałem armji, a zato, że uratowałem armję od anarchji i śmierci głodowej podczas rewolucji — omal nie rozstrzelano mnie, a teraz zmuszano pędzić życie w kamiennym worku!
— Nie mogę przyjąć orderu od rządu, który lewą ręką daje nagrody, a prawą wrzuca do więzienia! — rzekłem i, ukłoniwszy się, wyszedłem z kancelarji.
Ten wypadek pozbawił mnie raz na zawsze prawa otrzymania jakiegokolwiek bądź orderu, nadawanego przez cara, lecz... nigdy tego nie żałowałem.
Zawsze mówiłem, żartując, że jesteśmy z Mikołajem II w nader naprężonych i zaostrzonych stosunkach, chociaż on usiłował przeciągnąć mnie na swoją stronę, zaofiarowawszy mi na dwa lata „bezpłatne mieszkanie z pełnem utrzymaniem“.
Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące.
Przerywane nieoczekiwanemi wypadkami, życie naogół płynęło spokojnie. Czasami tylko wdzierały się, jak porywy wichru, trwożne wieści, że ciągłe ucieczki więźniów zwróciły na nas uwagę Petersburga, który żądał likwidacji więzienia politycznego w Charbinie i rozmieszczenia więźniów w innych miastach Syberji wschodniej. Prawdopodobnie żądania te byłyby uwzględnione, gdyby nie usiłowania generała Horwatta, który bardzo energicznie bronił naszego więzienia.
Jednak czuliśmy, że z pewnością nie uda się nam dosiedzieć w nim do końca terminu.
Tymczasem więzienie coraz bardziej się zaludniało. Zaczęto do niego przywozić aresztowanych z innych dalekich miast. Pewnego razu przywieziono grupę aresztantów, a śród nich postać bardzo dziwną. Człowiek ten nazywał się Feklin. Był podoficerem jednego z pułków strzelców syberyjskich, uczestniczył w wojnie bokserskiej w Chinach w r. 1899—1900, był przy zdobyciu Pekinu, a później przez cały czas wojny rosyjsko-japońskiej na froncie, odznaczał się nadzwyczajną odwagą, otrzymał kilka ciężkich ran i miał wszystkie stopnie rosyjskiego krzyża walecznych Św. Jerzego. Feklin pochodził z fińskiego plemienia Czuwaszów, osiadłego pomiędzy rzeką Kamą, a głównym grzbietem Uralu.
Odesłany z frontu, zakochał się w młodej dziewczynie, córce bogatego kupca. Udekorowany bohater podobał się kupcównie i wkrótce byli już narzeczonymi. Naraz, podczas jakiejś manifestacji politycznej, Feklin wystąpił z mową, krytykującą porządki, które panowały w armji, został aresztowany i z niezrozumiałych przyczyn przesyłany z więzienia do więzienia, aż dotarł do Charbina, gdzie się nareszcie zatrzymał.
Był to człowiek mało inteligentny, ale bardzo rozmowny i szczery.
Wkrótce całe więzienie, wszyscy dozorcy i żołnierze wiedzieli, że kocha do szaleństwa swoją narzeczoną, że męczy go zazdrość i niepewność, czy ona zechce czekać na niego, chociaż nie wątpił, że będzie na sądzie uniewinniony.
Biedak nieraz płakał całemi nocami, rozpaczał, gryzł poduszkę i jęczał żałośnie, jak małe, skrzywdzone dziecko.
Trapiła go w dodatku dziwna choroba.
Spędziwszy kilka dni w jakiemś więzieniu na Uralu, zaraził się nieznaną chorobą skórną. Gdy zdjął koszulę i pokazał swój grzbiet, zdumiałem się. Miał wytatuowaną całą skórę, która była pokryta ciemno-granatowym rysunkiem, przypominającym liście akantu, lub kwiaty lodowe na zamarzniętej szybie.
Sprowadziliśmy do niego naszego lekarza, który nigdy nie widział i nie słyszał o niczem podobnem. Długo badał Feklina, zaprosił do pomocy innych lekarzy z miasta, aż nareszcie pewien bakterjolog kwestję rozstrzygnął i orzekł, że Feklin zaraził się jakiemiś wodorostami, które wżerały się w skórę na grzbiecie i tu się szybko rozwijały, sprawiając dotkliwe cierpienie.
Gdy diagnoza została postawiona, leczenie szybko i pomyślnie zaczęło postępować naprzód, i w parę tygodni Feklin stracił na zawsze swój ogród botaniczny, noszony na grzbiecie.
Nareszcie doczekał się dnia sądu. Proces jego trwał dwa dni, a zakończył się bardzo smutno. Feklina osądzono na zesłanie na północ obwodu amurskiego. Nieszczęśliwy był w rozpaczy, łkał, tłukł głową o ścianę, rwał na sobie włosy.
— Nigdy, nigdy już nie ujrzę mojej ukochanej Maryni! — wołał, prawie odchodząc od zmysłów.
Kiedy już do wywiezienia pozostawało trzy dni, nagle wezwano go do kancelarji. Gdy wszedł tam, zachwiał się i padł zemdlony. Powróciwszy do przytomności, ujrzał nad sobą zapłakaną, lecz radosną twarz narzeczonej. Szukała go wszędzie, aż odnalazła i przybyła do niego.
Nazajutrz zjawił się duchowny prawosławny i pobłogosławił związek córki kupca z pozbawionym praw obywatelskich zesłańcem do tundry.
Dobrowolnie, stając się żoną Feklina, zrzekała się wszelkich praw i dzieliła z nim los wygnańców.
Wyjechali razem w wagonie aresztanckim do Chabarowska, skąd końmi i na piechotę przez parę miesięcy wleczono ich na daleką północ, do dzikiej, niezaludnionej miejscowości, gdzie „sprawiedliwy sąd“ wyznaczył dla nich miejsce pobytu. Tam, śród bagien i gnijących na trzęsawisku lasów, założyć mieli swoje gniazdo i rozpalić ognisko rodzinne.
Miłość ich była potężna i czysta i mogłaby, z pewnością, przetrzymać najcięższą próbę, lecz czy nie wtargnęła do ich ubogiego domu choroba, lub straszliwe mrozy północne czy nie zgasiły ogniska, a wraz z nim i życia tych dwojga ludzi?
Długo nie mogło więzienie zapomnieć Feklina i Maryni. Gdy wicher wył za oknami i rzucał śniegiem w szyby więzienne, niejeden z więźniów wzdychał i rzucał pełne wzruszenia słowa:
— Eh! Jak tam Feklinowie żyją... i czy żyją jeszcze?
Na to trwożne pytanie nie było jednak żadnej odpowiedzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.