Od morza do morza/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.
W jaki sposób dobiłem się do Chicago i jak mnie Chicago dobiło. — O religii, polityce i o zabijaniu wołów w Chicago. — Krwawe zjawisko w tem mieście.

Dostałem się do miasta — do prawdziwego miasta — a nazywa się ono Chicago. Innych miast nie liczę. San-Francisco było miejscem rozrywki równie dobrze jak miastem, a Słone Jezioro osobliwością, nie miastem. Chicago jest piewszem prawdziwie amerykańskiem miastem, jakie widzę. Ma ono przeszło milion mieszkańców, a zbudowane jest na podobnym gruncie jak Kalkutta. I dlatego, raz je zobaczywszy, gorąco pragnę nie widzieć go więcej. Zamieszkane jest przez dzikich ludzi. Wodę ma obrzydliwą, a powietrze nieczyste. To też dowodzi, że jest ono miastem arcy-amerykańskiem.
Powiedziano mi, że trzeba iść do ogrodu Palmowego, który jest króliczą norą, tylko wyzłoconą i ozdobioną zwierciadłami; zastałem tam obszerny przedsionek, wyłożony marmurową mozaiką, i pełen ludzi, rozmawiających o pieniądzach i plujących na wszystkie strony. Inni barbarzyńcy wchodzili i wychodzili z tego piekła, trzymając w ręku listy i telegramy, a inni jeszcze wywoływali się głośno. Człowiek jakiś, który wypił więcej, niż mogło mu pójść na zdrowie, powiedział mi, że to jest „najpiękniejszy hotel, w najpiękniejszem mieście na Bożym świecie.“ Nawiasem mówiąc, każdy Amerykanin, mówiący o sąsiedniem hrabstwie lub stanie, nazywa je nieodmiennie „Bożym światem.“ Nie dopuszcza to przeczenia i pochlebia jego próżności.
Szedłem ulicami, które są długie i płaskie i bez końca. Doprawdy, nieprzyjemna to rzecz mieszkać w miastach Wschodu. Przypatrywałem się tym nieskończonym ulicom, obsadzonym po obu stronach dziewięcio, dziesięcio i czternastopiętrowemi domami, w których tłoczą się mieszkańcy, a widok ten przejął mnie trwogą. Z wyjątkiem Londynu, a miałem już czas zapomnieć, jak Londyn wygląda, nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa białych ludzi, zebranych razem w jednem miejscu, i nigdy podobnego zbiorowiska nędzarzy. Ulice bez barwy i bez uroku, tylko pasma drutów nad głowami i brudne kamienie pod nogami. Dorożkarz zaofiarował się pokazać mi wspaniałości miejscowe za taką a taką opłatą za godzinę jazdy, i powędrowałem z nim daleko. Zdawało mi się, że ten tumult i wrzawa powinny budzić szacunek, że dobrze jest stłoczyć ludzi w piętnastu szufladach, poustawianych na sobie i wykopywać doły pod ziemią dla pomieszczenia biur. Utrzymywał, że Chicago jest miastem ożywionem i że ci wszyscy ludzie, śpieszący się wokoło mnie, zajęci są interesami, co znaczy, że starają się robić pieniądze, żeby nie umrzeć z braku pożywienia. Zawiózł mnie do kanałów czarnych, jak atrament, i przepełnionych niewypowiedzianemi obrzydliwościami, a potem kazał mi śledzić ruch przechodniów na mostach. Zaprowadził mnie do szynkowni i podczas, gdy piłem, zwrócił mi uwagę na posadzkę z cementu, z osadzonemi w nim sztukami monety. Hotentot nie dopuścił się gorszego barbarzyństwa. Wyglądało to nie brzydko, ale człowiek, który to wymyślił, nie miał na myśli piękna. Dorożkarz pokazał mi znów potem wielkie składy towarów, oblepione jaskrawemi szyldami i fantastycznemi, krzykliwemi ogłoszeniami. Patrząc na długą ulicę, przystrojoną w ten sposób, zdawało mi się, że każdy sprzedawca stoi w drzwiach swego sklepu i wyje:
— Na miłość pieniędzy zaklinam was! Kupujcie odemnie i tylko odemnie!
Czy kto z was widział rozdawanie żywności podczas głodowej klęski w Indyach? Mężczyźni podskakują w górę i podnoszą ręce nad głowami tłumu, żeby zwrócić na siebie uwagę, a kobiety klepią dzieci po brzuszkach i jęczą żałośliwie. Dawniej widziałem wspomaganie zgłodniałych, niż to współubieganie się białych ludzi o zyski. Tamtych rozumiem. Ci zaś wstrętem mnie przejmują. A dorożkarz utrzymywał, że to jest dowód postępu, z czego wyprowadziłem wniosek, że umie czytywać dzienniki. Dzienniki wmawiają w swoich czytelników, językiem zastosowanym do ich pojęć, że rozpinanie telegraficznych drutów, budowanie domów i robienie majątków jest postępem.
Przepędziłem dziesięć godzin w tej rozległej dziczy, wlokąc się całemi milami po strasznych ulicach, wpychając łokciami setki tysięcy tych strasznych ludzi, mówiących przez nos ciągle o pieniądzach. Dorożkarz odjechał, ale po nim dostałem się w ręce człowieka, wypełnionego liczbami, któremi napychał mi uszy przy każdej sposobności, przy każdej większej fabryce. Tu wyrabiają za tyle a tyle setek tysięcy dolarów rocznie takiego a takiego towaru, tam znów tyle a tyle, tamten tyle a tyle mniej lub więcej. Było to coś nakształt przysłuchiwania się dziecku, szczebioczącemu o zebranych muszelkach, lub przyglądania się waryatowi, bawiącemu się kamykami. Ale wymagano odemnie czegoś więcej jeszcze, niż słuchu i uwagi. Wymagano zachwytu, a ja nie mogłem zdobyć się na nic więcej, jak tylko na proste słowa:
— Czy tak jest istotnie? Jeżeli tak, to was żałuję...
To rozgniewało mego przewodnika, który powiedział mi, że wyspiarska zazdrość zaślepia moje oczy. Widocznie nie potrafiłem go przekonać.
Nazajutrz była niedziela. Dzień ten przyniósł mi osobliwsze doświadczenie, wykazał mi całą pełnię tamecznego barbarzyństwa. Znalazłem gmach, urzędownie uważany za kościół. Był to właściwie cyrk, ale parafianie nie wiedzieli o tem. Pełno było kwiatów w tym budynku, przybranym w plusze i ozdoby z matowego dębu i wiele innych wspaniałości, licząc w to ozdobne bronzowe świeczniki, najczystszego gotyckiego stylu. Wśród tych przyborów i zgromadzenia pobożnych, ukazał się nagle zdumiewający człowiek, poufałe zażyły z Bogiem, z którym obchodził się przyjaźnie, wyzyskując go jak dziennikarski reporter zagranicznego władcę. A nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o tem, że nie Bóg, ale on sam jest tu główną osobą. Metalicznym głosem, językiem zapożyczonym z licytacyjnej sali, budował on dla swoich słuchaczów niebo według hotelowych wzorów, z tą różnicą, że wszystko w niem było z prawdziwego złota i brylantów, a w pośrodku tego raju umieścił istotę, obdarzoną donośnym głosem i przekonywającemi argumentami, istotę, którą mianował Bogiem. Wyrażał się w sposób niezwykły. Mówiąc o Sądzie ostatecznym, wołał:
— Tak, zaiste powiadam wam, że Bóg nie tak prowadzi interesy.
Przedstawiał im Boga takiego, jakiego mogli zrozumieć w niebie wysadzonem drogiemi kamieniami i złotem, budzącem w nich zachwyt. Szpikował to wszystko żargonem ulicznym, kantorowym i handlowym i dowodził, że religia powinna stanowić cząstkę codziennego żywota. I, jak sądzę, sprowadzał ją do poziomu codziennych spraw swoich i swoich słuchaczów.
Uciekłem, nie czekając na błogosławieństwo, którego nie chciałem otrzymać z podobnych rąk. Ale słuchacze wydawali się uradowani i ztąd wniosłem, że musi to być bardzo popularny kaznodzieja. Później, gdym usłyszał kazanie innych, przekonałem się, że ten pierwszy był jeszcze bardzo umiarkowanym okazem, pomimo całego swego zasobu srebrnych i złotych bożyszcz, i niedbałego od niechcenia, poufałego obchodzenia się ze świętościami religii.
Całą niedzielę przyglądałem się ludziom, dowodzącym, że w samym fakcie układania relsów i puszczania po nich maszyn parowych streszcza się postęp, nie mówiąc już o telefonach, telegrafach i t. d. Upierali się przy swojem zdaniu. Jeden z nich zaprowadził mnie do ratusza i handlowej dzielnicy i pokazywał je z dumą. Budowle były bardzo brzydkie, lecz bardzo duże, a ulice przed niemi wązkie i brudne, ale to mu nie psuło wrażenia.
W chwili, kiedy już byłem znużony tem wszystkiem i potrzebowałem jakiejś ulgi, usiadł koło mnie człowiek, który zaczął rozprawiać o tem, co nazywał „polityką.“ Zdarzyło mi się zapłacić sześć szylingów za podróżny kapelusz, wartujący osiemnaście pensów, a człowiek ten moją przygodę wziął za temat do swego kazania. Dowodził mi, że kraj jest bogaty i że ludzie tu chętnie płacą dziesięć procent drożej nad wartość każdej rzeczy. Mają na to. Mówił, że rząd nałożył cło na zagraniczne wyroby i że amerykański fabrykant może sprzedawać swój towar za wysoką cenę. Taki sam kapelusz, sprowadzony z Europy, kosztowałby dwa funty szterl. Amerykański fabrykant wyrabia kapelusz wartości siedemnastu szylingów, a sprzedaje go za półtora funta. I na tem, jak utrzymywał, opiera się wielkość Ameryki, bo trzeba pamiętać, że jej mieszkańcy to bogacze — nie nędzarze europejscy — i chętnie opłacają haracz za wszystko. Na mój słaby rozum dowodzenie to było nieprzekonywające. Każda rzecz kosztuje tu dwa razy drożej, niż w Anglii, a jeśli jest krajowego wyrobu, to w nierównie gorszym gatunku. Poznałem następnie pewnego właściciela fabryki. Nie było w niej ani jednego robotnika, ale właściciel miał mimo to piękny dochód od syndykatu, który mu płacił zato, żeby fabryka nie szła i nie wyrabiała towaru.
Poszedłem potem do rzeźni, dla rozjaśnienia sobie myśli, które zaczęły mi się plątać. Podobno wszyscy Anglicy zwiedzają tutejsze rzeźnie; zbudowano je o sześć mil od Chicago, a kto raz je zobaczy, nie zapomni nigdy. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, rozciąga się istne miasto zagród dla bydła, podzielone na części, w ten sposób, że z każdej zagrody zwierzęta mogą zostać wyprowadzone na pochyły pomost z desek, wiodący do wysokich, krytych przejść ponad zagrodami. Wiadukt ten jest dwupiętrowy. Przez wyższe piętro przechodzi bydło rogate, przeznaczone na rzeź, obojętnie i biernie po większej części; przez niższe tłoczą się z kwikiem i wrzaskiem świnie. Taki sam koniec czeka oba oddziały. W zagrodach całe stada bydła i świń oczekują swojej kolei, a oczekując, nie niepokoją się widokiem współbraci prowadzonych na śmierć. To tylko wiedzą, że konny człowiek wygnał z zagrody ich sąsiadów — nic więcej. Rozsunęły się kraty i przejścia, stado weszło w otwór pochyłego tunelu i nie powróciło ztamtąd.
Co innego ze świniami. Ogłaszają one kwikiem swoje wyjście wszystkim naokoło, a odpowiadają im niezliczone kwiczenia współbraci. Nasamprzód poszedłem do świń. Skierowawszy się na wiadukt zapchany temi zwierzętami, których nie mogłem widzieć, a których głosy tylko słyszałem, doszedłem do posępnego budynku, do którego prowadziło to przejście, napotykając po drodze zwierzęta, którym udało się wymknąć z właściwego oddziału. Przyjemna woń soli objaśniła mnie, co się tu robi. Wszedłem do fabryki konserw i zastałem tam mnóstwo solonej wieprzowiny w beczułkach, w innych oddziałach wieprzowinę nieupakowaną, a w jednej ogromnej izbie wieprze poprzerąbywane na połowę i otoczone bryłami lodu. Ta izba jest pośmiertnem schronieniem świń, spoczywających tam przez chwilę, zanim rozpoczną dalszą podróż po korytarzach tak wspaniałych, że król mógłby po nich podróżować. Wychodząc ztamtąd, nie zauważywszy jakiejś wiszącej w górze maszyneryi, złożonej z zatłuszczonych szyn, kół i belek, wpadłem w objęcia czterech wypaproszonych kadłubów, białych, podobnych do ciał ludzkich, a przerzucanych na wierzch przez człowieka ubranego czerwono. Odskoczyłem na bok; podłoga była cała oślizgła. Rozpościerały się tam wyziewy podwórza folwarcznego i rozlegały głosy licznej trzody. Ale w tych głosach nie było wesołości. Dwunastu ludzi stało rzędem, sześciu po każdej stronie. Pomiędzy nimi przechodziła górą kolej śmiertelna, która o mało co nie wyrzuciła mnie za okno. Każdy z tych ludzi miał w ręku nóż, rękawy koszuli obcięte do łokcia i od szyi do stóp był oblany krwią. Powietrze było duszne, jak noc podczas pory deszczowej, duszne od pary i od natłoku. Poszedłem dalej, tam, gdzie był początek operacyi, i stanąwszy na wązkiej desce, zobaczyłem wszystkie chyba świnie, jakie się wyhodowały w Wisconsin. Wybiegały właśnie z wejścia na pomost i tłoczyły się tłumnie w zagrodzie. Ztamtąd przepędzano je po parę sztuk do mniejszej izby, gdzie człowiek zarzucał im na tylne nogi pęta od windy, która dźwigała je na drogę śmierci. O! wtedy dopiero zaczynały krzyczeć żałośnie, wołając matki i obiecując poprawę, a człowiek, stojący przy windzie, spuszczał je głową na dół do przejścia wyłożonego cegłą, podobnego do wielkiego kotła kuchennego, krwawo czerwonego. Tam czekał już na nie czerwony człowiek z nożem, który przesuwał zgrabnie po gardle; krzyk zamieniał się wtedy w krztuszenie i słychać było szum, jakby ulewy. Czerwony człowiek, oparty o ścianę, usuwał się i zasłaniał oczy ręką nie przez współczucie, tylko dlatego, że krew zalewała mu oczy, a musiał ugodzić natychmiast nowego przybysza. Tymczasem pierwsza sztuka opadła już w wielki kocioł z wrzącą wodą, uciszona na zawsze, a poddana niewidzialnej maszyneryi, wypływała na drugim brzegu kotła, gdzie ją windowano na koło maszyny stękającej:
Huf, huf, huf!
Maszyna goliła z niej całą szczecinę, której szczątki zdejmowali ludzie nożami. Potem znów windowano ją, zawieszoną za nogi, na tę śmiertelną drogę, gdzie przechodząc pomiędzy szeregiem dwunastu ludzi, każdy z nich miał nóż w ręku, pozostawiała w tem przejściu różne cząstki swojej osoby, wynoszone natychmiast na taczkach, a gdy się dostała w ręce ostatniego z szeregu, była już pięknie oczyszczona, ale bardzo wypróżniona i uszczuplała. Kto chce jeździć po obcych krajach, musi zrzec się jakiejś odrobiny swej indywidualności. I te świnie, gdyby się nie rozstały z różnemi kawałkami swego ciała, nie mogłyby zajechać do Europy i do Indyi.
Przyglądanie się ćwiartowaniu było mniej ciekawe, niż widok tych świń, tak bardzo ożywionych, a po upływie krótkiej chwili tak zdumiewająco martwych, i tego człowieka w gorącym, oślizgłym, osiękającym krwią korytarzu, który zanim krew jednego zwierzęcia przestała się pienić na podłodze, zabijał już drugie, i trzecie, i czwarte, które kończyły żywot z kwikiem i jękiem. Ale przecież świnia jest tylko zwierzęciem nieczystem, zakazanem przez Proroka!
Przeszedłszy do rzeźni dla bydła rogatego, zastałem budynek dużo większy, w którym nie było żadnej wrzawy, tylko mdły odór krwi unosił się w powietrzu. Bydło rogate nie przechodziło tu prosto z pomostu, jak świnie. Setkami wchodziły na dziedziniec piękne, czerwone sztuki, dobrze upasione. Na samym środku tego dziedzińca stał czerwony byk z Texas, a na złośliwym łbie miał założony kantar. Nikt go nie pilnował. Zdawało się, że oczekuje on gości. Zaledwie pierwsza sztuka zeszła bojaźliwie z wiaduktu, czerwony ten dyabeł posuwał się naprzód, a nikt nim nie kierował. Pochylał łeb, jakby chciał okazać, że jest tu przewodnikiem i poprowadzi ich dalej... Były to wprawdzie zwierzęta wychowane na wsi, ale jednak umiały się zachować i z godnością szły za Judaszem, silne, cierpliwe, z wyrazem głębokiego zadziwienia w łagodnych obliczach. Widziałem szeroki grzbiet przewodnika, kołyszący się powoli na czele, gdy zwierzęta zapuszczały się na pochyłą drogę, pokrytą błotem, gdzie nie wolno mi było iść za niemi. Potem zamknęły się wrota, a w chwilę później powrócił Judasz z niewinną miną wołu roboczego, powracającego od pługa i stanął w zagrodzie. Ktoś się roześmiał na dziedzińcu, ale żaden odgłos nie rozlegał się w wielkim murowanym budynku, w którym zniknęło stado... Tylko Judasz przeżuwał spokojnie, ze złośliwem zadowoleniem, ja zaś odgadłem, że coś złego tam zaszło i pobiegłem naokoło. Wszedłszy do rzeźni, stanąłem jak wryty.
Kto sobie zdaje sprawę z przesądów, które wsiąkają nam przez skórę? Myśl, że zabijają tam bydło rogate, krewniaków poświęcanego, czerwonego w Indyach byka, wzruszyła mnie głęboko. Świnie, to co innego, ale woły! Nie widziałem nic. Szopy, w których odbywała się rzeź, oddzielone były ode mnie długiem przejściem, zajętem przez rzeźników i kadłuby ubitego bydła.
Tyle tylko widziałem, gdy ludzie otworzyli drzwi od jednej szopy, że leżały tam dwa woły już ogłuszone i ciężko dyszące. Podniesiono je na windzie i poderżnięto im gardła, a potem dwóch ludzi zdjęło skórę z każdego z nich i w pół minuty już rozcięte na dwie połowy przesunęły się na relsach ponad nami do naznaczonego miejsca. W tym oddziale, gdzie ćwiartowano sztuki, hałasu było niemało, ale od skazańców, oczekujących śmierci w zagrodach, żaden szmer nie dochodził. Szły na śmierć, zaufawszy Judaszowi, bez słowa skargi. Zabijano pięć sztuk w ciągu minuty, a jeżeli ludzie bijący świnie oblani byli krwią, to ci, którzy zabijali woły, pławili się we krwi. Krew płynęła strumieniem przez rynny. Nie było nigdzie miejsca do postawienia nogi lub oparcia ręki, gdzieby nie było krwi świeżej, zgęstniałej lub zaschłej, a duszący jej odór tamował oddech.
Łaskawa Opatrzność, która rozsiała tyle ciekawych rzeczy na swojej drodze, zesłała mi uosobienie miasta Chicago w takiej postaci, że nie zapomnę go nigdy. Kobiety przychodzą tu czasami do rzeźni, tak jakby chodziły na egzekucye. I wtedy właśnie, gdy tam byłem, weszła do krwawego przybytku młoda kobieta wysokiego wzrostu, z purpurowemi ustami, gęstemi brwiami i ciemnemi, ufryzowanemi włosami. Była ładna, zdrowa i ożywiona, ubrana w suknie ognisto-czerwone z czarnem, a nogi (wiadomo, że Amerykanki mają nóżki godne Kopciuszka), nogi miała obute w czerwone skórkowe buciki. Stała w promieniu słońca, mając pod nogami krwią zalaną podłogę, skrawione tułowy naokoło, o sześć kroków wołu dogorywającego wśród potoków krwi i zgrzyt śmiercionośnych maszyn nad głową... Rozglądała się okrutnemi, śmiałemi oczyma i — nie wstydziła się...
Wtedy szepnąłem do siebie:
— To Opatrznościowe zjawisko!... Ujrzałem przed sobą wcielenie miasta Chicago...
I uciekłem, szukając spokoju i wytchnienia po tym widoku...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.