Od morza do morza/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Opisuje, w jaki sposób dojechałem do miasta Osaka i jak się wdarłem do dyabelskiego fortu. — Połączenie cywilizacyi. — O panience japońskiej i o braku zasuwek u drzwi. — Na zakończenie Kioto.

— Po co? Bardzo mi tu dobrze, a na obiad będą kotlety z homara; deszcz pada i zmokniemy.
Jednakże, wbrew życzeniu, zawleczono mnie do dżinrikiszi, na deszcz, i odstawiono na stacyę kolei żelaznej. Nawet Japończycy nie są w stanie swoich dworców kolejowych uczynić miejscem przyjemnem, pomimo, że czynią, co mogą. System ekspedyowania pakunków zapożyczyli oni od Ameryki, wązkość toru, lokomotywy i wózki na kółkach od Anglii, obsługa dokonywa się z dokładnością francuską, a mundury służby brane chyba z europejskiej tandety. Podróżni są niesłychanie uprzejmi. Znaczna liczba miała pozór europejski: garnitury w kratę, płowo-żółtawe paltoty, a w ręku damskie woreczki z czarnej skóry z niklowemi okuciami. Kołnierze papierowe i celuloidowe, do uszu sięgające, dziecinnej miary, buty również. Na rękach, malutkich rączynach, białe bawełniane rękawiczki, a papierosy wyjmowali z maleńkich papierośniczek.
— Bóg jest wielki! — wygłosił profesor. — Ale jednak ludziom, którzy instynktownie siadają na matach, nie przystoją europejskie ubrania. Zapewne uważałeś, że trzewiki przyswajają sobie oni na ostatku.
Lokomotywa, pomalowana na kolor lapis-lazuli, zajechała przed dworzec, ciągnąc za sobą pociąg, i wsiedliśmy do angielskiego wagonu pierwszej klasy, bez żadnych zasłonek u okna. Osaka oddalona jest o mil osiemnaście od Kobé, a leży nad zatoką tego samego nazwiska. Pociągowi wolno przebiegać piętnaście mil na godzinę i zabawiać się na każdej stacyi. Linia kolei idzie pomiędzy górami a brzegiem morza, rzeki i górskie strumienie spływają prosto z gór, a ich łożyska są okiełznane i pospinane mostami.
Stacye są z czerwonego muru, dachy kryte czarno, a wszystkie urządzenia od sygnałów do wózków angielskie. Kolor mostów żółtawo brunatny, podobny do zwiędłych złocieni. Uniform konduktorów składa się z czapeczki ze złotym galonem, czarnej kurtki z mosiężnemi guzikami, spodni z czarnym wełnianym lampasem i kozłowych rękawiczek, zapinanych na guziki. Trudno być niegrzecznym dla człowieka w taki strój przybranego.
Ale oczy nasze otwierały się szeroko na widok, jaki się ukazywał z okna wagonu. Wyobraźcie sobie żyzny kraj, grunta czarnoziemu, doskonale wynawożone, uprawiane ręcznie za pomocą łopat i motyk. Tyle co do warsztatu; ale wszystko, cokolwiekbym napisał, nie zdoła dać pojęcia o miłem wrażeniu, jakie czynią te wzorowo uprawiane pola, ten idealny system irygacyi, matematyczna dokładność siewu i sadzenia. Niema tam mieszaniny zbóż, ani kawałka zmarnowanej ziemi przy dróżkach, ani różnicy w wartości gruntu. Na pochyłości wzgórz każde zagłębienie obłożone kamieniami, tak samo brzegi równo z wodą. Młody ryż wschodził równo, jak linia narysowana na desce; pomiędzy rzędami gorczycy woda stała w bruzdach, a purpurowy kwiat bobu odrzynał się, jak pod sznurem, od gorczycy.
Brzegiem morza widać było nieprzerwany szereg miast, najeżonych kominami fabryk; w głębi lądu zieloność, ciemna lub złotawa. Nawet podczas deszczu widok był miły, a tak czysto japoński, jak obiecywały japońskie malowidła. Jedno tylko dało się we znaki profesorowi i mnie jednocześnie. Pola nie mogą wydawać tak bujnych plonów na ziemi wyzyskanej do ostatniego kawałka, zasianej gęsto wioskami — chyba pod jednym warunkiem.
— Cholera? — zapytał, przyglądając się okolicy.
— Cholera — potwierdził profesor — nieunikniona. To wszystko system irygacyjny. Spojrzyj na żółtość koloru gorczycy.
Żółte zagony leżały po obu strunach kolejowej linii, dźwigały się po stoczystości wzgórza aż do ciemnych sosen, kręciły się wokoło brunatnych ławic na wybrzeżach wezbranych rzek i znikały w oddali, nad brzegiem słomianego morza. Domy z wysokiemi, spiczastemi dachami, pokrytemi brunatnem poszyciem, stały po kolana w żółtej gęstwinie, która ciągnęła się aż do fabrycznych kominów Osaki.
— Duże miasto Osaka — objaśnił przewodnik. — Różne fabryki tam są.
Osaka zbudowana jest pośrodku, ponad i między tysiącem ośmiuset dziewięćdziesięciu czterema kanałami, rzeczkami, tamami i rowami. Co znaczą mnogie darniny, nie umiem wytłómaczyć. Mają tam coś do czynienia z ryżem i bawełną, ale co mianowicie, nie wiem.
Dwie odrębne cywilizacye stykają się z sobą w hotelu „Jutera,“ jedynym dla europejczyków, a wynik tego zetknięcia jest straszliwy. Budynek zbudowany po japońsku, drzewo, dachówki i rozsuwane parawanowe ściany, umeblowanie mieszane. W moim pokoju, naprzykład, jest „tohonoma“ z ciemnego, wygładzonego pnia palmy, delikatnie wyrobiona, a służąca za obramę malowidłu, przedstawiającemu bociany. Ale na posadzce, na białych matach rozłożono brukselski dywan, a na to połączenie wzdrygają się nawet ludzkie pięty. Z werendy wzrok góruje nad rzeką, płynącą prosto, jak strzała, pomiędzy dwoma rzędami domów, i widać trzy mosty, jeden z nich ohydny, kratowego systemu, i część czwartego. Mieszkamy na wysepce.
A propos wody, posłuchajcie gorszącej opowieści. We wszystkich opisach Japonii spotyka się wzmianki o tem, że Japończycy są schludni i że mają zwyczaje wielce dziwaczne. Kąpią się często bez żadnego ubrania i wszyscy razem. W Kobé, w hotelu „Jutera,“ zażądałem kąpieli. Maleńki człowiek sprowadził mnie na dół z werendy, a potem w górę po schodach do pięknych łazienek, pełnych gorącej i zimnej wody, zbudowanych zwykłą, pudełkową robotą. Naturalnie, przy drzwiach nie było zasuwek, tak jak nie bywa ich w jadalniach. Gdybym się znajdował wśród grubych murów europejskiej łaźni, nie zwracałbym na to uwagi, ale właśnie gdym się zabierał do kąpieli, ładna, młoda panienka otworzyła drzwi i oznajmiła, że życzy sobie wziąć kąpiel przy moim boku, w głębokiej, zapuszczonej w posadzkę japońskiej wannie. Kiedy ktoś za cały strój ma tylko swoją niewinność i binokle na nosie, nie może się sunąć, by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Zrozumiała jednak, że nie jestem rad, i odeszła, dusząc się od śmiechu, a ja pozostałem, zarumieniony po uszy, dziękując niebu, że wychowałem się w kraju, gdzie niema zwyczaju kąpać się w towarzystwie.
Padało wciąż, bez wytchnienia, a profesor dowiedział się o istnieniu jakiegoś zamku i zapragnął go zwiedzić.
— Zamek Osaka — objaśnił mnie. — Oblegany był przed kilkuset już laty. Jedźmy!
— Widziałem już zamki w Indyach, Raighpur — Jodhpur, różnego rodzaju zamki. Zjedzmy lepiej na śniadanie gotowanego łososia. Dobrego tu dają.
— Łakome prosię! — odpowiedział profesor.
Pojechaliśmy brzegiem czterech tysięcy pięćdziesięciu dwóch kanałów i t. d., gdzie dzieci igrały z płynącą bystro wodą, a żadna matka nie wołała na nie: „Dajcie pokój!“
Nasze dżirinkiszi zatrzymały się nad wielkim rowem, trzydzieści stóp głębokim, pod olbrzymiemi granitowemi głazami. Powyżej widać było mury fortu. Ale jakiego fortu!? Pięćdziesiąt stóp wysokości z granitowych głazów, a ściana nie prostopadła, lecz wypukła środkiem, jak bok wojennego statku, zbudowana była z granitu, którym dawniejsi ludzie posługiwali się, jak gliną. Bloki, tworzące narożniki, miały długości dwadzieścia stóp, dziesięć do dwunastu wysokości i tyleż grubości. Nie były niczem złączone, a mimo to spojone bardzo dokładnie.
— I to zbudowali ci maleńcy Japończycy! — wykrzyknąłem, przejęty zdumieniem na widok głazów.
— Budowa godna cyklopów — mruknął profesor, stukając laską w skałę. Nietylko zbudowali, ale i zdobyli. Patrz, ślady po strzałach!
Głazy były miejscami popękane i brunatne, a te pęknięcia były śladami pocisków. Biada wojsku, które zmuszone było szturmować do tych potwornych murów. Zamki w Indyach znam i forty wielkich cesarzów widziałem, ale żaden nie może iść w porównanie z tą budową, bez ozdób, bez koloru, z jednym tylko celem surowej potęgi i krańcowej prostoty linii. Może przy świetle słonecznem fort ten wydawałby się mniej groźny. Szare, przesiąkłe deszczem powietrze, dostrajało się harmonijnie do jego tonu. Koszary załogi, wykwintny domek dowódcy, ogród, pełen drzew brzoskwiniowych i dwa jelenie, nie pasowały do tego tła. Olbrzym powinienby tam trzymać straż, zamiast japońskiego szyldwacha, w czarnym, czy granatowym mundurze, z czerwonemi wyłogami. Z powodu deszczu miał on na sobie szynel, a po co dźwigał tornister, koc i buty, nie mogłem odgadnąć. Tornister był z wołowej skóry, z sierścią na wierzchu, buty związane rzemieniem podeszwą do góry, a ciężką, obozową kołdrę zwiniętą miał w kształcie litery U, na wierzchu tornistra i przylegającą ściśle do pleców. Na miejscu, gdzie zwykle nosi się manierka, miał czarne, skórzane pudełko, kształtu podróżnej szklanki. Może się mylę, a opisuję, co widziałem. Do karabina miał przymocowaną, zamiast bagnetu, porządną szablę, ładunki, o ile mogłem dojrzeć pod płaszczem, miał na sobie w kształcie pasa, przymocowanego podwójnemi rzemieniami. Białe kamasze, bardzo biedne, i czapka, uzupełniały ubranie. Przyglądałem mu się z zajęciem i chętniebym się zbliżył, gdyby nie obawa, jaką budził we mnie ogromny bagnet. Broń była dobrze utrzymana, choć nie bez plamy, ale widok munduru wydarłby klątwę z ust angielskiego pułkownika. Nie przystawał on do żadnej części ciała żołnierza, z wyjątkiem szyi. Zajrzałem wgłąb odwachu. Wachlarze i herbaciana zastawa nie godzą się z naszem pojęciem koszar. A jednak ci mali ludzie, zawsze łagodni, nie upijający się nigdy, trzymali straż na tej skale, która z armatnim ogniem w bastyonach mogła ujść za strażnicę wrót piekielnych.
Wdrapałem się na wierzchołek fortu i zostałem wynagrodzony za ten trud widokiem na trzydzieści mil wokoło, na kwitnące blado-żółte łany gorczycy i niebieskawo-zielone sosny, i na rozległe miasto Osaka, rozpływające się we mgle. Przewodnikowi naszemu największą rozkosz sprawiał widok fabrycznych kominów.
— Tu jest wystawa, wystawa przemysłu. Chodźmy obejrzeć — powtarzał.
I sprowadził nas z tych wyniosłości, ażeby nam pokazać chlubę kraju w postaci korkociągów, garnuszków, podstawek do jaj, łyżek, materyi, guzików i różnej tandety, którą się przyszywa na arkuszach tektury i sprzedaje za bezcen. Japończycy, na nieszczęście, robią to wszystko sami dla siebie i szczycą się tem. Nie mają oni już nic do nauczenia się od Zachodu pod względem dokładności wyrobów i gustownego opakowania. Wystawa mieściła się w czterech obszernych budynkach, otaczających największy środkowy, w którym były tylko parawany, porcelana i pudełeczka wypożyczone na wystawę. Ucieszyłem się, widząc, że ogół nie troszczy się o scyzoryki, ołówki i fałszywe klejnoty, lecz zajmuje się tylko oglądaniem parawanów, pozdejmowawszy obuwie, żeby nie ucierpiała inkrustowana posadzka. Ze wszystkich pięknych rzeczy, jakie widziałem, dwie tylko zostały mi w pamięci, jedna: szary parawan z głowami sześciu dyabłów tchnących złością i nienawiścią; drugie, to szkic jednym kolorem śmiało rzucony, a przedstawiający starego drwala rąbiącego drzewo. Dwieście lat minęło od chwili, gdy artysta złożył pendzel, ale patrzącemu zdaje się, że słyszy trzask łupiącego się drzewa pod uderzeniem siekiery i ciężki oddech spracowanego robotnika.
Następnego rana, po ulewnym deszczu, który zasilił rzekę płynącą pod wątłym, drewnianym balkonem, słońce przedarło się przez chmury. Nie widzieliśmy go od marca i zaczynaliśmy już odczuwać pewien niepokój. I dopiero wtedy kraina brzoskwiniowych kwiatów rozwinęła skrzydła i rozweseliła się. Ładne kobiety przywdziały najpiękniejsze krepowe szarfy: różowe, niebieskie, pomarańczowe i lila; dzieci pobrały na ręce niemowlęta i wszyscy wyszli, żeby się radować.
W ogrodzie przy świątyni, przepełnionym kwiatami, dokazałem cudów dzięki słodyczom kupionym za dwadzieścia centów. Maleństwa wyległy rojami, a ja, lękając się matek, powstrzymałem rozdawanie przysmaków. Uśmiechały się i kiwały do mnie główkami tak ładnie! Biegły za mną, czterdzieścioro ich co najmniej, starsze podtrzymywały młodszych braciszków, a młodsze skakały przez kałuże.
Japońskie dziecko nie płacze nigdy, nigdy się nie bije i nie walczy, i nigdy nie robi placków z błota, chyba jeżeli mieszka nad brzegiem kanału. Lecz Opatrzność, nie chcąc, ażeby było zbyt doskonałem i ażeby nie przemieniło się przed czasem w łysego aniołka, postanowiła, że japońskie dziecko nie będzie nigdy, nigdy obcierać noska. Pomimo tej wady, nie mogę ich nie kochać.
Tego dnia w Osaka nikt się nie zajmował interesami, ani pracą, z powodu pogody, słońca i rozwijania się pączków na drzewach. Wszyscy szli do herbaciarni w towarzystwie przyjaciół. Poszedłem i ja, ale przed pójściem przebiegłem brzegiem nadrzecznego bulwaru, pod pozorem obejrzenia mennicy. Był to zwyczajny budynek z granitu, gdzie biją dolary i inne monety. Na całej długości bulwaru wiśnie, brzoskwinie i śliwki: różowe, białe i czerwone, stykały się gałęziami, tworząc jednolity pas aksamitnych, łagodnych barw, jak daleko oko sięgało. Płaczące wierzby były najpospolitszą ozdobą brzegów wody, a ta obfitość kwiecia była zaledwie cząstką hojnych darów wiosny. Może sobie mennica wybijać sto tysięcy dolarów codzień, ale wszystko srebro w jej składach nie zdołałoby powrócić trzech tygodni kwitnienia brzoskwiń, które są więcej nawet, niż złocienie, chlubą i koroną Japonii. Chyba za jakieś wielkie zasługi, położone w poprzedniem życiu, dane mi było przeżyć te trzy tygodnie w pełni kwiatów.
— To jest japońskie święto kwitnienia wisien — objaśnił przewodnik. Wszyscy się bawią. Modlą się także i idą do herbaciarni.
Gdybyś zamknął europejczyka pomiędzy kwitnącemi drzewami wiśni, on nazajutrz zacząłby się uskarżać na ich zapach. Japończycy jak wiadomo, urządzają wszystkie uroczystości na cześć kwiatów, co im się chwali, bo kwiaty są najłaskawsze ze wszystkich bożyszcz na świecie.
Urządzenie herbaciarni japońskich przejęło mnie zachwytem. Pod miastem zbudowano dziesięciopiętrową pagodę z drzewa i żelaza, okolono ją pięknemi ogrodami, obwieszono czerwonemi latarkami. Japończyk lubi przychodzić tam, gdzie jest piękny widok, lubi siadać na matach i rozmawiać, popijając herbatę i saki i zajadając słodycze. Ta wieża, prawdę mówiąc, nie jest piękna, ale położenie jej okupuje braki. Na niższych piętrach pełno stoliczków i ludzi pijących herbatę. Mężczyzni i kobiety napawają się pięknością widoku. Niezwykła to rzecz u mieszkańców Wschodu.
Z Osaki, miasta pociętego kanałami, błotnistego i zdumiewającego, profesor, pan Yamagutehi, przewodnik i ja, pojechaliśmy koleją do Kioto, o godzinę drogi odległego. W drodze widziałem cztery bawoły, zaprzężone do czterech pługów, orzących pole ryżowe. Bawół leżący zajmuje chyba połowę pola japońskiego właściciela; zapewne trzymają oni bawoły na stokach gór, a na doliny sprowadzają tylko na czas roboty. Do Kioto przyjechaliśmy w pełnym blasku słońca, łagodzonego powiewami wietrzyka, które niosły zapach kwitnących drzew wiśniowych. Miasta japońskie, w prowincyach południowych przynajmniej, są bardzo do siebie podobne. Szare morze dachów, upatrzonych białemi murami ogniotrwałych skarbców, w których kupcy i bogacze trzymają co mają najcenniejszego. Nad równą powierzchnią, górują tylko dachy świątyń, powyginane do góry na rogach, co je czyni podobnemi do kapeluszów. Kioto leży na płaszczyznie, ze wszystkich prawie stron otoczonej lasami. Było ono niegdyś stolicą Japonii i dziś ma dwakroć pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Rozkład ulic podobny do miast amerykańskich: — wszystkie ulice proste, krzyżują się w regularnych odstępach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.