Od morza do morza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Dalsze uwagi nad Japonią. — Morze Wewnętrzne i dobra kuchnia. — Nieco o teraźniejszości i przyszłości.

Z Nagasaki płyniemy do Kobé. To znaczy, że przez dwadzieścia godzin będziemy się przesuwać przez olbrzymie jezioro, zwane morzem Wewnętrznem, zasiane, jak okiem sięgnąć, niezliczoną liczbą rożnej wielkości wysepek, począwszy od takich, które posiadają czteromilową powierzchnię, do maleńkich, nie większych od dobrego stogu siana. Przedsiębiorstwo Cooka pobiera od podróżnych sto rupii więcej za przewiezienie ich po tych wodach, ale nie umie ono dostatecznie wyzyskać tego cudu natury. Widok tych wysepek — czerwonych, bursztynowych, szarych, zielonych i czarnych — wart jest pięć razy tyle. Gdy statek przepływa po tych wązkich wodnych przesmykach, bałwany skaczą na dziesięć stóp wyżej od szczytu spokojnych skał, pomimo, że morze jest spokojne.
Wpłynęliśmy potem w przesmyk tak gęsto nasadzony wysepkami, że wygląda to na ląd stały. Płyniemy po wzburzonej wodzie, skotłowanej przez wiry koło sterczących skał i grozi nam nadzianie się na rafy. Coś nas ocala i płyniemy znów ku drugiej wysepce i tak dalej i dalej, aż nareszcie oczy nużą się patrzeniem na dziób statku, wykręcającego się to w prawo, to w lewo, a każda ludzka istota wrażliwa na zimno opuszcza pokład. Jeżeli będziecie w Japonii, płyńcie tędy, a przekonacie się sami, jak prędko zachwyt ustępuje zadziwieniu, a zadziwienie obojętności. Wieziemy ostrygi z Nagasaki i ja w tej chwili więcej myślę o tem, w jakiej postaci je podadzą, niż o konturach wysepki, która przemknęła się nakształt widma, na wodzie szaro-srebrnej od księżycowych promieni. Mamy dziś siedemnastego kwietnia, a ja siedzę w paltocie, owinięty w koc, ze zgrabiałemi palcami, które z trudnością trzymają pióro...

W dwa dni później. W Kobé, którego europejska dzielnica ma pozór amerykańskiego miasta.

Szliśmy szerokiemi pustemi ulicami, pomiędzy domami o drewnianych kolumnach, z drewnianemi werandami, a domami z szarego kamienia, pod szarem niebem, trzymającem straż przy zielonych sosenkach, mających dawać cień. Kobé jest ohydnie podobne do Ameryki. Tylko pozwólcie mi wygłosić pochwały nieocenionego pana Begenz, właściciela hotelu „Oriental“, któremu oby losy sprzyjały! U niego przynajmniej można zjeść obiad. Dobrze nas żywiono w Penangu, pieczone gołębie w Singapoore żyją dotąd w mej pamięci, a wątróbki kurczęce i prosięta w Hong-Kongu będę wspominał całe życie. Ale hotel „Oriental“ w Kobé jest najlepszym ze wszystkich, co nie zawadzi mieć w pamięci.
Z Kobé do Jokohamy jedziemy urozmaiconemi drogami; najpierw koleją, a gdy jej nie stanie, czterdzieści mil w dżiurikiszi, a potem przez jezioro. I tu, jak w Nagasaki, miasto jest przepełnione dziećmi, i, tak jak tam, uśmiechają się wszyscy, z wyjątkiem Chińczyków.
— Chińczyk jest dzikim człowiekiem — powiedziałem do profesora — ale Japończyk nie jest dzikim, a nie jest także sahibem. Czemże jest właściwie?
Profesor popatrzył przez chwilę na rojną ulicę.
— Chińczyk jest starcem nawet w młodości, tak jak zwykle dzicy, a Japończyk pozostaje dzieckiem przez całe życie. I to im nadaje ten wygląd, który cię zadziwia.
Nie mogę powiedzieć, że profesor ma zupełną słuszność, ale w jego uwadze jest dużo trafności. Tak jak świadomość dobrego i złego wycisnęła piętno na twarzach dojrzałych ludzi z naszej rasy, tak samo coś, czego nie rozumiem, napiętnowało twarze Chińczyków. Nie mają oni żadnej wspólności z tłumem, chyba tylko taką, jaką ma człowiek dorosły z dzieckiem.
— To wyższa rasa — objaśnił profesor.
— Nie wierzę temu. Nie umieją się weselić — odparłem bez wahania. — A ich sztuka niema w sobie nic ludzkiego.
— Cóż to znaczy? — powiedział profesor. — Oto sklep pełen zabytków starej Japonii. Wejdźmy.
Weszliśmy, a ja myślałem o tem, że chciałbym znaleźć tego, ktoby mi wytłómaczył kwestyę chińską. Samemu trudno ją rozwiązać.
Weszliśmy do sklepu, zdjąwszy kapelusze, przez wązkie przejście pomiędzy rzeźbionemi kamiennemi latarniami i drewnianemi posągami niewypowiedzianie ohydnych dyabłów, a przyjął nas uśmiechnięty człowieczek, który posiwiał pośród tych skarbów. Pokazał on nam sztandary i godła daimiosów zmarłych oddawna, a my otworzyliśmy z podziwem usta. Pokazał nam poświęconego żółwia wielkości mamuta, wyrzeźbionego z drzewa z najdrobniejszemi szczegółami. Prowadził nas z pokoju do pokoju, a światło przygasało coraz więcej, aż doszliśmy do maleńkiego ogródka, zamkniętego drewnianem ogrodzeniem. Starożytne zbroje spoglądały na nas z mroku, starożytne miecze dźwięczały trącane przez nas, osobliwe kapciuchy, rówieśne mieczom, kołysały się na niewidzialnych podpórkach, a oczy całego tłumu Buddów i czerwonych smoków wyzierały z pod złocistej brokateli. Radość jaśniała w oku właściciela. Pokazywał nam swe skarby — od kryształowych kul oprawnych w drzewo, do pudełek z drzewa i kości słoniowej — a my czuliśmy się tak bogaci, jak gdybyśmy byli posiadaczami tego wszystkiego, co leżało przed nami. Na nieszczęście, jedynym śladem imienia artysty bywa maleńki znaczek japońskiej litery, więc nie mogę powiedzieć, kto wyrzeźbił z kości te arcydzieła: człowieka oplątanego przez sepię, kapłana z żołnierzem, dźwigającym dlań jelenia, chudego węża owiniętego szyderczo na trupiej głowie, chłopca bijącego mniejszego braciszka, królika, który tylko co dopuścił się nieprzystojnego żartu, i niezliczone mnóstwo innych, zrodzonych z wesołości, szyderstwa, wzruszeń, miotających ludzkiem sercem. A ja tą samą ręką, na której dłoni trzymałem pół tuzina tych arcydziełek, oddałem pokłon cieniom zmarłych rzeźbiarzy.
Europejczycy, a szczególnie Anglicy, są to dziwnego rodzaju stworzenia. Kupują tuzinami te rzeczy, wstawiają je do przeładowanej gablotki, gdzie wyglądają one jak obłamki kości, i zapominają o nich po tygodniu. Japończycy zaś trzymają je w głębi jedwabnego woreczka lub też w pudelku z lakki, dopóki nie zejdzie się na herbatę paru przyjaciół. Wtedy właściciel wydobywa z ukrycia skarby, które są oglądane z należnym zachwytem, przy brzęku filiżanek, i chowane napowrót, dopóki nie przyjdzie znów chęć do oglądania. W taki sposób cieszą się oni tem, co my nazywamy „osobliwością.“ W Japonii każdy człowiek jako tako zamożny jest zbieraczem, ale nie ujrzysz nigdzie nagromadzenia tych klejnotów, chyba w sklepie.
Siedzieliśmy długo w półświetle tego dziwnego przybytku, a wyszedłszy, tem goręcej ubolewaliśmy, że naród japoński otrzymał konstytucyę europejską, że co dziesiąty młodzieniec nosi europejskie ubranie, że po ulicach uwijają się tuzinami krótkowzroczni porucznicy w workowatych mundurach.
— Dobrzeby to było — przemówił zamyślony profesor — gdyby można ustanowić międzynarodowy protektorat nad Japonią: zabezpieczyć ją od groźby najazdu i zaboru, i płacić temu krajowi ile zażąda, pod warunkiem, że ludność będzie siedziała spokojnie i wyrabiała piękne rzeczy, podczas gdy nasi ludzie będą się uczyć. Gdyby można było całe cesarstwo japońskie włożyć pod szklany klosz i napisać na nim: Hors Concours!
— Hm! — mruknąłem. — A co to znaczy: „my?“
— No! my wogóle, Sahibowie europejczycy.
— Jedźmy zatem do Tokio i pogadajmy o tem z cesarzem — odparłem.
— Ale przedtem chodźmy do japońskiego teatru — roześmiał się profesor.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.