Od morza do morza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
O szczęśliwości Kate i jej podobnych. — Wykazuje, jako człowiek może się wyprawić na obejrzenie „życia,“ a spotkać się ze „śmiercią.“ — O kobietach i o cholerze.

Jestem przesycony miastem, ale wyraz: przesyt niedostatecznie maluje moje uczucia. Rozpoczęło się to od niebacznego słówka w restauracyj, a skończyło... nie wiadomo gdzie. Że na świecie znajduje się sporo dam: Francuzek, Niemek i Włoszek, zajmujących się odmiennym procederem, wiadomo wszystkim, ale dla człowieka, który przebywał czas jakiś w Indyach, przykro jest zobaczyć Angielki, kolegujące z tamtemi na tem samem polu. Czy zamożny papa, wyprawiający syna i dziedzica w podróż naokoło świata dla uzupełnienia jego edukacyi, zastanawia się nad tem, w jakich miejscach będzie ją uzupełniał młodzieniec, pod przewodnictwem, równie, jak on sam, niedoświadczonych towarzyszów? Przypuszczam, że nie myśli o tem wcale. W interesie więc tych zamożnych ojców i z naiwnej ciekawości, co w Hong-Kongu nazywają „życiem,“ włóczyłem się przez jednę noc po jego ulicach. Cieszę się, że nie jestem ojcem dorosłego syna. Występek jest mniej więcej taki sam wszędzie, ale jeżeli człowiek chce go sobie obrzydzić na zawsze, niech jedzie do Hong-Kongu.
— Rozumie się, że to wszystko lepiej idzie we Frisco[1] — powiedział mi przewodnik. — Ale trzeba przyznać, że i na Hong-Kong to wcale nieźle.
I dopiero gdy otyła duma w czarnych szatach zaczęła piszczeć, domagając się ohydnego płynu, noszącego nazwę „butelki wina,“ zacząłem pojmować, na czem polega wspaniałość sytuacyi. Widziałem przed sobą „życie.“ „Życie,“ to wielkie słowo. Polega ono na spijaniu przesłodzonego szampana i wymianie cynicznych słów z bladolicemi istotami, które się śmieją bez wysiłku, ale i bez wesołości. Żargon „szykowca“ (ma to oznaczać człowieka światowego, na pół pijanego młodzieńca, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy) nie łatwo mi zrozumieć. Trzeba się go nauczyć w Ameryce. Przysłuchiwałem się ze zdumieniem głębokości i bogactwu amerykańskich wyrażeń, stanowiących dla mnie zupełnie odrębne narzecze.
W naszem towarzystwie były damy, które znały Anglię; były inne z Zachodu, które występowały przedtem w pomniejszych trupach aktorskich, a wszystkie zdołały zaszargać się na rozmaite sposoby. Wszystkie krakały jak wrony i zalewały się trującym napojem, od którego dostawało się zawrotu głowy. Dopóki mówiły przytomnie, były dość zabawne, ale pod wpływem trunku zrzuciły maskę i zaczęły sypać klątwy, ale jakie? Wielu ludziom zdarzyło się słyszeć kobiety białej rasy klnące, ale w niewielkiej liczbie, do której ja należałem, losy oszczędziły tej przyjemności. Było to dla mnie zupełną nowością. Damy klęły i piły i gadały bezustannie, siedząc kołem, dopóki nie zrozumiałem, że to naprawdę jest „życie“ i że jeżeli nie mam go znienawidzieć, powinienem usunąć się co prędzej z tego koła.
Krzyki i wycia wzmagały się, a wspaniałomyślna publiczność przyjmowała to jako oznaki niezmiernego rozweselenia i zadowolenia, ja zaś poszedłem na drugie zebranie, gdzie pani domu miała już tylko połowę lewego płuca, co można było poznać po jej kaszlu, ale mimo to była równie wesoła na smutny sposób, dopóki i ona także nie zrzuciła maski i dopóki nie rozpoczęły się żarty. Wszystkie dowcipy, słyszane poprzednio, powtórzyły się tu. Biedne to „życie,“ które nie może się zdobyć na jeden świeży dowcip codzień! Tu młody „szykowiec“ zsunął jeszcze dalej na tył głowy kapelusz i wykładał nam, że jest naprawdę „szykowny;“ bez blagi. Ale każdy, kto nie ma żelaznej głowy, pozbyłby się wszelkiej blagi następnego rana, po wypiciu jednego kieliszka tego syropowego szampana. Zrozumiałem teraz dopiero, dlaczego mężczyzni oburzają się, gdy ich częstować słodkiemi płynami.
Drugie to posiedzenie zakończyło się, gdy pani domu wykaszlała nas uprzejmie do samych drzwi wchodowych, a stamtąd już prosto na cichą, chłodną ulicę. Była ona naprawdę chora i powtarzała, że nie pożyje dłużej, jak cztery miesiące.
— Czy mamy całą noc przesiedzieć na takich grobowych posiedzeniach? — zapytałem w czwartem miejscu, lękając się powtórzenia tych samych, po trzykroć słyszanych żarcików i rozmów.
— We Frisco lepiej idą rzeczy. Trzeba przecie zabawiać trochę te damy, rozumiesz pan? Chodzę od jednych do drugich i bawię je, żeby nie zasnęły. Takie to życie... Nigdy pan tego nie widziałeś w Indyach? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Nigdy! Dzięki Bogu, nigdy! Po tygodniu takiego „życia“ powiesiłbym się niezawodnie — odrzekłem, opierając się znużony o oddrzwia.
Dochodziły do nas wrzawliwe odgłosy zabawy, dowodzące, że mieszkańcy tego miejsca nie potrzebują budzenia. Jeden osobnik ocknął się właśnie po trzech dniach hulanki, inne rozpoczynały trzydniówkę. Opatrzność dopomogła mi przetrwać to wszystko. Pewien odcień surowej powagi, cechujący moje czarujące obejście, sprawił, że wszędzie brano mnie za lekarza, lub... pastora. Dzięki temu oszczędzono mi słuchania najjaskrawszych dowcipów i pozwolono usiąść i przypatrywać się wdzięcznym objawom tego słodkiego „życia.“ Najgorsze było to, że kobiety były rzeczywistemi kobietami, i ładnemi kobietami, podobnemi do osób, które znałem, a gdy przerwały na chwilę niedorzeczne wrzaski, zachowywały się przyzwoicie.
— Mogłyby wszędzie ujść za prawdziwe damy — powiedział mój towarzysz. — Prawda, że to wszystko dobrze się przedstawia?
Raptem piękna Kate zaczęła ryczeć, żądając więcej napitku. Była godzina trzecia rano i rozpoczęły się znów ohydne rozmowy.
Mówiły o sobie, że są „wesołe.“ Nic to nie znaczy na papierze. Żeby módz osądzić całą przerażającą posępność tego szyderstwa, trzeba słyszeć te słowa z ich ust i w ich własnem otoczeniu. Mrugnąłem porozumiewająco, chcąc pokazać, że i ja jestem „szykowiec“ i że i ja także nie blaguję. Jest w takich towarzystwach pewien jad, który zatruwa ludzi i popycha ich do nadmiernej wesołości; ale gdy się siedzi we czworo, pijąc i klnąc, zapada się grunt zabawy, a występuje obrzydzenie i nuda. Po całonocnych rozmyślaniach zdobyłem przeświadczenie, że dla tego rodzaju kobiet nie istnieje piekło na tamtym świecie. Mają one piekło na tej ziemi, a ja zobaczyłem je w przelocie. Wierny dyplomowi doktorskiemu, którym mnie przyozdobiono na domysł, siedziałem do samego świtu, obserwując wesołe, ciągle wesołe zebranie. Towarzyszka Kate, wynurzająca się z głębokiego upicia, była dla mnie widokiem niemożliwym do zniesienia. Było to coś przerażającego, dopóki litość nie stłumiła we mnie obrzydzenia. Obawa śmierci dręczyła ją, a o powodach dowiecie się zaraz. Na Kate przyjdzie kolej potem.
— Mówią tedy, że pan, jak mówisz, jedziesz z Indyj. Czy pan co wie o cholerze?
— Trochę — odpowiedziałem.
Głos pytający był drżący i urywany. Nastąpiła długa przerwa.
— Mówię tedy, doktorze, jakie są objawy cholery? Jedna kobieta umarła tu w zeszłym tygodniu, na ulicy...
— To wesołe! — pomyślałem. — Ale nie trzeba zapominać, że to właśnie jest „życie.“
— Umarła w zeszłym tygodniu na cholerę. Mój Boże, mówię panu, że umarła w sześć godzin! Zdaje mi się, że i ja dostanę także cholery... Ale ja nie mogę dostać? Nieprawdaż? Zdaje mi się, że i ja mam cholerę. Bolało mnie okropnie. Ale ja nie dostanę cholery, prawda, że nie? Cholery nie można mieć dwa razy, prawda? O! powiedz pan, że nie można, i... i niech cię dyabli!... Doktorze, jakie są objawy cholery?
Słuchałem, gdy mi opisywała o swojej chorobie, i zapewniłem ją, że takie właśnie, a nie inne są choleryczne objawy, i... niech mi to będzie policzone za zasługę, i zaręczyłem, że cholery nie można mieć dwa razy. Uspokoiło to mnie na dziesięć minut. A potem zerwała się z klątwą na ustach i zaczęła krzyczeć:
— Nie chcę być pochowana w Hong-Kongu! Boję się tego! Jak umrę na cholerę, zanieście mnie do Frisco i pochowajcie tam! We Frisco, w górzystem Frisco, słyszysz pan, panie doktorze?
Słyszałem i przyrzekłem.
Na dworze ptaszki zaczynały świegotać i brzask zaglądał przez szpary okienic.
Przypatrywałem się jej i zastanawiałem, czy będzie tak ciągle i bez końca chodzić w kółko po pokoju, z oczyma wzniesionemi w sufit, załamując i rozkładając ręce.
— Młody Duval zastrzelił się — zaczęła po chwili szeptem. — Naprawdę zastrzelił się. Pełno było krwi. Czy pan masz pistolet, doktorze? Ale ja jestem Angielka, rodowita Angielka. Naprawdę! Napijmy się jeszcze wina; jestem taka zdenerwowana. Niedobre dla mnie już wino? Co u dya... No, pan przecie doktór! Pan wiesz, co pomaga na cholerę... Powiedz mi, powiedz!
Poszła do okna i wyjrzała, otworzywszy okienice, a ręka jej, oparta na zawiasach, drżała tak, że od niej trzęsło się całe okno.
— Mówię panu, że Kate jest pijana, jak Bela, Ona ciągle pije. Czyś pan widział, jakie mam znaki na plecach? To jeden pan, prawdziwy pan, obił mnie przedwczoraj. Nieprawda, że upadłam i potłukłam się o stół. To on uderzył mnie kijem. O, bydlę, bydlę, bydlę! Gdybym była pijana, byłabym go zbiła na miazgę. Bydlę! Ale byłam trzeźwa, więc tylko poszłam na werendę i płakałam... O, bydlę!
Chodziła po pokoju, rozcierając sobie ręką plecy i przeklinając owego człowieka. Potem zapadła w osłupienie, ale drzemiąc, jęczała i klęła przez sen i wołała swojej „amah,“ żeby jej opatrzyła potłuczone plecy.
Uśpiona wyglądała lepiej, ale usta jej były boleśnie zacięte, a całe ciało wstrząsało się konwulsyjnie i sen nie przynosił jej spokoju. Światło dzienne oświetliło jej zaczerwienione oczy, obwisłe policzki, osłupiałe wejrzenie, ból głowy i nerwowe drgania. Widok ten nie bawił mnie wcale i czułem się winnym, razem z całym męzkim rodzajem, winnym tego upadku, do jakiego ją doprowadzono.
Zaczęła opowiadać różne kłamstwa. Przynajmniej tak mi powiedział potem ktoś, należący do prawdziwego świata, gdym mu powtórzył, co mówiła. Opowiadała o sobie i o swojej rodzinie, a jeśli to wszystko było kłamstwem, to nie miała celu, bo było nędzne i smutne, chociaż usiłowała ozłocić te wspomnienia zbiorem fotografij, łączących ją z przeszłością. Nie należąc do tamtejszego świata, wolę wierzyć, ze to wszystko było prawdą i być jej wdzięcznym za zaufanie, z jakiem mi to opowiadała.
Sądziłem, że w tym domu nie ujrzę już nic smutniejszego od jej twarzy. Byłem w błędzie. Towarzyszka jej, Kate, rzeczywiście piła ciągle i podniosła się raptem, zataczając, co jest okropnym widokiem, przyprawiającym każdego o ból głowy przez sympatyę. Coś się tam popsuło w niedbałem gospodarstwie, w którem platerowany serwis do herbaty uzupełniała tania porcelana. Służba została przywołana na pomoc. Widziałem Kate, chwytającą się siatki moskitowej dla utrzymania równowagi, a widok to był ohydny, zniewaga dla ludzkich oczu przy świetle dziennem. I słyszałem, jak bełkoczącym, zachrypłym głosem klęła tak, jak nigdy nie słyszałem klnącego mężczyzny i dziwiłem się, że dach nie zapada się nad naszemi głowami. Towarzyszka usiłowała ją uspokoić, ale została odepchnięta z potokiem bluźnierstw, a kilka małych piesków, zanieczyszczających pokój, rozbiegło się w popłochu, unikając rąk i nóg pięknej Kate. Że była piękna, to pogarszało jeszcze sprawę. Towarzyszka osunęła się drżąca na sofę, a Kate taczała się w różne strony, złorzecząc Bogu i ludziom obrzmiałemi usty. Gdyby ją jaki malarz odmalował w tej chwili, ubraną biało, z czarnemi włosami, iskrzącemi oczyma, z bosemi nogami, mógłby ją przedstawić jako wcielenie klęski gnębiącej ludzkość. A potem, gdy przygasła jej wściekłość, dreptała po pokoju, trzymając kieliszek od szampańskiego wina, i wielkim głosem, o dziesiątej rano, domagała się znów ohydnego napoju, którego wyziewy zapowietrzały cały dom. Dostała wina i obie kobiety zasiadły do picia. To było ich śniadanie.
Wyszedłem przygnębiony i przejęty wstrętem, a zamykając drzwi, widziałem, że obie piły.
— Lepiej daleko idzie to wszystko we Frisco — mówił „szykowiec.“ — Ale jak pan widzisz, ładne są i mogą ujść za damy, jeżeli tylko zechcą. Powiadam panu, że warto mieć oczy otwarte, gdy się kręci w tem kółku. Jest co widzieć...
Zobaczyłem i ja to, co chciałem widzieć, i odtąd będę już omijał. Może mają lepszego szampana we Frisco i gdzieindziej, ale rozmowa będzie taka sama, zgnilizna i wyszarzanie takie samo wszędzie, aż do końca świata. Jeżeli to ma być „życie,“ to dajcie mi lepiej uczciwą śmierć bez pijatyki i bezecnych żartów. Z którejkolwiek strony spojrzeć, zawsze to będzie nędzne widowisko, zanadto podobne do tragedyi, żeby mogło być zabawne. A jednak zdaje mi się, że bawi ono młodych ludzi, podróżujących po świecie, choć trudno uwierzyć, żeby to mogło być z korzyścią dla nich, chyba, że obudzi w nich większe przywiązanie do uczciwego domowego ogniska.
Ale moja wina była większa. Pociągnęła mnie tam nie potęga namiętności, a tylko poszedłem z zimną krwią, ażeby módz opisać wnętrze tego piekła i zgłębić niezgłębioną nędzę takiego życia. Za nieznaczną sumę trzydziestu dolarów zdobyłem więcej szczegółów i więcej obrzydzenia, niż chciałem, prawo przyglądania się kobiecie na pół oszalałej od pijaństwa i trwogi, a widowisko to trwało trzecią część nocy. Mój grzech był cięższy.
I kiedy wyszedłem na świat, rad byłem, że mgła rozpostarła się pomiędzy mną a niebem nad moją głową.








  1. Żargonowe skrócenie nazwy San Francisco (p. tł.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.