Od morza do morza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Opisuje moje przybycie do Chin, co ujrzałem za chińskim murem, a co na drugiej stronie.

Ostatnie dni nu pokładzie „Nawaba“ przepędziłem w otoczeniu nowych i bardzo dziwnych ludzi. Byli tam spekulanci z Południowej Afryki, finansiści z Anglii (ci nie mówili o niczem, oprócz setek tysięcy fantów i, jak sądzę, blagowali niemiłosiernie), byli i konsulowie z odległych chińskich portów, i wspólnicy chińskich domów handlowych, których mowa i myśli różniły się tak od naszych, jak nasz indyjski żargon różni się od londyńskiego. Ale nie zająłby was opis naszego okrętowego ładunku, ani tępogłowego szkockiego kupca z żyłką do spirytyzmu, badającego mnie o wartość Teozofii i o tybetańskich chelas, unoszących się w powietrzu, ani londyńskiego wikaryusza na wakacyjnej wycieczce, który zwiedził Indye i wierzył niezachwianie w postępy pracy misyonarzy i w ich wpływ na masy i w to, że słowo Boskie wkrótce przeważy wszystkie inne wpływy. Wśród nocnych czuwań rozstrzygał on wielką tajemnicę życia i śmierci, i bez obawy patrzył w przyszłość, na całe życie trudu wśród parafian, między którymi nie było ani jednego bogacza...
Na chińskich wodach staraj się zawsze mieć pod ręką flanelowy garnitur. W ciągu godziny parowiec przewiózł nas ze zwrotnikowego upału w zimną, przenikliwą mgłę wilgotną, jak mgła szkocka. Ranek znów odsłonił nam odrębny świat, coś pomiędzy niebem a ziemią. Morze było podobne do zadymionego szkła: czerwonawo-szare wysepki leżały pod oponami mgły, wiszącej jakie pięćdziesiąt stóp nad naszemi głowami. Kwadratowe flagi dżonek chwiały się w powietrzu i znikały, a zarysy wysepek przebijały niewyraźnie przez tuman piany, którym zasypywała je szklista powierzchnia morza, Parowiec jęczał, stękał i zgrzytał, przemokły i nieszczęśliwy, i ja jęczałem także, bo „Przewodnik“ opisywał port w Hong-Kongu jako najpiękniejszy w świecie, a tymczasem nie było widać nic z odległości kilkudziesięciu kroków. To przesuwanie się nakształt widma poprzez gęstą mgłę miało dziwny, tajemniczy urok, jeszcze dziwniejszy od chwili, gdy ruch wiatru odsłonił nam kontury budowli, stojących tuż nad brzegiem, a po za niemi ścianę góry. Wpłynęliśmy w tłum płaskonosych łodzi, kierowanych przez muskularnych wioślarzy, a profesor oznajmił, że teraz nadeszła chwila badania kwestyi chińskiej. Na pokładzie wieźliśmy nowego jenerała dla tej krainy i tłum świetnych, nowych, zgrabnych mundurów wystąpił na jego przyjęcie: a że przyglądanie się tej ceremonii pochłonęło mnie zupełnie, zapomniałem o „świńskich ogonach“[1]. Panowie! wy, którzy radzibyście nawet na mustrę przywdziewać płócienne kurtki, gdyby wam pozwolono, zaczekajcie trochę! Jeżeli przez cały miesiąc nie będą wasze oczy oglądały mundurowej kurtki, ani słyszały brzęku ostróg, zrozumiecie dopiero wtedy, jak bardzo cywilni ludzie pragną, ażebyście zawsze występowali w mundurach. Jenerał, naturalnie, był bardzo uprzejmym jenerałem. Niewiele wprawdzie wiedział on o indyjskiej armii, ani o czynach pewnego gentlemana noszącego nazwisko Roberta, jeżeli się nie mylę; ale zato oznajmił, że lord Wolseley zostanie głównym dowódcą angielskiej armii, ażeby zaprowadzić w niej reformy. Zdumiał mnie niepospolicie, bo mówił dużo, dużo o wojskowych angielskich sprawach, zupełnie odmiennych od spraw indyjskich, a zajmował się przeważnie polityką.
Cały Hong-Kong jest zbudowany na powierzchni morza, reszta jest mgłą. Jedna błotnista droga ciągnie się przed szeregiem domów; możesz mieszkać w którymkolwiek z nich, a gdy się znużysz życiem, możesz przejść przez drogę i utopić się w morzu, jeśli znajdziesz jednę stopę kwadratową wolnej, niezajętej, rozbijającej się brudną falą o brzegi wody, na której pływa niezliczona ilość łodzi i parowców, w czterech piątych należących do Anglii.
Dumny się czułem, patrząc na statki w Singapoore, ale serce moje wzdęła jeszcze większa pycha na widok floty Hong-Kongu, której się przyglądałem z balkonu hotelowego. Mogłem prawie plunąć w morze, tak było blizko, ale dużo marynarzy stało w tamtej stronie, a naród to mocny i niepobłażliwy. Jakież to wstrętnie samolubne plemię ci podróżnicy! Od dziesięciu zaledwie dni straciliśmy z oczu świat cały, oprócz naszych kufrów, a gdy nas na wstępie do hotelu przywitano wieścią o straszliwym huraganie na wyspach Samoańskich, odpowiedzieliśmy na to:
— Ach! tak... to bardzo smutne... Ale gdzie nam dacie pokoje?
W zwykłym trybie życia byłby to dla nas przedmiot do rozmowy na całe pół dnia; tu załatwiliśmy się z nim, przeszedłszy połowę hotelowego korytarza. Niepodobna usiedzieć na miejscu, mając przed oknami nowy, nieznany świat, całe Chiny do obejrzenia!
Łoskot kufrów w przedsionku, stukanie obcasów i ukazanie się olbrzymiej, chudej niewiasty w zapasach ze służącym madraszczykiem:
— Tak, podróżowałam już po całym świecie i będę podróżowała... Jadę teraz do Szanghu i Pekinu... Byłam w Mołdawii, w Rosyi, w Bejrucie, w Persyi, w Kolombo, Delhi, Benares, Allahabadne, w Pescawana, Malabarze, w Singapoore, w Penangu, tutaj i w Kantonie! Jestem rodem z Austryi, jadę do Stanów Zjednoczonych, a może i do Irlandyi... Jestem ciągle w podróży, jestem, jak się nazywa, veuve, wdowa. Mój mąż umarł i jestem smutna, zawsze smutna, więc podróżuję. Jestem żywa, ale nie żyję. Rozumiesz pan? Zawsze smutna... Powiedz im, jak się nazywa statek, na który mają dostawić moje kufry... Pan podróżujesz dla przyjemności? Tak! A ja dlatego, że jestem samotna i smutna, ciągle smutna!
Kufry znikły, drzwi się zamknęły za smutną niewiastą, a ja stałem na miejscu, drapiąc się z podziwem w głowę. W jaki sposób zaczęła się ta rozmowa, dlaczego się skończyła i jaki pożytek z takich znajomości? Nie dowiem się nigdy, ale całe to zdarzenie jest ściśle prawdziwe. Z takiego materyału czerpią wzory noweliści.
Wyszedłszy na ulicę Hong-Kongu, wpadłem w gęste, zimne, londyńskie błoto, osadzające się na butach, a turkot niezliczonych kół rozlegał się jak turkot londyńskich dorożek. Padał deszcz przenikliwy i wszyscy sahibowie wołali na dżiurikisze, zwane tu przez skrócenie riki, a wiatr był jeszcze zimniejszy niż deszcz. Było to pierwsze od wyjazdu z Kalkuty zetknięcie się z uczciwą słotą. Nic dziwnego, że przy takim klimacie Hong-Kong jest dziesięć razy więcej ożywiony niż Singapoore, że naokoło widać było wznoszące się budynki, gazowe światło po domach, a Anglicy chodzą tak, jak Anglicy powinni chodzić, żwawo i śmiało. Na całej długości głównej ulicy były werandy i europejskie sklepy. Poszedłem wzdłuż Queen Street, która nie jest zbyt górzysta. Wszystkie inne, które widziałem, urządzone były ze stopniami schodów i przy pogodnem niebie mogłyby dostarczyć profesorowi mnóstwo pięknych fotografii, ale deszcz i mgła zasłaniały widok. Każda z podnoszących się stromo ulic tonęła w mgle pełzającej po bokach góry, a te, które rozciągały się w dole, nikły w oparach, podnoszących się z wód zatoki: i tych i tamtych widok był dziwaczny.
— Hi-gi-gów — przemówił niosący mnie kulis, i zakołysał riki na jednem kole.
Wysiadłem i spotkałem najpierw brodatego Niemca, potem trzech wesołych marynarzy z wojennego statku, potem sierżanta od saperów, Persa, dwóch Arabów, Amerykanina, Żyda, a potem parę tysięcy Chińczyków, z których każdy coś dźwigał, a na końcu profesora.
— Wyrabiają w Tokio klisze, klisze do momentalnych zdjęć, jak mi mówiono! Cóż ty na to? — zapytał profesor. — Klisze do zdjęć momentalnych wyrabiane w Tokio! Pomyśl tylko!
Musiałem tym razem przyznać słuszność profesorowi.
— Za wiele trzymaliśmy o sobie — odrzekłem. — Sądziliśmy, że my w Indyach jesteśmy ucywilizowani. Musimy ustąpić miejsca. Hong-Kong wyścignęło Kalkutę.
I tak jest rzeczywiście, bo ulice są nadzwyczajnie czyste, domy jednej wysokości, trzypiętrowe, z werandami, a bruki kamienne. Spotkałem jednego konia z bardzo zawstydzoną miną, podczas gdy na ulicach ze schodami mijały się tylko dżiunkiszi, Hong-Kong odarło je z uroku. Zamiast zachować te ekwipaże wyłącznie dla pięknych dam, jeżdżą niemi mężczyźni do biura, oficerowie w pełnym uniformie, i opowiadano mi w koszarach, że nierzadko przywożą w nich na odwach pijanych przestępców. „Pijak zasypia i niema już z nim kłopotu, proszę pana“. Chińczycy naturalnie zagarnęli miasto dla siebie i korzystają ze wszystkich naszych urządzeń. Ich złocone czerwone szyldy płoną na głównej ulicy, przyozdobione napisami w chińskiej angielszczyznie. Sklepy te, to pułapki na marynarzy i poszukiwaczy osobliwości, a wiedzie im się doskonale. Wyprawiając się tam, złóż wszystkie pieniądze w banku i zapowiedz urzędnikowi, żeby ci nie wypłacał nic, chociażbyś najgwałtowniej żądał. W ten sposób jedynie uchronisz się od bankructwa.
Profesor i ja odbyliśmy wędrówkę od Kee Singa do Yikinga, sprzedającego w swym sklepie nadgniły drób, a każdy z tych sklepów był wart widzenia. Chociażby sprzedawano w nim obuwie lub zabite prosięta, znalazła się tam zawsze jakaś delikatna rzeźba lub złocony napis ku radości naszych oczu, a wszystko było niezwykłe i zwracające uwagę. Splot poskręcanych korzeni, w którym kilku cięciami nadano kształty zbitych w kupkę dyablików, kielich koniaku objęty sprzączką, ciemno-czerwona ze złotem zasłona, bambusowy parawanik, wszystko było piękne; wszystkie nacięcia, złączenia, okucia dokładne i czyste. Koszyki kulisów miały harmonijne kształty, a zawiasy z indyjskiej trzciny, przytwierdzające je do jarzma z wygładzonego bambusu, zakończone były dokładnie. Można było wysunąć i wsunąć szufladki od skrzynki zawieszonej na piersiach roznosiciela obiadów dla kulisów, a rękojeści małych drewnianych ręcznych pompek w sklepach obracały się lekko i dokładnie na zawiasach.
Oglądałem to wszystko, gdy profesor błądził między rzeźbami ze słoniowej kości, haftowanemi tkaninami, inkrustacyami, szyldkretowemi filigranami, fajkami, zdobionemi dżetem i innemi cudami, o których tylko bożek sztuki mógłby coś wiedzieć dokładnie.
— Nie można ich nawet porównać z sobą — odezwał się profesor, mając na myśli naszych indyjskich artystów, a trzymał w ręce maleńką rzeźbę z kości słoniowej, przedstawiającą dziecię, usiłujące wydobyć ślimaka ze skorupy — całą historyę dziecka i żyjątka, umieszczoną w kości. — Ci tutaj stoją nieporównanie wyżej pod względem przemysłu i wykonania — dodał, wskazując na szkic, przedstawiający kobietę, walczącą z wichurą i osłaniającą od niej swe dziecię.
— Tak, a czy pan uważasz, że oni używają barw anilinowych tylko do przedmiotów dla „nas“ przeznaczonych? — zagadnąłem, oglądając tanie, chińskie łyżki — piękne kolorem, kształtem i praktyczne w użyciu.
Pękate chińskie latarnie kołysały się nad naszemi głowami, z cichym chrzęstem napuszczonego oliwą papieru, ale daremnie byłoby żądać od nich objaśnienia tak samo, jak od żółtoskórego, odzianego w niebieskie szaty właściciela salepu.
— Pan coś kupić? Ładne rzeczy tu — przemówił Chińczyk, nakładając do fajeczki tytoń z ciemnozielonego skórzanego woreczka, zamykającego się dżetową sprzążką.
Bawił się „szczotami“ z ciemnego drzewa, obok leżała jego księga sklepowa, oprawna w naoliwiony papier, stał tusz z pędzelkami i porcelanowa podstawka do pędzelków. Malował pracowicie na kartach księgi ostatnią sprzedaż. Chińczycy robią to od kilku tysięcy lat, ale dla mnie był ten widok nowością.
— Pan coś kupić? — powtórzył kupiec, wymalowawszy ostatni zakręt w książce.
A ja mu odpowiedziałem:
— Chciałbym dostać objaśnienie. Czy wy macie duszę?
— Czy mamy co?...
— Kawałek duszy? Choćby kawałek! Czy tylko sam rozum? Nie wiecie? Wasz naród podobne do dyabła. Chciałbym dostać objaśnienie?
— Nie mam. Półtrzecia dolara — odpowiedział, ważąc w ręku pudełeczko.
Profesor nie słyszał. Był przygnębiony myślą o losach Hindusów.
— Trzy są na świecie rasy uzdolnione do pracy — wymówił, patrząc na kotłującą się ulicę; „riki“ przerzynały gęste błoto, a szwargot Chińczyków przedzierał się przez tumany żółtej mgły.
— Ale jedna jest tylko zdolna do rozmnażania się nakształt robactwa — odparłem. — Hindus sam sobie podrzyna gardło i umiera powoli, a Sahibów plemię zamało liczne, by trwać przez wieki. Ten zaś żółty naród pracuje i mnoży się... Musi jednak mieć duszę, bo nie byłby zdolny do tworzenia tak pięknych rzeczy.
— Nie mogę ich zrozumieć — mówił profesor. — Lepsi z nich artyści, niż Hindusi (ale ta rzeźba, mówiąc nawiasem, jest japońska). Lepsi artyści i wytrwalsi pracownicy. Gnieżdżą się w ciasnocie, jedzą wszystko i potrafią żyć niczem. Oni zagarną świat — zakończył spokojnie i poszedł kupować herbatę.
Ani w Penangu, ani w Singapoore, ani tu nie widziałem nigdy Chińczyka śpiącego dopóki trwało światło dzienne. Ani też nie zdarzyło mi się widzieć dwudziestu ludzi, włóczących się bez celu. Każdy dążył do jakiegoś określonego punktu, choćby to był kulis podążający, by ukraść kawałek drzewa z rusztowania wznoszącego się domu. We własnym kraju Chińczyk jest traktowany z pewnem lekceważeniem, może nawet z pewnem okrucieństwem. Bóg tylko, który go stworzył z tej jego żółtej ziemi, zawierającej tak dużo żelaza, ten Bóg tylko wie, gdzie się w nim mieści miłość do sztuki. Miłość ta przejawia się w drobiazgach; gdyby nie ona, nie gromadziłby w pokoju za sklepem różnych cennych okazów tak drobnych, że, chcąc się napawać ich pięknością, trzeba je przysuwać do oczu.
Trapi mnie, że nie mogę poznać myśli milionów ludzi w ciągu kilku godzin. To jednak wydaje mi się pewnem, że gdybyśmy mieli pod swem panowaniem tylko Chińczyków, ilu mamy krajowców w Indyach, i poświęcili im dziesiątą część tych wysiłków, obłaskawiania, nużącego przetrzymywania i pchania naprzód, tego usilnego, nerwowego nawet troszczenia się o ich potrzeby i żądania, ile dajemy Hindusom, oddawna już bylibyśmy zostali wygnani z tego kraju, lub też zebrali obfity plon w nagrodę — najbogatszą krainę na świecie. A tymczasem tamten wielki, gminny kraj, który niańczymy i obwijamy w watę, pytając co rano, czy będzie mógł podnieść się z łoża, podobny jest ciągle do ociężałego obłoku na dalekim widnokręgu. Jestem teraz głęboko rozczarowany do mojej, nie powiem ojczyzny, lecz prowincyi, odkąd zastaje tu buty wyczyszczone, za każdym razem ilekroć je zdejmę. Czyścibut czyni to bez przypominania, poprostu jako obowiązek.

* * *
Czy istnieje takie miejsce, które nazywają Hong-kong? Ludzie mówią że tak, ale ja go dotąd nie widziałem. Raz istotnie rozsunęły się chmury i ujrzałem kamienną budowlę, unoszącą się, jak cherubin, w powietrzu, bez żadnego oparcia. Zdawało się, że to wstęp do jakieś dzielnicy, lecz nadszedł pewien człowiek i rzekł:

— Widzisz pan tę mgłę? Będzie trwała tak bez przerwy aż do września. Wyjedź pan lepiej.
Nie pojadę. Usadowię się tu i będę czekał, do póki mgła nie opadnie i deszcz nie ustanie. W obecnej chwili — a jest to trzeci dzień kwietnia — siedzę przed dużym ogniem i myślę o was biednych, dalekich, w ciężkim trudzie pędzących życie. I wam się zdaje, że gdy idziecie do biura i krzątacie się gorliwie, że pracujecie nad postępem cywilizacyi na wschodzie? Złudzenie!
Przykro mi, że muszę je rozwiać, ale wybraliście do pracy grunt nieodpowiedni...
Weźcie się lepiej do Chin.








  1. Nazwa, dawana Chińczykom przez Anglików (P. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.