Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

— Co robić?... Niepodobna przecie dwu trzecich załogi trzymać w łańcuchach pod pokładem!... Trzeba ich żywić!... Trzeba ich pilnować!... Wtedy dla szczupłości sił i braku pokarmu nie uda nam się doprowadzić statku nawet do najbliższych wysp!... A co zrobimy, jeżeli wypadnie burza?... Nie damy sobie rady!... Będziemy musieli ich wezwać do pomocy!... Co się wówczas stanie, niewiadomo!... Rozdrażnieni i gorejący zemstą mogą się dopuścić najgorszych wybryków!... Co więc czynić?... — pytał Beniowski zebranych na naradę oficerów.
— Podzielić aresztowanych na kategorje, mniej winnych ochłostać, a winniejszych zepchnąć do morza!... — odrzekł głucho Panow.
Milczano przez długą chwilę.
— Zapewne, że to będzie najlepiej!... Raz zrobi się koniec z buntami!... — zgodził się Kuzniecow.
— Żadnego końca nie będzie!... — sprzeciwił się Chruszczów. — Zbyt mało jest tych najwinniejszych, żeby śmierć ich przeraziła innych... Zresztą pewnie gotowi są na nią... Znamy ich wszyscy... Źródło zaburzeń nietyle leży w szczególnych wpływach podżegaczy — są przecież okresy, kiedy ich nikt nie słucha — ile w braku wewnętrznej mocy, wytrwałości i rozsądku w nas samych. Dopiero, gdy niebezpieczeństwo jawnie staje przed oczami, przerażamy się i przekonywamy, że ono istnieje, ale wcale go nie umiemy przewidywać... Przypomnę, jak niedawno jeszcze dużo nawet tu obecnych przeciwnych było wyjazdowi z Urumsziru... A przecież to się tam zaczęło... Pozwalano sobie głośno wypowiadać niezadowolenie, ganiono otwarcie moje rozporządzenia... Kto tylko nie gani teraz moich rozporządzeń?... — dowodził spokojnie Beniowski.
— Ja ich nie ganię! — szepnął jowjalnie Urbański.
— Tak, ale to zbyt mało, przyjacielu!... — uśmiechnął się Beniowski.
— I ja też! — dodał poważnie Sybajew.
— Tak, to prawda, ty jeden może...
— Czegóż więc chcesz? — wybuchnął porywczo Kuzniecow.
— Chcę, żebyście wrócili mi to zaufanie, jakiem obdarzaliście mię z początku, lub, jeżeli mi je cofnęliście, to żebyście otwarcie powiedzieli, dlaczego?...
Znowu zaległo milczenie.
— Jesteś za łagodny!... — odrzekł wreszcie Panow.
— My, ludzie rosyjscy, jeno surową szanujemy władzę, silnej potrzebujemy ręki... Mówiłem ci już!... — wybuchnął Kuzniecow.
— Istotnie, Izmaiłow i Poranczin wciąż płyną z nami, chociaż sąd skazał ich dawno na wysadzenie na ląd... — zauważył Baturin.
— Nie mogłem zostawić ich na wyspie Beringa, bo nie zgadzał się na to Ochotyn; nie mogłem wysadzić ich również na zupełnie bezludnej wyspie, gdzie zatrzymaliśmy się potem, bo byłoby to samo, co skazać ich na śmierć... Nie mogłem uczynić tego na Urumsziru, gdyż, poznawszy tam wszystkie nasze i Ochotyna projekty i sekrety, łatwo mogliby je zdradzić przy pierwszej sposobności wrogom naszym... Nareszcie zdawało mi się, że się poprawili!...
— Właśnie!... I tak zawsze!... I dlatego też Stiepanow do tej pory żyje!...
— Nie, nietylko dlatego, lecz dlatego jeszcze, że my po opuszczeniu portu w Bolszej, podlegamy już nie wyłącznie naszym tylko ustawom, lecz jednocześnie ogólnym ustanowieniom dla wszystkich mórz, powszechnym prawom marynarskim, że nie wolno nam skazywać na śmierć bez dostatecznych powodów, według swojego widzimisię; że, w razie buntu, tylko w walce jawnej, odręcznej możemy nieposłusznych pozbawić życia. Skoro ich jednak pokonamy, powinniśmy zakutych w kajdany oddać w pierwszym porcie sądom morskim ogólnym... Inaczej grozi nam ciężka odpowiedzialność. A ponieważ mamy zamiar starać się o protekcję i poparcie jakiego europejskiego mocarstwa, musimy więc unikać wszystkiego, coby na nas rzuciło cień i utrudniło nam nasze poważniejsze zabiegi, dawszy broń oszczerstwa w ręce naszych przeciwników... A będziemy ich mieli nietylko ze strony rządu, bądźcie na to przygotowani, lecz i wśród współubiegających się o prawa handlu i władanie kolonjami rozmaitych potęg państwowych, nareszcie wśród nas samych...
— A poco nam to?... Poco nam właściwie ta protekcja mocarstw?... — spytał małomówny Czurin.
Wykładał mu więc obszernie Beniowski, że jest rzeczą niezbędną w razie, jeżeli chcą założyć kolonję, mieć silnych protektorów, że inaczej będą po wsze czasy ścigani przez rząd rosyjski, albo staną się igraszką najrozmaitszych wypadków, ofiarą awanturniczych napadów włóczących się po morzach piratów, gdyż na nieszczęście Rzeczpospolita polska, której banderę on, Beniowski, rozwinął, nie ma floty, aby bronić mogła swoich przyszłych faktoryj. Ją trzebaby dopiero w Polsce, o tem on już myślał, stworzyć. I to rzecz możliwa, ale już dalsza.
— Wracajmy więc do sprawy, co robić z winowajcami?... Gdyż bez względu na to, czy pozostanę waszym dowódcą nadal, czy nie, to jest najważniejszem obecnie zagadnieniem dla nas wszystkich, dla losów całej wyprawy...
Porwali się z miejsc, że chce z przywództwa rezygnować, i krzyczeli, że ani myślą go zwalniać z odpowiedzialności i kłopotów.
— Jeżeli ty nie dajesz sobie rady, któż z nas podoła?... — wołał szczerze Baturin.
— Chyba Stiepanow?... — roześmiał się Kuzniecow.
— A jakże!...
— Zapewne!...
— Dalekoby nas zaprowadził!...
— I to jeszcze teraz, kiedy wszystko w zamęcie!... — wołali rozgniewani.
— Nie śmiejcie się ze Stiepanowa!... Jest to bardzo zdolny oficer i mocno żałuję, że jest moim przeciwnikiem. Chciałem właśnie coś podobnego zaproponować; mianowicie: wodę niezwłocznie należy wymierzyć, żywność zważyć; określić jaka część tej i drugiej na każdego z załogi przypada; więźniów na pokład wyprowadzić, uwolnić, położenie rzeczy im przedstawić i powiedzieć: wszystko oddajemy do waszych rąk, a na dowódcę wam przeznaczamy Stiepanowa!... Oni albo się zgodzą, a wtedy Stiepanow będzie musiał to samo zrobić, co my projektowaliśmy, bo innego wyjścia nie ma, mianowicie: musi wyznaczyć bardziej ograniczone porcje wody i żywności, oraz utrzymać ten sam kierunek okrętu, co teraz, gdyż on najkrócej do ziemi prowadzi, albo się nie zgodzą na Stiepanowa, a wtedy my im swoje postawimy warunki! W żadnym więc razie nic nie stracimy a wiele zyskać możemy!
Po długich namysłach, rozważaniach i naradach, oficerowie zgodzili się na projekt Beniowskiego i niezwłocznie przystąpiono do lustracji żywności.
Winblath, Chruszczów, Baturin poszli oglądać i liczyć beczki z wodą, a Łoginow, Panow i Popow udali się z Mederem i Bielskim do składu sucharów, ryb i mąki. Sybajew, Kuzniecow i Urbański wcale udziału w komisji brać nie chcieli.
— Nie jesteśmy rezultatu jej ciekawi, gdyż pod Stiepanowa i tak nie pójdziemy!... — odrzekli zgodnie.
— Więc jak?...
— A no tak: nie chcemy i koniec!...
Zostali na pokładzie milczący i nadąsani.
Rezultaty rewizji okazały się gorsze, niż przypuszczano pierwotnie. Wody wykryto trzy baryły pełne i trochę resztek w beczkach odbitych, sucharów pozostała zaledwie jedna skrzynia, i Bielski nastawał, żeby ją zarezerwować całkowicie dla chorych; co zaś do ryb, to Meder powiedział, że wogóle licha są warte, a za kilka dni zupełnie będą do jedzenia niezdatne, szczególniej, jeżeli nastaną gorąca.
— Od zła sól morska ryba się psuć... Żeby ją jeść bez brzucha boleści, trzeba długo gotować w kilka bardzo gorąca woda, a potem tłuc, a potem na proszek suszyć... — oznajmił stanowczo Niemiec.
— A z tej mąki co? Chleb piec?... — spytał Beniowski.
— Ja, ja!... Chleb piec!... Doskonale powiedziane!...
Przy ogólnym podziale oddzielne racje wypadły tak skromne, że Beniowski zastanowił się na chwilę.
— Przerażą się, ale co robić!?... Najgorzej z wodą! Ha!... Chodźmy!...
Kazał w bęben uderzyć i stanąć oficerom w pełnym bojowym rynsztunku pod wielkim masztem, poczem rozporządził, aby przyprowadzono uwięzionych.
Kilku tylko ludzi zostawił do obsługi statku, co na krótki okres czasu wystarczało, gdyż ciąg powietrza mieli jednostajny, ten sam, co wczoraj i, biorąc w pełne żagle część wiatru, płynęli spokojnie w tym samym kierunku.
Z otwartego luku wychodzili jeden za drugim brudni, spici, zasępieni i stawali w gromadę między dwoma szeregami stronników Beniowskiego, uzbrojonych w muszkiety nabite i najeżone bagnetami. Wreszcie wyprowadzono Stiepanowa, Izmaiłowa oraz Sudejkina, zakutych w łańcuchy.
Ku powszechnemu zdziwieniu i poruszeniu Beniowski polecił przedewszystkiem zdjąć z nich okowy i tak zaczął:
— Zaiste niktby nie uwierzył, gdyby mu w początkach naszej wyprawy powiedziano, że ją rychło tak żałosny i ciężki czeka koniec. Spojeni braterstwem uczuć i dążeniem do wolności, czuliśmy się potęgą, która wszelkie przełamie przeszkody. I tak było w istocie! Lecz rychło duch zawiści i niezgody rozpoczął swoją piekielną robotę. Miasto zwalczać wspólnie przeszkody i znosić mężnie te dolegliwości i przykrości, jakie zawsze towarzyszą wszelkiej walce i wszelkiemu dziełu rąk ludzkich, miasto szukać sposobów, jak uniknąć ich w przyszłości, zaczęto wypowiadać zjadliwe a zupełnie jałowe uwagi o tem, jak należało postąpić w wypadkach już ubiegłych i szukać winowajców już przezwyciężonych niepowodzeń...
Tu Beniowski w krótkości powtórzył historję wszystkich zaburzeń, poczynając od kłótni: czy lądować na wyspach Kurylskich, czy nie, i kończąc na wczorajszej pijatyce oraz rozbiciu czternastu beczek wody...
— Czternastu beczek wody!?... Niepodobna!... — powtórzył tłum nieszczęśników.
— A jednak tak jest, możecie się sami o tem przekonać, możecie wydelegować z pośród siebie deputatów dla zbadania sprawy... Wogóle jedzenia i wody mieliśmy mało, ale gdybyście usłuchali mnie, zgodzili się na ograniczenie porcyj, z małą biedą dotarlibyśmy do lądu bez wielkich cierpień... Teraz nie wiem, jak to się nam uda, gdyż grozi nam zupełny brak napoju, który jest duszą wszelkiej morskiej wyprawy, a który w bezrozumnym szale wytoczyliście własnoręcznie wy sami... Kto mi poręczy, że nie uczynicie tego z jedzeniem, z żaglami, z całym okrętem... Przestaliście mię słuchać pomimo wielokrotnych przysiąg, uważacie, że wolność to nie jest wolność narady i przedsiębrania wspólnych postanowień, lecz że wolność jest to wolność robienia, co się chce i kiedy się chce... Oskarżacie mię o tyranję!?... Czy jednak nie słucham waszych żądań, nie biorę ich pod rozwagę i nie uwzględniam ich, często nawet z pewną szkodą dla naszego przedsięwzięcia!?... Zapomnieliście już naszą wyprawę na północ, wywołaną waszym uporem i brakiem wiadomości... Ale wtedy łudziłem się jeszcze, że otworzę wam oczy na błędy wasze. Teraz straciłem tę nadzieję... Postawiliście całą wyprawę w położeniu niezmiernie niebezpiecznem, niech więc weźmie ją w swoje ręce i wywiedzie z niego człowiek, do którego rad przychylacie ucho tak chętnie, którego dowodzeniom i rozumowi ufacie więcej, niż samej oczywistości... Niech wam przywodzi! Składam mą władzę w ręce Stiepanowa!... Nie jestem już waszym dowódcą!
Skończył i zdjął czapkę. Tłum stał nieporuszony, milczący, jakby skamieniały, gdy wtem zabrał głos Stiepanow:
— Oho, widzę, panie Beniowski, dokąd zmierzasz!... Wykręcasz kota do góry ogonem, chcesz zrzec się odpowiedzialności... i ustąpić!... Nic z tego... Tyś powodem wszystkich naszych nieszczęść i musisz je sam rozwikłać i zwyciężyć... Przecież to nie ja dowodziłem okrętem i, zamiast płynąć dalej wzdłuż wysp Kurylskich na południe, zawróciłem z właściwej drogi na wschód, uląkłszy się wrzasków ciemnych marynarzy!... Gdzie bylibyśmy obecnie, gdyby nie to?... Przecież to nie ja na wyspie Beringa...
Posypał się cały szereg dobrze znanych załodze inwektyw i oskarżeń Beniowskiego, powtarzanych tylekroć przez Stiepanowa i jego stronników. Tym razem nie odniosły one skutku; marynarze chmurnie słuchali wywodów wichrzyciela.
— Chcesz mi oddać dowództwo teraz, kiedy okręt zniszczony, kiedy śpiżarnia pusta i niema wody...
— Samiście ją wylali!... — wtrącił Baturin.
— Wszystko jedno, jak to się stało, dość, że niema... I nikt z was nie wie, co robić... wtedy do mnie!...
— Zawracać do Kamczatki!... poddać się rządowi i prosić o łaskę!... — wykrzyknął nagle Izmaiłow.
Zakrzyczano go ze wszystkich stron.
— Przenigdy!...
— Jakiejże to łaski się spodziewasz?...
— Że cię wbiją na pal nie... z dołu a przez gębę!...
— Może tobie i poniektórym jeszcze darują winy, ale nie nam...
— Zresztą do Kamczatki dalej stąd, niż do Japonji!... — zauważył Chruszczow. — Czy nie tak, Beniowski?...
— W każdym razie bardzo daleko, a chodzi o dzień jutrzejszy!... — odrzekł Beniowski.
— Ty też jesteś za powrotem do Kamczatki?... — spytał gwałtownie Panow Stiepanowa.
— Nie powiedziałem tego, wcale tego nie powiedziałem!... Owszem, przeciwnie!... Twierdzę, że należy płynąć do najbliższego lądu, gdziekolwiek on leży...
— Tak, tak!... — krzyknięto w tłumie — do najbliższego lądu!...
— Następnie uważam, że Beniowski nie ma prawa obecnie zrzekać się dowództwa, gdyż skoro on nas wprowadził w kabałę, musi nas z niej wywieść. Ja mogę zostać tylko jego pomocnikiem, zastępcą... Powinien prócz tego Beniowski oddalić swoich dotychczasowych złych doradców, a wziąć na ich miejsce Sudejkina, Izmaiłowa Adrjanowa... Nic nie powinien robić bez ich porady i pozwolenia, a na wypadek zamachu strony przeciwnej powinien otoczyć się strażą, która nie odstępowałaby go na chwilę... Dawno to już mu proponowałem... Wtedy tylko zapanuje spokój!...
— Spokój zapanuje o wiele wcześniej, spokój śmierci!... — odezwał się nagle Beniowski. — Zginiecie!... Gdyż nic nie zmusi mię otaczać się ludźmi, od których cały ten czas nie widziałem nic prócz przekorności, przeszkód i nienawiści!... A jeden przed chwilą nawet radził wydać nas wszystkich rosyjskiemu rządowi!... Nie, takich doradców i takich stróżów nie potrzebuję!... Skoro jednak pan Stiepanow ani władzy objąć nie chce, ani nie podaje wskazówek, jak naprawić zło, które wszystkim nam wyrządził, niech ogół bierze kogo innego ze znajdujących się tutaj zacnych oficerów, a ja poddam się pod jego komendę bez żadnych zastrzeżeń!...
— Beniowski!... Chcemy Beniowskiego!... — zawołali zgodnie oficerowie.
— Rządź nami, władaj i przebacz głupstwa nasze!...
— Lepszego nie znajdziemy nad ciebie!...
— Tyle tysięcy wiorst nas prowadziłeś!...
— Z tylu bied nas wyratowałeś!...
— Wyratujesz i z tej!...
— Tylko pomyśl, tylko postaraj się!...
— Ho!... ho!... Masz przecie łeb!... Wiemy o tem!...
— Prosimy cię!...
Kłaniali się w pas, a niektórzy padli nawet na kolana i wyciągali do niego ręce, jak do Boga.
— Ulituj się nad niesfornemi dziećmi swojemi!
Oficerowie obstąpili wahającego się Beniowskiego i prosili również gorąco. Nawet Sudejkin i Adrjanow przyłączyli się do nich.
Na uboczu pozostali jeno Stiepanow i Izmaiłow. Ale na tych już nie zważano, i ogólna radość powstała wśród mężczyzn i kobiet, gdy Beniowski nareszcie zgodził się przyjąć dowództwo, postawiwszy następujące warunki: podział żywności i wody będzie dokonywany codzień, według jego osobistych wskazówek, pod nadzorem dwu obranych przez załogę kwestorów; posłuszeństwo wymagane jest bezwzględne i będzie karane natychmiastowem cofnięciem racji wody lub pożywienia.
Do tego grono oficerskie dodało od siebie, iż, nie mogąc ścierpieć dłużej w swojem środowisku Stiepanowa, żąda wykreślenia go ze swej listy oficerskiej i przeznaczenia wraz z zamieszanym w ostatnim wybuchu Sudejkinem do posług kuchennych. Zażądali również oficerowie, aby dawny wyrok ich sądu został przy pierwszej sposobności wykonany nad Izmaiłowem i małżeństwem Poranczinów, to jest, żeby ci zostali zsadzeni na pierwszy brzeg, do którego statek zawinie.
Zmęczona i spokorniała załoga zgodziła się na wszystko bez dalszych dyskusyj.
Marynarze wrócili do swych zajęć i na swoje miejsca. Życie na statku zwykłym zaczynało płynąć biegiem.
Gdy Beniowski siedział samotny w swej kajucie, ślęcząc nad mapami i starając się odgadnąć, gdzie jest ląd najbliższy, gdy starał się wymiarkować szerokość i długość geograficzną przez zestawienie niedokładnego rysunku map z opisami podróży, jakie posiadał, oraz własnym okrętowym dziennikiem, wszedł niespodzianie do kajuty Chruszczow, i, położywszy mu przyjacielsko rękę na ramieniu, rzekł:
— Jeszcze, przyjacielu, mam ci coś do powiedzenia...
Beniowski podniósł głowę
— No?...
— Widzisz... Ale przedewszystkiem chciałbym, abyś dostrzegł w tem, co powiem, jedynie naszą dobrą gwoli tobie intencję oraz naszą troskę o powodzenie wyprawy... Jedynie ten wzgląd zmusił mnie i towarzyszów moich, tych właśnie najbliższych tobie oficerów, którzy ufają ci bezgranicznie i bezgranicznie miłują cię, że...
Zaciął się i oczy opuścił. Beniowski poczerwieniał mocno i powstał.
Milczeli przez chwilę.
— Chodzi o to... — zaczął z determinacją Chruszczów — żebyś... na czas pobytu na statku... wogóle na czas naszej wspólnej podróży, przerwał... swój stosunek z... Nastazją Iwanówną... Ja i wszyscy my pewni jesteśmy, że po przybyciu na miejsce rozwiedziesz się ze swoją dawną żoną i z nią ożenisz się... więc my rozumiemy i uważamy to za prostą formalność... lecz dla prostych majtków, dla ciemnego motłochu... to nie wystarcza... tem bardziej wobec... rozmaitych komplikacyj... Oni uważają to za wielki grzech, który trzeba odpokutować, za który trzeba przebłagać Boga i świętą Cerkiew!... Ty jesteś na tym statku pan a ona twoją poddaną... Ty jesteś jej opiekunem... Sam osądź, jak to wygląda... Więc to ogromnie osłabia twój autorytet i im dalej, tem gorzej!... Prostacy uważają takie pożycie za rozpustne i, choć sami są rozpustni, nie lubią tego u przełożonych, gdyż nie szanują swych wad i grzechów w wyższem odbiciu... W dodatku... ona... niedawno straciła ojca, jest... w żałobie, a tego lud prosty nie przebacza nikomu, uważa za zbrodnię nieledwie...
— Wiem! — odrzekł głucho Beniowski i nagle zakrył twarz rękami.
Długo tak stał, a Chruszczów zerkał nań zboku niespokojny i poruszony.
— Dobrze! To się nie powtórzy!... — szepnął wreszcie Beniowski.
Chruszczów objął przyjaciela, przycisnął do siebie, chciał pocałować, ale Beniowski wciąż nie odejmował dłoni od twarzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.