Ocean (Sieroszewski, 1935)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Beniowski zawsze sypiał czujnie i nawpół ubrany, a szczególniej, gdy spodziewał się nowego tumultu.
Niezwykłe krzyki, tupot i kołysanie się statku obudziły go tej nocy; przysiadł na łożu i nasłuchiwał, macając jednocześnie na stole leżący tam pistolet.
Wrzawa rosła, słyszał wyraźnie wrzaski i kłątwy:
— Toniemy!... Ratuj się, kto w Boga wierzy!...
— Wołać naczelnika!...
— Beniowski!... Gdzie Beniowski?...
— Śpi!... Wszyscy ze starszyzny śpią!
— Pal go djabli!... Niech „drychną“!... Obejdziemy się bez nich!
— Dalej, spuszczajcie łódź!... Na co czekacie!?...
— Hej!... Dalej!... Bierzcie się!...
Słyszał Beniowski, jak zaćwierkały zardzewiałe bloki, statek znowu zakołysał się mocno i potoczył wśród ryku bałwanów, szturmujących do burt i wlewających się na pomost.
— Cóżby to znaczyć mogło? Czyżby na rafę trafili? Ale nie, statek płynie!... — rozmyślał Beniowski, narzucając pośpiesznie wierzchnią szatę.
Jakieś kroki biegły ku niemu korytarzem. Gdy otworzył drzwi, spotkał się twarzą w twarz z Chruszczowem. Stał blady, jak śmierć, w blassku ledwie dniejącego świtu!
— Uciekają!... szepnął. — Już spuszczają szalupę!...
— Z jakiego powodu?...
— Nie wiem!... Wadliwy w ciemnościach manewr okrętu... Tu prądy jakieś szalone... Słyszysz, jak biją!?... Powiadają, że statek wpadł na skały!...
— Kto był na wachcie?...
— Popow!...
— Ach, niedołęga!...
Rozmawiali gorączkowo, biegnąc ku środkowi, gdzie niesforna kupa ludzi usiłowała dźwignąć na blokach szalupę.
— Stać!... Kto wam pozwolił!?... — krzyknął Beniowski, zastępując im drogę z pistoletem w ręku...
— Ha, przyszedł nareszcie!... Jest!...
— Co go tam słuchacie!... Za późno!...
— Wal, ciągnij!...
— Zaraz koniec będzie!... Zalewa już!... Słyszycie... Co tu teraz gadać!...
— Niech... Wynoś się, pókiś cały!... Dosyć panowania!...
— Albo siadaj z nami!...
— Siadaj z nami, Beniowski!...
Rozlegały się urywane głosy, podczas gdy statek istotnie chwiał się niezgrabnie, i siwe czuby bałwanów coraz z rykiem wzlatały powyżej burt to z tej, to z tamtej strony...
— Pierwszy, który się ruszy, dostanie kulą w łeb!... — krzyknął Beniowski. — Hej, Czurin, biegnij, zobacz, co się stało ze sternikiem... Dlaczego statek nie słucha rudla?... Sybajew, każ Urbańskiemu zebrać ludzi, tu do mnie!... — rozkazywał nadbiegającym zewsząd w wielkim popłochu majtkom i oficerom. Za nimi pędziły z jękiem nawpół odziane kobiety, a w końcu szła Nastazja, prowadzona prawie gwałtem przez Stiepanowa. Meder z Bielskim wlekli za sobą pudło z lekarstwami.
— Giniemy!... Ratuj się kto może!... Łodzi dla kobiet!... — wołał ktoś przejmującym głosem.
— Na miejsca, na miejsca!... Wszyscy na miejsca!... Nic się jeszcze nie stało!... — uspokajał Czurin przez tubę z kapitańskiego.
— Żagle... żagle!... Zapomnieliście o żaglach!...
— Zwinąć resztę żagli!...
— Nie, przeciwnie, rozpuścić!...
W tym rozgardjaszu nawet doświadczeni żeglarze stali bezradnie, nie wiedząc kogo słuchać.
Beniowski szybko wdrapał się na mostek i obrzucił okiem położenie. Przypływ morza niósł statek wprost na groźnie czerniejące nieopodal skały. Potworne fale biły o nie, rozpylając się od uderzeń w białą mgłę. Ryk, łoskot, rozruch wód cofających się i znów biegnących... Rozszalałe leje skręcających się jak świdry wirów... Rozhukane góry pienistych wytrysków... Czarne rafy dna, migające niby małe kamyki w przepaściach wzdętych bałwanów... Świst wichru, syk wody...
Jeszcze chwilka, a statek nie oprze się chaosowi żywiołów, uderzy o skały i pęknie, jak łupina orzecha.
— Rudel nie działa!... Lina zerwana!... — szepnął drżącym głosem Czurin.
— Gwiżdż!... — wołał Beniowski.
Ale głos gwizdawki ginął w tym szumie, jak ginie igła w wozie siana. Ludzie dalej miotali się na pokładzie, odtrąceni od szalupy przez strzelców Urbańskiego. Nikt nie wracał na posterunki. Nagle rozległ się armatni strzał: to palił Sybajew na rozkaz Beniowskiego. Ten głos władny i wszystko głuszący jakby nagle wrócił opętanym przytomność. Znieruchomieli na chwilę, a potem, posłuszni głosowi wykrzykiwanej przez Beniowskiego komendy, jęli spełniać skrupulatnie szybko wydawane rozkazy.
Wobec bezwładności rudla trzeba było ratować się żaglami, jedne zwinąć, inne na drugą stronę przerzucić. Dokonane to zostało w sam czas. Okręt pochylił się gwałtownie na bok i, orząc dziobem wzdymające się wysoko, wdzierające na sam pokład burzyny Oceanu, zatoczył łuk i wyrwał się ze zdradzieckich nadbrzeżnych prysków. Mistrzowski manewr udał się, wywołując zachwyt w sercach wszystkich znających się na rzeczy żeglarzy. Szarpnięci gwałtownym, niebezpiecznym, ale zbawczym ruchem okrętu, ludzie potoczyli się i popadali na pokładzie, jak garść uderzonych kręgli, a gdy zerwali się na nogi, statek się już wyprostował i płynął, prawie nie kołysząc się, po spokojnych głębinach, choć drżał jeszcze w swym kadłubie, jak drży dobry rumak po dokonanym nadmiernym wysiłku.
Beniowski natychmiast przeprowadził śledztwo w sprawie wynikłych nieporządków. Nikt już dobrze nie pamiętał, jaki ich był początek, kto rzucił pierwszy popłoch. Stwierdzono tylko, że przyczyną nieszczęścia stał się... przetarty sznur rudla.
Niektórzy twierdzili, że sznur został przecięty.
Głośno szemrano:
— Do brzegu!... Zaraz do brzegu!... Czego zwłóczą panowie oficerzy!... Im dobrze: śpią, siedzą w cieple, a my wciąż na rejach!...
— Racja!... Łatwo się rządzić... Niechby sami porobili!... Co, nieprawda?...
— Pewnie, że prawda!...
— I czego szukają wśród tych skał!?...
— Woda się leje do środka okrętu, jak do dziurawej bani!... Już i pompy nastarczyć nie mogą!...
Beniowski zebrał niezwłocznie oszołomioną jeszcze przygodą statku załogę koło wielkiego masztu i tak do niej przemówił:
— Jeżeli przed chwilą omało co nie zginęliśmy wszyscy, winą temu nic innego, ino wasz bezrozum. Zostanie surowo ukarany oficer który nie dał mi znać o wypadku z należytym pośpiechem. Tłumaczy się on jednak, że nie mógł zejść z posterunku, i że wyście wszyscy odmówili mu posłuszeństwa, w tej liczbie i wysłany do mnie ordynans. Porzuciliście samowolnie wasze stanowiska i nawet próbowaliście spuścić szalupę, czego nikt nie ma prawa uczynić bez mego rozkazu... W ten sposób przekonałem się ostatecznie, że nie zdołam nigdy przy waszej pomocy dokonać waszego wyzwolenia... Bo czyż mogę polegać na was?... Czyż nie przysięgaliście po wielekroć posłuszeństwa i nie łamiecie go wciąż?... Czy nie stawiacie naszego przedsięwzięcia na krawędzi ostatecznej zguby?... W co zamieniłyby się wszystkie nasze wysiłki, co stałoby się z naszym dobytkiem, z naszym majątkiem, z naszemi futrami, pieniędzmi i odzieżą, gdybyście wporę nie ocknęli się z bezrozumnego strachu i nie wzięli się do ratowania powszechności miasto ratować każdy siebie?... Albowiem wszędzie i zawsze w powszechności jest siła nasza, a w rozdrobnieniu i swarach zguba... Nawet ci, co niezmiernie szczęśliwym wypadkiem wyratowaliby się z rozszalałych toni morskich i wylądowali na widniejących przed nami wyspach, wpadliby jeno w straszną, niemniejszą niż na Kamczatce niewolę, gdyż jednym z powodów, dlaczego, mimo ciężkiego stanu naszego statku, nie odważam się tutaj lądować, jest wiadoma mi z książek oraz opowiadań Ochotyna żywa niechęć tutejszych wyspiarzy do wszelkich białych, a w szczególności do kozaków, za których mają wszelkich Rosjan, w tej liczbie i nas!... Sami widzieliście, że nawet ci z waszych rodaków, którzy połączyli się z tubylcami, nie mają zbytniej ochoty przyjść nam z pomocą i mam powody mniemać, że ukrywają przed nami prawdę, gotując może jaką niebezpieczną zasadzkę... Czyż wobec tego mogłem pozwolić wam lądować w nocy na niewiadomy brzeg, gdzie być może czekają na was ukryci i dobrze uzbrojeni wojownicy?... Wiem, że jesteście głodni, wyczerpani bezsennością, znużeni pracą, lecz zawsze to nie śmierć zupełna i haniebna!... Przyjdą lepsze chwile, a wypoczniecie rychło, odnowicie stracone siły... Niech rozpali się dzień, a w razie gdyby Sałazow się nie zjawił, odszukamy gdzie na ustroniu jaką pomniejszą wysepkę, której mieszkańcom w razie czego i siłą będziemy się w stanie oprzeć, i tam pod osłoną naszych armat, ale głównie pod osłoną naszej karności, wylądujemy, wyreparujemy porządnie nasz okręt, poczynimy zapasy wody, ryby oraz innej żywności, aby płynąć dalej ku naszemu celowi, jakim jest nasza wolność i szczęście w nowej błogosławionej krainie!...
Mowa przyjęta była szmerem uznania, rozległy się nawet głosy, żądające nowej przysięgi, lecz Beniowski uśmierzył gwary skinieniem ręki.
— Nie chcę już więcej przysiąg... Nie uważam, żebyście zostali zwolnieni od dawnych... Wolę jednak wierzyć, że zrozumieliście nareszcie swój własny interes. Idźcie więc natychmiast do swoich obowiązków, które spełniajcie pilnie, słuchając rozkazów swoich przełożonych! Niech Bóg broni, gdyby krajowcy dostrzegli w naszych szeregach rozstrój i nieposłuszeństwo!... Bylibyśmy wszyscy zgubieni!... Siła nasza w karności, w jedności!... Dlatego będę zmuszony odtąd stosować do was prawa bardzo surowe, jakie stosuje się do wojska, stojącego w obliczu nieprzyjaciela!... Pamiętajcie o tem i rozejdźcie się natychmiast do swoich zajęć, albowiem widzę, że poczciwy Sałazow dotrzymał słowa i płynie już ku nam!
Dobry ten znak uspokoił do reszty załogę.
Sałazow nietylko przyprowadził znających przejścia retmanów, lecz przywiózł na dwu barkach osobnych dużo jarzyn, zastrzelonych ptaków, solonych ryb i beczkę świeżej wody.
— Domyślam się, że po tak długiej podróży, bez względu na dobre zaopatrzenie okrętu, radzi będziecie świeżej strawie! Prócz tego przysyła Taju wyspy tutejszej 160 skór bobrowych w podarunku i prosi jednocześnie, aby Wasza Ekscelencja raczyła przyjąć na pokład syna jego i odwiozła go na wyspę Urumusir do tamtejszego Taju, który jest jego krewnym!... — zwrócił się Sałazow politycznie do Beniowskiego.
Ten nie wykazał całej radości, jaką poczuł na tak pomyślny obrót sprawy, kazał jeno przygotować szczodry dar dla Taju, składający się z pięknej fuzji, garnituru nożów oraz zwierciadeł. Przybyłych zaś od niego wyspiarzy obdarował rozmaitemi drobiazgami: wędkami, igłami, gwoździami, i polecił uczęstować wódką.
Płynęli spokojnie według wskazówek retmanów, holując za sobą skórzaną bajdarę krajowców. Co czas jakiś to z jednej, to z drugiej strony okrętu na rozsłonecznionych, iskrzących się od drobnej fali błękitach wody i powietrza wypływały chmurki modrych wysp, rosły w miarę zbliżania się, wyłaniały ze swych mgławic góry, przylądki, zatoki, barwiły się zielenią lasów, szaremi wiszarami skał i żółtemi plamami świeżych spychów.
Cały czas rozmawiał Beniowski z Sałazowem, wypytując go się o ziemie, o ludy, o stosunki mieszkańców. Skąpo udzielał wiadomości stary lis. Dowiedział się z nich wszakże Beniowski, że wielka ziemia, którą najpierw ujrzeli, nie lądem była stałym, lecz wyspą Kadjak, zamieszkaną przez plemię Sumat, że stamtąd do Alaksyny, będącej właściwie brzegiem Ameryki, niedalej, jak czterdzieści mil morskich, że między mieszkańcami wyspy a lądu są ścisłe, nieustanne stosunki z powodu tego, że Taju Kadjaka ożenił się z córką Homina, Taju Alaksyny; że dalej ku południowi leżą wyspy lisów, na jedną z których właśnie lądował Kuźniecow i na której zamieszkał czasowo on, Sałazow, przyszedłszy z wysp aleuckich, które ciągną się wpoprzek Oceanu aż do Kamczatki, w tej mianowicie stronie, w którą oni płyną obecnie, a skąd lecą ptaki.
Istotnie ogromne chmary gęsi, kaczek, łabędzi i drobnego ptactwa przelatywały wciąż stronami i ponad samym okrętem, tak że majtkowie próbowali nawet do nich strzelać.
Nie dowiedział się jednak Beniowski nic, coby mu wskazywało, w jakim charakterze Salazow na wyspie przebywa. Raz mówił, że jest jeno chwilowym tam gościem, to znów wspominał o domu, o żonie i dzieciach, które tam ma. O Ochotynie mówił niechętnie, głównie próbował wywiedzieć się o nim od Beniowskiego. Ale ten zbywał go też ogólnikami, tłumacząc się, że proszono go jedynie o oddanie listu Taju Urumusiru i że więcej nic nie wie.
— I poto przybyliście do nas umyślnie?... — pytał niedowierzająco Moskal.
— Bynajmniej. Myśmy to uczynili przez grzeczność, po drodze!... Mamy własne zamiary!... Handlowe chcemy zawiązać stosunki!...
Sałazow kiwał głową.
— Dużo widać cennych wieziecie towarów. Tyle dział macie dla ich obrony!... Dawno Imperjum nasze marzy o zdobyciu Alaksyny, ale obecnie byłaby to rzecz bardzo trudna!... — dodał znacząco.
— Działa zawsze się przydadzą, choćby dla wiwatów!... — uśmiechnął się Beniowski. — A dla nas podwójnie, gdyż nie wiemy, jaką jeszcze popłyniemy drogą i jak wiele portów obcych państw odwiedzić nam wypadnie...
— Więc nie wracacie do Ochocka?...
— Niewiadomo. Być może, że udamy się okrężną drogą dookoła afrykańskiego Kapu...
Sałazow spojrzał nań uważnie, lecz, trafiwszy na bystre oczy Beniowskiego, opuścił powieki.
— Ha, w takim razie tem bardziej potrzebujecie wypoczynku i reparacji!... — rzekł cicho. — W Urumusir nie wcześniej staniemy, jak w nocy!...
Urwał rozmowę i nie dał się już do niej skłonić, zbywając wszelkie pytania krótkiemi monosylabami.
Widząc to, Beniowski zostawił go w spokoju, kazał jednak Chruszczowowi nie odstępować na krok Moskala, aby ten nie wdawał się w niepotrzebne gawędy z innymi oficerami i załogą.
Dopiero o zmroku zarysowała się wdali wyspa, wskazana przez Sałazowa jako Urumusir. Beniowski nie chciał zbliżać się w ciemnościach do brzegów, ani kotwicy zarzucać w nieznanem mu miejscu.
Sałazow zdawał się być trochę zawiedzionym i nastawał, żeby go puszczono zaraz na ląd.
— Muszę uprzedzić mieszkańców i przyjaciół Ochotyna o waszem przybyciu. W przeciwnym razie krajowcy, spostrzegłszy rano, wpobliżu okręt nieznany, gotowi pomyśleć, że to jeden z tych piratów, jakich tu od niejakiego czasu krąży mnoga ilość, i mogą albo w głąb wyspy uciec, albo przedsięwziąć jakie kroki niebezpieczne! — tłumaczył się.
— Ciemno! Jakże trafisz?... — dowodził Beniowski.
— Nie lękaj się: wyspiarze i w nocy widzą, a znają tak dobrze tutejsze kąty, że i z zawiązanemi trafią do nich oczami... Doprawdy z życzliwości dla was chcę to uczynić, gdyż jaki inny miałbym cel prócz waszej wygody!... Żaden napad na was przy waszem uzbrojeniu i żołnierskiej sprawności, którą w tym czasie dobrze poznałem, nie może uwieńczyć się powodzeniem i naraziłby tylko napastników na gniew Jego Cesarskiej Mości Pana i Ojca naszego, Pawła Piotrowicza... To właśnie chcę wytłumaczyć wyspiarzom, bardzo niechętnie usposobionym do ludzi rosyjskich, z żałością przyznać to muszę, dla ich bezprawi i dzikich gwałtów, jakie tu w czas przyjazdu popełniają... Rozumiesz więc, jenerale, że w interesie naszym, to jest Rosjan z tubylcami zaprzyjaźnionych i mających z nimi ciągłe handlowe stosunki, jest właśnie pomóc wam, abyście co rychlej i w pełnej satysfakcji stąd odpłynęli, tem bardziej, iż powiadacie, jako jesteście przyjaciółmi Ochotyna i wieziecie odeń polecenie... — odrzekł Moskal, patrząc tym razem zupełnie szczerze Beniowskiemu w oczy.
— Dobrze!... — odparł ten z uśmiechem. — Jedź, ale syna Taju nie puszczę, gdyż rozumiesz, że za całość jego własnym odpowiadam honorem!... A nuż wywróciłaby się łódź z wami i chłopiecby utonął!...
Sałazow również się uśmiechnął i głową pokiwał.
— Zbyteczne, to zupełnie zbyteczne, Auguście Samuelowiczu!...
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże!... Czy nieprawda?
— Zapewne, zapewne!
— Czyż mogę inaczej postąpić, jako naczelnik odpowiedzialny? Coby załoga pomyślała o mnie? Na dowód wszakże, że ci ufam, dam ci najwierniejszego mego oficera, drugiego siebie, Kuzniecowa!... Co, zgoda?
— Ależ zgoda, zgoda!... Na wszystko zgoda!... Rozumnej głowie dość dwie słowie!...
Wsiadł do bajdary, zabierając krajowców, z wyjątkiem dwu, których Beniowski również zatrzymał, jako „retmanów“, na wszelki wypadek, Kuźniecowowi zaś wzamian dodał dwu majtków.
Po chwili łódź, porwana przypływem, znikła w ciemnościach. Długo jednak słyszeli miarowy plusk ich wioseł, przebijający się przez szeroki oddech przycichłego morza.
Wdali, jak drobne skry, migotały ognie nieznanej ziemi.
I znowu noc całą przebyli na pełnem morzu, zważając pilnie, aby nie zbliżyć się zanadto ku niebezpiecznym brzegom; znowu załoga pracowała na zmianę u pomp, które ledwie nadążały wylewać wodę, przenikającą do rozbitego statku.
Beniowski nie spał tym razem wcale, czuwając osobiście nad utrzymaniem porządku.
W głęboką noc, dostrzegłszy światełko w kajucie Nastazji przez szparę niedomkniętych drzwi, zastukał ostrożnie.
— Kto tam? Czy to pan, panie Bielski?
— Nie, to ja, Maurycy!...
Zapanowało dłuższe milczenie; już chciał odejść z urazą w sercu, gdy głos cichy, wzruszony, odszepnął:
— Wejdź!... Proszę... proszę!...
Odsunął drzwi i spostrzegł, że Nastazja, siedząc na pościeli, otula się szalem, że kryje pod nim rozpuszczone już do snu włosy.
Skinęła mu głową przyjaźnie.
— A gdzież... kamczadalka?...
— U męża. Ona zawsze tam noce spędza!
Widząc, że Beniowski szuka oczyma, gdzieby przysiąść, odsunęła się trochę i wskazała mu na brzeg łoża.
— Jakże strasznie jestem zmęczony!... Chwilami wydaje mi się, że nie doprowadzę statku do zamierzonego celu!... Co za ludzie!? I trudności mnożą się niesłychanie... Jutro lądujemy, ale nie wiem doprawdy, czy na wypoczynek, czy na bitwę?... Wszystko zależy od nieprzewidzianych okoliczności i drobiazgów!... Lękam się, że trudno będzie nam znaleźć wolny, niezabrany jeszcze przez nikogo kąt ziemi, że świat cały jest już podzielony i zajęty; wszędzie trafiamy na ślady dawnych zaborców, albo gotujących się nowych gwałtów... Trzeba wciąż z chytrością węża prześlizgiwać się między cudzemi zbrodniami, cudzą drapieżnością... Albo ja wiem, co oni tu robią, ci Moskale?... Czyimi są ajentami?... Może oni wcale nie znają Ochotyna, albo znają go tylko ze złej jego sławy... Może to wszystko przebiegła rządowa zasadzka?... A może są to szpiedzy, wynajęci przez Anglików?... To byłoby jeszcze nienajgorzej... Z konkurencji dwu potęg słaby korzysta najwięcej... Najniebezpieczniejszym dla nas wrogiem są w tym wypadku twoi rodacy, Nastazjo, i właśnie ci z nich, co ubóstwiają siłę, która ich gnębi!... Niema nic trudniejszego, jak uwolnić takich niewolników...
— Ale ty to uczynisz, nieprawda?...
— Już w Kazaniu o tem myślałem, że należy całe wasze państwo objąć wspólnym spiskiem wszystkich podbitych narodów i wszystkich uciemiężonych ludzi, którym ten ucisk już dolega! Ale dlatego trzeba zdobyć wielkie bogactwa i oprzeć się o jaką siłę zewnętrzną... Trzeba stworzyć coś, coby pokłóciło z sobą wielkich gnębicieli świata... Portugalczyków, Francuzów, Anglików... Oni są panami ziemi i, szukając zysków, błądzą po morzach, jak wilki... Pizarro i Kortez zawojowali Nowy Świat, ale zginęli marnie, gdyż nie mieli żadnej wielkiej idei przed sobą, oprócz własnej chciwości... W cieniu ludzkiej chciwości może się chronić i dojrzewać przez czas jakiś wielka idea, lecz wiecznie tam przebywać nie może... Trzeba umieć łączyć korzyść własną i dumę własną z umiłowaniem swojej i cudzej wolności... Czy nie tak?... I to jest rozumne, ale tego najtrudniej ludzi nauczyć...
Słuchała go z rozognionym wzrokiem, jak za dawnych czasów.
— Ale, chciałem się spytać ciebie, co znaczyło, żeś wtedy wyszła z tym... z tym... Stiepanowem pod rękę... Czy może... pogodziliście się i... dawne jego odżyły zamiary?...
Wstrząsnęła głową ze wstrętem.
— Nie, on mię znowu w haniebny sposób oszukał!... Powiedział, że okręt tonie, żeś ty go posłał, aby mię zabrać i odprowadzić do łodzi... Gdym nie chciała mu wierzyć i wołała na Bielskiego, chwycił mię za rękę i przemocą pociągnął...
— Ach, łotr!... Myślę jednak, że trzeba go będzie wraz z Izmaiłowem na tej wyspie zostawić...
— Nie, nie, proszę cię!... Izmaiłow co innego, Izmaiłowa rząd nie ukarze, gdyż on został gwałtem przez was uprowadzony, Stiepanowa na pewno stracą!... Ach, doprawdy, najlepiej zostaw... mnie!... Jestem winna wszystkiemu, beze mnie zgodaby wśród was panowała i braterstwo, beze mnie nie byłoby i Bołszej... i zdrady, i... walki... Czuję, że wiążę cię we wszystkiem, że ciążę ci, że osłabiam twą siłę i powagę... Myślisz, że nie śledzą nas teraz?... Mylisz się! Ile razy byłeś u mnie, poznawałam zawsze z oczu kamczadalki, że wie o tem... Wstydzę się, wydaje mi się, że wszyscy ci mężczyźni patrzą na mnie jakoś szczególnie, że szukają śladu twych pieszczot... Myśl o tem pali mię, jak piętno!... Wolałabym nie wiem co!...
— Więc nie czekałaś dziś na mnie?... Więc zdawało mi się tylko!?...
— Grzesznicą jestem, grzesznicą wielką, Maurycy!... Nawet Bóg w nieskończonem miłosierdziu swojem nie wiem, czy mi może przebaczyć... — odszepnęła, zarzucając mu ręce na szyję i opierając się czołem o jego ramię.
Wydało mu się, że płacze. Chciał ją pocieszyć, ukoić, utulić... Położył rękę na jej włosach bujnych, rozsypanych na plecach drżących, pieszczotliwe wyrazy do małego stosowane dziewczęcia rwały mu się na usta, gdy nagle płomień gwałtowny go ogarnął, oślepił, zamącił i, zamiast mówić, zdmuchnął szybko płonącą wpobliżu lampadę...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.