Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLVI.

Z wiatrem pomyślnym i po morzu spokojnem prowadził Beniowski dalej na południom zachód swój statek.
Zaraz na początku podróży spotkał płynące z północy dwa okręty holenderskie, a zaczepiony przez nie odpowiedział salwami z armat i strzałami z muszkietów. Poczem, wywiesiwszy banderę Rzeczypospolitej Polskiej, kontynuował dalej swoją drogę. Holendrzy poszli zrazu za nim w pogoń, pewni swojej orężnej oraz żeglarskiej przewagi, lecz, widząc stanowcze przygotowania i determinację tego czupurnego okrętu nieznanego im znaku, zaniechali swego zamiaru.
Wpobliżu Formozy morze burzyło się, a nawet zerwała się nawałnica, że trzeba było zwinąć wszystkie żagle prócz dwu przednich klinów. Dopiero gdy spadł deszcz, wiatr zwolniał i można było zarzucić kotwicę w obliczu jakowejś ziemi, czerniejącej w nocnym mroku. O świcie okazało się, że okręt stoi naprzeciw potężnej skały, z poza której w promieniach zorzy wynurzały się z mgieł wyniosłe, do gór podobne, brzegi Formozy.
Skierowano się ku nim i przed wieczorem zawinięto szczęśliwie do zatoki, ale na ląd wyruszono dopiero nazajutrz rano, po przygotowaniu w czasie nocy broni i amunicji, oraz zładowaniu ich na szalupy.
Na zwiady udał się Kuzniecow z Winblathem na czele szesnastu ludzi w pełnem uzbrojeniu i doświadczonej odwagi. Zostawiwszy Winblatha z sześciu ludźmi dla straży łodzi, Kuzniecow z dziesięciu towarzyszami pośpieszył w kierunku dymu, który opodal dostrzegł. Znalazł tam dwu krajowców i jedną niewiastę, którym gestami dał do zrozumienia, że potrzebuje posiłku. Zniknął natychmiast jeden z wyspiarzy i w godzinę wrócił z trzema innymi, uzbrojonymi w dzidy i łuki. Ci wskazali Kuzniecowowi, żeby się za nimi udał, i zawiedli go do pobliskiej wioski.
Skoro Kuzniecow przez ostrożność odmówił wejścia do chałup, przynieśli mieszkańcy na podworze misę gotowanego ryżu, pieczone prosię i sporą ilość cytryn wraz z pomarańczami. Wydali się ci ludzie spokojnego ducha, a że liczba ich była mała, pożywał oddział Kuzniecowa bez lęku posiłek, gdy wtem ukazały się kupy zbrójne, biegnące z końca wioski; Kuzniecow poznał zasadzkę i kazał ludziom swym porzucić jedzenie, aby cofnąć się w obronnej postawie ku brzegowi.
Odchodząc, zapłacił kilku nożami za strawę, aby uniknąć wszelkiego powodu do zaczepki. Zaledwie jednak przybył na miejsce wylądowania, jak z mnogich miejsc naraz rozległy się przeraźliwe wrzaski i tysiące strzał poleciało na nich. Trzech ludzi natychmiast padło zranionych. Rozjuszony tym widokiem Kuzniecow kazał niezwłocznie w najbliższą kupę dać ognia. Salwa wstrzymała i pomieszała przeciwników, z czego korzystając, Kuzniecow rejterował dalej, wziąwszy na nosze jednego z rannych, który dla postrzału w nogę iść nie mógł. Ale wyspiarze, oprzytomniawszy, gotowi byli po raz wtóry na nich uderzyć, gdy wtem huk strzału, danego z armaty na okręcie, przeraził ich i od napaści wstrzymał. Skoro jednak rejterujący stanęli na brzegu, druga obskoczyła ich zgraja, lecz tu Winblath pośpieszył swoim z pomocą; złączone oddziały wpadły na krajowców i, ubiwszy znaczną ich liczbę, pięciu z nich wzięli do niewoli a resztę rozpędzili.
Poczem Kuzniecow z Winblathem wrócili zaraz na statek, wioząc swych rannych, jeńców oraz moc wielką porzuconych przez nieprzyjaciela dzid, łuków i strzał.
Beniowski chciał zaraz niegościnne opuścić wybrzeże.
— Jaki zysk możemy mieć z walki z tymi dzikusami, a tem więcej zaszczyt?... — dowodził.
— A zemsta!... Cóż to tak każdy nam bezkarnie po nosie grać będzie?... Czyż prosząc o sprzedaż pożywienia, popełniliśmy jakąś zbrodnię?... — wybuchnęli przeciw temu Stiepanow, Kuzniecow, Panow, Sybajew.
Wszczęła się słowna szermierka między zwolennikami spokojnego odwrotu i napaści, która do tego stopnia rozogniła nawet prostych marynarzy, iż odmówili podniesienia kotwic i czynienia obrotów żaglami. Tylko nieliczna garstka oficerów i lękliwszych majtków popierała Beniowskiego, reszta rwała się do mściwego boju. Nawet Panow był po ich stronie, nawet Urbański.
— Trzeba dać nicponiom naukę, a to wody niedługo na obcy brzeg nie będziemy śmieli pójść czerpać!... — wołali.
Ustąpił wreszcie Beniowski powszechnym naleganiom i, wybrawszy dwudziestu ośmiu najbitniejszych, wysłał ich na brzeg pod wodzą umiarkowanego Chruszczowa oraz rozważnego Baturina.
Skoro tylko wysiedli na ziemię, zaszło im drogę kilkudziesięciu bezbronnych wyspiarzy z zielonemi gałązkami w ręku. Uprzejmie przyjął ich Baturin, tem bardziej, iż, upadłszy na kolana, rozmaitemi znakami dawali poznać, iż żałują swego postępku i o przebaczenie proszą. Zwiedzeni temi pozorami niektórzy wrócili nawet na brzeg morza i wołać poczęli pozostałym na okręcie, iż śmiało lądować mogą, gdyż rzeczy jak najpomyślniejszy wzięły obrót. Nie kwapił się jednak Beniowski z tej rady skorzystać, nie ufając tak nagłej w ciemnych umysłach krajowców przemianie. Tymczasem ludzie Chruszczowa i Baturina ostatecznie pokornem zachowaniem się dzikich omamieni, jęli prosić, aby im pozwolono natychmiast iść do wiosek w głąb kraju, licząc zapewne na takie przyjęcie, jak na Usmay-Ligonie. A gdy roztropni zwierzchnicy pozwolenia im swego nie dali, wbrew rozkazom pobiegli w liczbie dwudziestu, ufni w swe uzbrojenie i determinację.
Dano natychmiast znać Beniowskiemu na statek o tem nieposłuszeństwie i on, rozpalony gniewem i pełny lęku o następstwa tak wielkiej lekkomyślności, natychmiast udał się na ląd z piętnastoma wiernymi ludźmi i ku wiosce pośpieszył.
Ledwie uszedł paręset kroków, gdy huk strzałów i przeraźliwe wrzaski rozdarły powietrze, a szczęk broni i hałas walki wzmagał się, szerzył, zbliżał, aż dostrzegł Beniowski marynarzy swoich uciekających bezładnie, a ściganych zapalczywie przez gromady wściekłych murzynów. Nie oparli się aż pod osłoną Beniowskiego; siedmiu ledwie było zdrowych i z orężem w ręku, reszta rozbrojona, ranami okryta, ledwie się wlokła.
Beniowski kazał rannym i bezbronnym wracać zaraz na okręt, a swoich ludzi skierował na wyspiarzy, z których wielu trzymało w ręku zdobyte muszkiety. Szczęśeiem nie umieli ich używać, machali jeno niemi, jak maczugami, idąc na przedzie. Oni też w pierwszym rzędzie od salwy Beniowskiego polegli, inni rzucili się w popłochu do ucieczki, a gdy w pomoc przybył oddział Kuzniecowa, wzmocniony znowu do dwudziestu łudzi, krajowcy w dzikiem przerażeniu porzucili zdobywaną wioskę, która, natychmiast objęta płomieniem, została obrócona w perzynę.
Moc murzynów poległa, a rannych było pewnie stokroć więcej, lecz salwowali się ucieczką.
Kazał więc Beniowski dać znak do odwrotu, uważając wyprawę za skończoną. Po drodze spalono w ujściu rzeki siedem łodzi i dużą barkę, aby przeszkodzić wszelkiemu pościgowi.
Na statku Beniowski przeprowadził surową indagację i rokoszan, winnych śmierci i ran tylu towarzyszy, kazał zakuć w kajdany.
Następnie kazał podnieść kotwicę, aby płynąć ku szczęśliwszym brzegom. Wystraszona załoga wróciła do bezwzględnego posłuszeństwa i z wielkim wysiłkiem holowała statek na łodziach wiosłami dla braku wiatru. Nawet gdy niezmiernie silny prąd porwał ich i poniósł daleko od strądu, nie sarkali, lecz dalej czynili trudne manewra.
Tak zeszła noc w ciągiem niebezpieczeństwie rozbicia się o podwodne skały, ciągłych pomiarach głębokości i staraniach, aby nie dać się ani unieść zbyt daleko na pełne morze silnemu odpływowi, ani pozwolić szalejącym tu i owdzie wirom rzucić na mielizny i osuchy. Nad ranem dostrzeżono w stromych brzegach małą zatokę i postanowiono do niej zawinąć, lecz lić wody znowu nie dopuściła do tego i trzeba było zarzucić kotwicę pod stromą skałą. Dopiero o ósmej powstał lekki wiatr, i Beniowski dał rozkaz, aby ruszyć pod żagle, gdy wtem spostrzeżono dwie łodzie miejscowe, szybko ku statkowi dążące. Zatrzymano się więc, aby pozwolić owym krypom należycie zbliżyć się, skąd rychło dały się słyszeć wołania:
— Signor Houvritto, vai, va1!...
Miało to znaczyć, żeby ich śladem płynęli.
Przedsięwziąwszy wskazane środki ostrożności i rozkazawszy przodem płynąć swoim łodziom dla mierzenia głębokości oraz holowania statku, Beniowski skorzystał z zaproszenia krajowców i niebawem zawinął do wybornego portu, gdzie okręt tak blisko stanął od strądu, że można nań było z burty skoczyć.
Gorący zaduch panował w tej zacisznej zatoce do tego stopnia, że ludzie, zrzuciwszy z siebie wszystkie zbędne szaty, dusili się od upału. Wdali wabił zielony las i strumień pięknie wijący się wśród cienistych zarośli, lecz nikt nie śmiał bez zwiadów na ziemię zstępować. Nie zdążyła jednak załoga wszystkich żagli poskładać i wymyć pokładu, jak rój wyspiarzy obojej płci otoczył statek i przyległe wybrzeże.
Zrażony pozorami zdradzieckiej niedawno przyjaźni, kazał Beniowski dwunastu zbrojnym żeglarzom nieustannie wartować, podczas gdy inni czynili wymianę drobiazgów — igieł, szpilek, gwoździ na ryż, drób, owoce, przyniesione przez krajowców. W parę godzin później przybyła jeszcze nowa gromada tubylców, którym przywodził człowiek w dziwacznym stroju napoły europejskim, napoły tutejszym, w kapeluszu z galonem i z wielkim rapirem u boku.
Kuzniecow, pełniący na brzegu straż, nie mógł wyrozumieć jego języka i posłał go do Beniowskiego na okręt. Nieznajomy okazał się Hiszpanem z Manili, zwał się Don Hieronimo Pacheco i był niegdyś wice-intendentem portu Cavity, lecz, popełniwszy w uniesieniu zazdrości morderstwo, musiał stamtąd uciekać; przybył na Formozę wraz z sześcioma niewolnikami, życzliwie przyjęty przez ludność osiadł tutaj i uzyskał już w pewnych okręgach przyjaźń i zaufanie mieszkańców.
Don Hieronimo mocno zapraszał Beniowskiego, by wyspę zwiedził i u niego na czas pobytu na niej zamieszkał; że ludności tutejszej może zaufać, gdyż jest najpoczciwszą na świecie. Beniowski nie wywnętrzał się przed nieznajomym, co o krajowcach myślał, nawet mu nie mówił o krwawem z nimi starciu, lecz sam Hiszpan powiedział mu, iż doszła ich już wiadomość o zwycięskich jego walkach na sąsiednich wybrzeżach i że ona to właśnie tak życzliwie usposabia ku nim ludność tutejszą, pozostającą w wiecznej wojnie z owemi dzikiemi i zuchwałemi plemionami.
Aby sobie Hiszpana zaskarbić, ofiarował mu jednak Beniowski kilka koszul, porządne ubranie i piękną szablę; zaco ten wzamian obiecał im służyć wskazówkami i znajomością języka w czasie całego na wyspie pobytu. Na dowód swego wpływu oraz zaufania do Beniowskiego, skinął na krajowców, a ci natychmiast opuścili wybrzeże i don Hieronimo został sam na okręcie, gdzie spędził na rozmowach z Beniowskim noc całą.
Spytany przez niego, gdzieby można znaleźć dobrą do użycia wodę, powiedział, iż nie radzi brać tej z rzeczki, która, płynąc przez bagniste zarośla, niesie rozmaite trujące febryczne miazmaty, że po dobrą wodę zdrojową mieszkańcy udają się pod skałę dość odległą.
Tu wskazał na wysoką opokę, ciemniejącą na brzegu woddali.
— Lecz nie nasza to już jest prowincja!... — dodał. — W największej z tamtymi ludźmi żyjemy nieprzyjaźni. Jeśli więc chcesz stamtąd czerpać wodę, musisz, jak my, posyłać w obronie czerpaczy oddział zbrojnych ludzi!...
Stosownie do tej rady odkomenderował Beniowski po wodę Panowa z dwunastu towarzyszami, nakazawszy im surowo rozwagę i pilne posłuszeństwo dowódcy, poczem wrócił do ciekawych rozmów z Hiszpanem o Formozie i jej mieszkańcach.
Dowiedział się Beniowski od niego, że część zachodnia wyspy należała do Chińczyków, że z siedmiu jej prowincyj sześć jednak jest niepodległych, że trzecia część mieszkańców jest dzika i są to właśnie ci, z którymi załoga „Ś-go Piotra i Pawła“ się starła.
Pochlebnemi barwami malował Hiszpan bogactwa wyspy, żyzność jej gruntów, wydajność roślinności, zdrowotność klimatu; upewniał, że z małemi siłami łatwoby można całą wyspę podbić i oswobodzić ją z pod panowania chińskiego.
Beniowski pilnie słuchał, ale zamiast odpowiedzi spytał Hiszpana, czyby z nim do Europy nie chciał powrócić.
Zbladł na to nieznajomy i oświadczył, że, mając tu piękną żonę, dzieci oraz powszechne poważanie, niczego więcej do szczęścia nie potrzebuje.
— Chybabym własnym był nieprzyjacielem, gdybym opuszczał tyle korzyści i dni moich spokojność!... I dlaczegóż?... Bym raz jeszcze widział „zbrodniów“ oświeconych i wypolerowanych niewolników!... — dodał wreszcie z pogardą.
Na tem się rozmowa ich w tym przedmiocie urwała, gdyż Beniowski ani nie nastawał na swoją propozycję, ani żadnych więcej w tym względzie nie uczynił zwierzeń.
Don Hieronimo zanocował na statku. Choć podejmowany z wielką uprzejmością przez Beniowskiego, czuł się do pewnego stopnia jego zakładnikiem. Bardzo więc zaniepokoił się, gdy dowiedział się nazajutrz rano, że wysłany po wodę oddział jeszcze nie wrócił.
— Lękam się, czy nie spotkała ich jaka przygoda, gdyż miejsce nie jest stąd tak nazbyt oddalone. Czy nie uważa pan, że należałoby posłać szalupę dla powzięcia o nich wiadomości?... — zapytał grzecznie Beniowskiego.
Ten obrzucił go bystrem spojrzeniem.
— Dlaczegoś pan wczoraj tego nie powiedział? — spytał trochę gniewnie.
— Nie przypuszczałem, aby tylu zbrojnym w muszkiety i tak doświadczonym żeglarzom mogło coś grozić!...
Zaraz zarządził Beniowski, aby Kuzniecow z ośmioma ludźmi ku owemu strumieniowi się udał.
— A pan, myślę, zostaniesz z nami, dopóki ta sprawa się nie wyjaśni!... — zwrócił się do Hiszpana.
Ten z kwaśną miną zgodził się i jął szeroko opowiadać w jak dawnej i wielkiej niezgodzie żyją sprzymierzeńcy jego z rozbójniczymi swymi sąsiadami i jak okrutne cierpią od nich krzywdy.
Gdy tak opowiadał, dano znać z bocieńca, że wraca szalupa Kuzniecowa, holując za sobą jakąś drugą łódkę. Wszyscy niezmiernie zaniepokojeni wylegli na pokład, wziąwszy między siebie przerażonego nadewszystko Hiszpana. Zamieszanie wzrosło, gdy za zbliżeniem się łodzi dostrzeżono na niej wielu ludzi rannych i krwią okrytych.
— Gdzie Panow?... — spytał Beniowski Kuzniecowa, skoro ten na pokład wstąpił.
— Stało się nieszczęście — Popow zabit a Panow z Łoginowem śmiertelnie ranni; takoż wielu innych zostało ustrzelonych i dzidami przebitych... Przywiozłem ich, są...
— Jakże się to stało?...
Wystąpiło paru lżej rannych, co o własnych siłach pierwsi na statek wdrapać się mogli, i opowiedzieli zgodnie, że Panow, nie znalazłszy śladu człowieka wpobliżu owego strumienia, w czasie gdy inni zajęci byli napełnianiem beczek wodą, umyślił wykąpać się z towarzyszami. Zaledwie wszakże złożyli broń i obnażyli się z sukien, gdy z czat wypadli krajowcy i pierwszemi zaraz wypuszczonemi strzałami śmiertelnie porazili Popowa, Panowa zaś i Łoginowa niebezpiecznie ranili, a wszystkich nieomal pokaleczyli rozmaicie. I byliby może rozjuszeni zwycięzcy pomordowali ich doszczętnie, gdyby nie Jędrzej z Wolińskim, przyczajeni w łodzi, wydaniem ognia z muszkietów do ucieczki ich nie zmusili. Coby się dalej stało niewiadomo, gdyby szalupa na pomoc im nie przybyła, gdyż wracać na okręt nie mogli dla wielkiej utraty krwi. Nie chcieli też odstępować Panowa i Łoginowa, dających niekiedy znaki życia.
W tym czasie wniesiono na pokład umierających. Położono ich na materacach pośrodku, i Beniowski pośpieszył ku nim, rozkazawszy mieć pilne oko na Hiszpana, by nie dać mu opuścić okrętu.
Cichym głosem opowiadał Panow przebieg przygody i wkońcu zwrócił się do Stiepanowa, prosząc go, aby swój gniew i zawziętość przeciw Beniowskiemu ukoił, owszem pomógł mu doprowadzić okręt do celu, do portów europejskich, gdzie czeka wszystkich wyzwolenie...
— Stamtąd dasz znać memu bratu o zgonie moim!... Powiesz, iż zginąłem jak żołnierz na stanowisku...
Wtem uczynił się ruch i rozstąpili się żeglarze, dając miejsce Beniowskiemu; Panow, widząc go, porwał się z posłania resztką sił, rękę do niego wyciągnął i zagadał półprzytomnie, rwącym się głosem:
— Żegnaj, przyjacielu!... Umieram!... I co gorzej sam sprawcą swego zgonu oraz śmierci innych jestem... Nieopatrznie... pozwoliłem... wbrew... twemu.... Lecz przebacz mi... przebaczcie!... Życzę wam, abyście... dokonali... A tobie, przyjacielu, życzę, abyś zawsze miał takie sługi wierne i przyjaciół, jakim ja dla ciebie byłem... Bo to wszystko... tam... głupstwo... Lubiłem cię... wniosłeś w życie moje mroczne jakąś światłość... Wierzę, że spełnisz swoje wielkie zamiary... i wtedy dopiero ludzie... na tobie poznają się... kochany. Słuchajcie go, bo jest z was najmędrszy i najlepszy... Daj Boże, aby ta ziemia, która zwłoki moje ma pokryć... stała się... aby... zroszona krwią...
Mówił coraz ciszej. Meder, który puls mu badał, kiwał głową, wreszcie zabronił mu mówić, oficer jednak coraz niewyraźniej szeptał:
— Słuchajcie go... gdybym ja go słuchał... Stiepanow ...przysięgnij... Tyle razy darował ci... Miłowałem cię za twą wspaniałomyśl... Bądźcie zawsze wspaniałomyślni... Nie porzucaj Stiepanowa... Zawsze to... nasza krew... Daruj...
Tu porwała go czkawka i wkrótce ducha wyzionął. Łoginow już przedtem był umarł.
Położono wszystkie trzy ciała oficerów obok siebie i przykryto wspólnym całunem, na który Beniowski kazał zarzucić banderę konfederacji.
Wśród powszechnego żalu rozpoczęto przygotowania do pogrzebu, w których wielce pomocny był Hiszpan. Wyrobił on u wyspiarzy pozwolenie na wykopanie mogił na brzegu, oraz wzniesienie na nich nagrobka. Nadto poruszył na tyle mieszkańców opisem zdradzieckiego napadu i możliwością gniewu na całą ludność ze strony Europejczyków, iż krajowcy wysłali do Beniowskiego delegację, żądając wyprawy karnej na zbrodniarzy. Obiecywali nietylko drogę ku nim wskazać, lecz i pomoc zbrojną okazać.
Propozycja ta bardzo podnieciła całą załogę statku. Jednomyślnie zapowiedzieli, iż póty nie spoczną i nie złożą broni, dopóki krwi niewinnej współziomków nie pomszczą.
Ponieważ Beniowski zwlekał z odpowiedzią, naradzał się nad tem z Chruszczowem i Kuzniecowem i znowu rozpytywał Hiszpana oraz wyspiarzy, wszczął się pod wodzą Stiepanowa tumult, podczas którego rozsiekano przedewszystkiem trzech jeńców krajowych, trzymanych w więzach, a następnie otoczono kajutę Beniowskiego z groźnemi okrzykami.
Wtem Hiszpan, przyglądający się z ciekawością rozruchom, wskazał zbuntowanym na płynącą od przylądka łódź, napełnioną rzekomo owymi zbrodniczymi wyspiarzami. Ledwie rzekł te słowa, rzuciła się załoga do szalup, rychło dognała nieszczęsną pierogę, trzynastu z jej osady zabiła wystrzałami, a resztę, zabrawszy do niewoli, powiesiła bez zwłoki na masztach „Piotra i Pawła“.
Bezsilny Beniowski patrzał na te wybryki, podając w wątpliwość, czy to są właściwi mordercy, gdyż z innej płynęli strony, lecz nie mógł powstrzymać rozhukanych już namiętności. Upojeni zwycięstwem majtkowie nie przestawali żądać, aby ich wiódł do siedlisk zabójców, których pragną zniszczyć docna, grożąc w przeciwnym razie, że udadzą się tam pod wodzą Stiepanowa.
Przychylił się wiec Beniowski do ich zapalczywych żądań, licząc, że kierownictwem swojem choć cokolwiek złagodzi ostrość wojennych wybryków oraz wprowadzi pewną rozwagę w postanowienia, gdyby stawały się niebezpieczne dla całości wyprawy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.