Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIV.

Pokaz oblubienic miał się odbyć nazajutrz rano w najbliższej wiosce, gdzie była rezydencja Mikołaja. Przedtem wysłańcy wielekroć biegali z wioski do obozu i napowrót, prowadząc układy. Beniowski zażądał, aby przy obrzędzie byli obecni wszyscy ludzie załogi, i wymagał, aby tego jeszcze wieczoru odesłano marynarzy, zwabionych i zatrzymanych w rozmaitych sadybach. Mikołaj wymawiał się, że nie wie, gdzie są, że wybór nie jest jeszcze taką wielką uroczystością, że dość jeżeli załoga cała obecna będzie przy samym obrządku weselnym, który odbędzie się dopiero za parę dni.
— Jest to rzecz niesłychana!... Dlaczego pozwoliliście ludziom pozostawać na noc poza obozem?... To nieporządek!... Dlaczego nie uwiadomiono mię, że ich niema?... — wyrzucał Beniowski z rozdrażnieniem Chruszczowowi.
— Kto mógł przypuszczać?... Byli tak gościnni... Zresztą i obecnie nie widzę nic tak zdrożnego w ich propozycji... Wszakże...
Uciął i spojrzał z pod oka na Beniowskiego.
— Co „wszakże“?... Co chcesz przez to powiedzieć?... Czy nie widzisz, że Stiepanow chce mię wprost ośmieszyć i skompromitować w oczach załogi!?... — przerwał, czerwieniąc się, Beniowski.
— Wszystkiemu możnaby nadać charakter zwykłej zabawy. Zaprosimy nasze niewiasty i przegadamy cały ten wieczór. Chcesz, a pójdę do Nastazji i poproszę, aby poszła z nami? To wszystkim usta zamknie. Przedstawię jej, jak ważną jest dla nas rzeczą pokojowe załatwienie tego... nieporozumienia!
— Nie, lepiej pójdę sam!
— Dobrze, nawet jeszcze lepiej!... W takim razie ruszam zaraz na okręt, aby wydać rozporządzenia!
— Na jutro zdwojone straże i silny oddział przy armatach, pamiętaj!...
— Ależ nie zapomnę!... Bądź pewny!
Beniowski wszedł do namiotu Nastazji, którego połacie były podniesione tym razem wysoko, otwierając widok na obóz, na morze z dalekim bladym horyzontem, na czarny, świeżo osmolony kadłub „Piotra i Pawła“, tkwiący wśród lazurowej wody. Dziewczyna siedziała pochylona nad jakiemś szyciem, które bystro zgarnęła za siebie, powstając na powitanie Beniowskiego.
Oczy jej radośnie rozbłysły, zaróżowiły się zlekka uszy i szyja. Była widocznie rada gościowi, wskazała mu ręką na niski zydel obok.
— Siadaj! Cóż słychać?... Mówiono mi, że nie możesz zebrać ludzi?
— A twoja kamczadalka wróciła?
— Wróciła, ale sama!... — odrzekła, smutniejąc cokolwiek.
— Właśnie, wszystko się rozstraja!...
— Myślałam nad tem, coś mówił wczoraj. Czyż istotnie niema wyjścia, jak gwałt jednej części załogi nad drugą... Czy nie można, Maurycy, pozwolić zostać tutaj tym, co chcą, a podróż prowadzić dalej z tymi, co jej pragną... Nie można przecież uszczęśliwiać ludzi gwałtem, nieprawda, Maurycy?... Będą cierpieć, będą pokrzywdzeni w swojem ludzkiem jestestwie, które jest przecież najważniejsze, jak to mówiłeś nieraz... Czy nie prawda?
— Ba, gdybym pozwolił na to, zostałoby dwie trzecie ogólnej liczby; z pozostałą resztą nie zdołalibyśmy przeprowadzić okrętu do chińskich brzegów, a głównie obronić go w razie napadu... Prócz tego wybuchną na pewno spory przy podziale majętności okrętu... Co innego po sprzedaniu futer... Gotówkę łatwo już rozdzielić... Nareszcie tutaj też wśród krajowców wre ukryta walka stronnictw... Ci, co osiedlą się tutaj, nieomieszkają wmieszać się w te spory, zostaną w nie wciągnięci... Gorzej, może rozdzielą się i będą siebie wzajem zwalczać... Wszystko to ogromnie zaszkodziłoby nam na przyszłość, gdyż wyznaję, że chciałbym zachować sobie możność handlu albo nawet założenia tutaj zczasem osady, handlowej stacji dogodnej dla okrętów naszych, płynących z wysp amerykańskich do Europy. Dlatego chciałbym uniknąć wszelkiego gwałtu, wszelkiej walki, która może część ludności do nas źle usposobić. Wyznaję też, iż niebardzo podobają mi się tutejsi święci braciszkowie...
— Ach, wiem, zawsze byłeś mało religijny!... — westchnęła.
— Tym razem nie ja... — roześmiał się. — Przeciwnie, to ci religjanci proponują mi jakiś pogański obrządek.
Zatrzymał się, dostrzegłszy w wysubtelnionych rysach Nastazji rozbudzoną czujność.
— Nie tyle chodzi im o Boga, co o władanie nad tutejszemi wyspami. Zresztą wśród naszych marynarzy większość jest prawosławnych, a oni są katolikami... Tego, zdaje się, ten Tonkińczyk nie rozumie, ale wcześniej czy później zrozumie... Trofimow o to się postara, a wtedy co?
— A ten pogański obrządek, o którym mówiłeś?...
— Nic, takie sobie głupstwo! Uroczyste zawarcie chwilowego przymierza... Chciałem cię prosić, żebyś była na nim obecna!
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie wiesz, że na żadne uroczystości i bankiety nie chodzę!
— Widzisz, potrzebna nam jest bardzo obecność białogłów. Zapewne, że Kuzniecowa i Czurina pójdą!
— Niech idą!... — odrzekła łagodnie.
— Chciałbym, żebyś i ty tam była... powtórzył.
Znowu potrząsnęła głową.
— Poco?...
— Ze względu na... mogące powstać... plotki!
Wyprostowała się i twarz zwróciła ku niemu.
— Plotki? O kim?...
Czerwona chmura przepłynęła po bladej dotąd twarzy Beniowskiego.
— To jest obrządek, pusta formalność dzikiego narodu, ale widzisz... muszę... wybrać przy zawarciu traktatu... kobietę za... narzeczoną!... — wyrzekł z przymusem.
Pobladła i uniosła się z siedzenia.
— Narzeczoną... znowu!?
Nagle opadła na oparcie krzesła, jakby ją kto popchnął, i zakryła twarz wynędzniałą ręką kościotrupa.
— Chcesz więc... żebym...
Nie spuszczał z niej żałosnego spojrzenia.
— Czy nie lepiej, że powiedziałem ci to sam?... Dowiedziawszy się ubocznie, mogłabyś Bóg wie co pomyśleć! Tymczasem to musi być zrobione. Bo gdybym miał inne wyjście, nieomieszkałbym je wybrać! Wierz mi! Nawet kartaczami wolałbym ich na okręt zapędzić. Cóż, kiedy stronników moich obecnie na palcach policzyć mogę. Jutro, pojutrze będzie ich więcej, z dniem każdym przybywać ich będzie w miarę, jak; zrozumieją swoją omyłkę... Gdyby tu można było poczekać, jak na Wyspie Wody!? Ale tutaj każda chwila może przynieść coś nieoczekiwanego... Znaną mi jest dobrze przebiegłość uczniów jezuickich i doprawdy w głowę zachodzę, jaki mi gotują pasztet?... I drugi jeszcze jest powód do pośpiechu, to, że futra w oczach gniją i giną! Pleśń zielona żre je, jak trąd. Gdzie raz się zagnieździła, nie pomagają żadne wietrzenia i dymienia. Gnój przywieziemy do Chin, jeżeli będziemy dalej tak zwłóczyć!... A przecież futra są jedyną naszą nadzieją, jedynym sposobem zdobycia środków dla zorganizowania nowej wyprawy. Co więc czynić?... Ten głupi i śmieszny obrządek wszystko rozwiązuje szybko i gładko... Jutro, pojutrze ruszymy, jestem pewny tego... Nawet każę okręt ładować... Reparacje wszystkie już skończone... Dlatego zgodziłem się na to błazeństwo ze wstydem i bólem... Choć gdyby nie ty, śmiałbym się, gdyż przecież nikomu się krzywda nie stanie... Jeżeli nie chcesz, jeżeli nie możesz... dokonamy obrzędu bez ciebie... Wystarczy obecność Czurinowej i Kuzniecowowej... Prosiłem cię jedynie dlatego, że twój udział nada obchodowi powagę, złagodzi krotochwilność i drażliwość mego położenia... Wszyscy z naszej załogi zobaczą, że to tylko formalność... Zrozum więc, ukochana... To są powody, dla których ośmieliłem się ciebie prosić... Zdaje się, dość poważne...
Odjęła rękę od twarzy, ale spłakanych oczu nie otwarła.
— Tak, Maurycy, ty masz rację, ty zawsze masz rację... Zrobię, co chcesz... Trzeba iść do końca, to prawda!... I kiedyż to ma być ta uroczystość?...
— Jutro rano!... Poniosą cię w lektyce, bo to dość daleko...
— A potem popłyniemy?...
— Zaraz, natychmiast. Załoga cała zbierze się na pohulankę, jestem pewny, spędzę ją zaraz do obozu, po resztę poślę umyślnych, a jeżeli się nawet jakich kilku zawieruszy... Bóg z nimi, niech zostaną... — dowodził gorąco.
Ujął ją za rękę, ucałował mocno, poczem, widząc, że Chruszczow kręci się koło namiotu i zagląda doń niespokojnie, wyszedł, aby dowiedzieć się, co zaszło nowego.
— Statki!... Widzieli statki na horyzoncie!
— Wiem, wiem!... Mówił mi Mikołaj. Wszystkich marynarzy, którzy są w bliskości, zwołać do obozu i zatrzymać pod karą sądu i plag. Nie wypuszczać nigdzie na krok!
— A jutro na uroczystość?...
— Na uroczystość?... Zobaczymy?... Może pójdą w moim orszaku... Ale... ale!... Powiedz Winblathowi, żeby wziął cieśli z okrętu i natychmiast zaczął sypać szańce przy wejściu w zatokę!... Sam idę do Tonkińczyka umówić się co do jutrzejszego obchodu...
— Nastazja będzie?...
— Będzie! — odrzekł krótko i oddalił się.
Chruszczow śledził go czas jakiś wzrokiem zdziwionym.
— Bestja!... — szepnął wreszcie z odcieniem dobrotliwego zgorszenia; pogładził siwą brodę i ruszył ku wybrzeżu, gdzie wśród beczek uwijał się Winblath z kilkoma ludźmi.
Wszyscy chcieli iść na tę uroczystość. Niemało miał zachodu Beniowski, aby przekonać oficerów i szeregowców, iż najprostsza ostrożność każe zostawić właśnie w takiej chwili wzmocniony oddział dla strzeżenia obozu.
— Skąd wy wiecie, że to nie podstęp, że oni nie zjawią się tu w czasie naszej nieobecności, nie zawładną naszym dobytkiem, orężem, okrętem i nas bezbronnych nie wymordują...
— Nie ośmielą się!... Tchórze są, my ich znamy!...
— Na niego groźnie spojrzeć, to on już się kurczy!...
— I to, że dobrzy są... Chrześcijany... Niczego nie odmawiają!...
— Baby i dziewki też mają... miłosierne!...
— Właśnie!... W tem cała ich siła!...
— Ktoby ich tam krzywdził, kiedy sami wszystko oddają!... — wołali jeden przez drugiego, żartując i śmiejąc się.
— A jednak... trzecia część załogi musi zostać w obozie na straży... Co parę godzin towarzysze z wioski będą przychodzili i luzowali ich... Na noc zaś wszyscy wrócić muszą do swoich chat... Inaczej wcale uroczystości nie będzie: posyłam zaraz odmowną odpowiedź Mikołajowi!... — postanowił wkońcu zniecierpliwiony Beniowski.
— Nie przyjdą ci, co wynieśli się, nie przyjdą!... Już trzeci dzień ich niema!...
— Przyjdą, bądźcie przekonani... Postawię to, jako warunek umowy, żeby ich z wiosek wyrzucono i dostawiono tu do nas!
— Nie, tego znów nie trzeba!... Poco czarnych obrażać. Dobre dusze!... — sprzeciwiali się niektórzy.
Jednak wkońcu przemógł zdrowy rozsądek i zastanowienie. Poddano się rozkazom Beniowskiego bez szemrania, w obozie został na straży silny oddział marynarzy. Reszta, nie wyłączając kobiet, ruszyła wczesnym rankiem ku wsi, odległej o ćwierć mili od brzegu. Nastazję niesiono w palankinie, który przysłał po nią Mikołaj. Miała na sobie suknię z ciemnego bławatu japońskiego, własnoręcznie w czasie podróży uszytą, i tylko złoty krzyż, drogiemi kamieniami pięknie kameryzowany, zdobił jej skromny strój i wysmukłą postać.
Zato inne niewiasty powkładały na siebie, co miały najlepszego, lśniły się od złotogłowia, pereł, drogich korali i „samocwietów“. Mężczyźni też postroili się, aby im dorównać, w żupany i kazakiny z drogiego sukna barwnego ze srebrnemi i złotemi guzami. Szli niby bez oręża, ale ten i ów schował nóż albo i krócicę w zanadrze.
Słońce zaledwie wzeszło i skwar jeszcze nie dokuczał; rzeźwy wiatr niósł z oceanu ostry zapach morszczyzny; pierzaste liście palm pobliskiego lasu drżały w podmuchach ruchem porywczym i namiętnym, lecz łagodnie kołysały się całe drzew korony. A w dole, jak okiem zajrzeć, słały się ciche niwy uprawne, połyskując gęsto lustrami nawodnionych pól ryżowych.
Wioska przylegała do lasu; otoczona była palisadą, a składała się z osiemdziesięciu porządnych budowli, wyciągniętych pod sznur po obu stronach szerokiej, wysadzonej drzewami ulicy.
Ledwie minęli bramę wioski, zbliżył się Mikołaj z paru starcami i powiedli cały orszak ku domowi, gdzie zgromadził się gmin wioskowych mieszkańców. Wszyscy odziani byli biało, przepasani błękitnemi lub czerwonemi pasami, mieli w rękach małe wachlarze, za pasami kapciuchy i srebrne lulki. Wszyscy powitali przybyłych ukłonem, znakiem krzyża i okrzykiem:
— Hisos Chrystos!
Następnie gości zaproszono do wnętrza domu, gdzie ich częstowano herbatą, ciastkami, cukrami, a krajowcy pozostali na podwórzu, tłoczyli się we drzwiach i zaglądali do wnętrza ciekawie przez głowy jeden drugiemu.
Po wypiciu herbaty, gospodarz zaprosił gości do udziału w zapasach, jakie rozpocząć mieli niebawem wyspiarze. Wśród tych okazało się niezmiernie dużo zręcznych szermierzy, i majtkowie Beniowskiego nie kwapili się bardzo do walki z nimi. Wreszcie wystąpił Gałka, ale został powalony po kilku chwytach przez niższego od siebie, lecz niezmiernie barczystego ljukejczyka. Potem rozpoczęły się tańce młodych dziewcząt przy odgłosie instrumentów, podobnych do gitar.
Zabawy te trwały do obiadu, który zastawiono dla wszystkich razem na wielkim czworobocznym placu, obsadzonym drzewami. Kobiety jadły osobno, a dziewczęta spełniały stołową obsługę.
Ku końcowi bankietu podawano tęgi likwor upajający, wyrabiany z ryżu, a zmieszany z sokiem trzciny cukrowej.
Wreszcie Mikołaj zwrócił się do Beniowskiego z uroczystą mową nawpół po portugalsku, nawpół po ljukejsku, prosząc go, aby przez wybór żony z pośród dziewic miejscowych zechciał zadzierzgnąć nierozerwalne węzły krwi z miejscowymi wyznawcami tego samego „Boga Stwórcy, Syna Jego Odkupiciela świata i Ducha Świętego w Trójcy Świętej Jedynego...“
Krajowcy wciąż żegnali się w czasie jego mowy i wołali:
— Tho!... Hisos!...
Beniowski odpowiedział równie piękną portugalską przemową, którą Mikołaj tłumaczył słowo w słowo po ljukejsku.
Dziękował więc Beniowski za gościnność, prosił o dalsze dochowanie przyjaźni i utrwalenie jej przez zaprzysiężoną na wieczne czasy umową. Narzeczoną on owszem wybierze, ale zaślubi ją dopiero po powrocie z Europy, kiedy i inne punkty umowy zostaną z obu stron spełnione.
Wywołało to okrzyki i protesty wśród części krajowców, a najbardziej zdawał się być niezadowolony i urażony sam Mikołaj, który nawet z początku nie chciał tłumaczyć odnośnego ustępu mowy.
— Wszak to było już umówione!... — dowodził Beniowski.
— Tak, ale musisz z nią noc przespać!... — nastawał Tonkińczyk.
— Owszem, spędzę z nią noc, ale w towarzystwie naszych niewiast!... Tego znowu wymaga nasz obyczaj!... — zgadzał się Beniowski.
Śmieli się bardzo krajowcy z tego obyczaju, ale zaraz kilku z przedniejszych obywateli podniosło się od stołu i poszło do domów zrobić odpowiednie przygotowania.
Znowu rozpoczęły się igraszki i tańce na murawie w kole starców i gości, którzy rozsiedli się wygodnie na matach. Aż nadeszło siedem kobiet okrytych zasłoną, wiodąc za rękę siedem dziewcząt, przybranych biało i opasanych błękitnemi szarfami. Kwiaty zdobiły rozpuszczone włosy dziewic. Jak tylko matki z córkami weszły do koła, wprowadził tam Mikołaj Beniowskiego i, posadziwszy go naprzeciw oblubienic, prosił, aby się ich ślicznościom dobrze przypatrzył i wedle życzenia wybór uczynił.
Beniowski chciał zaraz wskazać na pierwszą lepszą, ale Tonkińczyk wstrzymał go, ostrzegając, że musi przedtem mowy odpowiedniej wysłuchać. Jednocześnie wstał jeden ze starców i wygłosił długą i zapewne bardzo piękną mowę, której zresztą Tonkińczyk już nie tłumaczył. W końcu przemówienia starzec ów podał Beniowskiemu zasłonę, aby nią swą wybraną nakrył.
Beniowski narzucił ją pośpiesznie na jedną ze starszych, gdyż inne wydały mu się prawie dziećmi.
I natychmiast powszechne milczenie ustąpiło radosnym okrzykom. Wybraną otoczyły rówieśniczki, poczęły dokoła niej tańczyć i okrywać ją pieszczotami. Tak skacząc i grając na instrumentach, poszły ulicą wzdłuż wioski, a za niemi krajowcy i marynarze Beniowskiego i Sybajew, który pożerał oczami oblubienicę od chwili ukazania się jej.
— Cóż to znaczy?... — pytał Tonkińczyka Beniowski. — I czy wszystko już skończone?...
— O nie!... Ona poszła zbierać weselne podarunki sąsiedzkie... Ty tu zaczekaj, ona zaraz wróci!...
Beniowski spojrzał z niepokojem na Nastazję, która znużona siedziała wśród tego zamętu milcząca, z wypiekami na twarzy, z opuszczonemi na dół rzęsami. Gruba Agafja coś jej szeptała z uśmiechem.
— Dobrześ wybrał!... Tak dobrze wybrałeś, że lepiej nie można... Jakby sam Duch Święty tobą kierował... Teraz już wszystko pójdzie dobrze... Słowa nikt nie piśnie... Szczególniej jeżeli nam zostawisz paru ludzi i trochę muszkietów...
— A któż ona jest ta dziewczyna?
— Kto ona jest?... Tiuto-Volangta!... Światło Miesiąca!... Matka jej bardzo zacna niewiasta, niezmiernie przywiązana do naszej religji... Pobożna niewiasta!... Święta niewiasta!... Miłosierna niewiasta... Posłuszna niewiasta... Żarliwa i bardzo... zamożna!
— A któż jej mąż?... Nic mi nie mówisz o ojcu dziewczyny, nawet nie przedstawiliście mi go!...
— Oho!... W tem właśnie rzecz, że ojcem dziewczyny jest... sam ojciec Ignacy!... Sam ojciec Ignacy, rozumiesz!... Teraz nikt słowa nie piśnie!... Ho, ho!... Wybornie wybrałeś... To był palec Boży, bo ja ci przecież nie... wskazywałem! — wołał rozradowany i trochę podchmielony Tonkińczyk.
Ciągnął Beniowskiego, aby szli do pokojów, znowu spróbować tęgiego likworu ryżowego z sokiem z trzciny cukrowej.
Ale Beniowski zręcznie podsunął mu zamiast siebie Baturina, a sam poszedł do Panowa, który właśnie przyprowadził zmianę ludzi i zdawał się go z niepokojem szukać.
— Co się stało?
— Japończycy!
— Dużo?
— Dwa trójmasztowce. Mówili Boskarowowi, że są kupcami, których zmusił tutaj zawinąć... brak wody. Ale nasi ludzie widzieli na pokładzie ukrytych łuczników i na bocieńcach są maszyny do rzucania pocisków.
— Milcz... Ani słowa nikomu!... Zabierz pocichu część ludzi i wracaj do obozu!...
Zabawa była w pełnym toku; rychło jednak coś ją nadpsuło; wśród krajowców powstały jakieś nauboczach szepty, wielu znikło; jeno młodzież śpiewała, śmiała się i tańczyła dalej. Lada chwila oczekiwano powrotu panny młodej i szykowano się na jej przyjęcie. Wtem podszedł do Beniowskiego dobrze już pijany Mikołaj i rzekł, robiąc straszne oczy:
— Japończyki!...
— Wiem. Jak uważasz, przyjacielu, czy powinienem wyprzedzić moją narzeczoną, aby przygotować dla niej w obozie komnatę?
— O tak, idź, idź! Pokaż im armaty... Ale ja już się ich wcale nie boję!... Przyjdę też... Nie, nie... Nie dziś... Jutro... przyjdę... Dziś tylko... dziewczyny... Pokaż tym... poganom armaty... pokaż... — bąkał niewyraźnie Tonkińczyk.
Beniowski szepnął Kużniecowowi i Baturinowi, żeby mieli się na baczności i ludzi, co są jeszcze trzeźwi, zwolna wysyłali do obozu, a sam wraz z kobietami i niesioną w lektyce Nastazją wyruszył tam natychmiast.
Po przybyciu udał się niezwłocznie na główny statek Japończyków i, grzecznie przyjęty przez dowódcę, długo z nim rozmawiał, opowiadając o pobycie swym w Usirpathar, wskazując na swą przyjaźń dla Japończyków, na swoją cześć dla ich męstwa, rycerskości i wysokiej cywilizacji. Napomknął o posiadanym przez się przywileju i banderze z hieroglificznym napisem. Japończyk mocno się kłaniał, wciągając powietrze, wreszcie zapytał Beniowskiego, co tu robi.
— Zagnany burzą korzystałem z niezmiernej łagodności oraz gościnności mieszkańców, a uproszony przez nich, obiecałem zawrzeć z nimi traktat handlowy. Będę więc i tutaj dowoził towary, dążąc do twojej ojczyzny...
— Soda!... — zgodził się Japończyk.
W tym czasie śpiewy i dźwięki zbliżającej się muzyki dały znać Beniowskiemu, że pochód weselny się zbliża; pośpiesznie więc wrócił na ląd, aby spotkać przed obozem „Światło Miesiąca“.
Była doprawdy śliczna w swej cienkiej, białej szacie z kwiatami na głowie. Ruchliwe nozdrza jej prostego, zgrabnego noska drgały od wzruszenia, a w czarnych sarnich oczach błyskała zmysłowa żądza zmieszana z niepokojem.
Beniowski ujął ją za rękę i wśród pląsów towarzyszek, wesołych okrzyków oraz brzęczenia gitar powiódł do namiotu Nastazji. Tam wszystko już było przygotowane do przyjęcia gości, na stołach stały tace ze słodyczami i pieczywem, butelki z japońskiemi trunkami, a wszędzie dużo było kwiatów i pachnącej zieleni. Na matach leżały poduszki przyszykowane dla gości.
Niedługo jednak bawiły w namiocie młode dziewczęta. Choć niezmiernie zaciekawione wszystkiem, co się wokoło działo, oraz niewidzianemi nigdy sprzętami, rychło wyszły, pozostawiając oblubienicę samą z Beniowskim i Nastazją. Blado i migotliwie paliły się świece w srebrnych lichtarzach.
Światło Miesiąca zawstydzona jakaś i nieswoja siedziała przez chwilę na poduszce pośrodku namiotu z opuszczoną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Gdy wszakże dłuższy czas nikt się do niej nie zbliżał i nie przemówił, podniosła powieki i utkwiła dziwne spojrzenie w bladą twarz Nastazji. Ta uśmiechnęła się do niej w odpowiedzi, przesiadła z krzesła do niej na matę i, objąwszy w pół, przygarnęła macierzyńsko ku sobie.
— Co za szkoda, że nie możemy ze sobą mówić? Daj gitarę, choć zagram ci trochę!...
Beniowski wysunął się na chwilę z namiotu, aby zobaczyć, co się dzieje w obozie.
Zapadł już mrok i czerwone plamy ognisk żarzyły się tu i owdzie na piaskach, wyświetlając w ciemnościach figury stojących tam marynarzy oraz zarysy chat, namiotów, beczek i pak towarów, leżących wpobliżu. Dalej panowała noc, do której wschodzący z za lasu księżyc wlewał swój mleczny blask. Cicho, monotonnie, jak powtarzana zwrotka kołysanki szumiało napływające na brzegi morze. Czarne wielkie cienie trzech statków rysowały się groźnie na modrawej łyskotłiwości zatoki, pocętkowanej odbiciami złotych gwiazd.
Gdy Beniowski wrócił do namiotu, Światło Miesiąca spała, oparłszy ukwieconą głowę na kolanach Nastazji, a ta grała na gitarze i cicho nuciła:

To śniegi w polu bieleją,
To bieleją ciała dziewicze,
To nie lilije tam rozkwitają,
To się kąpią córy książęce...

Beniowski usiadł ostrożnie na ziemi po drugiej jej stronie i, podparłszy głowę położoną na zydlu ręką, słuchał w zamyśleniu.
Wreszcie Nastazja umilkła, westchnęła, odsunęła gitarę i zwróciła oczy ku niemu:
— No i cóż tam Japończycy?
— A no może i lepiej, że się zjawili! Jutro wyruszamy. Sama załoga do wyjazdu przynagla. Nie mają ochoty bić się!... — jął jej cicho opowiadać.
Tak przegawędzili o tem, co ich czeka, o tem, co ich boli, co dzieli, co łączy, całą noc, aż do świtu, kiedy przyszły służebnice Światła Miesiąca, aby ją przebrać w nowe suknie, jeszcze piękniejsze, droższe, ale już ciemne, i zrzadka tylko przetykane srebrem i złotem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.