Ocean (Sieroszewski, 1935)/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XL.

O świcie przyniósł goniec list od Chruszczowa z wiadomością, że podarunki dla Uri-khamy są już w drodze, że Panow, Baturin i Kuźniecow one konwojują, że spokojność i porządek zachowane są na okręcie, że majtkowie, którzy kolejno według rozkazu Beniowskiego na ląd są puszczani, sfornością i grzecznem postępowaniem zjednali sobie powszechnie serca mieszkańców, że prowadzą z nimi ożywiony handel zamienny.
Ucieszyły te wiadomości Beniowskiego i z niecierpliwością czekał na przybycie podarunków, dowiadując się jednocześnie u bonzy, jakim sposobem je najzręczniej doręczyć. Ten radził je w mieszkaniu Beniowskiego narazie złożyć i czekać sposobności.
Tak też Beniowski uczynił, rad niezmiernie z przybycia Panowa z towarzyszami, którzy wspaniałemi swemi ubiorami i wojowniczą postawą dodawali niemało blasku jego zamiarom. Szczególnie majestatycznie wyglądał poważny Baturin w swym długim malinowym „kazakinie“ ze złotemi guzami, z białą, sięgającą do pasa brodą.
Gdy koło jedenastej z rana dźwięki muzyki oraz szmer i głosy przy bramie wjazdowej dały znać o powrocie Uri-khamy z urzędowania na mieście, wyszedł na jego spotkanie Beniowski z przyjacioły i przedstawił ich niezwłocznie dostojnikowi. Wszczęła się ogólna rozmowa, w czasie której bonza zręcznie wstawił wiadomość o sprowadzonych z okrętu przedmiotach. Wice-król tak się wiadomością tą zaciekawił, że, odłożywszy obiad, udał się przedewszystkiem, aby je obejrzeć. Tu wystąpił Beniowski z piękną przemową, w której prosił Uri-khamę, aby przyjął te małe upominki na pamiątkę łaski i dobroci, jakiemi obdarzył nieszczęśliwych wędrowców, miotanych burzami zdala od ojczyzny.
Mowę tłumaczył bonza, a wielkorządca słuchał jej łaskawie. Poczem uprzejmie podziękował i kazał zaraz wszystkich prosić do siebie na obiad. Obiad był przewyborny, usługiwały dziewczyny młode i ładne z ogromnemi barwnemi kokardami pasów na plecach, podobnemi do skrzydeł motylich. Przygrywała muzyka, lubo nie doskonała, uszom jednak dość przyjemna.
Wstawszy od stołu, wszyscy poszli do ogrodu, gdzie próbowano muszkietów, strzelając z nich do celu. Dziwiła niezmiernie obecnych zręczność w tej mierze towarzyszów Beniowskiego. Ku końcowi rozrywki sam Uri-khama zechciał próbę uczynić. Przyprowadzono konia, któremu w łeb strzeliwszy, ubił go na miejscu.
Niezmiernie zadowolony spytał przez bonzę Beniowskiego, czem może mu odpłacić za dar tak cenny.
Skłonił się nisko Beniowski i, przyciskając ręce do piersi, rzekł:
— Nic nie zastąpi nam łaski i przyjaźni waszej dostojności!... Gdybyśmy jednak mieli nadzieję, że dano nam znowu będzie zczasem ujrzeć oblicze twoje i korzystać ze wspaniałomyślności twojej oraz z możności wymiany naszych skromnych towarów na produkty ziemi twojej, radość nasza i szczęście dosięgłyby szczytu!...
Drgnęły zlekka nozdrza Uri-khamy i odrzekł z dumą, że nikomu nie jest wzbroniony wstęp na ziemię japońską, kto nie ma zamiaru mieszać się do spraw rządu, ani zakłócać interesów religji.
— Zachowujcie się spokojnie, szanujcie nasze obyczaje, nie wprowadzajcie nam swoich bonzów i nie zakładajcie fortec, a doznacie pomocy i opieki rządowej narówni z dziećmi tej ziemi... Co zaś do twojej prośby o prawa handlowe, to zbyt ona jest ważna, abym sam mógł dać na nią odpowiedź. Już przedstawiłem, gdzie należy, wszystko, coś mi tu mówił, i czekam odpowiedzi. Do tego czasu uważam ciebie i ludzi twoich za gości mojego kraju.
Skinął łaskawie głową i oddalił się do swego pałacu.
Beniowski odesłał natychmiast swą świtę na okręt, dawszy tajne rozporządzenie Panowowi, żeby ludzi więcej na brzeg nie puszczano i przygotowano wszystko do szybkiego podniesienia kotwicy w razie potrzeby.
— Gdyby nas nie puszczano stąd, lub gdybyście spostrzegli zamiar zawładnięcia statkiem, oddalcie się od brzegu i wyrychtujcie na miasto armaty!...
Został sam z Baturinem i Kuźniecowem. Chodzili po parku, podziwiając nieznane rośliny oraz niezmierny kunszt ogrodniczy Japończyków, umiejących przetwarzać tak wielkie drzewa jak sosny, kryptomerje, cisy w maluchne karły doniczkowe, zmieniać przyrodzony kolor liści i traw różnych roślin, naginać konary drzew, aby rosły według ludzkich życzeń. Nadewszystko jednak podobała im się dzika część parku, gdzie buki, dęby korkowe, drzewa kamforowe, widłaki olbrzymie, sosny długoigłe oraz cedry rosły w przyrodzonych kształtach i dochodziły olbrzymich rozmiarów.
— Dziwny lud! Tak wojowniczy a lubujący się w kunszcie drobnym i wyszukanym, wciąż uśmiechający się a okrutny i surowy zarazem w swych obyczajach... Widzieliście, jak rozjaśniła się twarz wice-króla, gdy padł nieszczęsny rumak?... — zauważył Baturin.
— I jakie tu posłuszeństwo, jaka cześć dla naczelników! Aż wydają się nadmierne!... — dodał Kuzniecow.
Spoglądali na Beniowskiego, który w zamyśleniu zbliżył się do kamiennej balustrady i w milczeniu spoglądał na niżej leżące ogrody, na popielatą polewę dachu, wygiętego, jak kapelusz, nad małym domkiem. Na balkonie ukazała się młoda niewiasta w jasnych, powłóczystych szatach, lecz, wzniósłszy ku górze długie rzęsy, spostrzegła nad sobą nieznanych mężczyzn i cofnęła się zaraz w głąb komnaty poza zasunięte żaluzje ścian.
— Chodźmy!... — rzekł Beniowski. — Wracajmy!... Może nas bonza już szuka!... Obiecał przyjść... Istotnie trudno się dobadać zamiarów i myśli tych ludzi skrytych i polerowanych, lecz... i oni są ludźmi... Ba, mówiłem: już nas szukają!...
Rzeczywiście bonza śpieszył ku nim w towarzystwie służebnika, przytrzymując ręką pląsające u pasa różańce.
— Co za śliczne drzewa!... — rzekł Beniowski, witając się z nim i wskazując na rosnące wokoło olbrzymy.
— Tak, wyspy nasze są rodzajną krwią bogów, upadłą na lazurowe morze!... Chciałem was uprzedzić, że dziś wieczorem zbiorą się przedniejsi panowie dajmijatu, wasale, krewni i doradcy naszego pana, aby wysłuchać twych życzeń, Benio!...
— I jakąż, przypuszczasz, dadzą odpowiedź?...
— Bądź dobrej myśli — odrzekł z uśmiechem mnich — Uri-khama jest życzliwie względem ciebie usposobiony! Radziłbym wam jednak zjeść przedtem wieczerzę, gdyż ceremonja długo potrwa!...
Wrócili i, posiliwszy się, przebrali w swoje najparadniejsze suknie. Przez otwory rozsuniętych ścian widzieli, jak w głównej sali namiestnikowskiego pałacu wieszają słudzy kolorowe lampy, ustawiają bronzowe żarówki i małe lakowe stoliczki. Wkrótce zbrojno i rojno na koniach i w lektykach poczęli zjeżdżać się magnaci japońscy.
Przyszedł wreszcie bonza i powiedział, że Uri-khama prosi Beniowskiego, aby przyszedł, gdyż chce go przedstawić swoim przyjaciołom. Udał się Beniowski do pałacu, przybrany w kołpak soboli z drogocenną czaplą kitą, w złototkanym żupanie i ciemnogranatowym kontuszu, z szablą kosztowną przy boku, zarzuciwszy podbitą gronostajami delję błękitną na ramiona. Dwu urzędników bogato przybranych w sztywne szare adamaszki i miękkie błękitne atłasy wprowadziło go pod rękę do sali. Obok szedł bonza w oliwkowej opończy.
W głębi sali na poduszce ze złoto-żółtego jedwabiu siedział Uriskhama we wspaniałej sukni z sinego bławatu ze srebrnemi herbami wyhaftowanemi na ramionach i rękawach, za nim klęczeli zbrojni rycerze z gołemi mieczami w rękach, a po obu stronach rzędem pod ścianami mieścili się panowie japońscy, każdy z gronem orężnych wasali za sobą. Beniowski wraz z bonzą tłumaczem usiadł pośrodku sali i przedewszystkiem pokłonił się nisko dostojnemu zebraniu wedle znanego mu już obyczaju. Po krótkiem milczeniu jeden z sekretarzy, których kilku klęczało obok Uri-khamy z papierami w ręku, zapytał Beniowskiego: kto zacz jest?... skąd płynie? Poco do Japonji przybył i dokąd udać się zamierza
Beniowski krótkie dał na to odpowiedzi, lecz obecni jęli go szczegółowo wypytywać o Rosję, o Kamczatkę, o jego stamtąd ucieczkę, nie mogąc wyrozumieć, że z Rosji przybywając, nie jest Rosjaninem, owszem, nienawiścią do Rosji pała... Znowu więc długo mówił im o Rzeczypospolitej Polskiej, o jej dawnej potędze i obecnych nieszczęściach, o walkach za wolność konfederacji barskiej, której był generałem...
Zrozumieli wreszcie, że płynie z niewoli do swojego kraju.
— Czegóż w takim razie chcesz od nas i czem ci pomóc możemy?... — spytał jeden ze starszych magnatów.
— Chciałbym z wysp, które leżą na Oceanie na wschód od Kamczatki, wolną utworzyć kolonję, która, będąc na trakcie między Anglją i Ameryką, do wielkiego zczasem może dojść rozkwitu i znaczenia.
— Czyż nie lękasz się, aby łacno zawładnęli nią Rosjanie, o których chciwości sam wzmiankowałeś przed chwilą!
— Narazie trudno im to uczynić, gdyż mało mają okrętów w swych portach wschodnich... Tymczasem kolonje mogą się rychło wzmocnić i urządzić, gdyż gęsto są zaludnione, narody mieszkające na nich są bitne i szczerze nienawidzą krzywdzącej ich Rosji... Ziemie ich są urodzajne, obfitują we wszelką zwierzynę, futra i kość morsową. Łatwo więc byłoby im przez handel z waszym wspaniałym narodem pozyskać przedmioty potrzebne do obrony, jako to narzędzia żelazne i miedziane, broń, tkaniny, ryż...
— A cóż wy wzamian nam byście przywozili?
— Nie jestem kupcem, skoro jednak pozwolicie mi wrócić, przywiozę z sobą kupców zawodowych i wtedy ostateczny można będzie spisać układ!...
— Pożądanem byłoby, aby pierwszy ładunek twoich okrętów składał się z futer!... — rzekł wice-król.
Poczem powtórzył ostrzeżenie, że nie wolno przywozić do Japonji nikomu ani książek treści religijnej, ani bonzów europejskiego wyznania.
Beniowski dał solenne przyrzeczenie zastosowania się do tego żądania i wtedy oznajmiono mu, że posłuchanie skończone i że może się oddalić.
Zaledwie przybył do swego mieszkania i zdawać zaczął sprawę towarzyszom z tego, co się stało, gdy przybiegł bonza i oznajmił, że Rada zgodziła się na powtórne dopuszczenie Beniowskiego do lądowania w tutejszym porcie z kupcami, że Ura-khama, który musi wyjechać w tych dniach do stołecznego miasta, chciałby się jeszcze z nim zobaczyć, aby wręczyć mu upominki i powierzyć jego pieczy pewnego znakomitego młodzieńca, który pragnie popłynąć z nim dla zobaczenia dalekiego świata, wydoskonalenia się w zagranicznych językach oraz poznania Rzeczypospolitej Polskiej...
Został więc jeszcze Beniowski do następnego dnia w pałacu.
Wieczorem przysłał mu Chruszczow raport, iż okręt zupełnie jest gotowy do wyjścia pod żagle, że wiatr pomyślny zrywać się poczyna, że damy japońskie odwiedziły i hojnie obdarowały kobiety z załogi „Piotra i Pawła“, i że statek nigdy tak obficie we wszystko nie był zaopatrzony, jak teraz.
Nazajutrz o szóstej rano dwu szlachciców, wprowadzonych do pokoju Beniowskiego przez bonzę, wręczyło Beniowskiemu w imieniu wicekróla paradną szablę w złoto oprawną z pendentem ozdobionym najprzedniejszemi perłami, serwis porcelanowy złocony, kilka pak herbaty i tytuniu, a co najważniejsza, banderę z japońskim napisem, którą Beniowski w razie powrotu winien był na maszcie wywiesić, aby uniknąć wszelkich przeszkód w lądowaniu.
Następnie dostał Beniowski pudełko z laki drogocennej, pełne klejnotów, i drugie, zawierające pięćdziesiąt złotych pieniążków, przeznaczonych na potrzeby owego młodzieńca, mającego z nim do krajów europejskich wyruszyć.
Bonza powiedział mu, że ma rozkaz nie odstępować ich do chwili odjazdu, aby służyć za tłumacza i ułatwiać wszelkie sprawy.
W lektykach odniesiono wszystkich w otoczeniu żołnierzy pieszych i konnych na brzeg morski, gdzie zebrały się ogromne rzesze ludu, wydając radosne okrzyki i pozdrowienia. Przeszło trzydzieści łodzi japońskich odprowadziło Beniowskiego na okręt, dokąd popłynął na nowym darowanym mu przez wice-króla bacie przedziwnej roboty.
Wypłacając się wzajemnością, Beniowski szczodrze udarował bonzę i królewskich urzędników.
W chwili odjazdu, gdy już podnoszono kotwicę, wręczył bonza Beniowskiemu dwa zwitki papieru, zawierające pozwolenie cesarskie na lądowanie na brzegach Japonji.
Z prawdziwem rozrzewnieniem żegnała osada „Piotra i Pawła“ ten kraj piękny oraz przedstawicieli wspaniałych, gościnnych, cywilizowanych jego mieszkańców.
Gdy już okręt był na pełnem morzu, Beniowski kazał zwołać załogę całą na pokład i, wskazując jej na zieleniejący woddali brzeg z białemi domami wiosek i miast oraz ciemnemi strażnicami na przylądkach, ze wstęgami dróg wysadzanych drzewami, z niezliczonemi uprawnemi polami i sadami spytał ostrym głosem:
— Cóż? Czy trwacie dalej w zamiarze napadnięcia na to państwo?
Zrobiło się cicho w tłumie, jak makiem zasiał, pluskała jeno u boku statku darta przez stewę fala.
— Cóż więc mam czynić?... Dlaczego nie odpowiadacie?... — powtórzył pytanie.
— Wojska dużo! — odrzekł wreszcie głos nieśmiały gdzieś z ostatnich szeregów.
— Gdzie możnaby lądować, tam te djabły czubate z podwójnemi nożami nastawiły twierdz okrutnych, a gdzie twierdz niema, tam skały prostopadłe gorsze od murów i tam... pusto! — dodał Trofimow.
— Chyba w nocy!... — szepnął Gałka.
— W nocy?... Wśród tych raf i przy takiej gwałtowności prądów? Ha, ha!... Wybrał się! — śmiali się majtkowie.
— Ja tak myślę, że lepiej tu do nich wrócić z futrami, z towarem... — dodał Iwaśkin. — Dobrze nam płacili za nasze fatałaszki: złoto, porcelanę, perły dawali!... Czego trzeba więcej!... Za to można sobie ile chcąc dziewek kupić gdzie indziej...
— Tak, tak!... Popłyniemy, gdzie chcesz, i nabrawszy towaru, wrócimy tutaj!... — wołali inni.
Wtedy Beniowski zaczął im przekładać, jako najdogodniejszą rzeczą jest obrócić żeglugę ku Kantonowi w Chinach, gdzie według otrzymanych od Japończyków wskazówek, najzyskowniej zbyć można pozostałą resztę futer, że stamtąd jest również niedaleko do faktoryj europejskich w Manilji lubo w Makao, gdzie można nabyć za ceny przystępne towary odpowiednie dla wymiany z Japonją.
— Przez kilkakrotne w ten sposób obroty uzyskawszy odpowiednie środki, można będzie pomyśleć o powrocie na Wyspę Słodkiej Wody, wioząc tam nasiona, narzędzia i wszystko, co dla osady powstającej potrzebne! — zakończył.
Rozległ się okrzyk radosny i dziękczynny, zaczęło się rzucanie wgórę czapek, a nawet podskoki i tańce. Tymczasem okręt z pełnemi wiatru żaglami sunął wspaniale wśród roju niezliczonego łodzi rybaczych, podobnych do stad czajek usiadlych na fali z podniesionemi skrzydłami.
Brzeg był już wdali niby sina chmura.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.